• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 3/2017 - Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

 

AGENT BOLEK OBALA KOMUNIZM

CZYLI WIELKA GRA O WAŁĘSĘ

 

Lech Wałęsa daje się nie lubić. Bardziej niż inni. Jest zarozumiały, arogancki, przekonany o objawionej wartości wszystkiego, co robi i mówi. Jest także nielojalny, nie szanuje przyjaciół, nie potrafi przyznać się do błędów, ze wszystkich zaimków, jakie istnieją w języku polskim, zna tylko jeden – „ja”. Przez trzydzieści pięć lat, które upłynęły od Sierpnia 1981 roku, zdołał pokłócić się ze wszystkimi. Dlatego tylu ludzi gotowych jest uwierzyć, że był Bolkiem.

 

Wierzą, że po pierwszym aresztowaniu nie tylko podpisał lojalkę, żeby wrócić do żony i urodzonego właśnie pierwszego syna, ale przez kilkanaście miesięcy donosił na kolegów ze stoczni i brał za to pieniądze. Wierzą, że był agentem, kiedy stanął na czele strajku w sierpniu 1980 roku, doprowadzając w 1989 roku do częściowo wolnych wyborów i w konsekwencji upadku PZPR, a potem zostając pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem Rzeczypospolitej. W każdej z tych ról realizował zadania wyznaczane mu przez policję polityczną PRL.

 

Od legendy do piekła

Od początku negatywne opinie o Wałęsie trafiały na podatny grunt. Bo drażnił, irytował, złościł. Może poza momentem, gdy elektrykowi, który w 1980 roku stanął na czele protestu w Stoczni Gdańskiej, kibicowała cała Polska. Gdy zmusił wszechmocną wydawało się władzę do podpisania porozumień ze strajkującymi.

To była przecież ta sama władza, która cztery lata wcześniej zamykała protestujących robotników z Ursusa i Radomia do więzień i urządzała im ścieżki zdrowia, a ledwie dekadę wcześniej wyprowadziła przeciwko strajkującym wojsko i zabijała tych, którzy odważyli się jej przeciwstawić. A tu nagle pojawił się człowiek, który miał odwagę się jej przeciwstawić. I wygrał.

Ale potem było już gorzej. Doprowadził do upadku komunizmu, nie tylko w Polsce, ale w całym bloku państw kontrolowanych przez Związek Radziecki. Został prezydentem i wyprowadził z Polski żołnierzy Armii Radzieckiej, a mimo to po pięciu latach społeczeństwo odmówiło mu reelekcji, wybierając na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, przedstawiciela ostatniego pokolenia władzy, którą Wałęsa obalił. Trybun ludowy utracił miłość Polaków.

Wydawało się, że to najgorsze, co mogło go spotkać. Że odtąd będzie już tylko błąkał się gdzieś po obrzeżach życia publicznego, bez szans na powrót do politycznej aktywności. Potwierdzały to próby, które podejmował. Powołując efemeryczne partie w rodzaju Chrześcijańskiej Demokracji III RP, która nie była w stanie istnieć samodzielnie, czy startując w 2000 roku w wyborach prezydenckich i przegrywając je kompromitująco z zaledwie jednoprocentowym poparciem wyborców. Ale miejsca w historii nikt nie zamierzał mu odbierać.

Po latach okazało się jednak, że ma stracić i to miejsce. Dokumenty znalezione w domu byłego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka, wśród nich deklaracja współpracy z SB, donosy i pokwitowania odbioru pieniędzy podpisane przez agenta Bolka, mogą wszystko postawić na głowie. Ktoś, kto nigdy nie zerwał z agenturalną przeszłością, a teraz jeszcze nie chce się do tego przyznać i przeprosić, nie może być bohaterem.

Oczywiście można powiedzieć, że Wałęsa już to wszystko raz przeżył. Był traktowany jak bóstwo, a potem strącano go w przepaść, więc teraz też wystarczy przeczekać. Ale nigdy jeszcze nie był tak słaby, akcja tak zmasowana, a pula w grze tak wysoka. Bo stawką są cztery ostatnie dekady polskiej historii, którą trzeba będzie napisać na nowo. Z nowymi bohaterami, wśród których nie będzie już miejsca dla Lecha Wałęsy.

 

Mojżesz, Gandhi, Stalin, Dyzma

Naprawdę niewiele było przesłanek, by sądzić, że tak może się to skończyć. Wałęsa został okrzyknięty Mojżeszem, który przeprowadził Polaków przez Morze Czerwone, Piłsudskim, który przyniósł ojczyźnie wolność po latach niewoli, nowym Witosem, czerpiącym swą siłę z ludu. Andrzej Wajda i Maria Janion jednocześnie porównywali go do Michała Wołodyjowskiego. Bo to i wąsy, i poczucie humoru, i jak on był „odważny, szlachetny, zapalczywy”. Stawiano go obok Tadeusza Kościuszki i Dantona, jak nikt umiejących wyczuć potrzeby i nastroje ludu. Andrzej Olechowski mówił, że za kilkaset lat w historii ludzkości nie będzie już ani Kopernika, ani Chopina. Będzie Lech Wałęsa.

Był też porównywany do Martina Luthera Kinga i do Mahatmy Gandhiego. Bo jak oni potrafił zmienić swoje wielkie marzenie o wolności w rzeczywistość. Zakochali się w nim artyści i profesorowie. Był ucieleśnieniem romantycznego mitu i bohaterów, którzy w imię miłości ojczyzny gotowi byli stanąć przeciwko wszystkim ziemskim potęgom. Z Bogiem, a choćby i mimo Boga.

Ale ta miłość nie trwała długo. Jeszcze nie wybrzmiała euforia po podpisaniu porozumień sierpniowych, gdy Lech Wałęsa zaczął ludzi uwierać. Zaczęli mieć mu za złe wszystko. Wygląd, brak ogłady i wykształcenia, mało wyrafinowany język, antysemickie aluzje, podszyte męskim szowinizmem poczucie humoru.

Pojawiły się inne już porównania. Do Władysława Gomułki i Stalina. Bo nie chciał dzielić się sławą i przypisywał sierpniowy sukces wyłącznie sobie. Uwierzył pochlebcom, że to on sam, jak niegdyś Dawid, rzucił wyzwanie Goliatowi i zwyciężył. Uwierzył w swoją wyjątkowość, w samotność przywódcy, który nigdy się nie myli. Zarzucono Wałęsie, że jest jak Saddam Husajn; bardziej życzliwi mówili, że zachowuje się jak Fidel Castro. Był Dzierżyńskim i Ceauşescu. Ze swoim stylem, rasą, smakiem i elegancją mógłby zostać, za przeproszeniem, I sekretarzem KC PZPR – pisał po roku 1990 publicysta postkomunistycznej „Trybuny”.

Ci, którzy wcześniej widzieli w nim Mojżesza, zobaczyli nagle Rasputina, niewykształconego, zarozumiałego prostaka, bijącego wszystkich chytrością i bezczelnością. Nie wszyscy potrafili przyznać się do współudziału w budowaniu mitu Wałęsy. Odreagowywali wcześniejsze hołdy i wiernopoddańcze gesty. Jeśli nawet był Piłsudskim, to w wydaniu chaplinowskim – pisali ci, którzy wcześniej stali w szeregu chwalców.

Najczęściej porównywano go do Nikodema Dyzmy. Człowieka znikąd, prostaka bez wykształcenia, który pojawił się, żeby obnażyć hipokryzję elit III RP. Dołęga-Mostowicz całą książkę poświęcił Lechowi Wałęsie na wiele lat przed jego urodzeniem – napisał Waldemar Łysiak. (...)

Odra 3/2017- Marek Orzechowski

 

Marek Orzechowski

FAKE NEWS,

NARZĘDZIE MEDIALNEJ ZBRODNI

 

Cierpliwość i wyrozumiałość się skończyły, przynajmniej w Szwajcarii, w Zurychu. I być może ta jedna, a przynajmniej pierwsza szwajcarska jaskółka czyni jednak wiosnę.

 

Od lutego renomowana szwajcarska gazeta „Neue Zürcher Zeitung” zablokowała bowiem w swoim internetowym wydaniu możliwość komentowania redakcyjnych tekstów. Większości umieszczanych tam wpisów dziennikarze gazety od dawna już nie czytają – podała redakcja, a o nich przecież chodziło: czekali na reakcję czytelników na swoje teksty. Przestali czytać, ponieważ straciły one swój pierwotny sens, jak i znaczenie poważnej rozmowy z redakcją i czytelnikami. Dawniej, przecież jeszcze nie tak dawno, czytelnicy korzystali z tego forum, aby wymieniać się w nim swoimi opiniami, dyskutować z sobą i autorami tekstów; uwagami o zawartości artykułów ożywiali wymianę zdań opartą na faktach, odnosili się do publikowanych artykułów i zawartej w nich wiedzy. Po to przecież gazeta, po to jej publikacje. Dziś jednak, stwierdza „NZZ” z widoczną rezygnacją, możliwość zamieszczania komentarzy na stronie internetowej wykorzystywana jest głównie do personalnych ataków, obrażania, obrzucania błotem, a także do upowszechniania nieprawdy, fałszowania rzeczywistości. Granica bólu została już dawno przekroczona. Więc i najwyższy czas na stosowną reakcję.

Granica bólu – i obrzucania błotem – przekroczona została nie przez samych czytelników tej zasłużonej gazety, nadal wiernych jej zrównoważonemu stylowi i praktykowanemu zobowiązaniu do respektu wobec faktów; oni przecież także są ofiarami internetowego chamstwa. Ale została przekroczona przez użytkowników tak zwanych „społecznościowych mediów”, którzy poprzez Facebook, Twitter i Google przenikali na strony gazety i szerzyli w dopiskach i komentarzach swoją prymitywną wizję zdarzeń i świata – uprawiali etyczną i polityczną dewastację. Wyglądało bowiem na to, że są to poglądy i obyczaje samej gazety. Redakcja „NZZ” zna doskonale profil swoich stałych czytelników: ludzi oczytanych, wykształconych, obytych w świecie, ekspertów w wielu dziedzinach, przez lata chętnie i na poziomie komentujących opublikowane teksty… I była w coraz większym stopniu zszokowana atakami tak na samą gazetę („wyrzutnia propagandy”, „gazeta systemu”), jak i na jej poważnych czytelników. A przy tym nieprzeczulonym wcale redaktorom w mniejszym stopniu chodziło o liczne wulgarne i obraźliwe komentarze, nie o opinie na inny temat, nie o odbiegające od sedna sprawy kuriozalne wątki i podwątki, ale przede wszystkim o celowo nieprawdziwe informacje i fałszywe wiadomości, które nigdy (powiedzmy w „tradycyjnych warunkach”) nie przedostałyby się na łamy gazety – a które tymczasem buszowały w najlepsze na internetowych stronach dziennika, otwartych dla ogólnych komentarzy, nadając im znamiona wiarygodności. W końcu to pojemnik przecież określa charakter i rodzaj swojej zawartości, a nie odwrotnie – tak brzmiała redakcyjna smutna diagnoza, która w pełni uzasadniła być może dla niektórych radykalny i odważny krok blokady komentarzy. Tymczasem był to przede wszystkim krok rozpaczy.

Krok rozpaczy, lecz jednak, na szczęście, nie bezradności. Wprawdzie redakcja wyeliminowała przynajmniej jedną nitkę agresywnej, tak zwanej „bezpośredniej, społecznej komunikacji”, na której się opiera rzekomo od niedawna nasza cywilizacja, ale z drugiej strony otworzyła inny kanał do publicznej debaty, tyle że pod swoją pełną kontrolą. „NZZ” uruchomiła bowiem jednocześnie możliwość otwartego komentowania redakcyjnych tekstów – ale kierując zaproszenie do udziału w nim do „ucywilizowanych obywateli”, którzy rozumieją na czym polega bezpośrednia, rzetelna rozmowa z dziennikarzami, czyli do czytelników, którzy chcą i potrzebują poważnej wymiany uwag o najważniejszych sprawach kraju, Europy i świata.

Mają to być rozmowy nie o faktach – te jak wiadomo nie podlegają dyskusji, a o ich znaczeniu i konsekwencjach. Prowadzić je będą on-line, a więc i sami kontrolować, autorzy trzech najważniejszch tekstów każdego wydania, a dostęp do tej debaty będzie ograniczony identyfikacją jej uczestników. W świecie nieograniczonych możliwości artykulacji na milionach „społecznościowych” forów jest to – można przyjąć – wystarczająca i skuteczna, chociaż niestety dotkliwie rzadko stosowana bariera w obszarze nowych „obywatelskich swobód”. Wystarczy się bowiem prawnie i publicznie zobowiązująco podpisać, zidentyfikować, czyli ujawnić, a już traci się anonimową odwagę, ukryte za pseudonimem bojowość i bezkarność czy plakatowe, na pokaz, nieprzejednanie internetowych „społecznych autorów”. I takich komentatorów gazeta chce wyeliminować. Tak więc, trzeba mieć nadzieję, przynajmniej w tym pierwszym, szwajcarskim przypadku, w medialnej smole „gotowanie” będzie przebiegać wolniej i ciszej, a może i w ogóle nie nastąpi, chociaż internetowego piekła z pewnością to nie zbawi. Generalny i obligatoryjny koniec anonimości „w sieci” to właściwie koniec Internetu, jaki znamy – największego przecież biznesu wszech czasów, a na to jego właściciele już nam nie pozwolą.

Można jednak przynajmniej pozazdrościć. Szwajcarska gazeta wyraźnie nie obawia się bowiem ani internetowego hejtu, ani odejścia tysięcy abonentów. Nie boli ją głowa o spadek nakładu i wpływów z reklam, nie paraliżuje jej strach przed mniejszą liczbą lajków; przeciwnie, zamiatając w internetowej przestrzeni, chce chronić nie tylko swoją zakorzenioną w wolności słowa substancję poważnej i opiniotwórczej gazety, ale i staje w obronie swoich cywilizowanych czytelników, którym należy się dobra, sprawdzona informacja, wyważony i rozsądny komentarz i zwykły, ludzki szacunek i respekt. Zatem to wszystko, co tworzyło i tworzy gazetę i jej przestrzeń – ten intelektualny, nieprzypadkowy a zamierzony i dobrze przemyślany, odpowiedzialny produkt wymiany myśli i źródło godnej zaufania informacji. Jednym słowem – cywilizacyjną przestrzeń cywilizowanych ludzi.

Aby się w niej bezkolizyjnie (co nie znaczy – bezkonfliktowo) poruszać, aby nie poobijać sobie zbędnie boków, narazić na niepotrzebne straty, nauczyć się kooperacji i mieć wystarczająco dużo empatii dla innych, potrzebna jest – cóż za banał, cóż za odkrywanie Ameryki – rzetelna informacja i oparta na niej wypracowana, rozsądna opinia, objaśnianie świata w bezinteresownej i jednocześnie zaufanej formie i treści. Dostarczały ich i zapewniały je dotychczas w wolnym świecie tradycyjne media – drukowana prasa, radio i telewizja. Odrębnie, ale spięte klamrą odpowiedzialności za słowo, tekst, materiał filmowy. Za prawdę, za fakty. Tak nam się wydawało, i tak jeszcze do niedawna było, niezależnie od właścicieli, ich nastrojów, sympatii i jawnych lub skrytych potrzeb – dlatego warto było się poświęcić wykonywaniu zawodu dziennikarza, ponieważ zajmował w tym cywilizacyjnym krwiobiegu najważniejszą pozycję; wszystko, co działo się i dzieje w świecie, znane jest z osobistego oglądu i przeżycia przecież tylko niewielu ludziom. A jednymi z nich są właśnie dziennikarze, świadkowie zdarzeń, uprawnieni do wejścia niemal w każdy kąt, w którym ukryła się prawda. Wszystko, co wiemy o świecie, wiemy dzięki tym pośrednikom między faktami a ludźmi. Ludźmi, którzy chcieli wiedzieć, musieli wiedzieć, powinni wiedzieć. Dziennikarze wiedzieli więc i widzieli w ich imieniu, i przecież nie dlatego, aby fakty zabrać ze sobą do grobu, chociaż i tak się zdarza, ale właśnie dla nich, a ich ambicją i zawodowym zobowiązaniem było podzielić się rzetelnie swoją wiedzą. Forma przekazu, kształt, jego intensywność, natężenie przyzwoitości w przekazie zależały jedynie od talentu, wykształcenia, doświadczenia, wrażliwości, wiedzy – i charakteru. Odpowiedzialności i dyscypliny. Nagłówki, te semafory informacji, zwracały jedynie uwagę czytelników; na dłużej zatrzymywało się ich zawartością informacji. Taka była zasada. Była. (...)

Odra 3/2017- Tomasz Kozłowski

Tomasz Kozłowski

 

KCIUK POGARDY,
UŚMIECH NIENAWIŚCI

Przemysł pogardy” to znacznie więcej niż szczucie na siebie stron sporu politycznego. To racja bytu współczesnego porządku komunikowania. Ale to także stan umysłu, który przez lata dojrzewa w stresującym środowisku nieustannego pośpiechu. Wyzbyć się pogardy można tylko poprzez współczucie. Ale przecież na współczucie… również potrzeba czasu.

 

Żal mi polityków. Naprawdę im współczuję.

Nietrudno wyobrazić sobie filmowe sceny kłótni – na przykład małżeńskich – podczas których małżonkowie starają się sobie udowodnić, jakimi to kanaliami, z upływem lat i dogasaniem namiętności coraz większymi okazali się dla siebie i jaką to kloakę, w miejsce normalnego życia, nawzajem sobie urządzili. W którymś momencie pada zazwyczaj kwestia: „Żal mi cię”. Wypowiada się takie słowa na ogół z nieskrywaną pogardą, z grymasem wstrętu (notabene udowodniono, że im więcej takich grymasów w codziennych interakcjach, tym drastyczniej wzrasta prawdopodobieństwo rozwodu). Ze współczuciem ma to wspólnego niewiele. Pisząc, że „naprawdę” żal mi polityków, mam na myśli prawdziwy żal, nie ten filmowy, nie ten podszyty wzgardą.

 

Świnie i empatia

Jakiś czas temu totalnie wycofałem się z życia politycznego. Brzmi to zabawnie, zwłaszcza, że nie jestem politykiem, a mój wpływ na sprawy publicznego kalibru jest mniej niż znikomy. A jednak nie głosuję (inaczej: wrzucam do urn nieważny głos), a pytany niekiedy o komentarz polityczny – uprzejmie go odmawiam. Jakoś tak… mało mi wygodnie, więcej, brzydzę się. Tematu, siebie w jego kontekście. Bartek „Fisz” Waglewski rapował: nie dotykam, nie tykam wrednej gęby polityki. Z kolei Rafał Ziemkiewicz z typowym dla siebie wdziękiem w jednym z felietonów przytomnie stwierdził, że jeśli wybory organizuje się w chlewie, nie można oczekiwać, że raptem zwycięży w nich orzeł. Coś w tym jest, w jednym i drugim. Ale trafia do mnie również cytat z Dana Browna: Najmroczniejsze czeluście piekieł zarezerwowane są dla tych, którzy zdecydowali się na neutralność w dobie kryzysu moralnego. Dlatego chwilę pomyślałem o moim stosunku do kryzysu moralnego, do „chlewu”, i doszukałem się: już wiem, że mi jego mieszkańców po ludzku żal.

Usiłuję wzbić się na wyżyny swojej empatii i pojąć złożoność czynników, w których nasi reprezentanci muszą funkcjonować. Myślę o ich dniu, który przez wiele godzin wysycony jest adrenaliną i kortyzolem, myślę o tym, że sami nieustannie spotykają się z wrogością, o tym, że odczuwają nienawiść. I o tym, że wszędzie widzą podziały i przeszkody, że przekrzykują się z mównic i w ławach sejmowych komisji, że tak mocno zafiksowani są na pragnieniu władzy, że nie mają czasu, by odetchnąć, by nabrać do czegokolwiek odpowiedniego dystansu. I przychodzi mi na myśl jakiś gigantyczny, nieludzki eksperyment na, w gruncie rzeczy, niewiele rozumiejącym ssaku. Po prostu.

Stwierdzenie Ziemkiewicza pozostaje jedynie gorzką diagnozą, pozbawioną prób uzasadnienia. Ze swej strony diagnozę tę pogłębiłbym jeszcze nieco. W wizji Ziemkiewicza to świnie odpowiedzialne są za to, że mieszkają w chlewie. A czy nie jest przypadkiem również tak, że oto mamy wybudowany chlew, który nadaje się do zamieszkania wyłącznie przez świnie? Być może to miejsce determinuje charakter obowiązujących w nim stosunków, a nie odwrotnie? Prawda tradycyjnie oscyluje gdzieś pośrodku, ale i tak świniom już zaczynam trochę współczuć.

Być może jest tak, że świńskość polskiej klasy politycznej jest jedynie epifenomenem, jak czerwień rozgrzanego metalu? Nie wpływa na temperaturę tworzywa, ale jest jej nieodłącznym elementem? Towarzyszy społecznemu klimatowi, ale nie jest już jego przyczyną? Co w takim razie nią jest? O tym za chwilę. (...)

Odra 3/2017 - Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

 

INWAZJA ROBOTÓW

 W styczniu 2017 roku w Finlandii wystartował rządowy program wynagradzania obywateli „za bycie”. To początek, bo świat wkracza w nową erę, a może wraca do zmodyfikowanych rozwiązań znanych z czasów Imperium Rzymskiego. Nowa wersja też będzie się opierała na niewolnictwie, tyle że będzie to niewolnictwo technologiczne. My, ludzie, będziemy wypoczywać i bawić się, a pracować za nas będzie technologia.

 

 

Wbrew pozorom, nie jest to wizja odległej przyszłości. I wcale nie jestem pewien, czy jest to wizja pociągająca. Jestem za to przekonany, że okres dochodzenia do pełnej technologizacji życia będzie wypełniony wstrząsami i konfliktami, przy których dzisiejsze niepokoje to przysłowiowa kaszka z mlekiem.

 

Kurczący się rynek pracy

Spróbujmy najpierw poszukać odpowiedzi na pytanie o to, jak wiele czasu dzieli nas od wprowadzenia „niewolnictwa technologicznego”. Według prognozy z maja 2016 roku – ale prognozy popartej badaniami, a nie literacką wyobraźnią – przygotowanej przez Carla Frey’a i Michaela Osborne’a z Uniwersytetu w Oxfordzie, w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat w tak nowoczesnej gospodarce jak amerykańska zniknie 47 procent dotychczasowych miejsc pracy. Blisko połowa!

– Stoimy u progu kolejnej rewolucji technologicznej, która w najbliższych latach obejmie wszystkie dziedziny życia, w tym również przemysł i usługi – tłumaczy Błażej Bogdziewicz z Caspar TFI. Bogdziewiczowi można wierzyć, bo zarządza w swojej firmie funduszem inwestycyjnym i w ciągu każdego roku rozmawia z zarządami kilkuset spółek w Europie i Stanach Zjednoczonych, poszukując tych, które w niedalekiej przyszłości mają szansę podbić globalny rynek. Co dzisiaj oznacza między innymi obniżenie kosztów działalności, a więc wprowadzanie najnowocześniejszych technologii.

Na poparcie swojej tezy Bogdziewicz przytacza konkretne fakty: w grudniu 2016 roku Amazon po raz pierwszy dostarczył klientowi zakupy nie poprzez kuriera, ale przy pomocy drona. W tym roku przez zachodnią Europę przejechał pierwszy konwój złożony z kilku ciężarówek z zaledwie jednym kierowcą. Niedawno zaprezentowano maszynę, która układa cegły lepiej i oczywiście szybciej niż człowiek. Wielu ekspertów jest zdania, że wkrótce w centralach banków będzie można zwolnić do 90 procent pracowników, bo ich pracę przejmą komputery. To zjawisko będzie narastało.

 

Technologie zastępują ludzi

Przykładów zastępowania ludzkiej pracy przez technologie jest bez liku. W Stanach Zjednoczonych właśnie uruchomiono sklep całkowicie pozbawiony kasjerów, w którym klienci płacą za zakupy przy pomocy aplikacji w telefonie komórkowym. Może się to wydawać drobną sprawą, jeszcze jedną technologiczną nowinką, ale rzecz wcale drobną nie jest. – Kasjerzy to druga najliczniejsza w Stanach Zjednoczonych grupa zawodowa, liczy 3,5 mln osób. Wkrótce mogą przestać być potrzebni. Zaraz za nimi są kierowcy ciężarówek, więc jeśli samochody ciężarowe zaczną jeździć bez kierowców, a zaczną bez wątpienia, to oni także przestaną być potrzebni – uściśla Piotr Przedwojski, zarządzający Caspar TFI.

Przestaną być potrzebni nie tylko dlatego, że dostarczanie towarów dronami oznacza redukcję zatrudnienia w firmach kurierskich. Przestaną tym bardziej, że prace nad wprowadzeniem na ulice samochodów bez kierowców są coraz bardziej zaawansowane. I nie chodzi o to, że za kilka lub najdalej kilkanaście lat Kowalski w drodze do pracy zamiast kręcenia kierownicą będzie mógł czytać książkę popijając kawę, a Nowakowa w porannym korku w spokoju, nie niepokojona trąbieniem innych kierowców, umaluje usta, rzęsy i paznokcie. Weźmy taksówkarzy. Staną się zbędni i to szybko. W grudniu ubiegłego roku na ulice San Francisco wyjechały już pierwsze taksówki – to wspólny program Ubera i Volvo – które same wożą pasażerów. Na razie w samochodzie jest jeszcze „kierowca bezpieczeństwa”, który czuwa, aby maszyna nie popełniła błędu, ale doskonalenie tego rodzaju pojazdów postępuje w bardzo szybkim tempie. Zresztą San Francisco nie jest wyjątkiem, podobne testy, na równie zaawansowanym poziomie, odbywają się także w amerykańskim Pittsburghu oraz w Singapurze. I nie ma co pocieszać się informacjami, że jeden z testowanych samochodów przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle, bo komputer nie zatrzymał go na czas. Codziennie na czerwonym świetle przejeżdżają miliony „żywych kierowców”.(...)

Odra 3/2017 - Z Janem Woleńskim rozmawia Magdalena Bajer

ZADANIA DLA INTELIGENCJI

 

Z profesorem Janem Woleńskim, filozofem, przewodniczącym Komitetu Etyki w Nauce Polskiej Akademii Nauk o etosie inteligencji, mitologizowaniu środowisk naukowych, ukąszeniu marksizmem, etyce, dyskryminacji i faworyzowaniu, Nagrodach Nobla dla Polaków oraz zawężonym „ideowodzie” rozmawia Magdalena Bajer

 

Jakie miejsce w szeroko rozumianej elicie społeczeństwa zajmuje środowisko akademickie, ta część inteligencji, która para się twórczością naukową?

Tradycyjnie bardzo wysokie. Nie znam najnowszych badań, myślę, że ten prestiż się zmniejszył, ale nadal jest duży. To się wzięło z bardzo różnych przyczyn. W drugiej połowie XIX wieku, prawdopodobnie również dlatego, że inteligencja stanowiła niewielką warstwę społeczną, była bardzo ceniona. Odzwierciedla to literatura, zwłaszcza pozytywistyczna, dzieła Żeromskiego, Konopnickiej, Orzeszkowej. Patrzono na to środowisko jak na bohaterów, ludzi, którzy muszą sporo poświęcić, by stać się inteligentem „pełnokrwistym”. Inteligencja wywodziła się z warstwy szlacheckiej, która samą siebie uważała za elitarną i tak była traktowana w społeczeństwie. Ukształtował się taki, powiedziałbym, mit polskiego inteligenta, który cierpi niedostatek, ale pełni swoją powinność…

– Duchowego przywództwa.

– Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie – uczniu szkoły średniej – czytanka o Marii Skłodowskiej-Curie, która z mężem, własnymi rękoma, przetapiała rudę uranową w jakiejś ponurej izbie.

Inteligentom przypisywano takie cechy jak bezinteresowność, ofiarność, zamiłowanie do pracy u podstaw, patriotyzm…

Pamiętajmy, że ze sfery inteligenckiej wywodzili się działacze niepodległościowi. Tworzyli partie polityczne, które później odegrały istotną rolę w Polsce niepodległej.

Odzyskanie niepodległości w 1918 roku postawiło przed inteligencją ważne i pilne zadania…

O tak! Państwo musiało zbudować własny system edukacyjny, od szkół elementarnych po wyższe uczelnie, co się w dużej mierze udało. Uczeni, których wielu powróciło z zagranicy, gdzie robili kariery na tamtejszych uniwersytetach, byli bardzo cenieni. Ta tradycja przetrwała II wojnę światową i w znacznej mierze czasy PRL-u. Wykształcenie było cenione. Ci, którzy je mieli, cieszyli się prestiżem. Środowisko naukowe postrzegano jako „elitę elity”, w sposób trochę zmitologizowany.

Mitologizowano walory moralne przypisywane ludziom nauki?

W jakimś stopniu tak, jakkolwiek to środowisko nie było kryształowe. W okresie międzywojennym zdarzały się rzeczy, które trudno akceptować. Ludzie nauki są ambitni, mają rozmaite interesy (czasami wyimaginowane), rywalizują… Bywały przypadki, jakie dzisiaj właściwie się nie zdarzają. W Krakowie „oblał” habilitację Juliusz Makarewicz, jeden z najwybitniejszych prawników, później profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza, twórca polskiego kodeksu karnego z 1932 roku. Przykładów jest więcej, a trzeba powiedzieć, że nie tylko w Polsce uciekano się do takich i podobnych, niechlubnych, sposobów kształtowania środowiska akademickiego.

Jak środowisko na to reagowało?

– Traktowano takie przypadki jako swego rodzaju osobliwości, ale nie bardzo groźne. Były też poważniejsze przewinienia – utrudnianie karier akademickich ludziom pochodzenia żydowskiego czy ukraińskiego. Trzeba przypomnieć (o czym się dzisiaj nie mówi), że nie dotrzymaliśmy pewnych obietnic złożonych Ukraińcom, np. utworzenia ukraińskiego uniwersytetu w Stanisławowie.

Miało to przyczyny historyczne.

Tak jest. Uniwersytet lwowski stworzono z kolegium jezuickiego (1652) na mocy Unii Brzeskiej, która grekokatolikom (może i prawosławnym) obiecywała wyższą uczelnię. Pod warunkiem jednak, że nie powstanie ona w mieście, gdzie jest uczelnia katolicka. Jezuici błyskawicznie utworzyli uniwersytet we Lwowie, blokując drogę do tego Ukraińcom. Później Austriacy chcieli, żeby ten uniwersytet był polsko-ukraiński – na każdym kierunku miał wykładać ukraiński profesor – ale tych profesorów zabrakło i uniwersytet we Lwowie pozostał polski. Ukraińcy ciągle wracali do tej sprawy. Na początku XX wieku odbywały się strajki ukraińskich studentów. Przed zakończeniem I wojny światowej i tuż po niej prowadzono negocjacje w sprawie stworzenia ukraińskiego uniwersytetu w Polsce. Część środowiska akademickiego była jednak temu przeciwna. Przypominam całą tę historię jako argument, że nie należy tego środowiska zbyt kategorycznie idealizować.

Ale w podstawowych, tak to powiedzmy, kategoriach jego etos był ugruntowany.

Tak. Pięknym tego dowodem, o którym trzeba zawsze pamiętać, jest imponująca struktura tajnego nauczania podczas okupacji. Przedwojenne uniwersytety działały w tej strukturze. Jaką wagę przywiązywało do tego Państwo Podziemne, pokazuje sprawa Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Po włączeniu Poznania do Rzeszy i wysiedlaniu z Wielkopolski Polaków tajne działanie Uniwersytetu Adama Mickiewicza byłoby bardzo trudne i stawało się bezprzedmiotowe. Zdecydowano więc, że będzie on działał w Warszawie jako Uniwersytet Ziem Zachodnich, obok dwu innych tajnych uczelni: Uniwersytetu Warszawskiego i Politechniki Warszawskiej. To pokazuje, jak wielkie było poczucie odpowiedzialności ludzi nauki, którzy ponieśli niemałe ofiary za pełnienie swojej powinności w warunkach wojennej okupacji. Niemcy zdawali sobie sprawę z ich roli w społeczeństwie, o czym wymownie świadczą Sonderaktion Krakau i rozstrzelanie profesorów lwowskich 4 lipca 1941 roku.

Po wojnie etos środowiska poddawany był innym próbom…

Przez pierwsze trzy lata trwał, z pewnymi ograniczeniami, model akademicki przedwojenny. Po 1949 roku władze wywierały na to środowisko (jak na całe społeczeństwo) silną presję. Ono się jednak obroniło, i to nie za cenę jakichś wielkich ustępstw czy niegodnych aliansów – tę rzecz należałoby porządnie zbadać. Ja mogę mówić o środowisku humanistycznym, bliżej: filozoficznym i prawniczym, które dotknęły zwolnienia z pracy, zakaz kontaktów ze studentami. Przykładami są Czesław Znamierowski, Roman Ingarden, Władysław Tatarkiewicz… Rozwiązano Polską Akademię Umiejętności, tworząc Polską Akademię Nauk na wzór radziecki. Powołano do niej wielu młodych i starszych marksistów, ale także wybitnych uczonych z różnych dziedzin.

Twórcy PAN o to nie pytali, ale mnie interesuje, jak duża była – zdaniem pana profesora – liczba „ukąszonych”, czyli ludzi autentycznie przejętych marksizmem?

W pokoleniu, które weszło do nauki po wojnie, pewnie nie wszyscy byli marksizmem przejęci, ale Leszek Kołakowski, Bronisław Baczko, Stefan Morawski – mówię o filozofach, bo ich znałem – w pewnym okresie rzeczywiście ulegli jego wpływom. Ze starszych, którzy robili karierę w czasie wojny, np. w Związku Radzieckim, kimś takim był Adam Schaff. Moim zdaniem decydujący moment dla biografii wielu z tych ludzi, a także dla sytuacji środowiska naukowego (nie tylko, ale o nim rozmawiamy), nastąpił w 1956 roku. Wrócili na uniwersytet odsunięci od dydaktyki profesorowie, przynajmniej niektórzy, ale także wielu marksistów opowiedziało się za tzw. marksizmem otwartym. Była oczywiście po wojnie administracyjna, np. wydawnicza, promocja marksizmu, ale kiedy ja studiowałem filozofię – były to lata 1960–1964 – nie miałem ani jednego wykładu z filozofii marksistowskiej! Roman Ingarden, który wrócił na uniwersytet, nie życzył sobie tego i przeforsował swoją wolę. Władza, rezygnując z bezpośredniej walki, liczyła, że profesorowie o rodowodzie przedwojennym wykruszą się, a nowi będą już marksistami. Próbowano temu procesowi pomóc, wprowadzając (na początku lat sześćdziesiątych) ustawę o obowiązku przechodzenia profesorów w wieku siedemdziesięciu lat na emeryturę, czego wcześniej nie było. To się mogło wydawać racjonalne w sytuacji, gdy liczba profesorów nie została ustalona, jak to jest w wielu krajach zachodnich, ale ja sądzę, że władzom chodziło o wyeliminowanie starej kadry akademickiej.

Jakie były efekty?

To się nie udało. Także dlatego, że polski marksizm był dość wyjątkowy na tle innych państw bloku. Toczyły się spory, występowały kontrowersje, gdzie indziej został po prostu „podany do wierzenia”. Pod koniec lat siedemdziesiątych Leszek Kołakowski powiedział, że marksizm jest trupem.

Jak pan ocenia rozbicie uniwersytetu na szkoły wyższe tworzone z dawnych wydziałów? W taki sposób powstały np. Akademie Medyczne.

Wydaje mi się, że to był bardziej rezultat bezmyślnego kopiowania wzorów radzieckich i kładzenia nacisku na praktykę niż jakiś głębszy zamysł ideologiczny.

Teraz wracamy do uniwersyteckiej jedności.

Nie zawsze chętnie. W Krakowie Akademię Medyczną przekształcono w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, co było przedsięwzięciem wręcz heroicznym, ponieważ wymagało pokonania barier biurokratycznych, związanych z tym, że AM i UJ podlegały różnym resortom. Udało się, ale w wielu innych ośrodkach taka fuzja jest odrzucana.

Odeszliśmy od kwestii etosu akademickiego. Do czego należało i do czego można było wracać po roku 1989?

– Najpierw trzeba przypomnieć, że wskaźnik scholaryzacji na poziomie uniwersyteckim był po wojnie w Polsce dramatycznie niski, jeden z najniższych w Europie, nie przekraczał 10 procent populacji. Pierwszym zadaniem była zmiana tego stanu rzeczy. I to się powiodło, dziś mamy jeden z najwyższych wskaźników. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że w momencie kiedy zaczynają działać prawidłowości statystyczne, różne rzeczy się spłaszczają, pojawia się wartość średnia, w tym przypadku średni poziom, czyli przeciętność – kadry akademickiej, studentów. Są naturalnie marginesy, ten ponad i ten poniżej średniej. Im liczniejsza jest społeczność akademicka, tym marginesy, zwłaszcza ten dolny, są większe. To oczywiście wpływa na etos, ale nie mamy socjologicznej diagnozy społeczności akademickiej, więc nie wiemy, w jakim stopniu. Rozmaite tezy na ten temat formułowane są na podstawie indywidualnych przypadków, często spektakularnych, ale nietypowych. Staram się wstrzemięźliwie odnosić do takich opinii jak np. ta, że plagiaty są powszechne, że przeważają koleżeńskie recenzje, że szerzy się nepotyzm itd. W moim przekonaniu władze popełniają wiele błędów. Nie reagują na powtarzane postulaty zastąpienia prac licencjackich (dotyczy to także, choć może w nieco mniejszym stopniu, prac magisterskich) egzaminem ustnym, co zredukowałoby zwyczaj przepisywania ich z Internetu, dzisiaj banalnie prosty, nawet przy istnieniu programów antyplagiatowych. W niektórych krajach zachodnich rozwiązano już ten problem. A trzeba pamiętać, że jeśli proceder plagiatów czy innych nieetycznych postępków staje się powszechny wśród studentów, demoralizuje to także nauczycieli akademickich i mamy błędne koło.

Mamy też próby zaradzania złu, powoływane są w tym celu rozmaite gremia, jak choćby Komitet Etyki w Nauce PAN, któremu pan przewodniczy. Co jest najbardziej niepokojące w przemianach etosu ludzi nauki?

– Stosunek środowiska do naruszeń etyki. Ambiwalencja w ich ocenianiu ma przyczyny historyczne. Na Zachodzie z plagiatami walczono, ale i zabezpieczano się przed nimi, znacznie pilniej (i dłużej) niż w Polsce. Rosja, jeszcze carska, nie podpisała żadnej konwencji dotyczącej praw autorskich, Związek Radziecki zupełnie ich nie przestrzegał, tłumaczono książki naukowe bez wiedzy autorów i wydawców. U nas istniała „zawiesina prawna” w tej materii i z takim bagażem weszliśmy w epokę bardziej rygorystycznego traktowania kryteriów etycznych. Ciągle jednak mamy sytuację, w której i komisje dyscyplinarne uczelni czy instytutów i rzecznicy i rektorzy oraz dyrektorzy patrzą przez palce na wymienione przed chwilą – i inne – zachowania nieetyczne. To się zmienia bardzo powoli. Rozmawiałem z moim odpowiednikiem niemieckim, który się zdziwił usłyszawszy, że ja mam w ciągu roku kilkanaście listów ze skargami na różne niegodne zachowania (najczęściej konflikt interesów, blokowanie awansu), gdy on dostaje kilka. To chyba sygnał budzenia się wrażliwości w naszym środowisku.(...)

Odra 2/2017 - Mariusz Urbanek

Europejska Stolica Kultury 2016

 

Mariusz Urbanek

FESTIWAL FESTIWALI

A PRZECIEŻ NIE O TO CHODZIŁO

Rok 2016, w którym Wrocław pełnił obowiązki Europejskiej Stolicy Kultury, za  nami. Organizatorzy odtrąbili sukces, media rozdały cenzurki, jednych chwaląc i głosząc zasługi, innych ganiąc i wyciągając niedociągnięcia. Niejasna pozostała tylko kwestia, ile w programie wrocławskiej ESK pozostało z aplikacji Przestrzeni dla piękna, którą pięć lat temu Wrocław uwiódł paryskich jurorów i zdobył zaszczytny tytuł. Bo po upływie roku kulturalno-europejskiej stołeczności Wrocławia pozostaje wrażenie, że choć działo się w tym czasie sporo i czasem nieźle, to nie miało to wiele wspólnego z deklaracjami złożonymi przez Wrocław w czasie ubiegania się o tytuł.

 

Owszem, podczas kończących kadencję Wrocławia uroczystości o aplikacji wspomniano, prezydent Wrocławia wymienił nawet nazwisko jej głównego redaktora prof. Adama Chmielewskiego, ale nad tym, ile i co udało się zrealizować, specjalnie się nie rozwodzono. Bo też temat nie był wygodny, gdzieś po drodze zgubiło się to, co było w aplikacji najważniejsze. Otwarcie się na dzielnice i środowiska wykluczone z kultury, dla których udział w wydarzeniach z zakresu kultury i sztuki jest trudny podwójnie. Bo nie tylko trzeba chcieć w kulturze uczestniczyć, ale przede wszystkim mieć po temu możliwości.

 

Miękkie podbrzusze miasta

Aplikacja wychodziła od tezy, że skoro z finansowanej przez samorząd – a więc przez wszystkich mieszkańców – kultury zdecydowana większość nie korzysta, należy zrobić wszystko, żeby to zmienić. Jak? Zmieniając myślenie o kulturze. Wychodząc naprzeciw ludziom, którzy nie brali dotąd udziału w wydarzeniach kulturalnych: spektaklach, koncertach, wystawach, bo nie przypuszczali nawet, że to możliwe. Bo kultura była gdzieś daleko, w centrum miasta, gdzie trzeba przede wszystkim dotrzeć, a więc podjąć wysiłek bez żadnej gwarancji, że będzie on wart zachodu. A potem jeszcze wrócić: na Huby, Pracze Odrzańskie, Psie Pole, do Leśnicy i Lipy Piotrowskiej, choć późnowieczorna i nocna komunikacja tego nie ułatwia.

Wybór, a raczej brak wyboru, był prosty. Skoro uczestnictwo w kulturze wymaga nie tylko wysiłku intelektualnego i poświęcenia czasu, ale także sporych zabiegów organizacyjnych, to znacznie prościej, taniej i wygodniej odpuścić sobie. W końcu w telewizyjnym „Tańcu z gwiazdami” też biorą udział artyści, którzy na co dzień „kreują role” w jednym z licznym seriali z miłością w tytule, albo w reklamie keczupu. W efekcie w życiu kulturalnym miasta uczestniczyło ok. 5 procent mieszkańców, którym się chciało. I którzy mogli.

Zwycięska aplikacja Wrocławia obiecywała to zmienić. Upowszechnić wśród wrocławian kulturę, znieść bariery, przybliżyć sztukę ludziom, wyjść z nią na peryferie. Wiem, brzmi to jak herezja. Twórcy nie dość, że mają czynić świat swoją sztuką lepszym, to jeszcze mieliby iść ze swoimi dziełami „w lud”. Ale to właśnie przekonało tych, którzy wydali werdykt, by przyznać tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w roku 2016 Wrocławiowi. Bo to nie była rywalizacja (z Warszawą, Lublinem, Katowicami, Gdańskiem i Łodzią) na spektakularne wydarzenia, wielkie festiwale, gwiazdy o najgorętszych nazwiskach. W przeszłości stolicami zostawały często miasta postindustrialne, zniszczone, nękane bezrobociem, położone nieco na uboczu, szukające dopiero dla siebie nowego pomysłu na przyszłość. Tytuł miał być dla nich wyzwaniem, a nie nagrodą.

Tak samo było z tytułem ESK dla Wrocławia. Nie zdobyliśmy go wygrywając casting na najbardziej kulturalne miasto w Polsce, ale odsłaniając miękkie podbrzusze, wskazując słabe punkty i przedstawiając plan, jak tę sytuację poprawić. Oczywiście nikt nie miał złudzeń, że nagle wszyscy wrocławianie ruszą do teatrów, galerii i sal koncertowych. Deklaracja złożona w trakcie starań o tytuł, że będzie ich dwa razy więcej niż dotąd, i tak była deklaracją rewolucyjną. Ale wystarczyło, Wrocław wygrał, należało jedynie obietnicę zrealizować.

 

Piękno jest, ale gdzie te przestrzenie

Po ogłoszeniu decyzji, że to Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury, uczestniczyłem w kilku debatach programowych, w których brali udział dyrektorzy wrocławskich instytucji artystycznych. Ich oczekiwania były jasne. Zadeklarowali: dajcie nam więcej pieniędzy, a uczynimy naszą pracę jeszcze lepszą niż dotąd. I brzmiało to wiarygodnie. Naprawdę chcieli i naprawdę wiedzieli, jak uczynić swoje festiwale, przeglądy, galerie jeszcze bardziej atrakcyjnymi. Trzeba zaprosić więcej artystów o najgłośniejszych nazwiskach. Oni przyciągną widzów. I będzie pięknie, artykuły w gazetach, relacje w telewizjach i rozgłośniach radiowych, spotkania, wizyty w zakładach pracy.

Tyle że to już wtedy nie miało nic wspólnego z wrocławską aplikacją. W miarę upływającego czasu i nerwowego wyczekiwania na program ESK (co będzie się działo w weekend inaugurujący ESK dowiedzieliśmy się w listopadzie 2015 roku), coraz bardziej oczywistym stawało się, że skończy się pójściem po linii najmniejszego oporu. Ściągnięte zostaną do Wrocławia gwiazdy, bo tylko one przykryją organizacyjny niedowład i brak pomysłów, pozwolą mimo wszystko nie skompromitować się i na koniec ogłosić sukces. Bo przecież działo się! Były wydarzenia, pisały media, a zaprzyjaźnieni dziennikarze i zamówieni patroni medialni nawet chwalili.

I dokładnie tak było. Były znakomite koncerty, były festiwale, były spektakularne wystawy i spektakle, a więc było piękno. Ba, przybyło nawet przestrzeni, w której mogło się ono objawiać. Powstało przecież we Wrocławiu wspaniałe Narodowe Forum Muzyki, wyjątkowe w skali Polski Kino Nowe Horyzonty, przybyła przestrzeń wystawiennicza, jakiej w mieście od 1945 roku nie było – Pawilon Czterech Kopuł.

Ale nie o taką przestrzeń chodziło. Piękno otrzymało nowe świątynie, jeszcze większe i jeszcze piękniejsze, ale nie pojawiło się w nowych miejscach. Było jak dawniej, artyści czynili świat piękniejszym, a rolą widzów było pofatygować się, by uczestniczyć w kulturalnej uczcie.

 

Festiwale, festiwale…

Można spojrzeć na zrealizowany program ESK dwojako. Po prostu policzyć to, co zostało zrobione, podsumować ilość imprez, artystów, widzów, informacji w gazetach. I uznać, że jest dobrze. Bo od dawna wiadomo, że statystyką można przykryć każdą prawdę. I tak właśnie zrobiło Biuro Organizacyjne ESK w materiałach podsumowujących rok 2016, epatując liczbami i żonglując zawrotnymi sumami, których miał nie wydać Wrocław na promocję dzięki obecności w mediach przy okazji opisywania imprez ESK. Ale może też zapytać, czy naprawdę chodziło właśnie o takie ESK, z jakim mieliśmy do czynienia.

Stało się to, czego obawiało się wiele osób już jesienią 2014 roku, kiedy przez ogólnopolskie media przetoczyła się fala krytyki Wrocławia i ESK,. Od „Polityki” („stolica gminna, a nie europejska”), przez „Krytykę Polityczną” („zmarnowana szansa”), „Res Publikę Nową” („koncert psucia idei ESK”), po „Gazetę Wyborczą” („będzie nieciekawie”). W 2016 roku było tak jak zwykle, tylko bardziej. Odbył się festiwal festiwali, czyli w większości przypadków po prostu specjalne wydania tego, co zwykle się we Wrocławiu dzieje. Różnica polegała na naklejaniu na wszystko etykiety: Europejska Stolica Kultury 2016 i dosypaniu pieniędzy.

Odbył się jak zwykle Przegląd Piosenki Aktorskiej. Był Jazz nad Odrą i jak parę razy wcześniej pobity został we Wrocławiu gitarowy rekord Guinessa w zbiorowym wykonaniu pierwszych taktów utworu Hendrixa „Hey Joe” (zagrało 7356 gitarzystów). Jak każdego lipca, były filmowe Nowe Horyzonty, a w październiku Festiwal Filmów Amerykańskich. Był festiwal Brave i była Wratislavia Cantans, była Noc Literatury i gale literackich nagród Angelus i Silesius, były Wrocławskie Targi Dobrej Książki w Hali Stulecia i parę jeszcze innych festiwali. W większości z ogromną historią i dorobkiem, choć były też takie, którym zmieniono szyld.

W efekcie niczym się to nie różniło od oferty kulturalnej każdego większego europejskiego miasta, w którym grają teatry, są kina, odbywają się koncerty i wystawy, w liczbie nawet większej niż we Wrocławiu, tylko nikt nie nazywa tego Europejską Stolicą Kultury, ba, nie nazywa stolicą w ogóle.

 

Gwiazdozbiór

Rok 2016 zostanie jednak na pewno we Wrocławiu zapamiętany. Będzie wspominany przez pryzmat pojedynczych wydarzeń: koncertów, spektakli, wystaw. Będą pamiętane światowej miary gwiazdy, które się pojawiły, nawet jeśli obiecywano ich znacznie więcej.

Był przecież Joe Nesbo, absolutna gwiazda literatury kryminalnej. Kolejka po autografy ciągnęła się od Teatru Muzycznego „Capitol” po skrzyżowanie ulic Piłsudskiego i Świdnickiej (dla niewrocławian – jakieś 50-60 metrów). Co prawda jeszcze w 2014 roku literackich gigantów zapowiadano znacznie więcej, oficjalnie informowano o zaproszeniu Umberto Eco, Joanny K. Rowling, Philipa Rotha i Orhana Pamuka, ale niech tam. Eco pewnie by przyjechał, ale umarł, a Rowling, Rothowi i Pamukowi pewnie coś wypadło.

W Hali Stulecia wystąpił Enio Morricone, autor muzyki do ponad 500 filmów największych reżyserów. David Gilmour, wokalista i gitarzysta legendarnej grupy Pink Floyd zaczarował ponad 20 tysięcy ludzi zebranych na placu przed Narodowym Forum Muzyki. Koncert mógłby przyciągnąć znacznie więcej widzów (bilety rozeszły się błyskawicznie), ale nie zdecydowano się przenieść go na stadion miejski. A było jeszcze fascynujące muzyczno-pirotechniczne widowisko grupy Rammstein i parę innych koncertów, w tym Status Quo, Dżemu i Lecha Janerki.

Olimpiada Teatralna Świat miejscem prawdy była ucztą dla teatralnych koneserów. Ze swoimi spektaklami zostali zaproszeni do Wrocławia reżyserzy z najwyższej półki: Eugenio Barba, Peter Brook, Tadashi Suzuki, Theodoros Terzopoulos, Romeo Castellucci, Pippo Delbono czy Jan Fabre. Niezapomnianym wydarzeniem, choć raczej z gatunku szkoły przetrwania, było zrealizowane przez Michała Zadarę w Teatrze Polskim kilkunastogodzinne przedstawienie (po raz pierwszy w historii w całości) Dziadów Adama Mickiewicza.

Na wręczenie Europejskiej Nagrody filmowe przyjechali Wim Wenders, Pedro Almodovar i Pierce Brosnan oraz kilkanaście gwiazd polskich. W czasie festiwalu Nowe Horyzonty Roman Gutek sprowadził duże grono świetnych reżyserów: Carlosa Saurę, Petra Zelenkę, Nanniego Morettiego, Andrieja Konczałowskiego i retrospekcje ich filmów, ale Gutek ściąga gwiazdy podobnej klasy co roku, i byłoby raczej dziwne, gdyby właśnie przy okazji Europejskiej Stolicy Kultury ich zabrakło.

 

A miało być tak pięknie…

Nie wypaliło natomiast to, co miało być w programie ESK najbardziej spektakularne, oszołomić widzów rozmachem i wizją twórców. Czyli wielkie widowiska na pograniczu sztuki wysokiej i pokazów karnawałowych.

O performance’ach przygotowywanych przez Chrisa Baldwina piszemy obszernie oddzielnie. Niestety okazało się, że to, co miało być Hitchcockowskim wybuchem bomby atomowej na początek, czyli inauguracyjne Przebudzenie z przemarszem Czterech Duchów, okazało się koncertową klapą. A to, co miało być zwieńczeniem narastającego przez cały rok napięcia, czyli spektakl Niebo, spełniło przede wszystkim potrzeby Chrisa Baldwina. Inaugurację rozłożyły problemy organizacyjne i niekompetencja reżysera, który nie uwzględnił faktu, że widz, aby się pokazem zachwycić, powinien coś najpierw zobaczyć. A finał pogrążyła zarozumiała gorliwość neofity, który po trzech latach mieszkania we Wrocławiu postanowił pouczyć wrocławian, co powinni o swoim mieście widzieć. W efekcie wyszło mdło, pretensjonalnie i powierzchownie. Tylko Chris Baldwin robił do końca dobrą minę do złej gry.

Równie źle było podczas wrocławskiej edycji festiwalu Singing Europe na stadionie miejskim. Była piękna idea jednoczenia ludzi z różnych stron we wspólnym śpiewaniu, 25 tysięcy ludzi i akustyka tak koszmarna, że praca artystów poszła na marne, a ludzie uciekali ze stadionu, bo niewiele byli w stanie usłyszeć.  Lepiej wypadła Hiszpańska noc z Carmen - Zarzuela show, która od początku wydawała się być samograjem. Ludyczne widowisko z elementami opery i teatru, zrealizowane na stadionie miejskim dla kilkudziesięciu tysięcy widzów przez Ewę Michnik. Kilkaset osób na scenie, Kate Aldrich jako Carmen i Adam Rutkowski jak Don Jose, Victor Campos-Leal wykonujący Granadę, słynna aria torreadora zaśpiewana na sto głosów, kilkanaście chórów, flamenco na kilkaset nóg, konie, pikadorzy, wszystko to pozostanie w pamięci na długo. Świetne wrażenie artystyczne psuła jednak akustyka i bałagan. Kilkutysięczną publiczność przychodzącą na megawidowiska nad Odrę, na stadion żużlowy, do Hali Stulecia Ewa Michnik już sobie wychowała. Niezależnie od miejsca przychodzą jak do budynku opery. Tłum kilkukrotnie większy przyszedł na piłkarski stadion jak na karnawałową paradę.

 

Grzech pierworodny

Dlaczego więc było tak źle, skoro miało być tak dobrze. Nad wrocławskim ESK ciążył od początku grzech pierworodny, czyli sprawa niewyjaśnionych do dziś zmian personalnych wśród ludzi odpowiedzialnych najpierw za program, a później za jego wykonanie.

Liderem zespołu przygotowującego aplikację programową Przestrzenie dla piękna, która dała Wrocławiowi tytuł, był prof. Adam Chmielewski. Ale okazało się, że to nie on będzie zwycięski program wcielał w życie. Wrocławski magistrat nigdy nie sprostował krążących po mieście opowieści o tym, że o zmianie zaprzęgu zdecydowały personalne niechęci i zawiści wśród ludzi odpowiedzialnych w mieście za kulturę.

Na miejsce Chmielewskiego magistrat mianował dwóch nowych dyrektorów. Naczelnego: Krzysztofa Maja, byłego rzecznika prasowego i wicestarostę z Lubina, o którego zasługach dla kultury nikt nic nie wiedział, oraz artystycznego: Krzysztofa Czyżewskiego, twórca Ośrodka „Pogranicze” w Sejnach i autora aplikacji Lublina, który z Wrocławiem przegrał. Podział obowiązków między nimi był taki, że Krzysztof Maj milczał, a Krzysztof Czyżewski mówił o „deep culture”, co miało być jego autorskim pomysłem na program ESK. Co głębiej kryło się w pomyśle, nie mówił.

Nie spodobało się to ani ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego, ani paryskiemu Biuru ESK kontrolującemu stan przygotowań Wrocławia do roku 2016. I minister, i Biuro oczekiwali, że Wrocław będzie realizował zwycięski program, tymczasem nowi dyrektorzy najpierw udawali, że aplikacji Przestrzenie dla piękna nie ma, a następnie Krzysztof Czyżewski przestał mówić o „deep culture”. Zniknął.

Wrocław stracił ponad półtora roku, podczas którego wokół programu ESK nie działo się nic, a magistrat szukał gorączkowo sposobu, jak usunąć Czyżewskiego, nie przyznając się, że to władze miasta ponoszą odpowiedzialność za jego nominację. Najpierw zamiast jednego dyrektora artystycznego powołano dziewięciu koordynatorów (w tym Czyżewskiego), później nastąpiło zmniejszenie liczby kuratorów do ośmiu i o Czyżewskim nikt już nie miał pamiętać. Na placu boju pozostał działacz powiatowego samorządu. Prasa pisała, że wszystko dlatego, bo Krzysztof Maj był pełnomocnikiem komitetu wyborczego „Obywatele do Senatu”, firmowanego przez prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, z czego każdy może wyciągnąć wnioski, jakie chce.

Personalna karuzela ludzi miała tylko jeden skutek, stracony czas. Potem można było już tylko ratować to, co było jeszcze do uratowania.

 

Cicho wszędzie, głucho wszędzie

Dyrektor ESK, przedstawiciele magistratu podczas podsumowań wrocławskiej kadencji powtarzali tezy o obfitości kulturalnych imprez, wielości wydarzeń, frekwencyjnych sukcesach. Tymczasem w 2016 roku w wielu komentarzach można było przeczytać, że miejsc, „gdzie mocnym rytmem pulsuje serce Europejskiej Stolicy Kultury 2016”, nie można w mieście znaleźć. Były tygodnie, całe miesiące, kiedy nie działo się nic, a poszukiwanie miejsc, w których pulsowałaby kultura, było czasem zmarnowanym. Dyrektor Biura ESK ukuł nawet na to specjalną nazwę: „wyciszanie programu”.

Zarządzający ESK chwalą się Programem Mikrograntów, w ramach którego dofinansowywano projekty, z jakimi zgłaszali się wrocławianie. Kwotą bardzo skromną, bo wynoszącą zaledwie 5 tysięcy złotych. Ale zadziałało, chętnych było wielu, a pomysły ciekawe. Uruchomiona została energia dotąd nieujawniana. Ale nie wykorzystano sposobności, by ten potencjał wykorzystać w pełni.

Nie rozumiem, dlaczego nie stanęły w 5-8 miejscach miasta (na placu Solnym, na Nowym Targu, w wyliczanych już najbardziej oddalonych dzielnicach miasta, w miejscach, gdzie przechodzi najwięcej ludzi) niewielkie sceny, na których po kilka godzin każdego popołudnia  prezentowałyby się rotacyjnie grupy teatralne, muzyczne, piosenkarze, kabarety, mimowie. Młodzi ludzie mieliby okazję, by się pokazać, a kultura naprawdę rozlałaby się po mieście. Nawet jeśli na początku byłoby to związane z ryzykiem niezrozumienia czy wręcz odrzucenia. Lepszego uzasadnienia niż ESK nie będzie.

Było tylko jedno miejsce, z którego wszystko wyglądało inaczej. Infopunkt „Barbara”, siedziba Biura Organizacyjnego ESK 2016 i centrum informacji o wydarzeniach ESK. Po wejściu do „Barbary” można było zachwycić się stosami druków, folderów, wydawnictw zapowiadających wydarzenia mniejsze, większe, profesjonalne i nie. Ale najgorsze co można w takiej sytuacji zrobić, to uwierzyć we własną propagandę, że jest tak świetnie, że lepiej być nie może. Odpowiedzialni za program ESK Wrocław 2016 w tę propagandę uwierzyli. (...)

Odra 2/2017 z Andrzejem Antoszewskim rozmawia Stanisław Lejda

 

CHULIGAŃSTWO POSTAKCESYJNE

Z prof. Andrzejem Antoszewskim, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o nadużywaniu mocnych słów, premierze Kaczyńskim, słabości opozycji, konstytucji według PiS, wizerunku i ratingach Polski, zagrożeniach dla demokracji i rozstrzygnięciach siłowych rozmawia Stanisław Lejda

 

- Wojna polsko-polska nasila się i brutalizuje. Jarosław Kaczyński mówił nawet o próbie puczu. Jak nazwałby pan to (rozmowę przeprowadzono 3 stycznia br. – przyp. Red.) , co dzieje się w Polsce?

- Uważam, że w dyskursie o polskiej polityce, prowadzonym w różnych gremiach: polityków, dziennikarzy, uczonych oraz innych ludzi interesujących się polityką, mamy tendencję do nadużywania mocnych słów. Przejaskrawiamy wiele rzeczy. Stąd słyszymy o puczu czy zamachu stanu, albo o uwiądzie demokracji, dyktaturze a nawet totalitaryzmie.

- Te opinie z reguły zmieniają się, gdy dane ugrupowanie przechodzi z opozycji do władzy lub odwrotnie. Jeszcze niedawno słyszeliśmy o Polsce w ruinie, teraz okazuje się, że nasza sytuacja gospodarcza wcale tak zła nie jest.

- Tak ciężkie słowa należy zostawić na cięższe czasy. Myślę, że kierunek obecnych zmian trzeba jednak jakoś określić. Na pewno nie mają one na celu stabilizacji gospodarczej czy politycznej.

- Czemu zatem mają służyć zmiany wprowadzane przez Prawo i Sprawiedliwość?

- Rozwikłanie ich celu wymagałoby znajomości intencji rządzących. Obserwując fakty, można stwierdzić, że w sferze politycznej mamy do czynienia z demontażem pewnych instytucji gwarantujących demokratyzm systemu i stanowiących jego podstawę. Myślę przede wszystkim o Trybunale Konstytucyjnym, ale nie tylko o tę instytucję chodzi.

- Furtkę do zmian w TK otworzyli politycy Platformy Obywatelskiej, powołując do niego sędziów „na zapas”. Wielu komentatorów utrzymuje, że Jarosław Kaczyński początkowo nie planował żadnych zmian w tej instytucji. Po prostu wykorzystał okazję.

- Znowu odwołujemy się do intencji. Jarosław Kaczyński i liderzy PiS wielokrotnie ujawniali zafascynowanie tym, co robi Viktor Orban na Węgrzech. A pierwsze co Orban zrobił, to zabrał się właśnie za tamtejszy trybunał.

- Widać podobieństwa sporów o TK i obecnego, toczonego w Sejmie. Wówczas politycy PO mówili: popełniliśmy błąd, ale PiS nie powinno w odpowiedzi łamać prawa. Teraz mamy sytuację odwrotną, świadczącą o relatywizmie argumentów, jakich używają strony sporu. Opozycja mówi: marszałek Kuchciński przekroczył swoje uprawnienia, więc my w rewanżu blokujemy sejmową mównicę. Gdy podobnie postępowali Gabriel Janowski czy Samoobrona, krytykowano to jako zachowanie bezprawne. Teraz – zdaniem PO i Nowoczesnej – to walka o demokrację.

- Obie strony sporu radykalizują się od dłuższego czasu. Ten proces zaczął się w roku 2005, kiedy nie doszło do powstania koalicji PO-PiS. Rozmowy między Platformą i PiS utknęły w martwym punkcie i okazało się, że będą one głównymi przeciwnikami na polskiej scenie politycznej. Dla jednych i drugich było to wygodne. Rosnąca radykalizacja sporu spowodowała jednak, że nie ma on już charakteru normalnej konkurencji politycznej, przerodził się w walkę na zniszczenie przeciwnika. Podejrzewam, że obie strony szczerze sobie życzą, żeby przeciwnik jak najszybciej zszedł ze sceny. Porównując spór o Trybunał Konstytucyjny z obecnym protestem, należy wziąć pod uwagę stosunek siły w parlamencie. PiS, rozpoczynając walkę z TK, tę siłę miało. Mogło zrobić wszystko, poza zmianą konstytucji. Pokazało więc, jak obejść ustawę zasadniczą, gdy nie ma się większości konstytucyjnej, zmieniając inne ustawy. PO, protestując przeciwko ekscesom w Sejmie, nie ma takiej siły. Jest przyciśnięta do muru, stąd ucieka się do działań desperackich, jak protest, który ciągnie się tak długo, aż w końcu przestaje przykuwać uwagę opinii publicznej.

- Tym bardziej że w jego trakcie wypadły święta

- …nawołujące do zgody i odciągające nas od polityki. Społeczny rezonans tej manifestacji staje się z dnia na dzień słabszy. Dla opozycji to niebywale niewygodna sytuacja, tym bardziej że towarzyszy jej konsekwentne stanowisko PiS: nie cofniemy się ani na krok.

- Jeżeli ten protest nie spełnia założonych oczekiwań, to dlaczego PO i Nowoczesna ciągną go tak długo? Były europoseł PiS Marek Migalski zauważył, że na początku opozycja miała przewagę: przeciwstawiała się ograniczeniom, jakie objęły dziennikarzy oraz wykluczeniu przez marszałka Kuchcińskiego z obrad posła PO Michała Szczerby. Ale z tej przewagi, zdaniem Migalskiego, nic nie zostało – przez nieodpowiedzialne zachowanie niektórych posłów: przeglądanie prywatnych rzeczy posłów PiS, wokalne popisy Joanny Muchy czy wyjazd Ryszarda Petru do Portugalii. Protestujący swoimi zachowaniami sami obniżyli rangę protestu.

- Ten niby epizodzik z Ryszardem Petru – bo wszyscy podkreślają, że nieważne, kto z kim spędza czas – nawet w mediach tradycyjnych stał się gratką jako news. Oczywiście, miał dla opozycji fatalną wymowę. Na dobrą sprawę obu stronom opłacało się zakończyć konflikt wcześniej, ale zwyciężyła właściwość polskiej polityki: kompromis w życiu publicznym jest u nas bardzo źle widziany.

- Bo świadczy o słabości, a nie mądrości?

- Tak właśnie jest to odbierane. Oczywiście większej skłonności do ustępstw powinniśmy spodziewać się ze strony silniejszych. Karty w ręku – jako silniejszy – trzyma PiS. To nie ulega wątpliwości. Tymczasem w Polsce obie strony uważają, że ustępstwo jest dowodem słabości, w związku z czym trzeba się stawiać do końca.

- Grając z kimś, kto ma lepsze karty, trzeba minimalizować koszty przegranej. A może nie warto w ogóle siadać do stołu, gdy nie ma się szans na wygraną?

- Ale do stołu już się nie tyle usiadło, co siedzi przy nim od dawna. I ma się w ręku tak słabe karty, że żadna mądrość ani przebiegłość nic nie da. Wtedy pozostają desperackie lub symboliczne gesty. Usłyszałem niedawno, że ktoś podpowiedział opozycji, by wystąpiła o konstruktywne wotum nieufności dla rządu. To również wniosek zupełnie symboliczny, chyba że zaproponuje się w nim powołanie Jarosława Kaczyńskiego na premiera. Postawiłoby to PiS w trudnej sytuacji, zmuszając szefa tej partii do jednoznacznej odpowiedzi: wezmę to stanowisko czy nie. Jego stronnicy znaleźliby się w sytuacji dwuznacznej: głosować za czy przeciw? To jedyne, co opozycja można zrobić. Byłby to jednak kolejny przykład gierki politycznej, polegającej na konfudowaniu przeciwnika, lecz nie przybliżającej rozwiązania problemu. Pamiętajmy, że jeszcze do początków ubiegłego roku na straży przestrzegania prawa stał Trybunał Konstytucyjny. Dzisiaj opozycja i PiS mogą pozwalać sobie na bezkarność – w większym stopniu, oczywiście, dotyczy to rządzących. Stworzono warunki, by jakichkolwiek decyzji politycznych nie można było zakwestionować od strony prawnej.

- Powiedział pan, że kłótnia w parlamencie w tej chwili nikomu nie służy. Zwykle konflikty sprzyjają opozycji, mają uświadomić ludziom, że w ich kraju źle się dzieje. Dzięki tej taktyce PiS wygrało wybory i przejęło władzę. Teraz stosują ją PO i Nowoczesna, ale jej nieskuteczność wytknął nawet Zbigniew Hołdys, którego o przychylność do rządzących trudno podejrzewać. Napisał m.in.: Opozycja kwili. Nie walczy. Nie ma programu. (…) KOD był nadzieją wielu ludzi. Wędruje ulicami coraz mniejszymi grupami, niekiedy w niejasnym celu, dla samego protestu (…) Polityka i służba narodowi to nie jest udzielanie wywiadów. (…) Opozycja jest chętna do zebrania plonów, ale nie do pracy od podstaw. Twierdzi on, że opozycja poza hasłem: odebrać władzę PiS nie ma pomysłów na przyszłość, nie pokazuje, co zmieni, gdy dojdzie do władzy, jakie własne ustawy wprowadzi, a jakie pisowskie „odkręci” itd.

- O jakie ustawy chodzi, możemy się domyślać, na pewno o te zaskarżane do TK. Wiadomo, że opozycja ma w planach zmianę ustaw o TK i służbie cywilnej oraz decyzji podejmowanych w stosunku do samorządu. Jakiś program można z tego wydedukować, ale nie jest on ludziom przedstawiany i osoby nieinteresujące się polityką mogą nie wiedzieć, o co chodzi. Opozycja w Polsce przypomina tę węgierską: jest kompletnie zdziesiątkowana i liczebnie słaba. W dodatku jest wewnętrznie skłócona. Teraz jeszcze doszła diaboliczna propozycja Jarosława Kaczyńskiego: wybierzcie sobie lidera.

- Wiadomo, o co w niej chodziło: żeby szefowie PO i Nowoczesnej zaczęli walczyć ze sobą, a nie z PiS.

- Ten pomysł akurat nie wypalił, ale słabość opozycji, jak do tej pory , jest nie do przezwyciężenia. I nic nie wskazuje, żeby było inaczej w przyszłości. Nie ma też żadnych przesłanek, by myśleć o przedterminowych wyborach. Jeszcze niedawno pojawiały się spekulacje, że PiS planowało – gdy wypali program 500+ i wzrośnie mu poparcie – wcześniejsze wybory i zdobycie większości potrzebnej do zmiany konstytucji. Te plany spaliły na panewce, bo wzrostu poparcia w sondażach nie ma. Wszystko wskazuje, że następne wybory parlamentarne odbędą się za trzy lata. Prawdopodobnie ten okres będzie służył zupełnemu odnowieniu opozycji, gdyż formacje, jakie dzisiaj ją tworzą, wiarygodność raczej tracą. (...)

ODRA 2/2017 - Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

W OKOWACH POPULIZMU

W Sylwestrową noc policja w niemieckiej Kolonii okrążyła grupę blisko tysiąca młodych migrantów z Afryki Północnej, blokując im dostęp do placu przed katedrą, gdzie mieszkańcy miasta tradycyjnie witają Nowy Rok. Po dramatycznych zdarzeniach rok wcześniej, podczas których chuligański motłoch robił w tłumie z kobietami co chciał, obmacywał je, wkładał palce w ich pochwy, lizał, symulował seks, okradał, a niektóre i zgwałcił, w tym roku policja nie tylko nie była ślepa i sparaliżowana strachem przed posądzeniem o nadgorliwość, ale i wystarczająco przygotowana na odparcie ataku.

 

Zamiast więc „spontanicznego” witania Nowego Roku, setki nowych współobywateli, agresywnych Marokańczyków, Algierczyków, a także Afgańczyków, Syryjczyków i Bóg wie kogo jeszcze, pożegnało trudny i pełen napięć 2016 rok w policyjnym kordonie i asyście. Wszyscy zostali też spisani i niemal wszyscy okazali się uchodźcami, którzy do Niemiec, ich nowej ojczyzny dostali się sławnym „bałkańskim szlakiem”.

 

Dobrzy migranci i zła policja

Policję najbardziej zaskoczył fakt, że niemal wszyscy młodzi mężczyźni z tej grupy pojawili się na placu przy katedrze równocześnie. Był to widoczny znak, że ich przyjazd do Kolonii nie był przypadkowy, że nie chodziło o podziwianie sztucznych ogni, ale że północno-afrykańska młodzież w niemieckiej gościnie, po udanych akcjach rok wcześniej, tym razem zmierzała do bezpośredniej próby sił. Można sobie wyobrazić przebieg sylwestrowej nocy, gdyby nie taktyka kolońskiej policji, która do konfrontacji nie dopuściła. Dzięki niej noc przebiegła bez większych ekscesów, a powstrzymane przez policję agresywne towarzystwo rozeszło się do domów, kiedy było już po wszystkim.

W przeddzień Sylwestra w prasie niemieckiej nie brakowało alarmujących ostrzeżeń, że w przypadku powtórzenia się zeszłorocznych ataków w jakimkolwiek wymiarze, polityczną cenę za nie zapłaci kanclerz Angela Merkel. Przygarniętych przed rokiem migrantów niewiele to obchodziło. Niemieckie media odniosły się do kolońskiej nocy i taktyki policji spokojnie – bez wielkiej przesady, ale i bez wyraźnej satysfakcji. Między wierszami dało się bowiem wyczuć pewnego rodzaju rozczarowanie, że młodzi migranci nie wyciągnęli żadnych wniosków z ubiegłorocznych zdarzeń. Że nadal nie rozumieją, gdzie się znajdują, dlaczego, kto i z jakich pobudek im pomaga, i że nadużywają gościnności, która w swojej dobroci i geście przygarnięcia nie jest bynajmniej bezgranicznie cierpliwa. Pomyślna w skutkach taktyka policji zyskała sporo uznania, wdzięczności nie kryli uczestnicy kolońskiej nocy, którzy mimo złych doświadczeń sprzed roku, znów tradycyjnie pojawili się u stóp wiekowej katedry.

Ale nie ich reakcje i satysfakcja zdominowały medialne doniesienia i komentarze, a wypowiedzi przywódczyni Partii Zielonych Simone Peter. W zgodzie z najlepszą tradycją głuchej i ślepej na wszystko politycznej poprawności zarzuciła ona policji celową dyskryminację i stygmatyzację afrykańskich migrantów, rasistowskie traktowanie zatrzymanych, stwierdziła również, że jedynym powodem dokonanych kontroli i zatrzymań był kolor ich skóry. Zarzucała stróżom porządku, że interwencja policji była przesadna i nieadekwatna do zagrożenia, że doszło z jej strony do nadużycia siły. Jej zdaniem zagrożeniem dla publicznego bezpieczeństwa była kolońska policja, a nie skłonni do przestępczych zachowań migranci.  

 

Biedni złoczyńcy bez narodowości

Simone Peter, wierna ideologii swojej partii, powiedziała, co myśli jej środowisko, i mimo że jej słowa wpisały się w stylistykę Gutmenschen, celowo unikających nazywania rzeczy po imieniu, spotkała się z surową krytyką. Byłaby ona mniejsza lub w ogóle by jej nie było jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy podsycane hasłami „kultury otwartości” iluzje przysłaniały czekającą na ujawnienie rzeczywistość. Ale nie dziś, nie po berlińskim zamachu i kilku innych wcześniejszych dramatycznych i krwawych zdarzeniach. Zdumiona Peter pospieszyła więc z wyjaśnieniami relatywizującymi jej atak na policję. Na próżno. Słowo się bowiem rzekło i zebrało zasłużone owoce.

Jak dalece Simone Peter nie trafiła w aktualne nastroje, świadczy fakt, że najbardziej zgorszyła się „ujawnieniem” przez policję narodowości zatrzymanych migrantów. Jeszcze nie tak dawno byłoby to odnotowane jako naruszenie ludzkiej godności i prawa do zachowania prywatności, nawet w najbardziej skrajnym, brutalnym przypadku. Wiadomo, narodowość mieli, czy raczej mają, inni złoczyńcy notowani przez policję: Szwedzi, Polacy, Belgowie, w ostateczności Niemcy, ale nie migranci i nie azylanci. A przede wszystkim nie ci spośród nich, którzy dostali się do kraju w ramach wielkiej akcji otwartych drzwi i serc, a teraz mają w tym obcym i nieprzyjaznym dla własnej kultury otoczeniu problemy z nabraniem niemieckich, cywilizacyjnych cech.

Ochrona dobrego imienia, godności, a także obawa przed „stygmatyzacją” całych grup narodowych przygarniętych przez Niemców od lata 2015 posunęła się tak daleko, że nawet mordujący ich islamscy terroryści nie mieli nazwisk ani narodowej przynależności. Ujawnienie faktu, że zbrodni dokonał Syryjczyk, zgwałcił Afgańczyk, molestował Irakijczyk, ukradł Marokańczyk (którzy przecież potrzebują naszej opieki!), równało się zakwestionowaniu humanitarnej polityki kanclerz Merkel i narażało na publicystyczny, polityczny, nierzadko i towarzyski ostracyzm. Wiedzieliśmy kto jest ofiarą, sprawca pozostawał anonimowy. Naruszenie tego tabu równało się przejściu do obozu populistów.

 

Prawo do totalnej kontroli

Obóz populistyczny w minionych miesiącach bardzo zwiększył swoje szeregi; nadal rozrasta się i pęcznieje, nabiera znaczenia i staje się konkurencją dla demokratów, tych prawdziwych, liberalnych demokratów. I to mimo uprawianej uparcie narracji w rodzaju Simone Peter, a w zasadzie właśnie dlatego, w reakcji na takie słowa. Oddalona od rzeczywistości opowieść o tym, co się dzieje, deformująca fakty, stała się już tak drażniąca, że nie tylko utraciła znamiona prawdy, ale jest po prostu przeinaczaniem rzeczywistości. Z oczywistymi skutkami, bowiem nic tak nie użyźnia populistycznej gleby jak właśnie ślepota i naiwność nieskazitelnych demokratów. Zwłaszcza tych oglądających świat zza biurek, którzy skazują opinie naruszające kanony politycznej poprawności na publiczny niebyt, a ich protagonistów wpychają do nacjonalistycznego kąta. I tak właśnie jest w tym przypadku – prowokacyjne, obłudne i nieprawdziwe stwierdzenia Simone Peters wpędziły w okowy populizmu kolejnych ludzi, zniecierpliwionych i znużonych zabiegami o godność migrantów, które lekceważą ich własną godność. Piękny przykład populizmu, tyle że lewicowego, zatem salonowego.

Fałszywa narracja z migrantami w tle to oczywiście nie jedyna przyczyna wzrostu nastrojów populistycznych po prawej stronie. Być może nawet nie najważniejsza – tyle że plasująca się blisko życia, zaraz za płotem, za rogiem ulicy, widoczna na wyciągnięcie ręki, czytelna i prawie osobista. Wystarczy przecież przejechać się ulicami wielu zachodnich miast, zajrzeć do Mediolanu, Rzymu, Florencji, Bonn, Hamburga, Monachium, Wiednia, Amsterdamu, Aten, Berlina, Brukseli. Widać jak na dłoni, że coś wyrwało się spod kontroli, jest już nie do opanowania, że może być groźne. A odpowiedzialni za to politycy odwracają głowy, zagadują okrągłymi słowami coraz bardziej brutalną rzeczywistość, zaniedbują swoich własnych obywateli. Zewsząd słychać wezwania do kolejnego wzmocnienia sił policyjnych, do większej ilości kamer, do jeszcze dokładniejszej inwigilacji i kontroli. W Belgii pojawił się nawet projekt wcześniejszej rejestracji wszystkich podróżujących pociągami i autobusami dalekobieżnymi, jak w ruchu lotniczym.

Wystarczyło, że Anis Amri, 24-letni Tunezyjczyk, terrorysta z Berlina a wcześniej „uchodźca”, przejechał po zamachu pół Europy, zanim został zastrzelony we Włoszech, żebyśmy musieli – blisko pół miliarda mieszkańców Unii Europejskiej – oddać kolejną część swojej wolności. Więcej policji i większe uprawnienia dla niej mają dać nam poczucie większego bezpieczeństwa, ale przecież nie ograniczą niepokojących zjawisk, wyrwanych spod kontroli polityki, a w wielu przypadkach przez nią samą wypromowanych. Naszym prawem obywatelskim w ogarniętej strachem Europie staje się krok po kroku dobrowolne poddanie totalnej kontroli w obronie przed tymi, których zaprosiliśmy do własnego domu. Zamiast wydalić ich tam skąd przyszli, odbieramy sobie resztki swobody, licząc że restrykcje te dotkną także złoczyńców.

 

Populiści po lewej i po prawej

Populizm kojarzony jest dziś przede wszystkim z prawą stroną sceny politycznej – to także efekt poprawnej politycznie narracji, a przecież nie brakuje go również po lewej stronie, gdzie właściwie należy szukać jego pierwotnych korzeni. Oba mają, jak twierdzi brytyjski politolog Paul Taggart, „puste serca”, brakuje im trwałej substancji, chociaż mają własne systemy wartości. Różnica między jednym a drugim polega na podejściu do systemu politycznego.

Populizm lewicowy chętnie obsługuje swoją klientelę poza parlamentarną kontrolą. Zdobywa ją hasłami „sprawiedliwego” podziału dóbr między „wykluczonymi” i ochroną ich interesów. Populizm prawicowy skłonny jest rezerwować polityczne i socjalne uprawnienia dla członków „własnych” społeczności, najczęściej związanych z tradycyjnymi grupami narodowymi i w ramach krytykowanego systemu. Oba potrafią dostosować się do zmieniających się warunków, wykazują się dużą elastycznością i trudno je wpisać w jakąś koherentną doktrynę. Dlatego najprościej jest przypisać im po prostu zdolność do zyskiwania wpływu na władzę lub – w korzystnej konstelacji – nawet do jej zdobycia.

Populizm, definiowany jako przesiąknięta demagogią polityka, która poprzez dramatyzowanie sytuacji politycznej zmierza do pozyskania poparcia tak zwanych mas, nie spada z nieba, nie bierze się z niczego, nie jest efektem czarodziejskich zaklęć. Jest następstwem społecznych kryzysów, społecznego otrzeźwienia, niezgody, protestu, powszechnego poczucia zagrożenia. Populizm sygnalizuje polityczny kłopot, jest refleksem poważnego kryzysu demokracji przedstawicielskiej. Jest odpowiedzią na elitarność polityki, celowe i systematyczne zawężanie poziomu partycypacji, na polityczną i medialną manipulację, oddanie polityki w ręce tak zwanych technokratów, którzy chcą prowadzić państwo jak firmę, przynoszącą wyłącznie zyski, na rzekomy brak alternatywy dla obecnie rządzących, na oddanie politycznych decyzji w ręce decydentów pozbawionych demokratycznej legitymizacji, wreszcie na efekty powiększających się podziałów w społeczeństwie i rosnące zyski nielicznych, zdobywane kosztem pozostałych. Wybieramy wprawdzie partie, ale rządzą nami niekoniecznie ci, których wybraliśmy, tylko ich substytuty, na które nie mamy wpływu i których nie możemy w żaden sposób kontrolować. (...)

 

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 2/2017 z Johnem Grayem rozmawia Beata Polanowska- Sygulska

CZAS BREXITU I TRUMPOKALIPSY[1]

 

Z prof. Johnem Grayem, filozofem i politologiem z London School of Economics, o bliskim rozpadzie Unii Europejskiej, etnicznym nacjonalizmie, kryzysie migracyjnym, „orbanizacji” Europy, wzroście wpływów Rosji, i opętaniu Zachodu liberalizmem rozmawia Beata Polanowska-Sygulska

 

- Znając twoje nad wyraz krytyczne zdanie na temat Unii Europejskiej, rankiem 24 czerwca 2016 roku pomyślałam, że zapewne głosowałeś za opuszczeniem tej, jak mówisz, utopijnej z ducha, wzniesionej na fundamencie ludzkiej pychy instytucji. W elektronicznej wiadomości do mnie napisałeś: Obawiam się, że moje poglądy w tym względzie nie spotkają się z pozytywnym oddźwiękiem ze strony polskich liberałów…. Masz stuprocentową rację; nie spotkały się. Gdyby ci przyszło wyjaśnić swoje stanowisko ogromnie rozczarowanym a zarazem pełnym niepokoju wschodnim Europejczykom, co byś im powiedział?

- Polscy liberałowie, tak samo jak brytyjscy zwolennicy pozostania w Unii, postrzegają Brexit w kategoriach pojedynczego, lokalnego incydentu. W rzeczywistości jednak jest on tylko jednym w całej sekwencji wydarzeń, które doprowadzą do rozpadu Unii Europejskiej.

- Sformułowałeś wiele prognoz, które z czasem okazały się prawdziwe. Jak widzisz przyszłość Unii Europejskiej? Czy inne kraje pójdą śladem Wielkiej Brytanii, czy może jest szansa, że Brexit da początek reformom? 

- Odpowiedzią Unii na Brexit jest groźba ukarania Brytanii, aby odwieść inne kraje od pójścia za jej przykładem. Przewidziałem Brexit – i opowiedziałem się za takim rozwojem wypadków – w październiku 2013 roku na konferencji zorganizowanej pod auspicjami „Harper’s Magazine”, która została sfilmowana i jest dostępna na serwisie YouTube[2]. Przewidziałem Brexit ponownie w końcowych akapitach artykułu Neo-georgiański premier[3], opublikowanego w październiku 2015 w tygodniku „New Statesman”, wskazując, iż nie sposób już dłużej uważać za oczywiste, że pragmatyzm przemawia na rzecz zachowania status quo (w Europie).

Europejskie elity nie okazały bodaj śladowego zainteresowania reformami.  Co więcej, druzgocąca klęska Matteo Renziego we Włoszech utwierdza mnie w głębszym niż kiedykolwiek wcześniej przekonaniu, że Unia Europejska rozpadnie się w ciągu najbliższych kilku lat. Zwycięstwo Marine Le Pen we Francji w maju 2017 – wciąż jeszcze niezbyt prawdopodobne, choć dziś już w o wiele większym stopniu niż parę miesięcy temu – oczywiście przyspieszyłoby ten proces, z uwagi na fakt, że oponent, z którym przyjdzie jej się zmierzyć w ostatniej turze, jawi się dziś jako anachroniczny thaczerysta.

- Zgodnie z doniesieniami prasowymi, czynnikiem, który zadecydował o wyniku referendum, był ostry sprzeciw Brytyjczyków względem fali imigracji. Rozbudził on nastroje nacjonalistyczne, notabene obecne dziś w wielu krajach. Wszystko wskazuje na to, że wraz z Brexitem oddziaływanie tej starej trucizny uległo w Wielkiej Brytanii znacznemu nasileniu. Świadczą o tym ataki na polskich imigrantów, do których doszło między innymi w Plymouth, Harlow i Leeds. Czy nie sądzisz, że ci, którzy udzielili Brexitowi mocnego poparcia, mogą być w pewien sposób odpowiedzialni za usankcjonowanie i, w efekcie, podbudowanie postaw rasistowskich?

- Nacjonalizm etniczny powraca w Europie, ponieważ Unia jest pseudo-państwem, które nie jest w stanie zapewnić ludziom bezpieczeństwa, w Hobbesowskim rozumieniu tego słowa.  Zaspokojenie powyższej potrzeby jest kluczowym żądaniem, wysuwanym przez wyborców pod adresem władzy. Ten aspekt europejskiej przegranej poruszyłem w artykule, zatytułowanym Islamski terroryzm, bezpieczeństwo i kwestia Hobbesowska  opublikowanym w tygodniku „New Statesman” w grudniu 2015 roku[4].

A co do odpowiedzialności zwolenników Brexitu za rasistowskie ataki, to uważam to pytanie za zbyt absurdalne, żeby było warto na nie odpowiadać.

- Trafnie krytykowałeś Unię Europejską za jej niezdolność do podołania wyzwaniu, jakie stawia przed nią kryzys imigracyjny. Niemniej jeśli Europa przerodzi się w mozaikę państw narodowych, to czy będzie jej łatwiej go udźwignąć? Jak sądzisz – czy w ogóle uda się go  rozwiązać?

- Nie wiadomo do końca, czy państwa narodowe będą w stanie rozwiązać kryzys migracyjny. Niemniej to, że nie zaradzi mu Unia Europejska, jest pewne.

- W jednej z audycji radiowych, nagranych przez BBC, rozważałeś korzyści, jakie mogą się stać udziałem Wielkiej Brytanii po jej wyjściu z Unii. Powiedziałeś wtedy, że Brytania może zyskać na rozszerzeniu kontaktów z rosnącymi gospodarkami Chin, Indii i Afryki, a także na odcięciu się od politycznych dylematów Europy. Niemniej, jeśli mogę być szczera, zabrzmiało to strasznie samolubnie, szczególnie ze względu na fakt, że Brexit przyczyni się do osłabienia Unii Europejskiej, co zapewne pobudzi dalszą „orbanizację” Europy i wzmocni wpływy Putina…

- „Orbanizacja” Europy jest w znacznej mierze reakcją na fiasko europejskich instytucji, które są nie do naprawienia i takimi już pozostaną. Europa wkracza właśnie w jeden ze swych cyklicznych stanów chronicznego i długotrwałego rozprzężenia. Wywodzący się z postkomunistycznych krajów liberałowie ulegli iluzji na wielką skalę – uwierzyli, że Unia Europejska będzie w stanie zagwarantować im wolność i bezpieczeństwo. Nie mieli świadomości, iż udzielając wsparcia ultraliberalnemu projektowi, w rzeczywistości torują drogę realiom, które okażą się przeciwstawne w stosunku do oczekiwanych. Najprawdopodobniej nigdy tego nie zrozumieją. Tak czy inaczej, będą się musieli pogodzić z konsekwencjami. (...)



[1] Wywiad został przeprowadzony w ramach realizacji projektu badawczego o nr N N116 627839 finansowanego ze środków Narodowego Centrum Nauki. Transkrypcja moich sześciu rozmów z Johnem Grayem, przeprowadzonych w latach 1991-2016, zostanie włączona jako dodatek do monografii mojego autorstwa John Gray i krytyka liberalnego legalizmu, która ukaże się nakładem wydawnictwa Księgarnia Akademicka w Krakowie latem 2017.

[2] YouTube.com: Can the European Union Hold?

[3] http://www.newstatesman.com/politics/uk/2015/10/neo-georgian-prime-minister. Tytuł artykułu jest idiomem. Dotyczy byłego premiera Wielkiej Brytanii Jamesa Camerona, a odwołuje się do sprawowania przez króla Anglii Jerzego władzy w interesie bogatych rodzin rywalizujących o wpływy w państwie.

[4] http://www.newstatesman.com/2015/11/coming-anarchy-john-gray-isis-secrurity-hobbes

ODRA 1/2017- HUBERT ORŁOWSKI LAUREATEM NAGRODY IM. FRIEDRICHA GUNDOLFA

HUBERT ORŁOWSKI LAUREATEM NAGRODY IM. FRIEDRICHA GUNDOLFA

 

Niemiecka Akademia Języka i Literatury w Darmstadt (Deutsche Akademie für Sprache und Dichtung) od roku 1964 wyróżnia zagranicznych popularyzatorów niemieckiej kultury. Od roku 1990 nazwa tego wyróżnienia, przyznawanego corocznie podczas sesji wiosennej, brzmi: „Nagroda im. Friedricha Gundolfa za popularyzowanie niemieckiej kultury za granicą”. Wysokość jej wynosi obecnie 15 tys. euro.

23 kwietnia 2016 w Köthen (Saksonia-Anhalt) Nagrodę im. Gundolfa odebrał poznański germanista Hubert Orłowski. W dyplomie czytamy, iż Akademia doceniła jego rolę pośrednika pomiędzy kulturami, a także jego liczne prace naukowe, interwencje publiczne, przekłady. A przede wszystkim jako jego wielką zasługę – serię wydawniczą „Poznańska Biblioteka Niemiecka”. Jak czytamy w uzasadnieniu, uhonorowano podejmowane przez badacza i eseistę – współpracującego także z wieloma czasopismami, od długiego czasu także z „Odrą” – wysiłki na rzecz poprawy dobrosąsiedzkich relacji pomiędzy Polską a Niemcami. Laudację podczas ceremonii wręczania Nagrody w Köthen wygłosił Leszek Żyliński, przedstawiciel polskiego środowiska germanistycznego, a zarazem członek Akademii.

Izabela Sellmer

 

Leszek Żyliński

LAUDACJA

Przeglądając listę publikacji Huberta Orłowskiego i listę jego wyróżnień w dziedzinie nauki oraz aktywności w sferze publicznej, można wyrobić sobie opinię o ogromie tego dorobku. Osiemnaście monografii, kilkadziesiąt tomów zbiorowych i antologii oraz ponad sześćset artykułów i esejów to dzieło wyjątkowe – i w kręgach germanistów (także zagranicznych) trudno powtarzalne. Świadczy ono jednocześnie o pozycji, jaką jego autor zajmuje w polskim dyskursie publicznym dotyczącym Niemiec oraz niemieckiej kultury. O pozycji Orłowskiego jako najwyższej klasy nauczyciela i pośrednika świadczy jego aktywność w radach naukowych, redakcjach, wydawnictwach oraz akademiach, a także liczne nagrody, godności doktora honoris causa. Jemu przyznajemy Nagrodę im. Friedricha Gundolfa na rok 2016 za popularyzowanie niemieckiej kultury za granicą.

Po ukończeniu studiów na poznańskiej germanistyce, a było to na początku lat sześćdziesiątych, urodzony na Warmii Hubert Orłowski znalazł nową „małą ojczyznę” na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie wspinał się po kolejnych szczeblach akademickiej kariery. Szczególnie leżał mu na sercu Zakład Historii Literatury Niemieckiej, którym kierował przez ponad trzydzieści lat, przekazując setkom studentów wiedzę o literaturze i pomagając ją rozumieć; dla ponad dwudziestu młodych ludzi stał się promotorem rozpraw doktorskich (niektórzy z nich są już dziś profesorami). Imponujące jest spektrum badań uprawianych przez Huberta Orłowskiego, jednak przy całej różnorodności nie brak w nim stałych punktów odniesienia. Z intelektualnymi ambicjami młodego jeszcze badacza koresponduje zrozumiały w obliczu doświadczeń wojennych fakt, iż u początku germanistycznej drogi Orłowskiego natrafiamy na bodajże najbardziej ważką intelektualnie i historycznie powieść literatury niemieckiej, której poświęcona jest jego pierwsza, do dziś ceniona w kręgach naukowych publikacja książkowa wydana w roku 1969 i zatytułowana Predestynacja demoniczności. Humanizm mieszczański w Doktorze Faustusie Tomasza Manna.

 (…)

Zbędnym byłoby wyliczać i omawiać w tej chwili i w tym miejscu kolejne publikacje, których autorem lub redaktorem laureat. Niemal bez wyjątku stanowią one trwały dorobek międzynarodowej germanistyki. Chciałbym jednakże podkreślić jeden z aspektów tego dzieła: mam na myśli liczne opracowania Huberta Orłowskiego dotyczące problematyki stereotypów w polsko-niemieckiej historii, naszej dwustronnej imagologii, manifestującej się nie tylko w literaturze, lecz i w dyskursie publicznym. Obszerna rozprawa zatytułowana Polnische Wirtschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce, wydana w 1996 roku w języku niemieckim nakładem cenionej oficyny wydawniczej Harrassowitz, zaś dwa lata później w tłumaczeniu na język polski, spotkała się z żywym zainteresowaniem i uznaniem specjalistów. Dzięki tej publikacji autorowi udało się wykroczyć poza wąskie poletko nauki o literaturze. Wyniki analiz Orłowskiego dotyczące środków i mentalnych zabiegów, wokół których stereotyp polnische Wirtschaft zdominował niemiecki dyskurs o Polsce, wyjaśniły fundamentalne asymetrie i nierównoczesności, z jakimi mamy do czynienia pomiędzy Polakami a Niemcami bardziej klarownie i logicznie niż wiele wcześniejszych opracowań na temat Wschodu, Polski czy Niemiec. Ich wartość dla nas wszystkich była większa niż różnorakich, czynionych w dobrej wierze, zapewnień ze strony publicystów i polityków.

Przyznajemy Nagrodę im. Friedricha Gundolfa nie tylko uczonemu o ustalonej renomie, lecz równocześnie homme de lettres, który działając jako redaktor, eseista, tłumacz i autor licznych przedmów oraz posłowi do przekładów literatury niemieckiej na język polski w miarodajny sposób współtworzył w Polsce publiczny dyskurs o Niemczech. Dogłębna znajomość literatury niemieckiej towarzyszy u Orłowskiego pojmowaniu literatury jako zjawiska, które zmusza do namysłu i domaga się interpretacji. Estetyczne walory tekstów literackich badacz zawsze postrzega w kontekście historii bądź filozofii, tak iż zajmując się twórczością Tomasza Manna czy Eliasa Canettiego, Gottfrieda Benna lub Güntera Grassa autor niejako wciąga czytelnika w świat pojęciowości i wykładni Maxa Webera, Waltera Benjamina czy Reinharta Kosellecka, gwarantujących jego wywodom spójność intelektualną.

Jego oddaniu sprawie polski czytelnik zawdzięcza także liczne antologie niemieckiej literatury współczesnej.

(…)

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych duch czasu podszepnął znamienitemu badaczowi kultury i literatury nowy projekt. Od dwudziestu lat Orłowski opiekuje się wyjątkowo ambitnym przedsięwzięciem intelektualnym i wydawniczym, które jest pomyślnym zrządzeniem losu zarówno dla kultury polskiej, jak i niemieckiej. Seria Poznańska Biblioteka Niemiecka to dla zainteresowanej polskiej opinii publicznej uznana marka. Tutaj badacze, studenci i publicyści odnajdują przełożone i opatrzone komentarzem dzieła autorów niemieckich, którzy wycisnęli piętno na niemieckiej i europejskiej kulturze w szczególności XX wieku. W ten sposób należne im miejsce w polskiej przestrzeni publicznej uzyskali tacy niemieccy intelektualiści jak Walter Benjamin i Wolf Lepenies, Norbert Elias i Jürgen Kocka, Reinhart Koselleck i Karl Schlögel. W ramach serii wydano publikacje książkowe wymienionych koryfeuszy niemieckiego świata nauki, ale także opracowane i zredagowane przez specjalistów tomy tematyczne, które w ewidentny sposób wzbogaciły polską debatę intelektualną.  Dotychczas ukazało się czterdzieści tomów, kolejnych dziesięć jest przygotowanych do druku bądź opracowywanych przez odpowiedzialnych redaktorów i tłumaczy. Seria posiada motto, którego początek brzmi: Sąsiedztwo zobowiązuje. Zwłaszcza wtedy, gdy pamięć sąsiedztwa różni mocno a niepięknie. Taka pamięć dzieli i łączy. Jako wspólne doświadczenie warunkuje współczesność.

Słowom, które sam sformułował, Hubert Orłowski pozostaje wierny od wielu lat. Od kilku już dekad pracuje dla teraźniejszości, pomagając Polakom i Niemcom zrozumieć wzajemne dzieje i kulturę. Zawsze pragnął stworzyć kreatywny horyzont recepcji, który pozwoli kroczącym własną drogą odrębną i zapatrzonym w siebie narodom odejść od egotyzmu i za pośrednictwem kultury zobaczyć w sobie nawzajem faktycznych sąsiadów.

 

 

Hubert Orłowski

 

PODZIĘKOWANIE

 

Przed czterema laty ukazał się w dzienniku „FAZ” krótki tekst wielkiej wagi politycznej, której chyba jednak nie rozpoznano. Mam na myśli artykuł Jürgena Trabanta pt. Europa mówi podzielonym językiem. Niemiecki romanista poruszył w nim kwestię przyszłości języków w Europie – w powszednim użyciu i w polityce – oraz problem grożącego „podziału” kontynentu na część, która posługuje się językami „cywilizowanymi”, oraz tę używającą regionalnych języków (narodowych) niedysponujących wyrazistym korpusem utrwalonym na piśmie. W sensie metaforycznym takie spojrzenie dotyczy niestety również języków nauki, jakimi posługują się Europejczycy. Jedną z istotniejszych przyczyn powstania Poznańskiej Biblioteki Niemieckiej, bo o niej chciałbym tutaj mówić, było rozpoznanie znaczenia tego problemu dla mojego kraju. Konkretnie: w centrum moich zainteresowań stał i stoi język niemiecki jako język szeroko rozumianej humanistyki. Jak powszechnie wiadomo, w naukach humanistycznych i społecznych nie ma poznania w oderwaniu od języka! Nadal obowiązują tutaj słowa: kto „tworzy pojęcia, posiada monopol interpretacyjny”. Przedmiot dyskusji stanowiła zatem i stanowi wyraźnie słabsza w polskiej komunikacji naukowej pozycja języka niemieckiego w porównaniu z angielskim.

Pomysł na serię Poznańskiej Biblioteki Niemieckiej mógł zostać zrealizowany dzięki otwartości, empatii i współpracy wielu ludzi. W pierwszej kolejności wymienię Christopha Kleßmanna, który wspierał projekt radą i czynem jako historyk współczesności dogłębnie obeznany z polską scientific community. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych rozpoczęliśmy we dwójkę – „bielefeldczyk” w Poczdamie i ja w Poznaniu – pracę nad przedsięwzięciem edytorsko-badawczym, nie wyobrażając sobie, że będzie nas zaprzątało znacznie dłużej niż dekadę. Zadania edytorskie przejęło Wydawnictwo Poznańskie, kierowane przez Ryszarda Wryka. Edycję kolejnych tomów znacząco wsparła Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej z siedzibą w Warszawie; udało mi się jednak pozyskać również inne fundacje. Nieskromnie powiem: sukces Poznańskiej Biblioteki Niemieckiej dokumentują przeliczne cytowania i odwołania w tekstach polskich przedstawicieli nauk humanistycznych i społecznych oraz publicystów. Nie należy ponadto zapominać o tym, iż wielu socjologów, historyków, filozofów, literaturo- i kulturoznawców wymienia tomy PBN w spisach literatury, której lekturę zalecają uczestnikom swoich seminariów. Seria opiera się na tezie, iż najbardziej fundamentalne znaczenie posiadają fakty „długiego trwania”; ucieszyłby się z niej zapewne Fernand Braudel. Całkowita objętość czterdziestu tomów, które się dotychczas ukazały, grubo przekracza 22 tys. stron, z czego znacznie ponad dwa tysiące przypada na wstępy i komentarze. Każdy z tomów zawiera jako wprowadzenie credo serii, które nie tłumaczy wszystkiego, wyjaśnia jednak centralny zamysł redaktorów. Zacytujmy je w tym miejscu: Sąsiedztwo niemiecko-polskie zobowiązuje. Zwłaszcza do rozumnej refleksji. Jej warunkiem koniecznym, choć bynajmniej niewystarczającym, jest znajomość myśli, drążących proces Nation-Building społeczeństwa niemieckiego. Stąd wziął się zamysł przyswajania refleksji autorów niemieckich nad własnym narodem, jego kulturą i cywilizacją. Stąd nie zdarzeniowość, lecz mentalność, nie (niegdysiejszy) news historyczny, lecz habitus, znajdują się w centrum zainteresowania redaktorów serii. Poznańska Biblioteka Niemiecka przynosi teksty nie tyle z samej nazwy niemieckie, co z racji pochylenia ich autorów nad własnym społeczeństwem i jego uwarunkowaniami. Dlatego obok historyka społecznego pojawia się pisarz, socjolog, filozof. Różna jest również struktura poszczególnych tytułów. Tomy przejęte edytorsko w całości sąsiadują z ofertami „autorskimi”, poskładanymi zarówno z dokonań jednego twórcy, jak i wokół określonego kręgu problemowego czy dyskursu. Biblioteka postrzega refleksję w kategoriach „długiego trwania”. Odnajduje tam bowiem szczególność nowożytności niemieckiej: w spowolnionym procesie mieszczanienia, w paradygmacie konfesjonalizacji, w ewolucji oświeceniowej filozofii państwa, w pruskiej i popruskiej kulturze prawnej, w pragmatyzmie świadomości potocznej, we współuzależnieniach ideologii i modernizacji, kultury masowej i myśli elitarnej. Zróżnicowanie stanowisk przywoływanych autorów jest zatem zamierzone, a nie przypadkowe. Poznańska Biblioteka Niemiecka zasadza się na pojęciu kultury ukutym przez Maxa Webera. W tej perspektywie kultura oznacza tyle – i tylko tyle – co skończony wycinek bezsensownej nieskończoności dziejów świata, któremu człowiek nadaje sens i znaczenie. Taka koncepcja antropologiczno-kulturowa posiada jednocześnie (skromny wprawdzie) impet moralny: postulat empatycznego sąsiedztwa. Poznańska Biblioteka Niemiecka nie naśladuje porządku encyklopedycznego; credo serii wytycza jedynie orientacyjnie podstawowy cel całości, nie ograniczając kręgu omawianych tematów, zagadnień i problemów. Redaktorzy poszczególnych tomów akceptują i kształtują – niejako jako „podnajemcy” – koncepcję i zawartość. Są odpowiedzialni za strukturę, wstęp i komentarze. Ich przynależność narodowa nie odgrywa przy podejmowaniu tychże decyzji roli. Znaczenie mają kompetencje autorów – oczywiście również pod względem przestrzeni doświadczeń i horyzontu oczekiwań polskiego czytelnika. W moich oczach centralna „odmiana” tekstu PBN to starannie zestawiona monografia zbiorowa lub tom stanowiący wybór z dorobku danego autora; obydwa przynoszą teksty źródłowe i artykuły na temat istotnej dla serii „określonej problematyki czy też dyskursu”. Inną centralną „odmianę tekstową” w serii stanowią tomy zawierające wybór kluczowych tekstów antropologów kultury, pisarzy, socjologów i historyków na temat dyskursów narodowych. Wspomnijmy o pierwszym na polskim rynku księgarskim wyborze politycznych wystąpień i historiozoficznych esejów Thomasa Manna oraz o tomie dotyczącym „konfesjonalizacji”, którego koncepcję Heinz Schilling stworzył specjalnie na użytek PBN. Słowo o tym zjawisku: polska opinia publiczna nie dostrzega niemal konfesjonalizacji w Niemczech tak, jak zjawisko to – jako proces i stan – ujmuje Heinz Schelling, a jeżeli je dostrzega, to jedynie w perspektywie historii religii, nie zwracając uwagi na konsekwencje dla świadomości powszechnej i codziennym zachowaniu społeczeństwa. Dlatego zdecydowałem się przeznaczyć na tę problematykę szczególne miejsce w serii.

Proszę pozwolić mi odwołać się do tomu, który pozostaje jedynie w dyskursywnym związku z serią: chodzi mi o dziennik wojenny Augusta Töpperwiena, który prowadził od 3 września 1939 do 6 maja 1945. Dziesięć lat temu edytowałem go wraz z Thomasem Schneiderem z Archiwum Remarque’a [Remarque-Archiv] w Osnabrück. Ukazuje on problem konfesjonalizacji dogłębnie i dramatycznie. Dziennik ten wpadł mi w ręce przed trzydziestu laty przypadkowo – a może nie? Tytuł i otwierający określoną perspektywę podtytuł (Nie chcę rozstrzeliwać! oraz Chrześcijanin i oficer podczas wojny totalnej) wytyczają częściowo ramy problematyki. Zapiski głęboko wierzącego protestanta Töpperwiena zawierają refleksje na temat całego przebiegu II wojny światowej i stanowią wyraz napięć pomiędzy nacjonalizmem, narodowym socjalizmem a postawą chrześcijańską/ewangelicką. Powstaje sieć znaczeń wokół takich pojęć jak wyznanie, proces Nation-Building oraz fałszywa świadomość.

Oczywiście nurt tomów PBN poświęconych konfesjonalizacji jest szerszy. Perspektywa ta rysuje się już za sprawą tomu pt. Praeceptores. Teologia i teolodzy języka niemieckiego, zaprojektowanego przez jednego z czołowych polskich teologów. W przyszłym roku opublikowana zostanie najnowsza monografia Heinza Schillinga zatytułowana Martin Luther. Rebell in einer Zeit des Umbruchs [Martin Luther. Buntownik w czasach przełomu], która zamknie dyskurs wokół konfesjonalizacji w PBN. Tom nr 35 zamknął dotychczasowy modus edytorski, gdyż z przyczyn polityki rynkowej doszło do forsowanej restrukturyzacji wydawnictwa. Na szczęście mój uniwersytet przejął inicjatywę i pod kierownictwem dawnego i równocześnie nowego szefa założył oficynę o nazwie „Wydawnictwo Nauka i Innowacje”. Od roku 2013 poczynając jestem jedynym redaktorem PBN, niektóre z tomów sam przygotowałem. Koncepcja serii – czyli moja własność intelektualna – znalazła zatem nowe schronienie. Decyzje Narodowego Centrum Nauki w Warszawie oraz Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, dzięki którym edycja kolejnych piętnastu tomów jest zabezpieczona finansowo, że za trzy lata ukaże się na rynku księgarskim tom PBN opatrzony numerem 50. Z piętnastu wówczas zaplanowanych tomów ukazały się do tej pory m.in.: Po Hitlerze. Powrót Niemców do cywilizowanego świata 1945–1995 – przygotowany przez Konrada Jarauscha, „transnarodowego” analityka pochodzenia niemieckiego – oraz „Niemiecki Wschód”. Wyobrażenia – misja – dziedzictwo pod redakcją Christopha Kleßmanna. Ten ostatni dopełnia obszar badawczy, który wyznaczyły pozycje wcześniejsze: Przestrzeń i polityka. Z dziejów niemieckiej myśli politycznej oraz Śląsk. Rzeczywistości wyobrażone. W szczególności „monografia zbiorowa” pt. Prusy – mity i rzeczywistość, opracowana przez znamienitych znawców tematyki Andreasa Lawaty’ego i Hansa-Jürgena Bömelburga, przybliży polskim czytelnikom „fenomen Prus” w całej jego kameralistyczno-politycznej, społeczno-kulturowej oraz mentalnej wyjątkowości. Przygotowany przeze mnie tom nr 40 – Pokolenia albo porządkowanie historii – dokumentuje ważny rozdział w dziejach niemieckiej nauki; dzięki kulturowo-antropologicznej kategorii pokolenia oferuje ponadto wgląd w próby poszukiwania tożsamości (narodowej). Po opublikowanych już tomach monotematycznych, poświęconych pojedynczym ważnym epokom i zjawiskom kulturowym, np. Spory o Biedermeier, nadszedł teraz czas na Średniowiecze po niemiecku i Wokół romantyzmu. Ten ostatni opracował toruński badacz Leszek Żyliński, poddając refleksji romantyzm niemiecki w porównaniu z polskim. Literatura zawsze była owocem „niecierpliwości poznania” – to zgrabna teza autorstwa Hermanna Brocha, odnajdziemy ją w napisanym wiele lat temu eseju Das Weltbild des Romans [Obraz świata w powieści]. Odniesienie jej tutaj do refleksji humanistycznej na pierwszy rzut oka zdaje się świadczyć o arogancji. Kiedy przyjrzymy się lepiej, spoglądając w stronę semantyki, perspektywa taka okaże się jednak bardzo adekwatna. A dziele Metaphern der Geschichte [Metafory historii] Alexander Demandt z całą powagą bronił tezy, iż metafory stanowią niespodziewanie pokaźną część terminologii nauk humanistycznych. Kiedy przyglądam się potężnemu światu pojęć konstytuujących moją Poznańską Bibliotekę Niemiecką, zasadniczo przyznaję hipotezie Demandta rację. I to mnie nieco uspokaja! W ciągu długich lat poświęconych PBN ciągle zadawałem sobie bowiem niewygodne pytanie: co ty, Hubercie Orłowski, jako literaturoznawca szukasz właściwie w imperium nauk społecznych?

Pozwólcie Państwo, że zakończę słowami gorącego podziękowania pod adresem członków darmstadzkiej Akademii! Pana profesora Deteringa oraz wspierających go wiceprezydentów.

Opracowała całość i przetłumaczyła Izabela Sellmer

 

 

ODRA 1/2017 - z Wiaczesławem Kuprianowem rozmawia Wojciech Pestka

Wiaczesław Kuprianow – ur. W 1939 roku. Rosyjski poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Jeden z głównych przedstawicieli dwudziestowiecznego rosyjskiego wiersza wolnego. Jego wiersze były tłumaczone na kilkadziesiąt języków. W Polsce w 1986 roku ukazał się wybór wierszy poety Krąg życia w tłumaczeniu Ałły Sarachanowej.

 

 

TERAZ TAKŻE SUMIENIE BĘDZIE NA SPRZEDAŻ

 

Z Wiaczesławem Kuprianowem rozmawia Wojciech Pestka

 

– Zacznijmy od początku. Od Syberii…

– Przyszedłem na świat w Nowosybirsku na Syberii w przededniu Wigilii obchodzonej przez katolików: 23 grudnia 1939 roku. Mój ojciec był lekarzem. Kiedy miałem trzy lata, poległ na froncie w okolicach Charkowa. Babcia, która mnie wychowała, urodziła się w Irkucku, dziadek był szkolnym nauczycielem. Z zachowanych dokumentów wynika, że mój pradziadek był poszukiwaczem złota w Bodajbo (nawet nie wiem, czy było tam złoto), zaś prababcia córką polskiego powstańca zesłanego na Syberię po upadku powstania styczniowego do miejscowości Usole Syberyjskie. Ojciec po ukończeniu studiów pracował jako lekarz we wsi Ongudaj (w górach Ałtaju), tam poznała go moja mama, która jako młoda dziewczyna trafiła w te okolice z odległej Penzy (nad Surą). Później moi rodzice przenieśli się do Nowosybirska – tam właśnie się urodziłem i spędziłem swoje młodzieńcze lata.

W sieci krąży informacja, że po skończeniu szkoły zostałeś oddelegowany przez Komsomoł na budowę Nowosybirskiego Instytutu Elektrotechnicznego. Podobno przez rok pracowałeś tam jako betoniarz-ładowacz. To prawda?

– Te informacje nie w pełni pokrywają się z faktami. Bardzo chciałem, jak większość moich rówieśników, budować samoloty. Podbijać przestworza, to dawał o sobie znać młodzieńczy romantyzm. Zdawałem na Wydział Elektromechaniczny Nowosybirskiego Instytutu Elektrotechnicznego. Było bardzo wielu chętnych. Tym, którzy się nie dostali, zaproponowano kursy przygotowawcze i pracę przy budowie nowego gmachu instytutu, z gwarancją przyjęcia w następnym roku. Gdyby nie wezwanie do wojska, zostałbym inżynierem lotnictwa. A tak trafiłem do Leningradu.

– Wtedy mężczyzn obowiązywała zasadnicza służba wojskowa. Dla jednych przekleństwo, dla innych przygoda, honor i duma...

– Rzeczywistość nie znosi uproszczeń, każda sprawa ma co najmniej dwie strony. Przed komisją wojskową, a był to rok 1958, poskarżyłem się, że wojsko odebrało mi możliwość zrealizowania marzeń. Ponieważ armia nie miała wówczas w swych strukturach szkół specjalizujących się w inżynierii lotniczej, bo wszystkie pozostawały w gestii cywilnej administracji, zaproponowano mi Wyższą Szkołę Marynarki Wojennej w Petersburgu. Inżynier broni – też brzmiało romantycznie. Zdecydowałem się na podjęcie nauki. Muszę przyznać, że przedmioty techniczne, nauki ścisłe były u nas na bardzo wysokim poziomie. Nie zdradzając tajemnicy wojskowej, powiem tylko, że absolwenci tej uczelni zajmowali się bardzo poważnymi z punktu widzenia obronności sprawami. Niestety, zostałem zdemobilizowany po dwóch latach studiów.

– Naraziłeś się władzy czy nie przykładałeś się do nauki?

– Nie, powody były innego rodzaju. Moje przejście do cywila miało związek z ograniczeniem zbrojeń, ideą „pokojowego współistnienia”. Chruszczow dekretem z 1960 roku O nowym, znaczącym zmniejszeniu Sił Zbrojnych ZSRR zredukował Armię Czerwoną do stanu 1,2 mln żołnierzy. Z punktu widzenia logiki i naszej obronności było to zdecydowanie głupie posunięcie. Ale z mojego punktu widzenia sprzyjające, dzięki temu wróciłem do normalnego życia. Inna sprawa, że moje zainteresowania zmieniły się diametralnie. Podjąłem naukę w Moskiewskim Instytucie Języków Obcych na wydziale tłumaczeń. Kierunek: tłumaczenia maszynowe i lingwistyka matematyczna. To określiło moją drogę nie tylko tłumacza, ale i poety. Wciąż były to romantyczne wybory: wychowano mnie na takich wzorcach i nigdy z tego nie wyrosłem.

– A incydent z poematem Wasilij Birkin?

– Bardziej afera niż incydent. Wasilij Birkin to dla mnie w jakimś sensie punkt zwrotny, miał wpływ na moją biografię. Jak wszyscy, pisałem wiersze już w szkole, nie spodziewając się nawet, że kiedyś będę zajmował się „na poważnie” literaturą. To był opis studenckiego folkloru, poemat w dwu częściach o nieco fantastycznych problemach, którymi żyje kursant szkoły marynarki wojennej. Jak w każdej wyższej uczelni w tamtych czasach, było i u nas studenckie koło młodych literatów, nasze prezentacje cieszyły się ogromną popularnością wśród pozbawionych innych rozrywek kursantów. To była największa z sal w kompleksie przy Prospekcie Moskiewskim, który wybudowano z myślą o siedzibie obwodowych organów partii, ale wobec zagrożenia kolejną wojną przekazano naszej uczelni. Pięć tysięcy kursantów, więc i tak wszyscy chętni się nie zmieścili, i tam, w nabitej do granic możliwości sali, jeden z moich przyjaciół odczytał poemat ze sceny. Wybuchnął wielki skandal. W każdej innej uczelni i innym czasie po prostu by mnie wyrzucili, skreślili na zawsze, tak jak to chociażby zrobiono z Brodskim. Ale władze szkoły miały poczucie humoru i były na tyle liberalne, że po wysłuchaniu moich wyjaśnień zażądały jedynie, abym wszystko, co napiszę, dawał do przeczytania dowódcy batalionu. Ten niczego z moich wierszy nie rozumiał i czuł się decyzją rektora bardzo skrzywdzony.(...)

Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra".

ODRA 1/2017 -Adam Chmielewski

Adam Chmielewski

POST-PRAWDA

I POPULIZM PRAWDZIWOŚCIOWY

Decyzja wydawców Słowników Oksfordzkich o uznaniu za Słowo Roku terminu „post-prawda”, ogłoszona 16 listopada 2016 roku, przyniosła dwa skutki. Efekt iluminacyjny polega na tym, że upowszechnienie tego słowa zadziałało jak publiczne olśnienie. Niektórzy bowiem przywitali termin „post-prawda” niczym odkrycie brakującego elementu w łańcuchu przyczyn wyjaśniających stan obecnej polityki. Dzięki temu słowu wydało się nam, że umiemy nazwać jej główny problem. Polega on mianowicie na tym, że politycy bezczelnie kłamią, wcale się tego nie wstydząc, a gdy zostanie im to publicznie wypomniane, zaprzeczają w żywe oczy, że wypowiedzieli zarzucone im kłamstwo, i nie ponoszą za nie odpowiedzialności.

 

KONIEC KŁAMSTWA

W post-prawdzie znaleźliśmy słowo, za pomocą którego możemy nazywać zjawisko, do którego samo kłamstwo przestało już pasować. Albowiem jeszcze niedawno ujawnienie i publiczne nazywanie kłamstwa skutecznie kłamcę kompromitowało, a przynajmniej na jakiś czas zawstydzało. Teraz jednak przestało zawstydzać i kompromitować. Termin „kłamstwo”, choć zachował zdolność opisywania pewnych zachowań ludzkich, w polityce utracił swoją dotychczasową siłę sprawczą. Tym samym kłamstwo, które jeszcze niedawno miało krótkie nogi, skończyło się. Zastąpiła je post-prawda.

Niespodziewana kariera neologizmu „post-prawda” przyniosła także efekt drugi, zbawczy. Ożywiła mianowicie żądania powrotu prawdy do polityki. Żądanie to wynika z przekonania, iż w polityce kłamstwo zniewala, prawda zaś wyzwala. W zalewie mniej lub bardziej poważnej publicystyki dotyczącej post-prawdy pojawiają się więc postulaty, aby politycy zaczęli żyć w prawdzie, a przynajmniej zaprzestali kłamstwa.

 

POST-PRAWDA W POLITYCE

Wśród komentarzy znalazły się krytyczne opinie, według których decyzja wydawców Słowników Oksfordzkich jest w istocie swoistą nobilitacją post-prawdy. Zamazuje bowiem fakt, że chodzi tu o jawne oszustwa polityczne w celu pozyskania głosów wyborczych. Zamiast ten proceder potępić, szacowna oksfordzka instytucja legitymizuje go jako coś, z czym musimy żyć. W niektórych komentatorach decyzja ta zrodziła także nadzieję, że ci, którzy z aprobatą odnoszą się do zjawiska post-prawdy, zrozumieją, że oznacza ono zgodę na nieuczciwość tych, którym ufnie powierzamy własne losy.

Autorem neologizmu „post-prawda” był dramaturg amerykański pochodzenia serbskiego, Steve (Stojan) Tesich (1942‒1996). Termin ten pojawia się w jego eseju Rząd kłamstw, opublikowanym w 1992 roku w amerykańskim piśmie „The Nation”[1]. W uzasadnieniu decyzji Słowników Oksfordzkich o wyróżnieniu słowa „post-prawda” autorzy stwierdzają, iż termin ten odnosi się do okoliczności, kiedy fakty obiektywne mają w kształtowaniu opinii publicznej mniejsze znaczenie aniżeli odwoływanie się do emocji i przekonań osobistych. Piszący na temat post-prawdy komentatorzy idą w ślady twórcy tego neologizmu. Podobnie jak on przed 25 laty wyliczają kłamstwa i nikczemności popełniane przez współczesnych polityków. Sięgają głównie do najnowszej polityki amerykańskiej, zwłaszcza do wypowiedzi prezydenta-elekta Donalda Trumpa, które oszałamiają tempem, z jakim wzajemnie sobie zaprzeczają. Bogatym źródłem ilustracji zjawiska post-prawdy jest także polityka brytyjska. Boris Johnson, jedna z wiodących postaci Brexitu, nie wahał się posługiwać kłamliwymi informacjami, które doprowadziły do zwycięstwa zwolenników wyjścia Brytanii z Unii Europejskiej. Podobne przykłady bez trudu można wskazać w polityce każdego chyba współczesnego państwa. Wymowa tych komentarzy poświadcza wspomniane wyżej efekty, iluminacyjny i zbawczy: zgodnie bowiem potwierdzają one powszechność post-prawdziwej kondycji współczesnej polityki i solidarnie domagają się przywrócenia respektu dla prawdy w polityce.

 

KTO STOI ZA WYKLUCZENIEM PRAWDY Z POLITYKI?

Wrzawa wokół post-prawdy stanowi dobry moment, aby zadać pytanie, jakie właściwie jest miejsce i rola prawdy w polityce. W tej sprawie możliwe są zasadniczo trzy stanowiska. Jedno z nich domaga się mocnej obecności prawdy w polityce, inne uznaje jej miejsce, lecz przypisuje jej status słaby, trzecie zaś uznaje rozdzielność prawdy i polityki. Dominuje też opinia, że wykluczenie prawdy z polityki dokonało się dopiero niedawno. Za winowajcę uważa się postmodernizm i inne współczesne doktryny filozoficzne, zwłaszcza relatywizm, które zakwestionowały uniwersalistyczne, fundacjonalistyczne i obiektywistyczne teorie wiedzy ludzkiej, niszcząc tym samym sens prawdy.

Składanie winy za post-prawdę na postmodernizm i relatywizm jest jednak pochopne. Zwolennicy tej tezy zdają się zapominać, iż odległym przodkiem współczesnej polityki, w jej wymiarze praktycznym i teoretycznym, jest Niccolo Machiavelli. To on bowiem zerwał z trzema założeniami wcześniejszych porządków intelektualnych: z moralizmem myślicieli klasycznej filozofii greckiej, z platońskim epistemologicznym uprawomocnieniem dla władzy politycznej oraz z podporządkowaniem jej religii, ustanowionym przez myślicieli średniowiecza. Jego koncepcja polityki opiera się na idei jej autonomii oraz na instrumentalnej postawie w ocenie realizacji celów. Celem polityki według Machiavellego nie jest naprawa moralna obywateli, ich oświecenie, zbawienie ani dobrobyt. Celem tym jest zdobycie, skuteczne sprawowanie i zachowanie władzy. Autor Księcia nakłania do posługiwania się wszelkimi środkami, w tym sprzecznymi z ugruntowaną moralnością, które mogą sprzyjać realizacji zamierzeń. Wywyższając instrumentalną skuteczność działania politycznego, zepchnął on na plan dalszy epistemologiczną kategorię prawdy, cnoty moralne, w tym prawdomówność, i całkowicie pominął teologiczne uzasadnienie władzy politycznej. Nie bez przyczyny Książę znalazł się na Indeksie ksiąg zakazanych Kościoła. W tym sensie Machiavelli był nie tylko oryginalnym myślicielem politycznym, jak pisał o nim Isaiah Berlin, ale jest także bardzo nam współczesny. Albowiem współczesna polityka w swojej praktyce, choć nie zawsze w teorii, również zerwała z teologią, moralnością i epistemologią jako źródłami legitymizacji działania politycznego.

 

MAKIAWELICZNY CYNIZM I „SZLACHTENE KŁAMSTWO”

Nikła rola prawdy w polityce współczesnej jest skutkiem nie tylko tego, iż zagnieździł się w niej makiaweliczny cynizm. Dzieje się tak głównie z tego powodu, że polityka nie jest działalnością poznawczą, lecz etyczną, a więc normatywną, i z tej racji należy ją oceniać z punktu widzenia kategorii innych aniżeli prawdziwość. Nawet Platon, który starał się oprzeć polityczność na niewzruszonym gruncie wiedzy prawdziwej, argumentował na rzecz stosowania w praktyce politycznej tego, co znane jest jako „szlachetne kłamstwo”. Nie można się więc dziwić, że tak niewielu filozofów polityki głosi silną obecność prawdy w polityce, skoro najgorętsi jej zwolennicy, uznający cnotę prawdomówności w sferze prywatnej, nie wahali się jej negować w sferze publicznej.

Na przykład John Rawls, autor przełomowej Teorii sprawiedliwości (1971) wyłącza wręcz prawdę z polityki. Po pierwsze dlatego, że prawda jest własnością systemów wiedzy, a nie polityki; w polityce najważniejsza jest sprawiedliwość. Po drugie, jego zdaniem prawda w polityce, a zwłaszcza cała prawda, ma charakter wykluczający. Nie dający się wyeliminować pluralizm współczesnych społeczeństw sprawia, że prawda jednych, gdy zdominują władzę państwową, ma tendencję do wykluczania tych, którzy chcą żyć wedle innej, swojej prawdy. Rawls podkreśla zwłaszcza polityczne niebezpieczeństwa wynikające z tzw. całościowych doktryn, czyli światopoglądów zawierających odpowiedzi na wszystkie istotne pytania ich wyznawców. I konkluduje, iż współczesne społeczeństwo liberalne i demokratyczne w żadnym razie nie powinno się kierować „całą prawdą”.

Jürgen Habermas przypisuje prawdzie rolę znacznie mocniejszą niż Rawls, jednakże rozumie ją w sposób nieortodoksyjny, a mianowicie konsensualnie. Jego etyka dyskursu, stanowiącego warunek właściwego, normatywnie definiowanego ustroju, kładzie nacisk na otwartość komunikacji, równość debatujących osób, szczerość oraz brak przymusu w formułowaniu opinii, ale nie na prawdę.

 

KŁAMSTWO W OBRONIE PRAWDY

Znacznie bardziej przychylny był wobec prawdy Leo Strauss, wywodzący się z Niemiec amerykański filozof polityki. Jego rozumienie miejsca prawdy w polityce staje się jednak uchwytne w sposób negatywny, czyli za pomocą krytyki „opinii”, jako odmiennej od „wiedzy”. Prawdę przypisywaną wiedzy pojmował Strauss w sposób klasyczny, ukształtowany na podstawie lektur pism starożytnych myślicieli greckich. Prawda według niego to zgodność wypowiedzi z rzeczywistością i właściwość samego bytu. Przypisywał prawdzie również bezwzględną, najwyższą wartość moralną, zrównując ją po platońsku z dobrem, i uważał, że rodzi się ona dzięki prawidłowemu oglądowi rzeczy. Straussa można więc uznać za absolutystę aletycznego („prawdziwościowego”). W eseju Persecution and the art of writing głosił on także, iż prawda wymaga obrony przed polityką i że obronić może ją filozoficzna polityka. Uważał zarazem, iż ta filozoficzna polityka winna być nieprzejrzysta i że w obronie prawdy może ona posługiwać się kłamstwem[2].

Te ilustracje historyczne wskazują, że status prawdy w polityce był problematyczny od zawsze, nawet w dziełach Platona, największego zwolennika prawdy w polityce. Mimo to obecność prawdy w polityce nie przestaje być ważnym tematem. Jest tak jednak dlatego, że zarówno jej odrzucenie, jak i akceptacja powodują w polityce poważne problemy. Ten paradoksalny wniosek każe więc zadać pytanie o miejsce prawdy nie w polityce, ale w  s a m e j  filozofii.(...)



[1] Steve Tesich, A Government of Lies, “The Nation”, January 6-13, 1992.

[2] Dorota Sepczyńska, Problematyczny status prawdy w polityce. Strauss-Rawls-Habermas (Uniwersitas, Kraków 2015).

 

Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra".

ODRA 1/2017- Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

UŻĄDLENI PRZEZ WŁADZĘ

Władza zafundowała parlamentarzystom wyższą kwotę wolną od podatku niż „normalnym” obywatelom. Bo, jak tłumaczył wicepremier Mateusz Morawiecki, „posłowie i senatorowie wykonują bardzo ciężką pracę dla nas wszystkich. Są bardzo ważni”.

 

Mniejsza o patriarchalny ton tej wypowiedzi, brzmiącej jakby była skierowana do przedszkolaków, choć padła w jednym z programów polityczno-gospodarczych ogólnopolskiej telewizji. Nie zamierzam też wyśmiewać twierdzenia, że parlamentarzyści, ministrowie, premier i jej bezpośredni zastępcy, a także szefowie urzędów centralnych, ciężko pracują. Zdjęcia przysypiających w sali plenarnej posłów i ministrów, które po tym stwierdzeniu Morawieckiego obiegły Internet, to demagogia.

 

RZECZYWISTOŚĆ LEPSZA OD MARZEŃ

Jestem zdania, że praca, którą wszyscy oni wykonują, jest rzeczywiście ciężka. Piszę to szczerze, bez żadnych podtekstów. Przepracowałem z wicepremierem Morawieckim kilka lat i z całą odpowiedzialnością mogę zaświadczyć, że przynajmniej on jest człowiekiem tytanicznie pracowitym.

Co więcej, uważam, że zarobki na szczytach władzy są śmiesznie niskie. Zbyt niskie. To niedopuszczalne, aby konto szefowej rządu dużego, europejskiego kraju było co miesiąc zasilane kwotą porównywalną do tej, którą w korporacjach zarabia się na średnim szczeblu zarządzania. W zestawieniu z zarobkami prezesa banku, a choćby tylko członka zarządu dochody polskiego premiera czy prezydenta to, mówiąc wprost, dziadowanie.

Tyle że pieniądze w administracji państwowej mają znaczenie trzeciorzędne. Podniesienie płac w ministerstwach czy urzędach centralnych może spowodować napływ zdolnych ludzi na średnie szczeble administracji, ale ma zerowe znaczenie w wypadku funkcji najważniejszych. Rok temu dał temu wyraz wicepremier Morawiecki, porzucając milionową pensję w banku na rzecz niewielkich dochodów członka rządu. Henry Kissinger, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego i sekretarz stanu w administracji Richarda Nixona oraz Geralda Forda, po odejściu z rządu prowadził firmę konsultingową. Zarabiał miliony dolarów. A mimo to cały czas marzył o powrocie do Waszyngtonu. Bo, jak powiedział Nikita Chruszczow po jedenastu latach kierowania sowieckim imperium, a więc przebywania na szczycie-szczytów: Mężczyźnie może się znudzić wszystko: kobiety, luksusy, wykwintne jedzenie, ale władza nie znudzi się nigdy. Warto jeszcze w tym miejscu przytoczyć słowa Winstona Churchilla, zanotowane w jego dzienniku na kilka godzin przed nominacją na stanowisko premiera Wielkiej Brytanii: Mimo że niecierpliwie oczekiwałem poranka, spałem smacznie i niepotrzebne mi były żadne senne marzenia. Rzeczywistość była lepsza od marzeń.

Użądlenie przez władzę jest dla wielu ludzi warte więcej niż nawet największe pieniądze.

 

ZŁOTA WANNA GOERINGA

Co nie znaczy, że władza uniezależnia ich posiadaczy na luksusy. Przeciwnie. Gdy Winston Churchill pod koniec wojny przyjechał do Paryża i zamieszkał na Quai d’Orsay, z zadowoleniem przyjął do wiadomości, że ma do dyspozycji złotą wannę, tę samą, którą Goering sprowadził tu na swój użytek. Ale jak twierdził jeden z towarzyszących brytyjskiemu premierowi sekretarzy, jeszcze większą radość sprawiła Churchillowi informacja, że ministrowi spraw zagranicznych przypadła zaledwie wanna srebrna.

Podobnie było z Michaiłem Gorbaczowem, wielbicielem marmurowych łazienek i basenów kąpielowych. Gdy tylko Gorbi pochował swojego poprzednika, leciwego i schorowanego Konstantina Czernienkę, mimo śmiertelnego kryzysu trawiącego Związek Sowiecki kazał wyposażyć wszystkie ośrodki wypoczynkowe, w których bywał sekretarz generalny KPZR, w baseny oraz marmurowe łazienki. Dodatkowo kosztem dwudziestu milionów dolarów w Foros na Krymie wybudowano letnią rezydencję genseka – trzypiętrowy budynek z wyłożonym marmurami i ozdobionym złotem przestronnym holem. Rezydencja miała też budynki przeznaczone dla gości oraz sad, oliwny gaj, oczywiście kryty basen, wreszcie kino oraz specjalną windę, która zwoziła sekretarza generalnego KC KPZR i jego gości wprost na brzeg morza. Kilka lat później wszystkie te luksusy studziły stres, który sekretarz generalny przeżywał podczas puczu Janajewa.

Stresy Putina koi nie tylko gigantyczny, prywatny majątek – istnieją opinie, że główny lokator Kremla należy dziś do najbogatszych ludzi na świecie – ale i kapiący złotem prezydencki samolot. Rosyjski „Air Force One”, czyli ozdobiony czerwoną flagą Ił-96, jest wyposażony w złote klamki, złotą umywalkę, łazienkę ze złotym natryskiem. Meble i ściany są wyłożone czerwonym drewnem, obszerna sypialnia poraża luksusem, a w samolocie jest nawet osobna kaplica z zamkniętą, oczywiście w złotej szkatule, Biblią. (...)

 

Więcej w styczniowym miesięczniku "Odra".

Odra 1/2017 - Z prof. Nikołajem Iwanowem rozmawia Stanisław Lejda

ŚWIAT WEDŁUG PUTINA

Z prof. Nikołajem Iwanowem, historykiem, wykładowcą Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej UW, o imperialnej chorobie Rosji, antykomunizmie Putina, bombach atomowych potrzebnych do zniszczenia Europy, miliardzie dolarów wydawanym na Russia Today, Donaldzie Trumpie, Kościele katolickim w Rosji, białoruskim koniu trojańskim i kolejnych brexitach rozmawia Stanisław Lejda

 

Stanisław Lejda: W wywiadzie dla „Odry” kilka lat temu mówił pan: Uważam, że sytuacja w dzisiejszej Rosji przypomina ostatnie lata rządów Jaruzelskiego w Polsce. W końcu doprowadziła ona do obrad okrągłego stołu. Wielu politologów i komentatorów od dawna wieszczy w Rosji zmiany, tymczasem sytuacja polityczna w tym kraju jest stabilna. Dlaczego?

Nikołaj Iwanow: Myślę, że sytuacja, jaka od porozumień okrągłego stołu do ostatecznego upadku komunizmu miała miejsce w Polsce dość krótko, w Rosji może się rozciągnąć na dłuższy czas. Wiele wydarzeń wykazuje niesamowite podobieństwo do wspomnianego okresu w Polsce – tam zabójstwo Borysa Niemcowa, tu zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki. I tam, i tu zabójców posadzono na ławie oskarżonych. I tu, i tam władza udaje, że poszukuje sprawiedliwości. W rzeczywistości jest to kwestia zachowania władzy.

O zmianach z końca lat osiemdziesiątych w Polsce zadecydowały głównie puste półki w sklepach. Te w Rosji są pełne…

– I to jest ta różnica, dzięki niej reżim Putinowski trwa i większości obywateli Rosji wydaje się, że odnoszą jedno zwycięstwo za drugim. Co ciekawe, te pozorne sukcesy nie dotyczą spraw wewnętrznych. W Rosji rosną ceny, obniża się poziom życia obywateli. Jednak okazuje się, że dla narodu rosyjskiego polityka zagraniczna jest nie mniej ważna niż sytuacja materialna obywateli. Rosjanom może powodzić się gorzej, ale ci ludzie od epoki komunizmu, a nawet od czasów carskich, zapadli na – jak na razie nieuleczalną – chorobę imperialną. Dlatego cieszą ich kolejne zwycięstwa w Syrii, gdzie właśnie zdobyto Aleppo. Fakt ten od razu wykorzystuje rosyjska propaganda i tamtejsze społeczeństwo dowiaduje się, że stało się to dzięki wysiłkom moskiewskiego rządu i osobiście Władimira Putina.

U podstaw zmiany władzy w Polsce czy w USA leżało m.in. znużenie rządami dotychczasowych establishmentów. W tym kontekście zastanawiające jest utrzymywanie się na niezmiennie wysokim poziomie poparcia Rosjan dla Władimira Putina. Dzieje się tak, mimo iż niemal cały świat krytykuje jego politykę.

– Niestety, tak jest, potwierdzają to dane niezależnych ośrodków badania opinii publicznej. Sytuacja przypomina tę z czasów drugiej wojny światowej. Chociaż Stalin był krwawym tyranem – wprowadzał coraz ostrzejsze środki, np. jednostki zaporowe strzelające do własnych wycofujących się oddziałów, rozstrzelano bez sądu setki tysięcy ludzi itp. – to poparcie dla niego podczas wojny cały czas rosło.

– Stalin władzę utrzymywał, mordując i więżąc faktycznych i domniemanych przeciwników…

– …a Putin zamienił siłę, zastraszanie, łagry i mordy na niesamowitą i – trzeba to przyznać – skuteczną propagandę. A naród rosyjski tym bardziej jednoczy się wokół swojej władzy, im jest gorzej. Prezydent Rosji zamiast stalinowskich obozów i katowni, przywraca rodakom Krym oraz daje nadzieję na upadek Ukrainy. Oglądam telewizję rosyjską i widzę, jak powtarza się w niej na okrągło, że ten kraj lada dzień przestanie istnieć. Bez przerwy słyszę, że Ukraina to państwo praktycznie upadłe, nieposiadające jednolitego narodu itp. I Moskwa robi wszystko, co w jej mocy, żeby tak rzeczywiście się stało: blokuje wzajemny handel i nie pozwala na sprzedaż produktów ukraińskich w Rosji. Za czasów sowieckich Władimir Wysocki śpiewał, że choć nie mamy co jeść, to w balecie jesteśmy najlepsi w świecie, pierwsi byliśmy w Kosmosie, a na urlop do Europy jeździmy czołgiem. Dzisiaj obowiązuje mniej więcej taka sama filozofia. A żeby w Rosji coś się zmieniło – jestem o tym przekonany –  powinno odejść nie tylko obecne stare pokolenie, ale i część nowego, które przyzwyczaiło się, że najważniejsze jest poczucie narodowej godności i równości ze Stanami Zjednoczonymi.

Tę narodową godność ma wspierać wielkomocarstwowa polityka?

– Tak, poczucie mocarstwowości jest dla Rosjan najważniejsze. A Putin je zapewnia. W telewizji codziennie pokazują, jak z jedynego rodzimego lotniskowca (który w dodatku cały czas się psuje, ale o tym można dowiedzieć się tylko z mediów zachodnich) startują samoloty i bombardują terrorystów. Tak ich nazywają, a w ogóle nie wspominają o opozycji wobec Asada, i jeszcze się dziwią: „Dlaczego cały świat nam nie pomaga i jest przeciwko nam?!” Spytam: czy dzisiaj ktokolwiek w Polsce czy Francji mówi, że gdy wybuchnie trzecia wojna światowa, to pokażemy swoją siłę?! No, może jest paru takich wariatów. Natomiast gdy pan pojedzie do Moskwy, zobaczy samochody z takimi naklejkami: 1941‒1945 – jak chcecie to powtórzymy! Widać je wszędzie, jeżdżą trolejbusy z napisami: Nareszcie Krym nasz! Albo Na Krym, a jak trzeba, to dalej! Ta propaganda naprawdę igra z ogniem. Bo jak inaczej skomentować fakt, że przewodniczący komisji obrony Dumy Państwowej Federacji Rosyjskiej Franciszek Klincewicz (zresztą Polak urodzony w Oszmianach na Wileńszczyźnie) dyskutuje w telewizji z miejscowymi politologami – chociaż właściwiej byłoby nazwać ich pracownikami frontu ideologicznego w najgorszym stalinowskim wydaniu – o tym, ile bomb atomowych wystarczy zrzucić na Polskę, a ile na Francję; czy wystarczy jedna salwa najnowszego rosyjskiego atomowego okrętu wojennego, żeby zniszczyć całe Stany Zjednoczone itp.

Twierdzi pan, że Rosja pod rządami Władimira Putina stanowi zagrożenie dla swoich sąsiadów oraz demokracji w tych krajach?

– Rosja jest krajem nieprzewidywalnym. Jej naród w ostatnich stuleciach był poddawany tylu rozmaitym krwawym eksperymentom, że częściowo stracił poczucie bezpieczeństwa. Wszyscy chcemy, żeby Rosja była demokratyczna, ale jest granica, do jakiej można uczyć Rosjan demokracji. Natychmiastowe wprowadzenie demokracji w kraju, który nie ma prawie żadnych doświadczeń demokratycznych, może doprowadzić do powtórki scenariusza libijskiego. Putin również nie chce powrotu do komunizmu, antykomunizm jest jednym z filarów jego władzy. Potwierdzają to chociażby jego nieustanne modlitwy w prawosławnych cerkwiach, jak również ostra czasami retoryka antykomunistyczna. O umiłowaniu religii świadczy choćby to, że kiedy pojechał do Grecji, wybrał się na górę Athos, by modlić się w tamtejszym klasztorze. Ponadto umiejętnie rozgrywa niedobitków carskiej Rosji. Podróżuje po całym świecie i rozdaje paszporty oraz ordery wnukom generałów Białej Gwardii, popiera wznoszenie pomników jej liderom – Kołczakowi, Denikinowi itd. W Rosji powstało wiele publikacji o stalinowskim ludobójstwie, łagrach i zbrodniach komunistów podczas drugiej wojny światowej.

Skoro Władimir Putin nie jest komunistą, to dlaczego ma przeciw sobie największe państwa kapitalistyczne? A może to on walczy ze światem Zachodu?

– Propaganda rosyjska pod czułą batutą Putina dość umiejętnie tworzy i umacnia w Rosjanach poczucie oblężonej twierdzy i stałego zagrożenia ze strony Zachodu. A Zachód sankcjami i innymi działaniami to poczucie jeszcze potęguje, tym samym wzmacniając autokratyczne rządy Putina. Potrzebujemy jak największego otwarcia na zwykłych Rosjan. Zachód już też narobił sporo pomyłek: i w Libii, i w Syrii, i – w swoim czasie – w Wietnamie. Dzisiaj mamy dwie Rosje: mniejszość, do której należę, uważa, że kraj jest wystarczająco bogaty, by się rozwijał i rozbrajał. Nikt Rosji nie zagraża, oprócz niej samej. Największym szczęściem dla niej byłoby skończyć raz na zawsze z imperializmem. Niestety, większość ma odmienne zdanie.

Europa i USA sądziły, że gdy po aneksji Krymu nałożą na Rosję sankcje ekonomiczne, popadnie ona w kłopoty i jej imperializm osłabnie. Okazało się, że to nie osłabiło Władimira Putina, ani wewnętrznie, ani zewnętrznie. Nie pomogło też utrzymywanie ceny ropy naftowej na niskich poziomach. Czy w Rosji odczuwa się efekty tych działań? Wskazywałby na to spadek PKB – w 2015 roku skurczył się on o 3,7 procent, w pierwszym półroczu 2016 roku o kolejny jeden procent i nadal spada.

– Spadek PKB bierze się głównie z obniżki ceny ropy. Rosja nie zaczęła produkować mniej broni, wręcz odwrotnie. Wydobywa też więcej ropy, tyle że ona mniej kosztuje. Przedstawianie rzeczywistości za pomocą wskaźników ekonomicznych jest trochę sztuczne. Putin wygłosił tydzień temu (rozmowę przeprowadzono 5 grudnia 2016 rokuPrzyp. Red.) doroczne orędzie do narodu. Zwykle lubi gadać ponad godzinę, tym razem było krótkie. Usłyszeliśmy jedną wielką gloryfikację Rosji – jak to znakomicie dajemy sobie radę na wszystkich frontach. Wypowiedź prezydenta zawierała mnóstwo kłamstw, co natychmiast wytknęła mu opozycja. Aleksiej Nawalny zwrócił uwagę, że nie było ani słowa o tym, iż Rosjanom zaczęło się żyć gorzej. Poziom życia spadł, ale nieznacznie; bardziej niepokoi inna sprawa, o której powiedział Putin: Rosja na kryzysie wokół Ukrainy oraz sankcjach gospodarczych wychodzi lepiej niż reszta Europy.

Podobno sankcje przyspieszyły niektóre procesy gospodarcze. Rosja z gospodarki surowcowo-wydobywczej zmuszona była przestawić się na rolnictwo i przetwórstwo.

– O siedem procent wzrosła produkcja rolna! Czy rosyjskie rolnictwo kiedykolwiek rozwijało się w takim tempie?! Oczywiście, można dodać, że rok 2016 był wyjątkowo urodzajny, ale to i tak imponujące tempo wzrostu.

Czyli rosyjski rynek dla polskich i europejskich rolników przez sankcje się skurczy?

– I to znacznie. Według mnie, w orędziu Putina najważniejsze było stwierdzenie: po raz pierwszy eksport produktów rolnych z Rosji – głównie chodzi o pszenicę, jabłek jeszcze nie sprzedają – przewyższył w dolarach wpływy z eksportu broni. Przecież oni nawet sprzedają do Azji ryż uprawiany w Kubaniu. Do tego dochodzi rekordowy eksport broni, który zapewne przez lata nie będzie spadać. Co jeszcze istotnego powiedział Putin? Że dopilnował, by zasoby dolarowe Rosji, nazywane funduszem stabilizacyjnym, nie zmalały. Naturalnie, cały czas czerpią z niego pieniądze – tylko most na Krym pochłonie cztery miliardy dolarów – ale od razu te kwoty uzupełniają. Wspomnieć warto również o innej niezmiernie ważnej rzeczy: głównej tubie propagandowej, jaką jest wielojęzyczna telewizja Russia Today. Ma siedziby w Londynie, w Stanach Zjednoczonych itp., pracują dla niej tak znane osobistości jak Larry King. W USA był najlepiej zarabiającym komentatorem telewizyjnym. Teraz jest w RT, a wraz z nim wielu wybitnych amerykańskich i angielskich dziennikarzy. To ile tam zarabiają?! Jaki jest budżet tej stacji?! Zbliża się do miliarda dolarów! To potężna kwota.(...)

 

Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 12/2016- Zygmunt Bauman

Zygmunt Bauman

 

CZEGO SIĘ NAUCZYŁEM OD CLAUDE’A LÉVI-STRAUSSA

 

Przyznaję, był okres „lévi-straussowski” w moim myśleniu, dociekaniach i pisarstwie – a także, że jego niewycieralne ślady łatwe są wciąż do dostrzeżenia w najświeższych nawet z moich publikacji. Zrządzeniem losu przypadł wszakże ów okres na czas (1965–1970) wyjątkowo nieprzychylny w moim życiu systematycznym rozmyślaniom i układaniu dalekosiężnych planów badawczych.

Dla etnografów, antropologów i wszystkich pozostałych badaczy kulturowych osobliwości, tych zaprawionych w rzemiośle oraz tych jak ja początkujących i nie całkiem pewnych, jak sobie poradzić ze swoistością, wymyślnością, a czasem i dziwacznością kulturowych pomysłów i inicjatyw, pojawienie się na półkach księgarskich dzieł Claude’a Lévi-Straussa było objawieniem. A było wszak owych wyg, jak i adeptów rzemiosła wielu – różnego autoramentu i o różnorodnych w świecie akademickim przydziałach. Dla mnie z pewnością było objawieniem: olśniewającym od pierwszego z nim zetknięcia.

Fetowani przez gospodarzy z okazji Światowego Kongresu Socjologicznego 1966 roku w Evian krągłą sumką franków na zakup lektur, delegaci polscy rzucili się do księgarń; jeśli chodzi o mnie, wydałem swą część funduszu co do centyma na wszystko cokolwiek wpadło mi w ręce, a miało nazwisko Lévi-Straussa na okładce. Oczarowało mnie (zaczarowało?) każde zdanie, jakie przy pierwszym przerzucaniu kartek wpadało mi w oko. A dodam jeszcze, że w tym czasie debatowaliśmy w gronie kolegów z Katedry Socjologii Ogólnej UW oraz kilku regularnych gości z zespołów sąsiednich nad programem badawczym poświęconym antropologii społeczeństwa polskiego, a ów wielce ambitny zamiar wołał o przyswojenie nowych a odkrywczych ustaleń i propozycji socjologii strukturalnej (czy „semiotycznej”), której pionierem był Claude Lévi-Strauss. Z punktu widzenia sukcesu przygotowywanego projektu była rewolucja naukowa wielkiego antropologa prawdziwym darem z nieba, a wysnucie z niej wniosków zadaniem nieodkładalnym.

Co jednak w dziele Lévi-Straussa (wracając myślą do tamtego momentu) być mogło dla mego i mych kolegów głównym oczarowania/zaczarowania nim powodem? Ano to chyba, że z każdego niemal z przeczytanych zdań, a co najmniej z każdego paragrafu, wyzierały odpowiedzi na pytania, jakich sam nie potrafiłem dotąd ująć w słowa – a o których (z tego, co wyczytałem) dowiedziałem się, że tak mnie, jak i wielu innych „kulturologów” od dawna potrzeba ich sformułowania dręczyła: jednych jawnie, lecz znacznie liczniejszych niejako „podskórnie” – tuż przy, ale jeszcze nie ponad progiem świadomości. A i migotały z każdej prawie strony metodą antropologii strukturalnej skomponowane rozwiązania problemów, które jak dotąd bardziej przeczuwałem, niż o nich wiedziałem, że są problemami, a więc sprawami, jakie atencji, analizy i rozwiązań pilnie się domagają. Z połączenia jednego z drugim wynikało niezbicie, iż to, czego się o kulturze dotychczas nauczyłem, wypadało mi pilnie odwiedzić i przemyśleć na nowo. Po czym w znacznej części odłożyć na boczną półkę, jeśli nie odesłać wprost do lamusa. Krótko mówiąc: zaczynać trzeba było od nowa, z innego niż do niedawna startując początku.

Najgłębszym bodaj wstrząsem było dla mnie, o ile mogę na pamięci polegać, odkrycie kultury jako procesu raczej niż ciała stałego lub nastawionego na samo-stabilizację i utrwalenie (mówiąc językiem Talcotta Parsonsa, niekwestionowanego podówczas autorytetu i rządcy dusz socjologicznych, korygowanie zakłóceń i zaburzeń oraz przywracanie „równowagi”) ciała ociężałego i inertnego, otoczonego klarownymi, a pilnie strzeżonymi granicami, zatem skutecznie od „obcych” napływów odseparowanego, samowystarczalnego i wyposażonego w homeostat i wentyle bezpieczeństwa dbające o monotonne odtwarzanie normy i eliminację wszelkich od niej odstępstw oraz eksmisję obcych ciał.

Kultura jawiła się w tym obrazie jako służebna jednostajności, stabilności, niezmienności ładu i oporu wobec nacisków na zmianę: sposobem na „więcej tego samego, a odszczepieńcom wara”. Funkcjonalna spójność systemu czyniła zmianę kulturową (nie można wszak było jej zachodzenia przeoczyć ani jego banalności zaprzeczyć) zagadką, domagającą się rozsupłania z powołaniem na szczególne – rzadkie bądź wręcz wyjątkowe okoliczności. Względnie, by tak rzec, wypadkiem nadzwyczajnym. Stabilność, zabezpieczona monotonią samoodtwarzania, była natomiast sednem (celem, „telosem”?) społecznego istnienia. Przedstawiając założenia funkcjonalizmu strukturalnego, Parsons wyartykułował (co jako pierwszy zauważył Ralf Dahrendorf[1]) utopię sterującą intencjami i strategiami „solidnej nowoczesności”, w której bezruch (kres zmian) był celem ruchu, jak też i znamieniem definiującym stan doskonały: ideał, do którego jedyny ruch przez system tolerowany zmierzał. Utopię – a więc stan rzeczy (w odróżnieniu od stanu ducha) nigdzie jeszcze nie osiągnięty, nigdzie w rzeczywistości społecznej do odnalezienia, a pewnie i nigdy nieosiągalny. Lévi-Strauss postawił wizję kultury Talcotta Parsonsa z głowy na nogi – co przypominało wyczyn, jaki paradygmatyczna rewolucja Karola Marksa dokonała z dialektyką Hegla.(...)



[1] Ralf Dahrendorf, Out of Utopia: Toward a Reorientation of Sociological Analysis, „American Journal of Sociology”, Vol. 64, No. 2 (Sep., 1958).

 

 

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika "Odra".

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »