• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 7-8/ 2015 -rozmowa z Robertem Alberskim

O KSZTAŁCIE POLSKIEJ SCENY POLITYCZNEJ

 ZADECYDUJE PAWEŁ KUKIZ

 

Z prof. Robertem Alberskim, politologiem, o potencjale buntu i frustracji, pluszowej wersji PiS-u, alienacji partii władzy, biznesie rządzącym polityką, politycznych efemerydach i finansowaniu partii rozmawia Stanisław Lejda

 

Przed kampanią prezydencką niemal wszyscy politolodzy i dziennikarze przewidywali, że będzie ona wyjątkowo nudna. Rywalizować mieli: jeden brylujący w sondażach faworyt oraz kilku „trzeciorzędnych” i „przypadkowych” kandydatów. Adam Michnik był pewien zwycięstwa Bronisława Komorowskiego już w pierwszej turze. Powiedział: by przegrać wybory, musiałby po pijanemu przejechać na pasach niepełnosprawną zakonnicę w ciąży. Wynik wyborów prezydenckich zaskoczył pana?

– Zaskoczył, ale kampania prezydencka do pewnego momentu rzeczywiście była nudna. Człowiekiem, który miesiąc przed pierwszą turą spowodował, że rywalizacja nabrała rumieńców, nie był późniejszy zwycięzca wyborów, tylko Paweł Kukiz. On tę kampanię ożywił i skierował na inne tory. Gdyby nie wystartował – a to wcale nie było pewne – prawdopodobnie wszystko przebiegałoby tak, jak się spodziewano, a Komorowski nadal byłby prezydentem. Andrzej Duda, nawet ze swoją niewątpliwie dobrą kampanią, tak wysoko by się jednak nie przebił i skończyłby wybory z dobrym wynikiem jako drugi. Od wielu poprzednich wyborów można zauważyć pewną prawidłowość: głównej rywalizacji zwykle towarzyszy spory potencjał buntu i społecznego niezadowolenia, który dotychczas nie znajdował wyraźnego ujścia…

– …ani zrozumienia u rządzących, którzy nie zauważali tej grupy ludzi oraz powodów jej niezadowolenia.

– Do dzisiaj (rozmowę przeprowadzono 3 czerwca 2015 – przyp. red.) tego nie rozumieją, a powinni analizować, co się dzieje. W wyborach europejskich mieliśmy niespodziankę w postaci dobrego rezultatu Janusza Korwin-Mikkego i były to pierwsze pomruki burzy. Nikt też poważnie nie przyjrzał się fenomenowi bardzo dobrego wyniku Polskiego Stronnictwa Ludowego podczas ostatnich wyborów samorządowych.

Na czym on polegał?

– PSL z reguły uzyskiwał po kilkanaście procent w wyborach do sejmików wojewódzkich, a tym razem zdobył aż 23 procent. Był to sygnał, że w wyborach samorządowych również szukano alternatywy dla Platformy Obywatelskiej. Najpierw głosy niezadowolonych przejął Korwin-Mikke, potem PSL. W kampanii prezydenckiej długo nie było nikogo, kto mógłby tych ludzi przyciągnąć. Początkowo dobre sondaże miał Korwin. Pojawił się jednak Kukiz i elektorat niezadowolenia, buntu, frustracji, niechęci nagle znalazł lidera. Sondażowe poparcie dla Kukiza początkowo było marne, w granicach 4-5 procent, ale błyskawicznie zaczęło się nakręcać. Gdy osiągnęło 10 procent, to później z tygodnia na tydzień rosło i rosło. To zupełnie zmieniło logikę rywalizacji. Bronisław Komorowski i Andrzej Duda byli nastawieni na ścieranie się ze sobą, czyli na scenariusz obowiązujący od pewnego czasu w polskiej polityce.

W drugiej turze starli się ze sobą w trochę starym stylu. I okazało się, że skuteczna dotychczas strategia PO, polegająca na straszeniu Polaków PiS, zawiodła.

– Stało się tak, bo od czasu, kiedy PiS utracił władzę, weszło na rynek osiem roczników wyborców, czyli około trzy miliony młodych ludzi. Straszenie ich Prawem i Sprawiedliwością jest równie mało skuteczne, jak ostrzeganie przed Krzyżakami czy II wojną światową. Rywalizacja między Dudą i Komorowskim zmieniła się jednak, kiedy pojawił się „ten trzeci”. Narzucił on zupełnie inny styl i język debaty. Andrzej Duda wyczuł koniunkturę i próbował się do niej dostosować.

Zgodził się nawet na udział w debacie zaproponowanej przez Pawła Kukiza

– Nie tylko. PiS postępował bardzo sprytnie: nie atakował Kukiza, raczej go wspierał, podtrzymywał – przynajmniej werbalnie – jego determinację. Natomiast Bronisław Komorowski w momencie, kiedy Paweł Kukiz zaczął rosnąć w siłę, kompletnie się pogubił. Przez długie tygodnie kampania toczyła się dość niemrawo, media się nudziły. Nagle pojawił się człowiek, który skandalizował, a media to kochają…

Akurat Kukiza media nie rozpieszczały, zwłaszcza mainstreamowe.

– Nie szkodzi, ale był w nich obecny. Nie zawsze musi być tak, że gdy media szczególnie kogoś chwalą, to wyborcy idą za ich głosem. Gdybyśmy słuchali głównych mediów, to Komorowski, bez żadnych wątpliwości, musiałby pozostać prezydentem. Jednak na tydzień przed pierwszą turą wyborów do jego sztabu wkradła się ogromna nerwowość. Można powiedzieć, że dopiero wtedy wreszcie zaczęto robić mu jakąś kampanię.

Po pierwszej turze Bronisław Komorowski i jego sztab jeszcze bardziej się pogubili. Stali się wręcz groteskowi. Kreowany na statecznego męża stanu kandydat pojawia się nagle w programie Kuby Wojewódzkiego, z dnia na dzień zmienia swój pogląd na referendum, wydłużenie wieku emerytalnego i wiele innych spraw. Ludzie odebrali to jako rozpaczliwe próby utrzymania się przy władzy.

– To już były działania chaotyczne, bo wszystko – mówiąc kolokwialnie – się posypało. Ostatnie trzy tygodnie kampanii prezydenckiej zaprzeczyły wizerunkowi Komorowskiego, jaki pracowicie budowano od miesięcy – człowieka obliczalnego, stabilnego itp.

Politolodzy i dziennikarze, podsumowując wyniki wyborów, koncentrują się głównie na sposobie prowadzenia kampanii przez poszczególnych kandydatów. Ale mówił pan też o niezadowoleniu Polaków z rządów PO, które zaowocowało poparciem Pawła Kukiza. Jest takie powiedzenie: wybory się przegrywa, a nie wygrywa. Bronisławowi Komorowskiemu zaszkodziła może nie tyle kiepska kampania, co styl rządów PO, od którego zdecydowanie się nie odciął. Do tego doszedł podział wyborców na „racjonalnych”, czyli lepszych, inteligentniejszych i głosujących na Komorowskiego, oraz tych gorszych, „zaściankowych”, bo nie głosujących na niego.

– Jedną z przyczyn przegranej była kampania. Parę punktów mu odebrała. Natomiast ma pan rację co do zasadniczej przyczyny porażki. Nie jestem pewien, czy Komorowski wygrałby wybory, nawet gdyby miał lepszą kampanię. Problem nie w tym, że PO nie do końca trafiła z zaproponowanym przez siebie podziałem społeczeństwa. Zaczęła przegrywać dlatego, że przestała zajmować się swoimi wyborcami. Odnoszę wrażenie, że politycy Platformy nie bardzo wiedzą, kto na nich głosuje. Osiem lat ich rządów pokazuje, że przestali reprezentować interesy własnego elektoratu i o niego dbać.

Teraz słyszymy, że Platforma zatroszczy się o ludzi młodych, rolników

– No dobrze, ale to nie jest elektorat Platformy Obywatelskiej! Nie można podtrzymywać swojej pozycji politycznej w dłuższym okresie, działając wbrew interesom własnego elektoratu. Podobnie zrobiło SLD i do dzisiaj nie rozumie, dlaczego w 2005 roku przegrało wybory. W przypadku PO trwało to nieco dłużej, ponieważ strach przed PiS powodował, że ludzie zatykali usta, nos i głosowali na Platformę. W momencie, kiedy pojawił się PiS w wersji pluszowej, reprezentowanej przez Andrzeja Dudę, ten argument przestał działać. Elektorat PO albo został w domu, albo spora jego część zagłosowała na Pawła Kukiza. Przepływy głosów w drugiej turze wskazują, że 40 procent jego wyborców stanowili zwolennicy PO.

Powiedział pan, że Platforma Obywatelska nie dbała o swój elektorat. Można powiedzieć więcej: niezbyt troszczyła się o państwo i jego obywateli. Na tym głównie zbijał kapitał Paweł Kukiz, mówiąc dosadnie, że obecna władza to „towarzystwo wspólnej, nie swojej kasy” z pogardą traktujące pozostałych Polaków.

– Problem w tym, że bardziej boli to tych wyborców, którzy PO poparli. Głosujący na PiS skwitują to krótko: „Mówiłem od razu, że będą kiepsko rządzić. Niczego dobrego po Platformie się nie spodziewałem. Miałem rację”. Natomiast ktoś, kto raz, drugi, trzeci poparł PO, poczuje się rozczarowany, dotknięty, a nawet oszukany. Podam przykład z naszego środowiska. PO mówi teraz o młodych, a kilka lat temu zaproponowała wprowadzenie opłat za drugi kierunek studiów. Zniechęcono całe środowisko, nie tylko studentów, bo ta decyzja mocno uderzyła w kierunki humanistyczne i społeczne, gdzie dwukierunkowość była mocno rozpowszechniona. Np. bardzo odczuł to instytut filozofii naszego wydziału. Potem rządzący ponieśli porażkę w Trybunale Konstytucyjnym i musieli się z tego pomysłu wycofać. I co osiągnęli? Drobne oszczędności w zamian za utratę poparcia całego środowiska. Gdy prześledzimy działania PO w ostatnich latach, to grup społecznych, które ta partia do siebie zniechęciła, jest mnóstwo. I to się tak zbierało, zbierało, zbierało…

Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 7-8/ 2015 - Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

 

MASZERUJE V RP.

POPISOWO?

 

Termalica Bruk-Bet Nieciecza, piłkarska drużyna z miejscowości, którą zamieszkuje 700 osób, awansowała właśnie do ekstraklasy i liczy, że w przyszłym roku będzie walczyła w europejskich pucharach. To oznacza, że w Polsce możliwe jest wszystko. Nawet zwycięstwo Platformy Obywatelskiej w najbliższych wyborach parlamentarnych. Choć gdybym był zmuszony postawić pieniądze na sukces zespołu z Niecieczy lub zespołu Ewy Kopacz, wybrałbym ten pierwszy.

 

Zmiana. Tak brzmi najważniejsze dzisiaj słowo w Polsce. Nie dotyczy to tylko polityki, choć tylko w polityce dokonanie zmiany jest możliwe. Społeczeństwo ma już dość ciągle tych samych twarzy, od wielu lat występujących w lekko tylko zmieniających się dekoracjach. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza zmieniło się w Polsce wszystko – od stylu życia poprzez warunki pracy, zasobność portfeli po mentalność. Na dodatek tempo tych zmian było zawrotne. Mimo to Polakom towarzyszy przekonanie, że główni aktorzy życia publicznego niezmiennie tkwią na świeczniku. Nie jest to ocena całkiem prawdziwa, ale głęboko zakorzeniona. Dlatego Polacy mają już dość tych wszystkich Tusków i Kaczyńskich, Wojewódzkich i Olejników, Omenów, Gesslerów, Millerów, Komorowskich, Żakowskich czy Wajdów. Mają dość codziennego wpychania się w ich życie różnego rodzaju politycznych i artystycznych (?) celebrytów, ich rad i pouczeń, przesłodzonych informacji o kolejnych sukcesach, rozkosznych bobaskach, rozwodach i ślubach, relacji z zagranicznych wizyt i wpisów na Twitterze. Polacy chcą zmiany. Poziom ich wkurwienia – przepraszam za słowo, ale ono najprecyzyjniej opisuje stan polskiej duszy – jest tak duży, że niewielu zastanawia się, czy będzie to zmiana na lepsze. Przestało to mieć znaczenie, przestało być hamulcem przy podejmowaniu decyzji. Ma być po prostu inaczej.

 

Premia za nierządzenie

Ta złość i żądanie zmiany narastały od dawna. Stały za sukcesem Janusza Palikota i jego dziwnego, eklektycznego Ruchu. Stały za wieloma zadziwiającymi porażkami absolutnych faworytów w ostatnich wyborach samorządowych, czego przykładem była choćby przegrana rządzącego Poznaniem przez szesnaście lat Ryszarda Grobelnego. Pobrzmiewała zresztą zawsze, wynosząc do drugiej tury wyborów prezydenckich w 1990 roku Stana Tymińskiego, a później wprowadzając do parlamentu Polską Partię Przyjaciół Piwa. Stała za sukcesem postkomunistycznej lewicy w 1993 i 2001 roku i za sukcesem Korwina-Mikkego w ubiegłorocznych wyborach do europarlamentu. Teraz stoi za sukcesami Pawła Kukiza i Andrzeja Dudy. Przy takim nastawieniu społeczeństwa wyborczy sukces w październiku 2015 roku ugrupowań, które Polakom jawią się jako „establishmentowe” – Platformy Obywatelskiej, Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz Polskiego Stronnictwa Demokratycznego – wydaje się dzisiaj zwyczajnie niemożliwy.

Nie wymieniam w tej grupie Prawa i Sprawiedliwości, choć tak naprawdę partia Jarosława Kaczyńskiego również należy do owego znienawidzonego dzisiaj establishmentu. Na scenie politycznej PiS pojawił się w 2001 roku, w latach 2005-2010 jej kandydat był prezydentem, w latach 2005-2007 partia rządziła. A co najważniejsze, Jarosław Kaczyński jest jednym z najważniejszych i najdłużej obecnych na polskiej scenie politycznej aktorów od upadku komunizmu. Krócej wprawdzie niż władający dzisiaj SLD Leszek Miller, ale znacznie dłużej niż rządząca Platformą Ewa Kopacz, czy kierujący PSL-em Janusz Piechociński.

W niedawnych wyborach prezydenckich Kaczyńskiego było jednak jak na lekarstwo, jeszcze mniej było Antoniego Macierewicza. Stratedzy PiS odrobili lekcję, znacznie lepiej niż sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego rozpoznali – jeśli w tym wypadku można mówić o jakimkolwiek rozpoznaniu i jakiejkolwiek strategii – społeczne nastroje. Kandydat PiS dostał też premię za wieloletnie wyborcze porażki swojej partii, za totalną opozycję w latach 2007-2015, za nie-rządzenie. I za umiejętne przekonanie Polaków, że wprawdzie odgrywa ważną rolę na scenie politycznej, ale nie należy do mainstreamu, a jego projekty oraz pomysły są lekceważone i sekowane przez establishment. Jeśli PiS zdoła tę taktykę utrzymać, jeśli nadal Kaczyński oraz jego kohorta będą pozostawali podczas kampanii wyborczej do parlamentu w „zamrażarce”, Prawo i Sprawiedliwość wygra najbliższe wybory parlamentarne.

 

PiS-ior to brzmi dumnie

Pytanie, czy owa zamrażarka będzie dostatecznie szczelna. Bez wątpienia leży to w interesie ugrupowania, które od lat będąc w opozycji, jest głodne sukcesu, ale jest także zagrożone – w razie porażki – dezintegracją. Pierwsze od wielu lat zwycięstwo dokonało się „bez Kaczyńskiego” i jest to porażka Kaczyńskiego. Grozi, choć groźba to niewielka, odsunięciem „wodza” na pozycję „honorowego przewodniczącego”, który wprawdzie panuje, ale nie rządzi. Czy wobec tego Kaczyński będzie nadal potrafił pozostawać w drugim szeregu? Czy także w wyborach parlamentarnych będzie umiał powściągnąć własne emocje, własną, u polityka najzupełniej normalną, żądzę władzy? Zbliżająca się kampania, jak żadna inna do tej pory, pokaże, czy PiS jest rzeczywiście prywatnym folwarkiem prezesa, czy nowoczesnym, ideowym ugrupowaniem. Będzie to też bardzo istotny test polskiej demokracji, pokazujący na ile polityk, który osiągnął niekwestionowany sukces, potrafi usunąć się w cień.

Oczywiście możliwy, a nawet bardzo prawdopodobny jest scenariusz, w którym Jarosław Kaczyński pozostaje podczas kampanii parlamentarnej w „zamrażarce” a po wyborczym tryumfie wraca na pierwszy plan i zostaje szefem rządu. Nie ma wątpliwości, że nawet dzisiaj, po zwycięstwie Andrzeja Dudy, szef Prawa i Sprawiedliwości ma dość siły, aby przeforsować ten scenariusz, niespecjalnie się nawet pocąc. Jak każdy polityk, Kaczyński marzy, aby wejść do historii. Ale zapisują się w niej wyłącznie ci, którzy rządzą, a nie tylko „panują”. Więc jeśli powtórzy manewr, który zrobił poprzednio, kryjąc się przez rok za plecami Kazimierza Marcinkiewicza – będzie to dla PiS na dłuższą metę zabójcze.

Prawo i Sprawiedliwość ma ogromne szanse na zwycięstwo w jesiennych wyborach parlamentarnych. Straszak w postaci śmierci Blidy czy – mówiąc delikatnie – kontrowersyjnych działań Zbigniewa Ziobry i jego akolitów ze służb specjalnych przestał działać, obrażania się na cały świat i obrażania naszych najważniejszych europejskich partnerów nikt już dzisiaj nie pamięta. Bycie PiS-iorem przestało już być obciachem. Ale najistotniejsze jest to, że PiS ma dziś znacznie większe możliwości mobilizowania swojego elektoratu niż Platforma, której wyborcy mają już większe ambicje niż tylko owa ciepła woda w kranie i dość bronienia swojej politycznej reprezentacji przed słuszną krytyką dotyczącą wielu idiotycznych decyzji i jeszcze większej liczby zaniechań. I nie chodzi tylko o to, że PiS ma poparcie kościoła, bo ma, i to bezwzględne. Ale partia Kaczyńskiego przez lata bycia w opozycji pracowicie i konsekwentnie przygotowywała się do „dobrej zmiany”. Ma media, które są jej absolutnie posłuszne i wprzęgnięte w rydwan jadący ku wiktorii. Stworzyła wiele klubów i stowarzyszeń, grupujących zwolenników konserwatywnej Polski. Te organizacje autentycznie działają i nie trzeba ich budzić tylko w okresie wyborów głowy państwa, parlamentarnych lub samorządowych.

Widać to było podczas ostatniej elekcji – sporo wtedy jeździłem po tzw. powiatowej Polsce i nigdzie, dosłownie nigdzie, nie trafiłem na plakaty lub bilbordy urzędującego prezydenta. Wszędzie natomiast spotykałem podobizny Andrzeja Dudy, w wielu miejscach widziałem plakaty z zaproszeniem na spotkanie z posłem lub senatorem PiS. I wcale nie było to we wschodnich regionach kraju. Przeciwnie, w zachodniej części Polski, gdzie ostatecznie zwyciężył Bronisław Komorowski, ale na kandydata PiS też padło niemało głosów. A na pewno więcej niż w poprzednich wyborach.

 

Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 6/2015 - Marek Zybura

TADEUSZ RÓŻEWICZ – KARL DEDECIUS:

LISTY

 

Powoli dopiero przez nas poznawana, choć intensywnie przez Tadeusz Różewicza uprawiana twórczość epistolarna, stanowi (jak trafnie zauważył to już Tadeusz Kłak) ważną część jego pisarskiego dorobku. A jej istotny rozdział, czyli korespondencja z Karlem Dedeciusem, jest praktycznie nieznana[1]. Nawiązana przez nich w 1961 roku, wymiana listów była długa i obfita, a jej kres położyła dopiero śmierć poety. Dla Różewicza pisanie listów było wewnętrznym przymusem, „jakąś chorobą” – tak właśnie nazywał ten rys swojej konstrukcji psychicznej w jednym z listów do Zofii i Jerzego Nowosielskich, wyznając w nim jednocześnie, że stara się z nią walczyć, choć bezskutecznie. Dla Dedeciusa, odciętego od Polski dwiema granicami, jedną szczelniejszą od drugiej, pisanie listów było koniecznością w dobrowolnie wziętym na swoje barki trudzie pośrednictwa literackiego między Polakami i Niemcami. Oczywiście korespondencja Różewicza z Dedeciusem nie jest wynikiem jedynie nawyku pisania z jednej i zawodowego obowiązku  z drugiej strony. Korespondentów połączyło głębokie powinowactwo dusz, obejmujące także ich rodziny, czego wzajemne listy są wymownym świadectwem – radosnym w szczęściu dzielenia się darem przyjaźni i przejmującym w chwilach okrutnego doświadczania przez los (bo nie zostały im one oszczędzone). Nie są to listy pisane z myślą o przyszłej publikacji; z czasem coraz bardziej intymne, nacechowane tą szczerością i bezpośredniością, jaka jest możliwa tylko między prawdziwymi przyjaciółmi. Są takimi zwłaszcza listy Różewicza, o których Dedecius – sam bardziej dyskretny i dbający o werbalną oraz emocjonalną powściągliwość (choć nie zawsze!) –  pisze: Lubię te Twoje szczere listy bez mizdrzenia się (15.V.1989). Będąc swoistą kroniką życia i twórczości obydwu mistrzów słowa, jest też półwiecze tego epistolarnego dialogu między „Karolem Wielkim” niemieckiej sztuki przekładu a „starym partyzantem” literatury polskiej (jak obaj siebie tu nazwali) także refleksem polsko-niemieckiego dialogu w ogóle: Piszemy prywatnie naszą historię stosunków polsko-niemieckich. Bez polityków i kościołów (19 II 1993 r.). Już same te cytaty pozwalają się domyślać doniosłości korespondencji Tadeusza Różewicza z Karlem Dedeciusem, tak dla ich przyszłych biografów i interpretatorów, jak i dla lepszego zrozumienia meandrów polsko-niemieckich losów w czasach, w których przyszło im żyć.

Prezentowany w tym miejscu wybór listów z początków znajomości twórców osnuty jest wokół przygotowania wyboru wierszy Tadeusza Różewicza w przekładzie Karola Dedeciusa. Zbiór opublikowany w 1965 roku w wydawnictwie Hansera pt. Formen der Unruhe stał się literackim wydarzeniem w Niemczech  i otworzył drogę do różewiczowskiej „walki o sławę” na świecie.

Marek Zybura

  • Red. opracowanie edycji swoich listów Karl Dedecius i Tadeusz Różewicz powierzyli Andreasowi Lawatemu, Janowi Stolarczykowi i Markowi Zyburze.


[1] Zwróciła na nią w 2011 roku uwagę Ilona Czechowska w „Toposie”, publikując w załączeniu do tekstu Drogi Panie Tadeuszu… kilka z niej wyimków: nr 1-2.

 

Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 6/2015 - Marek Orzechowski

Günter Grass

WIATYK

Chcę, by mnie pochowali
z woreczkiem orzechów.
I z najnowszymi zębami.

Kiedy potem łupnie,

tam, gdzie leżę,

można będzie założyć:

To on,

To wciąż on.

 (Fundsachen für Nichtleser, 1997)

Tłum. Marek Zybura

 

 

 

Marek Orzechowski

W OGRODZIE GÜNTERA GRASSA

 

Był wczesny wieczór trzydziestego września 1999 roku. Kilka godzin wcześniej do domu Güntera Grassa dotarła wiadomość, że otrzymał literacką Nagrodę Nobla. Zadzwoniłem z gratulacjami, a potem poprosiłem o spotkanie. Chciałem przeprowadzić z nim rozmowę dla polskiej telewizji. Grass był wyraźnie zadowolony z wyróżnienia, ale bardzo niechętny spotkaniu. Nie byłem przecież jedynym dziennikarzem, który tego dnia chciał umówić się z nim na wywiad.

 

Najpierw odmówił, ponieważ, powiedział, odmawia wszystkim. Ale rozmowy nie przerwał, zaczął wypytywać o Polskę, o swoje książki, o przyjaciół, wspomniał Adama Michnika, wreszcie zapytał, dlaczego tak mi się spieszy. Przecież mogę poczekać, jak inni. Zanim przyznałem się, że chcę być po prostu pierwszy, sam się tego domyślił: – Nie musi się pan tłumaczyć, będzie pan pierwszy. Proszę przyjechać, jestem do dyspozycji.

Umówiliśmy się za dwa dni, następnego chciał nieco ochłonąć: – Może pan przyjechać o każdej porze, będę czekał, chociaż nie w nieskończoność... – dodał.

 

Pytanie, którego nigdy nie zadał

Spojrzałem na mapę, czekała mnie długa droga. Z Bonn pod Lübeck w północnych Niemczech, gdzie mieszkał Grass, było ponad czterysta kilometrów. Aby zjawić się przed południem, należało wyjechać o czwartej rano, ale rzadko kiedy budziłem się tak wcześnie z tak wielkim zapałem. Dumna z wyjazdu była także moja ekipa – kamerzysta z Kolumbii i dźwiękowiec z Argentyny, ponadkontynentalne towarzystwo, które od razu przypadło Grassowi do gustu. – Czekałem na telewizję polską, a tymczasem zawitała do mnie światowa – powitał nas, śmiał się, że dzięki temu obsłuży dwa kontynenty jednocześnie i prawie natychmiast wdał się z moimi kolegami w rozmowę na temat problemów Ameryki Południowej.

Przy całym jego literackim dorobku Grass był dla mnie przede wszystkim pisarzem zaangażowanym w politykę, który chętnie odchodził od biurka i pojawiał się wszędzie tam, gdzie jego głos zdawał się być potrzebnym. Grass krytykował i moralizował, Grassa słuchano i polemizowano z nim, Grassa respektowano i krytykowano. A przy tym był sumiennie i wszechstronnie artystycznie wykształcony, pisał wiersze, malował, rzeźbił, studiował na akademiach sztuk pięknych w Berlinie i Düsseldorfie. Debiutował jako poeta w 1956 roku, mieszkał w Paryżu, gdzie jego Blaszany bębenek odniósł po opublikowaniu go po francusku w 1962 roku kolosalny sukces.

To, o czym opowiadała zakazana przez wiele lat w PRL książka, przewijało się przez całe życie pisarza. Jego wuj był Polakiem, pracował na Poczcie Gdańskiej. Młody Günter, członek Hitlerjugend, zafascynowany Hitlerem i nazizmem, ujawnił podczas naszej rozmowy, że najważniejsze pytanie, którego nigdy nie zadał swoim rodzicom, brzmiało: – Jaki był los wuja, który wraz z innymi bronił poczty i bez śladu zniknął?... Rodzice Grassa, o których otwarcie mówił, że byli typowymi oportunistami, zerwali kontakt z rodziną polskiego kuzyna, a Günterowi i jego siostrze zabronili bawić się z jego dziećmi.

Grass, nawet gdy mógł już sobie na to pozwolić, nie zapytał, co się stało z wujem i całą rodziną. To niepostawione pytanie ciążyło mu, jak mówił, bardziej niż wstyd, jaki ogarnął go po upadku nazizmu, kiedy uświadomił sobie, jakich zbrodni dopuścili się Niemcy i o co otarł się w młodości.

 

W pisaniu potrzebna jest odwaga a nie rozwaga

Do Behlendorf przyjechaliśmy przed południem. Już pierwsza napotkana we wsi osoba wskazała nam drogę do domu Grassa, gotowa iść przed nami, abyśmy nie zbłądzili. Przecież Grass zapowiedział, że nie może poświęcić mi całego dnia. Paraliżowało mnie to, wiedziałem, że nie będę miał ani minuty do stracenia.

Ale okazało się, że bałem się niepotrzebnie. Kiedy zjawiliśmy się, był akurat w swojej pracowni na skraju ogrodu. Wyszedł do nas w granatowym swetrze, sztruksowych spodniach, z fajką w dłoni. Zaprosił nas do swojego atelier.

Zabawiał się naszą kamerą, trochę jak dziecko, które po raz pierwszy trzyma w ręku aparat fotograficzny. Zwróciłem uwagę na suszące się na słońcu akwarele. Pisarzem został później, powiedział, najpierw zajmował się rzeźbą, a malarstwo do dziś pozwala mu odetchnąć.

– Podczas studiów w Düsseldorfie zarabiałem na życie grając w knajpie, pilnowałem też drzwi do lokalu – opowiadał. – Nie od razu żyje się z twórczości.

– Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan o Blaszanym bębenku? – zadałem najbardziej prozaiczne pytanie, jakie mogło przyjść mi do głowy.

– Miałem go w głowie od zawsze. Temat wojny i jej końca nosiłem w sobie wiele lat, ale długo brakowało mi odwagi, aby się nim zająć – odparł.

– A jak byłoby dzisiaj, gdyby nie napisał go pan w 1959 roku? – pytałem dalej.

– Tego nie wiem, w pisaniu potrzebna jest bowiem odwaga, a nie rozwaga...

Kiedy kamera ruszyła, rozmowa szybko zmieniła się w dyskurs o miejscu pisarza w społeczeństwie. Według Grassa niewiele jest zawodów – jeżeli tylko towarzyszy mu talent i wewnętrzne powołanie – tak bardzo predestynowanych do zabierania głosu, jak zawód pisarza. – Miejsce pisarza jest w centrum społeczeństwa – mówił.

Pod koniec lat sześćdziesiątych jeździł po Niemczech (przejechał VW Busem ponad 30 tys. km), uczestnicząc w kampanii wyborczej SPD. Nie ukrywał politycznych sympatii, zdobywał zwolenników, ale był także obiektem nagonki. Jakże odmienna to postawa od zachowań choćby Czesława Miłosza, który nie dawał się namówić do politycznej publicystyki, nie mówiąc już o wiecowaniu.

– A kto ma wkładać palec w ranę, jeżeli nie pisarz? – pytał Grass. Uzasadniał to nie tylko potrzebą stworzenia nowej wizji dla kraju, który borykał się z ciężarem nazistowskiej przeszłości, ale i krytyką oportunizmu niemieckiej elity intelektualnej, która poszła niemal po omacku za Hitlerem. Zrzucenie tego balastu było dla niego historycznym zobowiązaniem. Jego rówieśnicy nie należeli wprawdzie do generacji nazistowskich złoczyńców, mówił, ale należeli do narodu, który stworzył Auschwitz i którego zbrodnie wpisane zostały także do ich biografii. Czy było to przyznanie się do własnych win? Z pewnością wówczas jeszcze nie, ale to wyraźne wyznanie narodowych win było dla Grassa warunkiem oczyszczenia.

Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra". 

Odra 6/2015 - Jacek Sieradzki

Intermedia

 

Jacek Sieradzki

 

CI SPOCENI MĘŻCZYŹNI…

 

…w pogoni za władzą. Andrzej Celiński, człek zasłużony w opozycji i nieudany polityk wolnej Polski za to jedno zdanie ma szansę być zapamiętany. Za najlapidarniejsze ujęcie tego, w co przekształciły się nasze marzenia o światłych procedurach demokracji, o rządach mądrości, o budowie zaufania do własnego – wreszcie – państwa.

Polska polityka zeszła na dno szmiry. Nadużywana w publicystyce metaforyka teatralna tu właśnie jest na swoim miejscu. Na czym polega szmira? Na odgrywaniu w nieskończoność tych samych, schematycznych ról. Na upajaniu się nimi, na demonstrowaniu samozadowolenia: patrzcie, jaki jestem błyskotliwy, dowcipny, uwodzący, jakie grepsy mam przygotowane dla was, wy je z góry znacie, ale przecież kochacie i brawo bić będziecie, prawda? Szmira to banał. To brak imperatywu, który by zmuszał do wymyślania czegoś nowego, do elementarnej pracy twórczej. Szmira to gra pod publiczkę. Bez szacunku dla owej publiczki, traktowanej raczej jak ów ciemny lud, który wszystko kupi. Zwłaszcza że uwielbia te melodyjki, które słyszał po wielekroć. Szmira to częściej kalkulacja niż brak umiejętności, które wybaczałoby się przecież życzliwie, gdyby usprawiedliwiały je szczerość i wdzięk. Ale na te niepowszednie atrybuty szmiry raczej nie stać.

Cośmy za teatr zobaczyli w ciągu ostatnich paru tygodni? Z głównym aktorem, który dawał się był lubić i cenić, zwłaszcza widzom z tej samej generacji, z podobną biografią i postawą, a który nieoczekiwanie wszedł w jakieś gwiazdorskie zblazowanie: nie każcie mi grać, ja już pokazałem co umiem, dawne role dają mi prawo do występów od niechcenia. Z komparsem, drewnianym amantem, co nauczył się uśmiechać, ale wyuczone kwestie klepie mechanicznie, bezdusznie, nie umiejąc ich uwiarygodnić. Ze szwarccharakterem o monotonnie zaciętej twarzy rockowego frontmana, najszczerszym w tej bandzie, ale niemającym nic do zagrania poza obsesyjnym wszyscy precz! Z blond pięknością, którą portretuje stary kuplet Wojciecha Młynarskiego będę kusząca jak Gioconda, a co nie dogram, dowyglądam. Ze starym wycirusem, łysym clownem w muszce, gotowym spodnie spuścić, byle skupić na sobie uwagę. Jezus Maria, przecież gdyby coś takiego nam zagrano w teatrze mającym jaką taką pozycję, to byśmy nie gwizdali, bośmy się gwizdać oduczyli, ale byśmy trzasnęli drzwiami, obsobaczyli w duchu, poszli do domu i więcej nie wracali.

Tymczasem szmira polityki nie wymaga biletów, sama włazi do chałupy i nie daje się pogonić nawet z pomocą jedynego skutecznego środka – pstryczka‑elektryczka od telewizora.

t

Paweł Szkotak wystawił w poznańskim Polskim Demokrację Michaela Frayna, świetnego angielskiego dramatopisarza, bez porównania lepszego od niezidentyfikowanego partacza, którego szmirą zwaną „Wybory prezydenckie” musieliśmy się w tym samym czasie męczyć. Wystawiał sztukę przenikliwie punktującą mierność demokratycznej polityki, ale nie topiącą jej populistycznym gestem w rynsztoku. Pokazującą pochylnie, po których z wielkości na dno – ale i z dna ku wielkości – jest ledwie parę kroków.

Utwór Frayna opowiada o szczycie i załamaniu kariery Willy’ego Brandta, jednego z największych polityków powojennych Niemiec. O załamaniu po wykryciu u jego boku, w roli osobistego sekretarza, szpiega z Niemiec Wschodnich, Güntera Guillaume’a. Dramat odtwarza wypadki w quasi‑dokumentalnej manierze: jesteśmy w politycznej kuchni. A ściślej w dwóch kuchniach, bo z jednej strony pokazuje się to, co dzieje się za kulisami walki SPD o władzę, z drugiej relacje, jakie Guillaume przekazuje enerdowcom i komentarze jego oficera prowadzącego. W podwójnej więc perspektywie oglądamy partyjne konwentykle, przygotowania do wyborów, zwierzęcy lęk przed porażką, euforię po zwycięstwie, objazd kraju specjalnym pociągiem, traktaty z Europą Wschodnią, pamiętną wizytę w Warszawie z klęknięciem przed pomnikiem Bohaterów Getta. I przygotowane, ale odwlekane przez wewnętrznych przeciwników do właściwej chwili aresztowanie Guillaume’a, po którym mogła już być tylko kanclerska dymisja.

Dramat napisany jest w formule gadających głów i tak wystawił go przed dziesięcioma laty Krzysztof Babicki w Gdańsku. Szkotak miał inny pomysł, a na pomoc wezwał Paulinę Andrzejewską, choreografkę. Działacze SPD, gdy wpadają w euforię po wygranych wyborach, nie tylko krzyczą, całują się i klepią po plecach, ale stają w linii i wykonują pełny, skomplikowany musicalowy układ taneczny. Chłopacka pogoń za władzą staje się czymś trochę teatralnym, trochę sportowym, trochę infantylnym, nie tracąc przy tym właściwego sobie ciężaru. Zamyka się w nawiasie, oddala się na dystans, trzeźwy i dotkliwy, acz nie pogardliwy. Staje się czymś niepoważnym i poważnym jednocześnie; w tej wewnętrznej sprzeczności jest mądrość sztuki i przedstawienia.

Frayn przenikliwie widzi (a Szkotak za nim) głupotki i paradoksy opowiadanych zdarzeń. Pokazuje zjadliwie, że zdemaskowanie Guillaume’a mogło nastąpić dużo wcześniej, ale nadęty bezpieczniak źle zinterpretował meldunek. Mamy złośliwe portrety partyjnego kilera (Piotr Kaźmierczak jako Herbert „zniszczę cię” Wehner) i partyjnego mydłka, który umie tylko cierpliwie czekać i… doczekuje się kanclerstwa (Andrzej Szubski jako Helmut Schmidt). Widać, jak karierą szpiega rządzi przypadek: ot, naiwnemu Ehmkemu (Jakub Papuga) ubzdurało się, że skromny kancelista to wcielenie prostego wyborcy. Groteskowo rysują się pałacowe stosunki, gdzie ochroniarz (dyskretny Wojciech Kalwat) jest też i kamerdynerem i stręczycielem, bo mężowi stanu nie starcza żona i trzeba ofertę uzupełnić, zwłaszcza podczas objazdu wyborczego. Drugim świadczącym usługi alfonsa jest Guillaume, co czyni materiał, jaki przekazał do Berlina Wschodniego skrajnie niebezpiecznym i nie daje Brandtowi żadnej ucieczki przed dymisją.

Niebezpiecznym, aliści niewykorzystanym; NRD nie miało interesu w szkodzeniu kanclerzowi dążącemu do zgody. Paradne: szpieg niszczy szefa obcego rządu nie przez to, że dostarczył swoim kompromitujące dane; sam, zdemaskowany, służy za sztachetę, którą tłucze kanclerza jego własne otoczenie. Daje to Przemysławowi Chojęcie pięknie wykorzystaną okazję na dobrą rolę; jego Guillaume jest chodzącym workiem sprzeczności. Donosi na kanclerza, a jednocześnie służy mu z oddaniem, sprowadza panienki, neutralizuje intrygi – i po prostu go uwielbia. Bez wzajemności: kapryśny, egoistyczny Brandt swego totumfackiego nie lubi, nie poważa, akceptuje jak wygodny, choć niezbyt estetyczny mebel.

A propos estetyki: brawa dla Agaty Skwarczyńskiej za sraczkowo-brązowy, nieforemny enerdowski garnitur, cudnie, na jeden rzut oka, odróżniający Guillaume’a od zuniformizowanych polityków Zachodu. W tym Brandta, który w wykonaniu Michała Kalety jest neurotykiem rzucanym od euforii po depresję od błysków geniuszu po dziecinną bezradność, od przenikliwości po tępą pychę zadufańca. Jest nieznośnym, samolubnym narcyzem, ale przewyższa innych chłopaków-partyjniaków błyskotliwością, wdziękiem i jasnością spojrzenia. Co oczywiście wystawia owemu otoczeniu marne świadectwo. I cały obrazek mógłby być wielkim rechotem z polityków, tyle że Frayn wie – a Szkotak za nim – że rządy Willy’ego Brandta były jednym z najjaśniejszych okresów w historii dwudziestowiecznych Niemiec, a może i Europy. I widzi upadek kanclerza w proporcjach do zasług. Peter Merseburger – czytamy w erudycyjnym posłowiu – ostatni biograf Brandta, szydzi z tych zwolenników kanclerza, którzy węszyli zdradę i postrzegali jego upadek jako rodzaj królobójstwa. […] Polityka, jak twierdzi […] bywa zazwyczaj „potwornie banalna”, a wydarzenia z 1974 roku nie były wyjątkiem od tej reguły. Jednakże pośród tych banałów kryło się także wiele głębokich osobistych uczuć, lojalności i zazdrości, odwagi i rozpaczy. […] Sztuka opowiada właśnie o złożoności: układów międzyludzkich i ludzi jako takich, a także o trudnościach, jakie z tego wynikają zarówno w kształtowaniu, jak i rozumieniu naszych własnych działań.

t

Napisaną w 2003 roku Demokrację zagrały w Polsce dwa teatry: w Gdańsku i w Poznaniu. W tym czasie odbyło się za to dwanaście premier dzieła, z którego Michael Frayn jest u nas znany przede wszystkim – farsy Czego nie widać.

Jestem ostatnim, kto by się gorszył popularnością krotochwili, zwłaszcza, że Noises off to arcydzieło gatunku: wspaniała konstrukcja plus bogaty rysunek psychologiczny komicznych postaci. Co nie zmienia faktu, że w odróżnieniu od dostarczycielki śmiechu, Demokracji nie wstawiano na afisze – a przecież trudno byłoby wskazać tytuł równie mądrze pokazujący ową złożoność układów międzyludzkich w życiu publicznym. Bez trudu za to da się wymienić krocie dzieł, w których z polityki robi się jaja. Od różnych przejawów sztuki krytycznej przez zjadliwe paszkwile duetu Strzępka-Demirski, lepsze czy gorsze satyryczne komedie, po dno telewizyjnych kabarecików, gdzie społeczna pogarda wobec klasy politycznej znajduje bezpieczne, bezrefleksyjne i szerokie ujście.

Może więc nie ma się co dziwić inwazji szmirowatego tonu z polityki odgrywanej na scenach na… też odgrywaną, ale już w rzeczywistości.

Jacek Sieradzki

 

Michael Frayn: DEMOKRACJA. Przekład: Małgorzata Semil, reżyseria: Paweł Szkotak, scenografia, kostiumy, reżyseria świateł: Agata Skwarczyńska, muzyka: Krzysztof Nowikow, choreografia: Paulina Andrzejewska, multimedia: Marek Straszak. Premiera w Teatrze Polskim w

Odra 6/2015 - z Markiem Bieńczykiem rozmawia Piotr Czerkawski

CAŁE MOJE ŻYCIE

ZOSTAŁO NAZNACZONE PRZEZ KSIĄŻKI

O melancholii, książkach, francuskiej kulturze i polskiej sztuce, fenomenie Houellebecqa, „Charlie Hebdo” i Paryżu z Markiem Bieńczykiem rozmawia Piotr Czerkawski

Piotr Czerkawski: Za jedno z słów-kluczy wyznaczających horyzont pańskiej twórczości często uznaje się „melancholię”. Tymczasem w pewnym wywiadzie zaskoczył pan dziennikarkę wyznaniem, że wcale nie czuje się melancholikiem. Czy ma pan poczucie, że Bieńczyk- autor wyraźnie różni się od Bieńczyka „prywatnego”?

Marek Bieńczyk: To jest oczywiste, autorskie „ja” zawsze jest rezultatem negocjacji między sobą „prywatnym”, czy „paszportowym” , a ja „autorskim” czy kreowanym. Te granice są migotliwe i czasem samemu można stracić je z oczu. Zresztą „prywatne” ja – czym ono jest? Właściwie nie istnieje, to nieuchwytna smuga miliarda cząsteczek; istnieje tylko ja „zapisane”, uchwytne przez to, że zredukowane, sprowadzone do paru czytelnych określeń. Melancholia, wino, futbol, Kundera czy romantyzm. Taki jest mój kod publiczny. Podczas niedawnego spotkania autorskiego prowadzący zapytał mnie o współczesny odbiór twórczości Mickiewicza, a następne pytanie brzmiało: „No, a jak to jest z tą siarką w winie?”. To dość zabawne, ale czasami się buntuję i pytam, melancholia, jaka melancholia? Wino, kto powiedział wino?

Literatura romantyczna i wino rzeczywiście sąsiadują ze sobą choćby w pańskiej Książce twarzy. Czy ma pan czasem poczucie, że chciałby jakoś zaktualizować własny kod, rozbudować go o nieobecne dotychczas składniki?

– Ciągnie mnie w różne strony, zwłaszcza tam, gdzie mnie nie było. Niedawno hiszpański dziennikarz zwrócił się do mnie z prośbą o wywiad na temat konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Nic oryginalnego nie mam o tym do powiedzenia, ale zgodziłem się, bo to było bardzo pociągające, mówić o polityce językiem, jaki mam. Czyli kompletnie do polityki się nienadającym.

– Czy tego rodzaju wolty stanowią dobry sposób, by utrzymać uwagę czytelnika?

– To nie jest, szczerze mówiąc, moje pierwsze zmartwienie. Myślę zresztą, że owa czytelnicza uwaga zależy od czegoś innego. Niedawno byłem w pewnej trzygwiazdkowej restauracji. Nie chwalę się, bo to nie ja płaciłem. Kelner ze szczegółami opowiedział o składnikach dań i sposobie ich przyrządzania. Przygotował teren do interpretacji. Ale jak to przy stole, zaczęliśmy gadać i te skomplikowane smaki, te odpowiedniości między zapachem rokitnika a, dajmy na to, drobinami pieprzu starzonego w beczce po porto przeszły niezauważone. Pomyślałem, że – toutes proportions gardées – podobnie dzieje się z pisaniem. Pisarz-kucharz cyzeluje każde zdanie, trzy razy odwraca szyk, dostaje szału, gdy redaktor zamienia mu dwukropek na przecinek. Tymczasem podczas lektury takie drobiazgi tracą na znaczeniu, większość niuansów idzie na rozkurz, podobnie jak owe niuanse smaków w tamtej knajpie. Trochę szkoda, a trochę tak musi być. Do czytelnika (powiedzmy „normalnego”) trafia się tym, co jest bardziej proste; jednym zdecydowanym smakiem, by tak to ująć. Magdalena Tulli napisała wcześniej kilka świetnych książek, ale szerszą publiczność zdobyła dopiero za sprawą Włoskich szpilek, znakomitej książki o jej życiu rodzinnym, opowiedzianym bardziej „wprost”, ale wobec tamtych artystycznie nieco niższej. Moja Książka twarzy wzbudziła największy odzew dzięki tekstom poświęconym mojemu życiu sportowemu z ojcem.

– Czy jest pan w stanie wytłumaczyć sobie dlaczego tak wielki sukces odniosła akurat ta książka, a nie któraś z pańskich wcześniejszych publikacji?

– To dla mnie wszystko jest dość dziwne, ale powiedzmy, że tam jest sporo dość prosto napisanych stron o doświadczeniach znanych wielu, zwłaszcza facetom z mojego pokolenia i z pokolenia następnego. Wiele osób mi powiedziało, że to – te historie z ojcem zwłaszcza – jest o nich. Mój paradoks pisarski polega obecnie na tym, że piszę głównie eseje czy teksty bliskie eseju, a więc bliski mi jest gatunek, który najczęściej okazuje się zbyt hermetyczny dla przeciętnego czytelnika, a zbyt mało intelektualny dla ludzi z uniwersytetu. Dlatego, choćby przez dobór tematów, albo przez sam sposób opowiadania, chciałbym uczynić go przystępniejszym, zbliżyć nieco do literatury popularnej. Brzmi to mało realnie, ale do pewnego stopnia jest możliwe. Na jednym ze spotkań autorskich czytelnik zaskoczył mnie wyznaniem, że płakał podczas czytania mojej Przezroczystości. O, to znaczy, że to dobry, rozumiejący czytelnik.

Tego rodzaju niespodzianki są chyba trwale wpisane w los pisarza. Czy lubi pan być zaskakiwany przez rzeczywistość?

– Pozwoli pan, że w odpowiedzi przywołam siódmy, ostatni tom W poszukiwaniu straconego czasu. Marcel czuje się tam zblazowany i obojętny wobec świata. Gdy jedzie pociągiem, zauważa, że widok drzew rosnących przy torach – który niegdyś go fascynował, porażał swą urodą – teraz wydaje mu się marny, pozbawiony smaku. Marcel jest tą świadomością przerażony, bo doskonale zdaje sobie sprawę, że bez zachwytu i silnych emocji nie da się napisać dobrej książki. Bo owszem, można oszukać samego siebie i czytelnika warsztatową biegłością i wyrazistością przekazu, ale tylko do pewnego stopnia. Możliwość zachwytu rzeczywistością, bycia nią zaskoczonym jest fundamentalna. Zwłaszcza że z biegiem czasu osiąga się ten stan coraz trudniej.

– Czym udało się panu zachwycić w ostatnim czasie?

– To są drobiazgi, przed paru dniami gesty japońskiego kucharza, podającego wybrane kąski gościom w bardzo szczególny, wydawało mi się, sposób. Albo parę scen z filmu Foxcatcher, który właśnie widziałem – choćby to przekładanie rąk przez zapaśników, kapitalnie sfilmowany balet dłoni. Opis twarzy Blocha u Prousta, bo czegoś u Prousta szukałem, i akurat na to wpadłem. No i – to się akurat powtarza – plama słońca na ścianie w pokoju, tylko trzeba wstać rano.

– W świadomości czytelników funkcjonuje pan także jako znawca kultury francuskiej, która wciąż wzbudza zainteresowanie Polaków. Jednocześnie coraz częściej zwracamy uwagę, że nasza fascynacja pozostaje nieodwzajemniona. Dlaczego, pańskim zdaniem, tak się dzieje?

– Francuzi mają zupełnie inaczej ukształtowaną wyobraźnię geograficzną, bardziej niż Europa Środkowa i Wschodnia interesuje ich południowa część kontynentu albo Afryka. Poza tym – to banał – nie mamy im w ich pojęciu zbyt wiele do zaoferowania, bo nasza pozycja polityczna nie jest szczególnie istotna w skali europejskiej. Przeciętny mieszkaniec Paryża nie dostrzega więc wielkiej różnicy między Polską a Czechami, na wschodzie Europy widzi po prostu wielką białą plamę, wszystko mu się miesza. Podczas gdy my doskonale wiemy, co różni Francję od Hiszpanii na przykład. Ostatni raz zwróciliśmy uwagę Francuzów w 1980 roku, podczas karnawału „Solidarności”. Lewica francuska, co nie znaczy partyjna lewica, lecz lud francuski – bo Francuzi są ogólnie o wiele bardziej upolitycznieni – dostrzegała w ruchu „Solidarności” realizację idei nowej robotniczej rewolucji, o której zawsze marzyła; w 1980 szukali tej rewolucji u nas. Dla goszystów francuskich, a było ich wtedy co niemiara, liczyła się jedna „Solidarność”: „Solidarność Walcząca”. „Byliście naszą ostatnią nadzieją”, słyszałem jeszcze nie tak dawno temu z ust drukarzy bordoskich, którzy zarywali noce, by drukować znaczki „Solidarności”. W tym wszystkim niknęła świadomość, że „Solidarność” nie była wolna od tradycji narodowokatolickich, dla wielu Francuzów orientacji goszystowskiej był to ruch najgłębiej anarcho-syndykalistyczny. W pewnym momencie ten entuzjazm musiał jednak ulec wyczerpaniu. Porządek utworzony w Europie Wschodniej po upadku komunizmu został we Francji przyjęty z sympatią, ale nie jest postrzegany w kategoriach bezwzględnej konieczności. Mentalna granica Europy dla wielu Francuzów, w tym dla polityków, kończy się na Odrze i Nysie. Obawiam się, że gdyby Rosja – która budzi u Francuzów tradycyjny respekt – chciała status quo zrewidować, byłoby to rzecz jasna skandalem, ale nie absolutnym.

– Czy równie mało istotna okazuje się dla Francuzów polska sztuka?

– Do świadomości odbiorców przebijają się tylko pojedyncze nazwiska i fenomeny, ale to można powiedzieć o każdej kulturze, która nie jest anglosaską czy iberoamerykańską. Teatr polski ma bardzo dobre notowania, również, choć w mniejszych stopniu, kino; ostatnio rzeczywiście zachwycano się Idą, która miała tam większą widownię i bardziej entuzjastyczne recenzje niż w Polsce. Film Pawlikowskiego trafił w gusta widzów, bo sytuuje się na przeciwległym biegunie niż rozbuchane kino hollywoodzkie. A trzeba pamiętać, że Francuzi są w swoich poglądach i postawach estetycznych znacznie bardziej antyamerykańscy niż antyrosyjscy.

– Frekwencyjny sukces Idy może mieć jeszcze jedną przyczynę. W jednym ze swych późnych filmów Jean-Luc Godard stwierdza, że: Francja to jeden z ostatnich krajów, w którym jest jeszcze miejsce dla kultury wysokiej.

– Może tak. Ja chętnie porównuję ze sobą francuskie i polskie tygodniki opinii. Tamtejsi autorzy posługują się bardziej złożonym językiem, bardziej wyrafinowanym stylem i redakcje nie próbują za wszelką cenę przyciągać uwagi czytelnika za sprawą sensacyjnych tytułów i lidów; teksty nie muszą być krótkie, i każde niemal zdanie nie musi zaczynać od nowego akapitu. W ostatnich latach może już nie jest tak różowo, jak opowiadam, lecz nie ma możliwości, żeby poważne pismo, które uważa się za tygodnik społeczno-polityczno-kulturalny, wywalało na okładkę – jak w tym tygodniu nasz „Newsweek” – zdjęcie Marcinkiewicza i Izabeli. Czy Isabelle, nie pamiętam pisowni.

Francję zdaje się odróżniać od Polski również fakt, że tam ambitny pisarz może uzyskać status celebryty. Mam tu na myśli – rzecz jasna – Michela Houellebecqa. Jak zapatruje się pan na jego fenomen?

– Ogólnie jestem mu przychylny. Trzeba go czytać w podwójnej perspektywie: satyry politycznej, bardzo zakorzenionej we francuskiej tradycji, oraz myśli nietzscheańskiej, jego krytyce „ostatniego człowieka” i zmierzchającej Europy Zachodu, wycieńczonej, osłabionej, otępiałej. Zatem czytać zarazem doraźnie i długofalowo. To jeden z pierwszych we Francji, po długiej przerwie, pisarzy usiłujących myśleć całościowo, dawać pełne diagnozy społeczne i cywilizacyjne. Można je uważać za błędne czy szalone, ale moim zdaniem nie umniejsza to siły tych powieści; jesteśmy w nurcie Huxleyowskim, tyle że w wersji bardziej literackiej i kpiarskiej. Oczywiście nie należy ich traktować dosłownie ani wkładać w usta Houellebecqa tego, co mówią jego bohaterowie. Jego ostatnie powieści są polityczno-obyczajowymi i społecznymi fantasmagoriami czy przypowieściami albo baśniami o końcu świata, o końcu pewnego świata. Houellebecq to melancholijny piewca kresu znanej nam cywilizacji, nie pierwszy w dziejach literatury francuskiej. Lewica go musi odrzucać za jego antypostępowość, za to, że jest po Cioranowsku pesymistą dziejowym i, co gorsza, antropologicznym. Gdyby go nie czytano tak politycznie, a bardziej powieściowo, jego skandaliczność by tak nie szokowała. I jeszcze to: kiedy Houellebecq zaczynał pisać, umiał jak mało kto dotykać konkretu życia realnego; teraz to się w literaturze francuskiej zmieniło, odchodzi się gremialnie od ćwiczeń stylistycznych. 


Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 6/2015 - Magdalena Nowicka

Magdalena Nowicka

HOUELLEBECQ: KASANDRA W NEGLIŻU

 

W swojej szóstej powieści (początkowo miała nosić tytuł Konwersja) Michel Houellebecq zamierzał opowiedzieć bez zbędnego moralizowania o duchowej pustce Zachodu, którą można wypełnić bardzo zaskakującą treścią. Znany z wyśmiewania islamu jako najgłupszej religii świata kokietował dziennikarzy deklaracjami, że w lekturze Koran okazuje się znacznie lepszy, niż myślał, a jego książka o islamizacji polityki i społeczeństwa nie jest wcale pesymistyczną wróżbą.

Z kolei dziennikarze zarzucali mu islamofobię i mizoginię. Sylvain Bourmeau w „The Paris Review” nazwał nową powieść Houellebecqa samobójstwem francuskiej literatury. Była to aluzja do wydanego kilka miesięcy wcześniej bestsellerowego eseju Francuskie samobójstwo Érica Zemmoura, który niczym Oriana Fallaci wieszczył upadek zachodniej republiki pod naporem „obcych kulturowo” imigrantów.

Mogło się skończyć na burzy w szklance wody, ale 7 stycznia 2015 roku, kiedy powieść trafiła do księgarń, w redakcji „Charlie Hebdo” z rąk islamskich zamachowców zginęło dwanaście osób. Na okładce ostatniego numeru tygodnika znalazła się karykatura Houellebecqa w czapce wróżki mówiącego: W 2015 roku stracę zęby, w 2022 będę obchodzić Ramadan. Jedną z ofiar zamachu był przyjaciel pisarza – Bernard Maris, autor rubryki ekonomicznej w „Charlie Hebdo”. Zszokowany prozaik przerwał promocję książki. Jednak patrząc absolutnie cynicznym okiem, trzeba przyznać, że paryska tragedia okazała się niesamowitą reklamą dla Soumission – bo taki tytuł nosi powieść. Urosła ona w wielu oczach do rangi spełnionego proroctwa rozerotyzowanej Kasandry. Ledwie tydzień po francuskiej premierze ukazał się niemiecki i włoski przekład książki. W ciągu pierwszego miesiąca sprzedano 400 tys. egzemplarzy we Francji, ponad ćwierć miliona w Niemczech i przeszło 200 tys. we Włoszech, bijąc na głowę poprzednią (zresztą znacznie lepszą) powieść pisarza – nagrodzoną nagrodą Goncourtów Mapę i terytorium (2010, pol. wyd. 2011).

 

Nowy wspaniały świat

Tytuł powieści można tłumaczyć jako „podporządkowanie” albo „uległość” (taki właśnie tytuł będzie nosić polskie tłumaczenie książki). W języku francuskim słowo soumission ma silne seksualne konotacje. Tuż po wojnie Jean-Paul Sartre określał kolaborację z nazistami właśnie jako słabą, „kobiecą” uległość wobec „męskich” najeźdźców, a ofiarami publicznych linczy stawały się – częściej niż dawni urzędnicy marionetkowej Francji Vichy – kobiety, które z różnych powodów utrzymywały w czasie wojny intymne kontakty z okupantami. Z kolei jedną z ulubionych lektur Roberta Redigera, powieściowego muzułmańskiego rektora Sorbony, jest skandalizująca Historia O z 1954 roku, napisana przez Anne Desclos ukrywającą się pod pseudonimem Pauline Réage. Rediger lubi porównywać opisaną przez Desclos skrajną uległość kobiety wobec mężczyzny do podporządkowania człowieka Bogu.

*

W powieści jest rok 2022, kończy się druga, wymęczona kadencja Françoisa Hollanda. Do drugiej tury wyborów prezydenckich, obok zwycięskiej Marine Le Pen, przechodzi Mohammed Ben Abbes z partii Bractwo Muzułmańskie (nie należy jej mylić z egipskim Bractwem), o włos pokonując Manuela Vallsa, kandydata socjalistów. Kiedy socjaliści i centroprawica zamykają się w swoich siedzibach, aby opracować kryzysową strategię, ulica zaczyna wrzeć. Stawką nie jest laickość kraju, ale wybór między „praeuropejską” Francją katolików, monarchistów, neopogan i różnych obrońców „starego porządku” a Francją monoteistyczną i patriarchalną, idącą z duchem nowego, islamskiego ładu. Tak zwani „dżihadyści” ścierają się z tak zwanymi „tożsamościowcami”. Dla tych pierwszych Bractwo Muzułmańskie jest za mało radykalne, dla tych drugich Front Narodowy trochę za bardzo, ale i tak trzymają się ich sztandarów – bo ani klasyczna prawica, ani zasiedziała lewica nie trafiają w ich potrzeby i nie koją ich lęków. Dlatego to nie tyle chrześcijaństwo ponosi klęskę, co wyrosły na jego gruncie laicki humanizm. Wojna domowa, której widmo krąży nad Francją, nie porwie odchodzącego pokolenia’68 i jego słabych uczniów. Ale czy wojna domowa w ogóle wybuchnie? Może zostanie wygrana walkowerem przez jedną ze stron? Białą flagę wywiesza wielkomiejska klasa średnia, liberałowie i lewica.

Wreszcie dochodzi do porozumienia ponad podziałami wymierzonego w Marine Le Pen. Socjaliści, centroprawica i liberałowie dają zielone światło Ben Abbesowi w zamian za to, że premierem zostanie ich kompromisowy kandydat – etatowy przegrany francuskich wyborów – François Bayrous. Jednak to nie stara gwardia stawia warunki, ona daje się uwieść Ben Abbesowi. Wykształcony, czterdziestotrzyletni kandydat muzułmanów uchodzi za przedstawiciela umiarkowanego islamu, który wzorowo odrobił lekcję zachodnioeuropejskiej poprawności politycznej. Unika antysemickich haseł, szanuje katolików, popiera gospodarkę rynkową i wcale nie zamierza wyprowadzać Francji z Unii Europejskiej. Sęk w tym, że to jego partia i podobne muzułmańskie ugrupowania w Belgii czy Wielkiej Brytanii zmienią Unię tak, żeby odpowiadała ich oczekiwaniom. Ben Abbes to człowiek z historyczną wizją i paradoksalnie kontynuator idei Charles’a de Gaulle’a marzącego o śródziemnomorskim imperium, którego stolicą byłaby Francja. Zadaniem nowego prezydenta – któremu narrator przygląda się z pełną obaw fascynacją, niczym stary książę Salina Tancrediemu – jest przekonać obywateli, że musi wszystko w ich kraju zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Albo raczej – żeby ludzie uświadomili sobie, że tęsknią za uległością i patriarchatem. A wiele musi się zmienić, żeby stare wróciło, bo, jak przekonuje jeden z bohaterów Soumission, …prawdziwym wrogiem muzułmanów, którego ponad wszystko się boją i nienawidzą, nie jest katolicyzm: jest nim sekularyzm, laickość i ateistyczny materializm.

 

Męskie fantazje

Czy Michel Houellebecq napisał książkę antyislamską, wieszczącą inwazję barbarzyńców? Nie. W ogóle nie napisał książki o muzułmanach, których mieszka dziś we Francji przeszło dwa miliony (jeśli liczyć tylko tych faktycznie praktykujących islam), ale o kuszeniu Europy pewną fantazją na temat islamu. Rację ma Grzegorz Jankowicz, który omawiając Soumission na łamach „Tygodnika Powszechnego”, pisał, że Houellebecq to nie profeta, lecz... strateg. Z wyczuciem sapera rozbraja motywy świetnie znane wielbicielom jego twórczości i buduje z nich nowy ładunek wycelowany w czułe miejsca kultury Zachodu. Jego Uległość nie ma więc profetycznego ciężaru Spenglerowskiego „zmierzchu” Europy Zachodniej ani mobilizacyjnego wydźwięku Huntingtonowskiego „zderzenia cywilizacji”. Nie ma też wiele wspólnego z antyislamskimi pamfletami Oriany Fallaci, jak Wściekłość i duma czy Inszallah, przepowiadającymi „krucjatę muzułmanów” i zagładę kulturowych fundamentów naszego świata. Soumission porusza bardziej subtelnymi środkami wyrazu, nie tuczy czytelnika nienawiścią, ale nieustająco karmi go małymi porcjami niepokoju, że idea europejskości się wyczerpuje – i to sami Europejczycy spuścili z niej powietrze.

Protagonista Soumission, François, to wykładowca literatury zajmujący się dziełami Jorisa-Karla Huysmansa. Oczywiście, wybór mistrza nie jest przypadkowy. Biografia Huysmansa, żyjącego na przełomie XIX i XX wieku pisarza i krytyka, autora Na wspak, to opowieść o rozczarowaniu skandalizującą dekadencją i o poszukiwaniach straconej duchowości w murach średniowiecznego katolickiego klasztoru. François też marzy o utraconej wierze w coś niematerialnego. Z biednego studenta stał się wygodnym mieszczaninem, uwodzącym studentki sushi i dobrym winem. Związki kończy z początkiem każdego roku akademickiego, nie będąc w stanie zaangażować się w rutynę bycia z drugą osobą. A kiedy internetowy serwis YouPorn przestaje go zaspakajać, ogląda się za następną kochanką. François to człowiek tak usilnie unikający rozczarowań, że sprowadza swoje pragnienia do pogoni za mini-spódniczką i staje się łatwym celem dla cynicznej metafizyki. Wyprawa do klasztoru, w którym niegdyś kilka lat spędził jako świecki oblat jego mistrz, Huysmans, okazuje się klęską. Dopiero islam w wydaniu Ben Abbesa zaoferuje mu namiastkę absolutu bez konieczności wyrzeczeń.

François sam przyznaje, że jest upolityczniony jak ręcznik do rąk. Debaty prezydenckie ogląda tylko dlatego, że są ciekawsze od meczów piłkarskich. Biernie obserwuje, jak jego uczelnia, mieszcząca się w sercu Dzielnicy Łacińskiej Sorbonne Nouvelle – Paris III, staje się laboratorium obyczajowych przemian. W rządzącym Francją kompromisowym gabinecie jednej domeny Bractwo Muzułmańskie za żadną cenę nie wypuści z rąk edukacji, bo ten, kto ma pod kontrolą dzieci, ten ma pod kontrolą przyszłość. To od edukacji zacznie się rewolucja społeczna: od faworyzowania szkół islamskich i ograniczania nauczania dziewcząt po stworzenie nowego modelu posłusznych obywateli, z których średnio co drugi (kobieta) zostaje wypchnięty z rynku pracy. Szkoły świeckie nie będą zamykane, ale odcięte od publicznych pieniędzy staną się drugorzędnymi placówkami pozbawionymi prestiżu. W znacznie lepszej sytuacji będą szkoły katolickie. Bo dobry katolik to zwolennik patriarchatu, a w przyszłości kandydat na muzułmanina. Tak, konserwatywni katolicy nie mają się czego obawiać, przeciwnie, mogą wiele oczekiwać.

Wisienki na edukacyjnym torcie, czyli najlepsze uniwersytety, zostaną wykupione przez Saudyjczyków, jak skupowane na aukcjach dzieł sztuki obrazy impresjonistów. W obliczu nowego ładu uniwersytet okazuje się nagi. Akademicy nie wychodzą na ulice w obronie niezależności, świeckości i dostępu kobiet do nauki. Wystarcza im suta emerytura oferowana przez nowe władze. Co „zaradniejsi” profesorowie przechodzą na islam i nadal uczą za lepsze pieniądze. Co ciekawe, w najdogodniejszej sytuacji są humaniści, bo zachowują dostęp do nielicznych już studentek, którym pozwolono studiować filologie i inne mało strategiczne kierunki. Jedyna różnica polega na tym, że teraz muszą się z nimi żenić.

A poligamia? Nie zostanie zalegalizowana, ale nie będzie też penalizowana. W praktyce każdy majętny muzułmanin będzie mógł poślubić do czterech żon i… liczyć z tego tytułu na ulgi podatkowe. Houellebecq projektuje więc islam z fantazji znudzonego życiem paryżanina, trochę zagubionego w czasach emancypacji kobiet. To jest islam, który sprowadza się do mieszkania w pałacu w otoczeniu kobiet, co jakiś czas wymienianych na nowsze, bardzo młode modele. I co najważniejsze – są to kobiety uległe, wielbiące swoich mężczyzn i niestawiające pytań.

 

Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 6/2015 - z Alicją Chybicką rozmawia Stanisław Lejda

 POLSKA SŁUŻBA ZDROWIA JEST ŹLE ZDIAGNOZOWANA

 Z prof. Alicją Chybicką, senator RP, kierownikiem Katedry i Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej AM we Wrocławiu, o pakiecie onkologicznym, podziałach wśród lekarzy, talonach na studia medyczne, marnowanych pieniądzach, niedorobionych ustawach, braku pielęgniarek i   rozmawia Stanisław Lejda.

 

- Na przełomie 2013-2014 roku Donald Tusk, wtedy jeszcze premier, zapewniał, że służba zdrowia będzie priorytetem jego rządu. Określił nawet termin: sytuacja w polskim lecznictwie miała się poprawić do końca pierwszego kwartału ubiegłego roku.

- I się poprawiła.

- Lekarze, pielęgniarki oraz pacjenci mają inne zdanie.

- Pacjenci nie narzekają. Moim zdaniem, rząd dotrzymał słowa. Dokonano ogromnych zmian w ochronie zdrowia, wprowadzono w życie nowe ustawy, w tym pakiety kolejkowy i onkologiczny, które obowiązują od 1 stycznia tego roku. Pierwsze podsumowania, zrobione po kwartale ich obowiązywania, potwierdzają to. Pan mówi, że niezadowoleni są lekarze, którzy w większości protestują przeciwko tym zmianom…

- Naczelna Rada Lekarska zaskarżyła nawet pakiet onkologiczny do Trybunału Konstytucyjnego

- To, co zaskarżono do TK, w sporym zakresie dotyczy okresu, kiedy pakiet onkologiczny jeszcze nie obowiązywał. W Polsce co roku 150 tysięcy osób choruje na nowotwory, 30 tysięcy z nich umiera, bo nie trafia do leczenia tam, gdzie powinno. Jeśli wycofamy się z pakietu onkologicznego, nadal tyle samo ludzi będzie umierać tylko i wyłącznie z powodu panującej dotąd nierówności. W zależności od tego, gdzie dany pacjent się leczył, oznaczało to dla niego życie lub śmierć. Kiedy trafiał do dużego ośrodka onkologii, miał szanse na dalsze życie, a gdy lądował w szpitalu w małej miejscowości, bywało gorzej. Podczas poświęconej ochronie zdrowia konferencji z premierem Tuskiem, siedział przy mnie pacjent z nowotworem, który osiem miesięcy czekał na chemioterapię! Przed wprowadzeniem pakietu onkologicznego często było tak, że chirurg przepięknie wszystko zoperował, dawał wniebowziętemu pacjentowi skierowanie na radioterapię i chemioterapię, a te się nie odbywały. Dzisiaj już wiemy, że brak leczenia adjuwantowego[i] u chorego na nowotwór kończy się jego śmiercią.

- Coś pod tym względem się zmieniło?

- Tak, potwierdzają to statystyki po trzech pierwszych miesiącach funkcjonowania pakietu onkologicznego. Aż dla 99,5 procent chorych, którzy figurują w tegorocznych statystykach, przeprowadzono konsylia. To oznacza, że ci pacjenci mają zaplanowaną radioterapię, chemioterapię oraz zabiegi chirurgiczne i nie znajdą się w grupie owych 30 tysięcy skazanych na śmierć. Jedynie u pół procenta osób z rozpoznaną chorobą nowotworową nie zrobiono konsylium. Czyli mamy ogromny postęp. O tym, jak to się przełoży na spadek umieralności, będzie można powiedzieć dopiero po kilku latach.

- Naczelna Rada Lekarska ma zupełnie odmienne zdanie o pakiecie onkologicznym. Zasiadający w niej pani koledzy, lekarze, podjęli decyzję o zaskarżeniu ustawy do TK jednomyślnie, nikt tam pani zdania nie podzielał.

- Mają do tego prawo. Ja nigdy nie zgłosiłabym tej sprawy do TK. Nie wiem też, dlaczego NRL to zrobiła. To pytanie nie do mnie, tylko do Rady.

- A jak pani, jako praktyk, ocenia pakiet onkologiczny?

- Uważam, że w tej chwili pacjenci mają o wiele lepiej, mniej jest nierówności w dostępie do leczenia – aczkolwiek niekiedy występują one nadal. Nikt jednak nikomu nie obiecywał, że pakiet onkologiczny spowoduje przyrost aparatury, zwiększenie liczby lekarzy lub przesunięcie ich z placówek, gdzie jest ich wielu, w miejsca, gdzie lekarzy brakuje. Miał on tylko uporządkować to, co mamy. A nasz stan posiadania nie był na tyle bogaty, żebyśmy w ochronie zdrowia nagle stali się liderem w Europie. To niemożliwe, chociaż o tym marzę. Dlatego, moim zdaniem słusznie, na początek wzięto się za choroby śmiertelne, bo w życiu można wszystko zmienić, można się pokłócić i pogodzić, zepsuć coś i naprawić, natomiast jeżeli pacjent opuści ten świat, to już nie wróci. I wszelkie opinie, kogokolwiek, nawet wyrok TK, tego nie zmienią. Z nierównościami w dostępie do leczenia trzeba jak najusilniej walczyć. Dzięki pakietowi onkologicznemu to jest możliwe.

- Zdaniem lekarzy to właśnie pakiet onkologiczny różnicuje i uprzywilejowuje jednych chorych kosztem drugich. M. in. pogorsza sytuację pacjentów nieonkologicznych, cierpiących na równie poważne schorzenia oraz chorujących na nowotwory, którzy nie są objęci wspomnianym pakietem.



[i] Leczenie adjuwantowe – rodzaj leczenia nowotworów, uzupełniający leczenie zasadnicze, najczęściej chirurgiczne. Jego celem jest eliminacja przerzutów choroby i zwiększenie szansy na wyleczenie. Najczęściej stosowanymi metodami leczenia adjuwantowego są: chemioterapia, hormonoterapia oraz radioterapia.

 

Więcej w czerwcowym numerze Miesięcznika "Odra".

Odra 5/2015- Piotr Nowak

Piotr Nowak

CZARNA LEGENDA MARTINA HEIDEGGERA

Reaktywacja

 

Czarne zeszyty Heideggera – te, które wyszły do tej pory – obejmują okres dziesięcioletni (1931–1941). „Czarne” nie przez swą zawartość, nie przez miejsce, w którym powstawały (Schwarzwald), czy przez charakter („podniebienie”) ich autora; „czarne” z uwagi na kolor ciemnych, twardych okładek, w jakie je obłożono. Setki stron przeznaczonych wprawdzie do publikacji, jednak z opóźnionym o czterdzieści lat od śmierci Heideggera terminem wydania. Zastanówmy się, czym one są, czy zmieniają w jakiś fundamentalny sposób rozumienie filozofii Heideggera lub jego obraz. Twierdzę, że nie. W najlepszym razie pełnią funkcję użytecznego, interesującego suplementu. Porównałbym je do Zeszytów Ciorana, w których został zawarty obrys wszystkich jego myśli, rozwijanych następnie w książkach. Podam przykład. Oto zapis z 1931 roku: Rosja i Ameryka są takie same ze swym szaleństwem technologicznym i nieograniczoną niczym organizacją życia zwykłego człowieka. Jego życie ześlizguje się w świat, któremu brak głębi, z której bierze się to, co istotne. Rzeczywistą miarą staje się to, co daje się objąć przestrzennie i wymierzyć cyfrą. Mianem inteligencji nie określa się już bogactwa talentów, niechby bezrozumnie trwonionych, lecz to tylko, co może wyuczyć się każdy[1]. Podobne słowa – o ekonomiczno-politycznej izometrii obu imperiów – powtórzył Heidegger właściwie co do joty w głośnym Liście o humanizmie[2]. Po co więc zajmować się notatkami do tekstów głównych zamiast po prostu czytać te ostatnie? Dlaczego organizuje się na całym świecie dziesiątki konferencji poświęconych Czarnym zeszytom, dla takich zaś dzieł jak Bycie i czas czy Przyczynki do filozofii przeznacza się, co najwyżej, godziny lekcyjne dla pilnych studentów? Powód jest bardzo prosty. Czarne zeszyty wydano nie dla pogłębienia wiedzy o filozofii Heideggera, lecz dla sensacji. A sensacją jest zawsze to, co wielki człowiek myśli i mówi o Żydach. Zanim zdam z tego sprawę, pozwolę sobie na humorystyczną dygresję.

Mamy rok 2085. Już nikt nie pamięta, czym był dawniej liberalizm we wszystkich swoich odmianach. Dzisiejsi czytelnicy (mowa o czytelnikach z roku 2085) są pełni uznania dla wybitnych autorów książek pisanych na przełomie wieków. Zarazem nie mogą nadziwić się pomieszczonym na okładkach tych książek kodom kreskowym. Przecież to obłęd, powiadają. Jak można było stygmatyzować w ten sposób wolną myśl? Kto do tego doprowadził? Czy winę za ten moralnie haniebny proceder ponosi plemię liberałów? Przyszłym czytelnikom trudno jest bowiem przyjąć, że kod kreskowy umożliwiał wprowadzenie książek w obieg księgarski, a więc do sprzedaży. Dla czytelnika końca XXI wieku myślenie ma być nieprzekupne, ma być oderwane od wszelkich merkantylnych kalkulacji, by w ogóle zasługiwało na miano wolnego myślenia. (Nie ma innego. „Inne” myślenie jest bezmyślnością). Książka posiadająca swą cenę, nie wartość, jest jak panienka lekkich obyczajów – może mieć ją każdy, kogo na nią stać. Wszelkie próby wystawienia myśli na sprzedaż już w punkcie wyjścia są próbą jej zafałszowania. O ile więc pisano wtedy – tj. w okolicach roku 2000 – książki świetne, miejscami wybitne, o tyle ich autorów należy uznać za osoby moralnie podejrzane.

Nie tylko czytelnikom z roku 2085, lecz również nam przeszłość dana jest w pewnym uproszczeniu. Lata trzydzieste XX stulecia to czas, w którym Hitler sięga po władzę, a Heidegger ujawnia swój antysemityzm – tyle wiemy na pewno. W listopadzie 1932 roku ten ostatni pisze do Rudolfa Bultmanna, którego z wielkim trudem przyszłoby nam podejrzewać o sympatie nazistowskie, że narodowy socjalizm jest ruchem mogącym natchnąć Niemcy nową myślą, wykształcić w nich nowy rodzaj duchowości. W odpowiedzi Bultmann wprawdzie żałuje, że narodowy socjalizm nabrał partyjnego charakteru, to jednak sam ten ruch ze swym wyczuciem krańcowości, poczuciem solidarności i dyscypliny był – prawdopodobnie jest nadal – czymś wielkim[3]. Parę lat wcześniej Martin Buber ogłasza drukiem Odnowę judaizmu, tekst utrzymany w poetyce aktywizmu wczesnego Heideggera, pisany w intencji wyekstrahowania pierwiastka narodowego z kosmopolitycznej masy żydostwa europejskiego. Posłuchajmy: Mówiąc o odnowie, nie mam na myśli czegoś stopniowego, sumy drobnych zmian. Chodzi mi o coś nagłego i niezwykłego. Nie o poprawę i kontynuację, lecz o zwrot i przemianę. Wierzę, że podobnie jak w życiu pojedynczego człowieka może nastąpić moment elementarnego przełomu, kryzys i wstrząs, przemiana od korzeni aż po wszelkie odgałęzienia egzystencji, tak samo może się to zdarzyć w życiu judaizmu. I dalej: Każdy doniośle i szczególnie obdarzony naród ma właściwe sobie tendencje i wytworzony przez nie świat właściwych jemu dzieł i wartości. Dlatego żyje on niejako w dwójnasób: raz przejściowo i względnie w następstwie ziemskich dni, przychodzących i odchodzących pokoleń; drugi raz – równocześnie z pierwszym – trwale i absolutnie, w świecie wędrującego i poszukującego ducha ludzkiego. To jest świat walki. Tę walkę można wyjaśnić tym, że podobnie jak w życiu poszczególnych ludzi decydujące cnoty nie są niczym innym jak przekształconymi, ukierunkowanymi, podniesionymi do rangi ideału namiętnościami, podobnie w życiu narodu rozstrzygające idee nie są niczym innym jak popędem narodu podniesionym do rangi czegoś duchowego i twórczego[4]. Podobne słowa – w Czarnych zeszytach, w „mowie rektorskiej”, w wielu innych miejscach – wypowiadał Heidegger. Wydaje się więc, że stanowiły one bardziej własność epoki, aniżeli differentia specifica danego myśliciela. Dlatego mówiąc o nacjonalizmie Heideggera, czy też jego antysemityzmie, warto badać kontekst każdej wypowiedzi, sytuację historyczną, w jakiej padały określone słowa, to więc, co wisiało w powietrzu, a także, jakich związków frazeologicznych podówczas używano, do jakich ogólnych pojęć odwoływano się w dyskursie publicznym itd. Nade wszystko należy pamiętać o dwóch sprawach. Po pierwsze, słowa Heideggera nie podlegały w tamtym czasie natychmiastowej militaryzacji. Jeśli pisał o tym, że teoria stanowi najwyższe urzeczywistnienie prawdziwej praktyki[5], to wtedy myślał tak każdy, nawet, a może zwłaszcza György Lukács, gdy pisał Historię i świadomość klasową. Po drugie, jeśli wypowiadał ewidentnie krzywdzące, by nie rzec: głupie generalizacje na temat Żydów, wypowiadał je (przynajmniej te, które znamy) przed konferencją w Wannsee, na której niemieccy naziści przesądzili o losie żydostwa europejskiego. W podobnym duchu argumentuje François Fédier, autor książki Heidegger – anatomia skandalu (1988), uczeń Jeana Beaufreta. Przypomniał on niedawno na łamach „Die Zeit”, że w latach trzydziestych ubiegłego stulecia sprawą dla Heideggera kluczową był trafny opis współczesnego mu świata, który zatracił światowość (Welt der Weltlosigkeit). W oczach Heideggera Żydzi stanowili przypadek egzemplaryczny wykorzenionego człowieczeństwa, a zatem upadku, wykolejenia się świata, nie zaś osobny fenomen wart historycznego badania[6]. Wszakże Heidegger był nie tylko wybitnym filozofem – być może najwybitniejszym filozofem XX wieku – ale był także zwykłym chłopem ze Schwarzwaldu, mieszkającym w chacie ze studnią, bez elektryczności. A więc kimś zupełnie nieodpornym na antysemityzm ludowy, tę religię hołoty. I właśnie ten chłop siedzący w wielkim myślicielu nakazywał mu zapisywać zdania w rodzaju: Nieustępliwa zręczność w kalkulowaniu, robieniu pieniędzy i tasowaniu nimi stanowi podstawę żydowskiej bezświatowości[7].

Na czym polega więc sensacja związana z publikacją Czarnych zeszytów? Z pewnością nie może nią być ludowy antysemityzm Heideggera, od dawna dobrze znany tym wszystkim, którzy znaleźli choć chwilę, by zapoznać się z dziełem chilijskiego historyka, Victora Fariasa[8]. „Sensacja” polega na tym, że Heidegger – filozof, nauczyciel, przewodnik po jaskiniach tego świata – czuł się całkowicie zwolniony z usprawiedliwiania się z braku wiary w jakikolwiek związek między myśleniem a życiem. A przecież życie nie jest z papieru. Obowiązkiem każdego twórcy jest wiązanie życia z myśleniem, co wydaje się trudne, ale możliwe. Trzeba wiedzieć, kto nas przekonuje, do czego oraz w jakim celu to robi. Jeśli młody Karl Löwith po wykładzie Heideggera inaugurującym rok akademicki 1933/1934 zastanawiał się, gdzie ma lepiej iść: do domu czytać presokratyków, czy wstąpić w szeregi SA, to jego „wahanie” oddaje istotę problemu. To jedna strona medalu. Wszakże istnieje jeszcze strona druga, ciemniejsza. Jest nią powojenne milczenie Heideggera na temat Zagłady. Wprawdzie nie możemy wykluczyć, że w zapiskach powojennych znajdą się jakieś uwagi na ten temat, to jednak lepiej uznać je za rzecz mało prawdopodobną. Dlaczego? Ponieważ Heidegger nie miał języka, w którym mógłby o tym mówić. Nie wypracował – nie chciał, nie potrafił, coś istotnego stało mu na przeszkodzie – narzędzi filozoficznych, które pozwoliłyby ten temat gruntownie przemyśleć. Dla niego świat sprzed wojny niczym nie różnił się od rzeczywistości powojennej. Tak zwany „zwrot” (die Kehre) Heideggera w kierunku bycia sytuował jego późniejszą refleksję w pespektywie „postludzkiej”. W Liście o humanizmie opublikowanym w roku 1947 dochodzi do spektakularnego zerwania Heideggera nie tylko ze współczesną antropologią, lecz przede wszystkim z ludzkością jako taką. Myśliciel staje się pasterzem bycia, nie człowieka. To za nie bierze odpowiedzialność, zaś wszystko, co ludzkie, jest mu bezbrzeżnie obce.

W głowie Heideggera mieścił się wielki mózg, który obejmował wszystkie myśli, jakie zdołano kiedykolwiek pomyśleć. To pewne. Filozof ten nie miał jednak serca, które pozwoliłoby mu odczuć dramat ginących w komorach gazowych Żydów. W grudniu 1949 roku w Bremen w wykładzie zatytułowanym Das Gestell Heidegger powiedział bardzo wyraźnie: Obecnie rolnictwo stanowi zautomatyzowany przemysł spożywczy, w istocie rzeczy taki sam, jak wytwarzanie zwłok w komorach gazowych i obozach zagłady, taki sam jak blokada i śmierć głodowa chłopstwa, taki sam jak wytwarzanie bomby wodorowej[9]. Ilekroć czytam to zdanie, zastanawiam się, czy od złego człowieka można nauczyć się rzeczy dobrych. Może czegoś o życiu? Z pewnością nie! Może więc można nauczyć się od niego myślenia? Czym jednak ono jest bez związku z życiem – bez solidarności z innymi w ich biedzie, bez próby ulżenia im, bez elementarnego gestu współczucia czy zrozumienia sytuacji, w jakiej się znaleźli?

 

Piotr Nowak

tinta

Piotr Nowak – profesor filozofii na uniwersytecie w Białymstoku, autor m.in. Ontologii sukcesu (Gdańsk 2006), Podpisu księcia (Warszawa 2013), The Ancient and Shakesperare on Time (New York 2014). Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kronos”.

 

 



[1] Podaję za: R. Wolin, National Socialism, World Jewry, and the History of Being: Heidegger’s Black Notebooks, „Jewish Review of Books”, Summer 2014. Wolin nie podaje źródła tego cytatu, podaje jedynie datę jego powstania – 1931 rok. Podobne uwagi znajdziemy we Wprowadzeniu do metafizyki Heideggera (Warszawa 2000).

[2] H. Heidegger, List o humanizmie, przeł. J. Tischner, w: H. Heidegger, Znaki drogi, Warszawa 1995.

[3] Podaję za: J. Wolfe, Caught in the Trap of His Own Metaphysics, „Standpoint Magazine” 6/2014. Następnie autorka tego interesującego skądinąd artykułu dodaje do swych światłych uwag charakterystyczne zdziwienie: Bultmann's sympathetic response may seem shocking; but in reality, it merely shows how unspecific the National Socialist programme still was in the early Thirties.

[4] M. Buber, Odnowa judaizmu, przeł. A. Serafin, „Kronos” 1/2013.

[5] M. Heidegger, Samoutwierdzenie się niemieckiego uniwersytetu, w: Heidegger dzisiaj, red. P. Marciszuk, C. Wodziński, „Aletheia” 1 (4)/1990.

[6] G. Blume, Er ist der falsche Verdächtige. Ein Gespräch mit dem französischen Philosophen François Fédier über den Antisemitismus Heideggers und die Schwarzen Hefte, „Die Zeit”, 18/1/2014.

[7] M.Heidegger, GA., Bd. 95. Überlegungen VIII.

[8] V. Farias, Heidegger i narodowy socjalizm, przeł. P. Lisicki, R. Marszałek, Warszawa 1997.

[9] Heidegger zdecydował się przepracować treść wykładu, usuwając zeń inkryminowane treści. Ostatecznie ukazał się on jako Pytanie o technikę w zbiorze Vorträge und Aufsätze (a po polsku w przekładzie M. Siemka w Budować, mieszkać, myśleć, Warszawa 1977).

Więcej w majowym numerze mesięcznika "Odra".

Odra 5/2015- Rozmowa Stanisława Lejdy

III WOJNY ŚWIATOWEJ NIE BĘDZIE, PRZYNAJMNIEJ W EUROPIE

 

Z prof. Jerzym Juchnowskim, historykiem i politologiem, o emocjach rządzących historią, różnicach między niepodległością i suwerennością, teorii dwóch wrogów, podatku wojennym, egoistycznych elitach politycznych i lądowaniu na Marsie rozmawia Stanisław Lejda


Mija siedemdziesiąt lat od zakończenia II wojny światowej. Tradycyjnie huczne obchody tej rocznicy odbędą się w Moskwie, choć zapewne niewielu światowych przywódców na nie przyjedzie. Jeszcze niedawno dużo mówiło się o konkurencyjnej konferencji polityków i historyków na Westerplatte. Rosjanom bardzo się to nie spodobałoHistorią ciągle rządzą emocje.

– Z wiadomego powodu: zwycięstwo nad Niemcami zostało zagospodarowane przez Związek Radziecki. Przystał na to, godząc się na Jałtę, prezydent Franklin Roosevelt. Żeby to objaśnić, trzeba by wejść głębiej w ówczesny problem niemiecki, wojnę domową w Grecji itd., ale – mówiąc w dużym uproszczeniu – to po konferencji jałtańskiej, w latach 1945 – 1946 zaczął się polityczny podział świata: na zachodni i wschodni. Polityka amerykańska, choć miała wówczas głos decydujący, zgodziła się na zawłaszczenie zwycięstwa przez Związek Radziecki.

Przede wszystkim zgodzono się na zniewolenie krajów, które znalazły się w strefie działania sowieckich wojsk.

– Na jedno i na drugie była milcząca zgoda Amerykanów oraz Zachodu.

A może ta niezwykła estyma Moskwy do II wojny światowej wzięła się stąd, że w krótkiej wtedy historii ZSRR nie było militarnego sukcesu tej miary. Inne mocarstwa mają więcej podobnych rocznic do czczenia.

– Cywilizacje zachodnie, np. Wielka Brytania, obchodzą przede wszystkim rocznicę zakończenia I wojny światowej. Odbywa się to niezwykle okazale w Londynie. Natomiast w wypadku II wojny problemem jest nawet data niemieckiej kapitulacji – nastąpiła 8 czy 9 maja? Wygłasza się różne poglądy na ten temat.

Przez siedemdziesiąt lat nie udało się historykom ustalić daty tak ważnego w dziejach świata wydarzenia?

– W zasadzie we wszystkich opracowaniach naukowych pisze się, że delegacja radziecka, ze względów politycznych, chciała osobnego aktu kapitulacji Niemiec. Ale nie brak opinii, zwłaszcza wśród publicystów, że dowództwo radzieckie uczciło ten fakt libacją w swoim stylu i z tego powodu nie przybyło 8 maja na podpisanie dokumentów. Jak faktycznie było? Tego naukowo nie zweryfikowano, oficjalna teza głosi, że Związek Radziecki chciał podpisać odrębny akt kapitulacji.

Dlaczego?

– Ponieważ w myśli politycznej Związku Radzieckiego druga wojna światowa rozpoczęła się 22 czerwca 1941 roku napadem Niemiec na ZSRR. Nawet nazwano ją Wielką Wojną Ojczyźnianą. Wobec tego kapitulację również należało podpisać osobno. Historycy i politolodzy na Zachodzie nie zwracają na ten fakt uwagi. Nie zauważyłem – ani w literaturze anglosaskiej, ani w niemieckiej – żeby dociekano, czy wojna zakończyła się 8 czy 9 maja? Myślę, że ta druga data wzięła się stąd, że ZSRR już wtedy nie przejmował się faktyczną historią – chciał mieć „swój” koniec wojny, podobnie jak to było z jej początkiem.

Przesunięcie początku wojny na czerwiec 1941 roku pozwalało również przemilczeć wkroczenie Armii Czerwonej do Polski 17 września 1939 roku.

– W historii ZSRR nie istniała data 17 września, ani fakt, że Armia Czerwona również była okupantem. Ta data w rosyjskiej historiografii pojawia się dopiero po 1989 roku. Władze radzieckie zagospodarowały zwycięstwo w II wojnie światowej, bo, jak pan zauważył, był to ich jedyny poważny militarny sukces. Innych komunistyczny Związek Radziecki na koncie nie miał, przede wszystkim nie odniósł żadnego zwycięstwa w wojnie z Polską w latach 1919 – 1921. Trochę o tym zapominamy, ale spójrzmy, jak rozwijała się Polska po 1918 roku? Powstanie wielkopolskie, trzy powstania śląskie; konflikt o granicę południową z Czechosłowacją, konflikt z Litwą i bunt generała Żeligowskiego, no i wreszcie wojna polsko-bolszewicka. Wszystkie nasze granice powstały w wyniku konfliktów zbrojnych, to one stały się podstawą odbudowy państwa polskiego po I wojnie światowej. Dlatego nie może nikogo dziwić, że II wojna światowa rozpoczęła się od Polski. A to również w literaturze historycznej się pomija.

Dlaczego zatem II wojna światowa zaczęła się od napadu Niemiec na Polskę?

– Po pierwsze, byliśmy największym państwem w Europie Środkowo-Wschodniej. Po drugie, wszyscy wokół mieli do nas jakieś pretensje terytorialne. Zarówno dyplomacja niemiecka, jak i radziecka znakomicie zdawały sobie sprawę z tego, że jesteśmy skonfliktowani z sąsiadami. A zatem żaden z nich za nami się nie ujmie.

Powróćmy do obchodów końca wojny. Nie brakuje opinii, że tak naprawdę nie powinniśmy świętować tej rocznicy. Wielu Polaków uważa, że w 1945 roku nastąpiła jedynie zmiana jednego okupanta na drugiego, a nie wyzwolenie kraju.

– Tego problemu nie należy rozpatrywać w kategoriach: czarne – białe. Dziennikarze bardzo często mylą pojęcia: niepodległość i suwerenność albo uważają je za tożsame. Sprawa staje się jasna, gdy spytamy: kiedy utraciliśmy niepodległość, a kiedy suwerenność? Odpowiedzią będą dwie różne daty. Polska straciła suwerenność w 1717 roku w wyniku postanowień Sejmu Niemego, który przeniósł prawa kardynalne na cara Rosji. Utrata niepodległości nastąpiła w roku 1795. Analogiczna sytuacja miała miejsce po II wojnie światowej: Polska Ludowa istniała jako państwo niepodległe uznawane przez ONZ, była podmiotem prawa międzynarodowego etc., ale nie była suwerenna. Ale, prawdę mówiąc, które państwo jest dzisiaj w pełni niezawisłe? Największą dozę suwerenności mają Stany Zjednoczone, do tego dochodzą Chiny czy Rosja, czyli światowe mocarstwa.

Według eurosceptyków, będąc w Unii Europejskiej, też nie jesteśmy w pełni suwerenni.

– Chociażby. Trzeba jednak pamiętać, że brak suwerenności może państwu przynosić korzyści, bądź nie. Jeżeli zrzeczenie się pewnych praw suwerennych w ramach UE służy państwu i społeczeństwu, to ich brak w ramach tzw. bloku krajów demokracji ludowej na pewno im nie służył. O tym też rzadko się mówi, ale polityka zachodnia po II wojnie światowej wepchnęła nasze elity polityczne – te na emigracji również – w nastawienie antyniemieckie. Głównie za sprawą granicy na Odrze i Nysie, która znalazła się w programach wszystkich partii emigracyjnych oraz rządu RP na uchodźstwie, i pokrywała się z linią partii rządzącej wówczas w kraju, jaką była PPR, a później PZPR. Błędną politykę USA i innych aliantów, wyrażającą się oporem przeciwko uznaniu zachodniej granicy Polski, świetnie wykorzystali komuniści. Mówili: opozycja wobec naszych rządów znajduje się za zachodnią granicą, głównie w Londynie. Kto zaś ją nam gwarantuje? Ano właśnie Związek Radziecki, a nie Zachód. Postępująca po II wojnie światowej dwubiegunowość świata, jak gdyby wpychała polskie społeczeństwo w objęcia komunistów, którzy konsekwentnie budowali wśród Polaków postawy antyniemieckie.

Więcej w majowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 5/2015- Waldemar Piasecki

Waldemar Piasecki

NIEZNANY RAPORT JANA KARSKIEGO

 

Jan Karski (prawdziwe nazwisko Jan Romuald Kozielewski), pseudonim Witold, legendarny emisariuszPolskiego Państwa Podziemnego, zasłynął dostarczeniem Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie dwóch raportów o sytuacji w okupowanej Polsce. Pierwszego w lutym 1940 do Angers we Francji, gdzie znajdowała się wówczas siedziba polskich władz, drugiego w listopadzie 1942 do Londynu, dokąd władze RP przeniosły się po zajęciu Francji przez hitlerowskie Niemcy. Ale był jeszcze trzeci…

 

Raporty z lutego 1940 i z listopada 1942 roku zachowały się w formie maszynopisów w londyńskim Instytucie Władysława Sikorskiego i Instytucie Hoovera Uniwersytetu Stanfordzkiego, któremu Jan Karski przekazał swoje archiwalia. Informacja o trzecim, najwcześniejszym, znalazła się w raporcie z 1940 roku. W jego wstępnej części, w punkcie „Dane osobowe sprawozdawcy” można przeczytać, że „Witold”, z bratem – Marianem Kozielewskim (ukrytym pod kryptonimem „Konrad”) – napisał dla Rządu R.P. w Angers obszerny raport o sytuacji w kraju i przesłał go za pośrednictwem p. Dawidowicza, charge d’affaires jednego z ościennych państw. Raport ten Rząd otrzymał w pierwszych dniach stycznia 1940 r.

 

ZAGINIONY, ODNALEZIONY

Jan Karski wielokrotnie w czasie naszej długoletniej znajomości wspominał o tym dokumencie, wątpił jednak, że kiedykolwiek zostanie odnaleziony, skoro nie udało się to przez tyle lat. Istotnie, poszukiwania, zarówno za życia profesora, jak i przez kilkanaście lat po jego śmierci w 2000 roku, nie dawały rezultatu. Historia bywa jednak (może na szczęście) nieprzewidywalna. Niektóre jej „zaginione” dokumenty udaje się odnaleźć przy okazji poszukiwania innych. Tak było również w tym przypadku.

Szukałem w londyńskim Instytucie Sikorskiego listu, który na początku 1940 roku skierował do generała Władysława Sikorskiego, premiera Rządu RP na Uchodźstwie, członek tego gabinetu, generał Kazimierz Sosnkowski. Chciałem opublikować go w pisanej przeze mnie biografii Jan Karski. Jedno życie. List powinien znajdować się w zasobach archiwalnych Prezesa Rady Ministrów (PRM) z 1940 roku. Przy okazji postanowiłem sprawdzić, czy nie ma tam także raportu z grudnia 1939 roku.

W raporcie z lutego 1940 roku, złożonym przez Kozielewskiego w Anger osobiście, znajdowała się wskazówka, że dokument „grudniowy” zatytułowany jest Sytuacja ogólna w Kraju (lub bardzo podobnie) i nie jest podpisany nazwiskiem (co w warunkach konspiracji było oczywiste), ale specyficznie sygnowany: „Warszawa w końcu grudnia 1939 r.” - należało więc iść tym tropem.

Spis zawartości teki archiwalnej PRM nr 12 zawierał dokument mogący być raportem Karskiego. Odpowiadał on dokładnie opisowi zawartemu w raporcie lutowym. Nie bez emocji porównywałem oba dokumenty. Zgadzało się!

Miałem oto przed sobą pierwszy, powstaływ końcu grudnia 1939 roku, raport Jana Kozielewskiego. Pisał go przy walnym udziale swego starszego brata inspektora (pułkownika) Mariana Kozielewskiego, ówczesnego komendanta Policji Polskiej w Warszawie(zwanej – granatową), organizatora i szefa konspiracyjnej organizacji wewnątrzpolicyjnej o nazwie Firma Asekuracyjna POL. Przed wojną był jednym z najbardziej znanych wysokich oficerów Policji Państwowej, m.in. komendantem wojewódzkim w Nowogródku i Lwowie, a od 1934 roku komendantem policji miasta stołecznego Warszawy. Był także kandydatem na komendanta głównego Policji Państwowej.Po kapitulacji stolicy we wrześniu 1939 roku, w porozumieniu z władzami organizującego się podziemia, pozostał na swoim stanowisku. To Marian Kozielewski zaprzysiągł w podziemiu młodszego brata, gdy ten, po ucieczce z rąk sowieckich i niemieckich, dotarł w początkach grudnia 1939 roku do Warszawy.

Marian Kozielewski pozostawał w kontakcie z Marianem Borzęckim, byłym ministrem spraw wewnętrznych (po przewrocie majowym 1926 roku poza głównym nurtem polityki), który na polecenie premiera rządu na emigracji, generała Władysława Sikorskiego, organizował zręby podziemnego państwa polskiego. Przedstawił mu młodszego brata, rekomendując go jako przyszłego emisariusza. Kozielewski miał jechać z raportem dla rządu Sikorskiego w styczniu 1940 roku, jednak pojawiła się możliwość wcześniejszego przekazania dokumentu. Podjął się tego dyplomata jugosłowiański. Trzeba było bez zwłoki przystąpić do pisania raportu.

Jan Karski tak wspominał to w rozmowie z niżej podpisanym:

- Kiedy raport był już gotowy, Marian powiedział mi, jak go przekazać. Miałem pojechać, jak gdyby nigdy nic, na Pragę i tam udać się do katedry prawosławnej Świętej Marii Magdaleny, którą odwiedzali dyplomaci jugosłowiańscy. Następnie pogrążyć się w modlitwie i czekać na łączniczkę, która zajmie miejsce obok mnie i położy kopertę z maszynopisem zawiniętą w „Nowy Kurier Warszawski”. Kiedy dziewczyna wyjdzie z cerkwi, mam udać się w miejsce gdzie palone są świece wotywne, na lewo od ołtarza. W najbliższej ławce ma siedzieć mężczyzna w jesionce z kołnierzem z karakułów, a obok leżeć taka sama gazeta jak moja. Mam do niego podejść i poprosić o zapałki, aby zapalić świeczkę w czyjejś intencji. Biorąc zapałki, mam położyć na jego gazecie swoją z maszynopisem. Po zapaleniu świecy mam oddać zapałki i wyjść. Tyle. Nie pytałem brata, dlaczego sam nie mogę jechać z papierami. Odpowiedź znałem: za duże ryzyko w razie wpadki.

Wszystko odbyło się w zasadzie według planu, poza tylko tym, że kiedy podeszła do mnie łączniczka, wciąż jeszcze nikogo nie było w ławie koło świec. Modliliśmy się, czekając. Po dziesięciu minutach zjawił się odpowiadający opisowi człowiek i zajął miejsce. Kiedy poprosiłem o zapałki, powiedział po polsku ze wschodnim akcentem: „Przepraszam, ale ta zima”. Tej zimy faktycznie można było wiele na nią zwalić...

Raport trafił następnie do rąk mającego jechać wkrótce do Belgradu jugosłowiańskiego charge d’affaires w Warszawie, Dobroslava Adamovića. Kierował on ambasadą Jugosławii od czerwca 1939 roku, kiedy wyjechał z Polski ambasador Aleksander Vukcević, i uchodził za człowieka nie tylko Polsce życzliwego, ale doskonale rozumiejącego, że jego kraj też może paść ofiarą ekspansji Hitlera. W Belgradzie raport trafić miał do posła RP Kazimierza Dębickiego, doświadczonego dyplomaty, szefującego wcześniej polskim ambasadom w Budapeszcie i Brukseli oraz gabinetowi ministra spraw zagranicznych. Następnym etapem był Paryż, gdzie pracownik Dębickiego przekazał dokument pracownikowi szefa dyplomacji Augusta Zaleskiego. Ten z kolei premierowi.

Zrządzeniem losu Kazimierz Dębicki i Jan Karski spotkali się po wojnie w jezuickim Georgetown University w Waszyngtonie. Już jako pracownicy naukowi amerykańskiej uczelni wspominalidawne czasy. Dębicki ze zdziwieniem skonstatował, że jego obecny kolega uczelniany był autorem dokumentu, który on otrzymał w Belgradzie i natychmiast przesłał dalej do Paryża.Dwudziestopięciostronicowy raport został podzielony przez jego autorów na trzy części. Na pierwszych dziewięciu omawiali sytuację na ziemiach zajętych przez III Rzeszę. Strony 10-14 opisywały sytuację na ziemiach „przejętych” przez Sowiety. Najdłuższa, dziesięciostronicowa część dotyczyła sytuacji w „Generał-Gubernatorstwie”.

Oto treść raportu.

 

Więcej w majwym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 5/2015- Marek Zybura

Marek Zybura

 

PODSTAWĄ PISARSTWA JEST PRZESZŁOŚĆ

 

O Józefa Hena dziennikopisaniu[1]

 

 Różne mamy dzisiaj dzienniki. W zderzeniu z monstrualnie rozdętym EGO Sławomira Mrożka szkoda poniewczasie wydanych na trzy tomiska pieniędzy. Podejmowałem walkę z każdym z tomów – i trzy razy poległem. Iwaszkiewicz w sumie też rozczarowuje, choć inaczej: jako rozplotkowane antypody Mrożka. Przeczytałem całość, ale ot tak, jak się zjada przeciętne na klasę lokalu ciastko w bardzo dobrej cukierni: człowiek się łudzi, że następny kęs będzie smakował lepiej. Ale jakoś nie smakuje. Człowiek zjadł/przeczytał – i pozostało uczucie niedosytu. Więcej tego ciastka tutaj nie kupi.


Wydany pod koniec ubiegłego roku najnowszy tom dzienników Józefa Hena przeczytałem (zresztą tak jak i poprzednie) z ołówkiem w ręku – właściwiej byłoby rzec: przeżyłem, płacząc, śmiejąc, sumując się razem z autorem. Chłonąłem tekst, mając wrażenie dziwnego déjà-vu: jakby to była moja własna konfrontacja z czasem tych lat, i łapałem się raz po raz na bezwiednym komentarzu: „przecież on mi to z ust wyjmuje!”. Wiem, nie mnie jednemu. Innych też ta książka tak obeszła i zdążyli już dać temu wyraz. Cóż, z radością dołączam do tego grona. Zaś czując się przez Hena wypowiedzianym do podszewki, „dotkniętym” do żywego, jak już dawno nie dotknął mnie żaden inny autor, uważając, że jego dzienniki (bo i poprzednie tomy mam tutaj na myśli) są przykładem pisarstwa najwyższej próby, chciałbym się z tego przeżycia/twierdzenia tutaj „rozliczyć” – choćby w reakcji na dziennikowe wyznanie autora, że jeśli pisarz jest normalnym człowiekiem, to znaczenie tego, co pisze, dociera do niego tylko przez innych ludzi. A ponieważ Józef Hen jest normalnym człowiekiem (wiem z autopsji), to piszę – także i w takiej nadziei, że może przekonam do tej lektury młodszych od siebie, tak aby zdążyli sięgnąć po jego książki jeszcze wcześniej, aniżeli ja to kiedyś uczyniłem (bo zacząłem swoje „henoczytanie” dopiero w latach dziewięćdziesiątych… mea culpa).

Podstawą pisarstwa jest przeszłość, powiada Józef Hen. A namiętny czytelnik jego dzienników z miejsca skomentuje, że znakomicie one to ilustrują. Co bardziej gorliwy doda, że tak jak są w historii literatury pisarze, których właściwa sława literacka zasadza się  na ich późnych, względnie bardzo późnych dziełach (vide Fontane!), tak Józef Hen narodził się i został pisarzem po to, aby napisać swoje dzienniki, swój Spätwerk właśnie, wciąż rodzący się na naszych oczach. Wszelako postawa twórczego zakorzenienia w historii towarzyszy mu w gruncie rzeczy od początku i znalazła dobitny wyraz choćby w biograficznej trylogii o Michale z Montaigne, Boyu-Żeleńskim i Stanisławie Auguście. Biografie te już mają trwałe miejsce tak w dorobku pisarza, jak i w dziejach polskiej literatury powojennej. I bynajmniej nie osuną się z tego miejsca pod naporem dziennikowego wieloksięgu autora.

Jednak jego „historyczność”, jego „przeszłościowy” aspekt jest inny – i to on decyduje o szczególności i doniosłości tego wieloksięgu w twórczości pisarza, a kluczowa dla jego zrozumienia jest deklaracja: Dziś jestem bardziej świadkiem (…) świat wokół się zmienił. Powołują mnie, żebym opowiedział, jak było. Bo ja jeszcze pamiętam. I jest gotów do dawania świadectwa, żeby ludzie korzystali z tego doświadczenia (...) Tak, na tym bardzo mi zależy: żeby informować, żeby czytelnicy, szczególnie ci młodsi, poznawali fakty. Diarysta traktuje zatem pisanie w kategoriach społecznego obowiązku literatury, co jest duchową formacją o rodowodzie oświeceniowym.W takim traktowaniu pisarstwa nie ma miejsca na to, aby pisarz legitymizował panującą rzeczywistość. Wprost przeciwnie, przy pomocy dostępnych mu środków estetycznych i intelektualnych nicuje ją krytycznie i podsuwa czytelnikom rezultat niczym zwierciadło. A zajrzawszy tam, zobaczymy siebie nagimi, choć może niekoniecznie, z różnych powodów, chcielibyśmy być takimi oglądani. No, bo weźmy choćby antysemityzm nasz powszedni, polsko-katolicki, o którym „prawdziwi/niepokorni/wyklęci Polacy” utrzymują, że jest jedynie antypolską propagandą … Cóż, Józef Hen, którego andersowska komisja odrzuciła, bo dopatrzyła się w nim, obrzezanym, „innego” Polaka (i skazywała przez to na pozostanie w Rosji), opowiada, jak było – i otwiera oczy na to, jak wciąż jest: Dziś ta nienawiść występuje [z braku Żydów] w stanie niejako czystym, jako potrzeba chorej duszy. (Wystarczy rozejrzeć się we własnym środowisku). Przy tym pisarz nie przywdziewa na tę okoliczność togi Katona, a jedynie trzeźwo diagnozuje: Dla tej garstki Żydów, która jest w Polsce, antysemityzm nie jest taki ważny. Można żyć, nie zwracając na to uwagi. Bardziej szkodzi Polakom, bo pozwala nimi manipulować, zaciemniać rzeczywistość. Sapienti sat!

Powtórzmy: J’accuse! Zoli jest pisarzowi obce; wie, że tak czy inaczej, każde pisanie jest osądem. I wie też, że higieniczniej jest przebaczać. W swoim stosunku do bliźnich i ich spraw sam sytuuje się gdzieś między łagodną rezygnacją Szymborskiej a gniewem Tadeusza [Różewicza]. Skąd się taka postawa u niego bierze? Z dzielonego z Montaignem (przejętego od niego?) zauroczenia życiem: życie jest najważniejsze, i przekonania, że jest ono ważne dla wszystkich: dla much też. O innym swoim duchowym mistrzu, Boyu-Żeleńskim, przypomina z aprobatą anegdotę, jak tenże, zaproszony przez Irenę Krzywicką na pieczeń z indyka, którego często u niej karmił i z nim się zaprzyjaźnił, czemu towarzyszył znajomy Krzywickiej, dr Kamiński, zapytał się po chwili milczenia: „A pieczeni z dra Kamińskiego nie będzie?”. To jest humanizm także Józefa Hena, manifestujący się w całej jego twórczości w sposób naturalny, pozbawiony sentymentów, który w dziennikach pisarza sprawia, że jego diagnozy i konstatacje, choć bolą (bo mają boleć), nie są maczugą zgorzkniałego moralisty, którą by się odwijał życiu.Smakosz życia we wszelkich jego przejawach (wielokrotnie do tego w dziennikach wraca) nie toleruje jedynie fanatyzmu – religijnego, politycznego: każdego fanatyzmu, bo jest on w swojej pogardzie dla życia jego zaprzeczeniem, a pisarz życie kocha i pragnie, aby i inni nauczyli się je smakować i kochać. Mówiąc prosto: Józef Hen jest człowiekiem dobrym, co udziela się niejako atmosferycznie. Przy pierwszym z nim spotkaniu ma się po kilku minutach rozmowy wrażenie, że obcuje się z bardzo dobrym znajomym, którego zna się od lat. Poczucie tej bliskości ogarnia nas i przy lekturze jego książek, co ma ten skutek, że nie można się od nich oderwać i czytamy je jednym tchem, nie odkładając z ręki, aż skończymy. Dlatego też, czytając jego dzienniki, doznajemy osobliwego odczucia, jakbyśmy wracali do rozmów toczonych z autorem ledwie wczoraj.

Postawa humanistyczna idzie w parze z poczuciem humoru, wyzwalającym śmiechem, który Hen – przy całej powadze tematów, jakie porusza, i swojej własnej (bo jest człowiekiem, jak by zapewne sam powiedział, sierioznym) – prowokuje u czytelników w dawkach iście homeryckich. Umiejętnie przytoczy cudzą anegdotę, jak choćby tę o Januszu Głowackim, opowiadającym, że kiedy słyszy na Krakowskim Przedmieściu osiemdziesięcioletnie kobiety śpiewające „Jeszcze Polska nie zginęła”, to ogarnia go niepokój. Lub podsunie własną, np. o tym, jak to dostaje zaproszenie na pokaz zrekonstruowanego cyfrowo filmu Nikt nie woła, nakręconego przez Kazimierza Kutza według jego powieści pod tym samym tytułem w oparciu o scenariusz J. Wójcika, gdzie na zaproszeniu wyszczególniono twórców: Kazimierza Kutza, Jerzego Wójcika i innych. Nie stroni też od swoistych aforyzmów (zebrane z trzech tomów dzienników złożyłyby się na małą, ale celną antologię), ot choćby: „Nie jestem jasnowidzem – ja tylko widzę jasno”. Ale i potrafi z bezbłędnym wyczuciem logiki i sensu demaskować u innych bezmyślność takich „złotych” myśli, zaskakujących w pierwszej chwili ekscentrycznością sformułowania, a przecież z gruntu niemądrych, jak Krzysztofa Zanussiego: Czytajcie tylko arcydzieła! Szkoda czasu na czytanie dobrych książek! Humor i ironia, którymi autor posługuje się po mistrzowsku, przydają jego pisarstwu lekkości, sprawiają, że czytelnik dzienników zagłębia się w kolejne setki stron ze świeżością uwagi i w napięciu, z jakimi przystępował do lektury.

Jeszcze na jedną przynajmniej cechę dziennikopisania Józefa Hena (diametralnie różniącą je od Dziennika Mrożka) chciałbym tu zwrócić uwagę, będącą zresztą cechą jego pisarstwa w ogóle, która stanowi o jego sile. Chodzi mi o język giętki, wypowiadający wszystko, co pomyśli autorska głowa – jak na miłośnika Montaigne’a przystało – w sposób klarowny, pozbawiony ozdobników. Jest to język autorowi powolny, służebny wobec przekazu, który niesie, jednym słowem racjonalny: Cokolwiek piszę i wydaję, chcę, żeby to było czytelne. I jest, jak o tym świadczy czytelniczy sukces autora, który traktuje za swój sukces w ogóle, zamykając refleksję nad nim w takim oto obrazie, którym i ja kończę swoją wypowiedź. Rzecz dzieje się na warszawskiej ulicy – na Brackiej. Szła w tym upale naprzeciw mnie bez pośpiechu czarnowłosa, pyzata i niebrzydka kobieta i miło się do mnie uśmiechała. Spojrzałem na nią zdziwiony: to my się znamy? Ona zatrzymała się: „Nie, ja po prostu lubię pana książki. Pozdrawiam”.

Marek Zybura

 

 

 

 

 

 



[1] Józef Hen, Dziennika ciąg dalszy, Kraków 2014, s. 642.

Odra 6/2014 -Wasyl Słapczuk

Wasyl Słapczuk – jeden z najbardziej znanych pisarzy ukraińskich średniego pokolenia, laureat najwyższej ukraińskiej Nagrody Literackiej im. Tarasa Szewczenki (2004), doktor nauk filologicznych. Uczestnik wojny w Afganistanie.

Poniżej kontynuujemy rozpoczętą w numerze marcowym br. publikację fragmentów jego bloga, rodzajem kroniki będącej zapisem osobistych wzruszeń, obaw, emocji towarzyszących od grudnia 2013 wydarzeniom na kijowskim Euromajdanie.

 

UKRAINA NA ŚMIERĆ I ŻYCIE

Luty-marzec 2014

 

NATURA SMOKA                                  12.02.2014

Do wydarzeń na ulicy Hruszewskiego kijowski Euromajdan rzeczywiście utrzymywał się w granicach pokojowego protestu. To wywoływało podziw i zachwyt, a nawet dumę z naszego społeczeństwa: zbiera się ogromny tłum i nawet sklepowej witryny nigdzie – nawet przypadkiem – nie stłukli. Jednak w wyniku starań władzy i w rezultacie nieefektywnych działań opozycyjnych liderów (to najłagodniejsze ze sformułowań, na jakie mogę się zdobyć), demonstranci wreszcie sięgnęli po agresywne formy protestów. Tego można się było spodziewać. Nie można bez końca wykorzystywać wiarę i cierpliwość ludzi, manifestując przy tym własną bezradność. To w odniesieniu do opozycji.

Co do władzy, od początku prowadziła otwartą wojnę przeciwko własnemu narodowi – bez skrępowania i bez przebierania w środkach. W końcu wojna ta przekształciła się w terror. Zastraszanie, prześladowania, porwania, znikanie bez śladu, zabójstwa. Coś robiono rękoma państwowego aparatu represji, coś jakimiś tajemniczymi rękoma nieznanych sprawców. Od samego początku tam, gdzie nie istniały możliwości legalnego działania, władza sięgała po metody nielegalne, angażując po swojej stronie tak zwane „tituszki” [chuligani albo inaczej „dresiarze”; określenie pochodzi od nazwiska Vadyma Tituszki wynajętego przez służby specjalne do pobicia opozycyjnych dziennikarzy podczas obchodów Dni Europy w 2013 roku – przyp. W.P.]. I okazuje się, że niezależnie od tego, jakiej sprawiedliwości broniliby ludzie na Majdanie, mimo wszystko są przestępcami. I nieważne, jakiego bezprawia dopuściłaby się władza, prawo zawsze jest po jej stronie. Pewien rosyjski pisarz tak wypowiedział się o sowieckich porządkach: Prawo składało się z wykazu instrukcji, które umożliwiały postępowanie poza prawem. Nasze władze odczuwają pokusę ograniczenia obowiązujących przepisów do takiego właśnie wykazu. A jeśli tak, to bez zwłoki i wahania, ręcznie i bez ceremonii „udoskonalili” je, przystosowując do wymogów czasu i okoliczności. Co i ile by nie mówić o radykalizmie „Swobody” czy Prawego Sektora, na razie najbardziej radykalnie zachowuje się władza.

Jednak i z Euromajdanu zniknęła ta atmosfera łagodności, z jakiej zasłynął. To puste miejsce wypełniły butelki z „koktajlem Mołotowa”. Z tego powodu pewne media przedstawiają uczestników Majdanu nieomal jak terrorystów. W rzeczywistości „koktajl Mołotowa” to najbardziej popularny „argument” wszystkich demonstrantów na świecie, czy byli to francuscy studenci z lat 60. minionego stulecia, czy manifestanci któregoś z krajów Ameryki Łacińskiej. Nie tak dawno temu w Korei Południowej wojskowi weterani, którzy wyszli na ulicę, by oprotestować swoje problemy z emeryturami (spoza sfery ideologicznej konfrontacji), w starciach z policją użyli miotacza ognia domowej produkcji. Oznacza to, że u nas nie wydarzyło się nic takiego, czego świat jeszcze nie widział. Ale osobiście to mnie w żaden sposób nie pociesza. Bo kogo może cieszyć eskalacja agresji w społeczeństwie? Chyba tylko naszych wrogów...

I w ten sposób docieramy do określonej terminologii, choć już samo korzystanie z niej nie wnosi niczego konstruktywnego. Nieuchronnie dochodzimy do podziału na „swoich” i „obcych”. Identyfikacja odbywa się na podstawie pewnych cech. Ale nawet w walce z użyciem siły ważne jest przestrzeganie pewnych zasad. Wciąż jeszcze przywódcy Euromajdanu mają ograniczone możliwości wpływania na decyzje władzy. Ale mimo wszystko nie warto korzystać z metod, którymi ta się posługuje. Mam wrażenie, że kiedy działacze Majdanu podejmują „operacyjne rozpracowanie” któregoś z urzędników, w przestrzeń wydarzeń nie powinni być włączani członkowie jego rodziny – rodzice w podeszłym wieku czy małe dzieci. Takimi metodami można zamienić jedną złą władzę na inną, która będzie tylko gorsza.

Ostatnia sprawa to układanie list przeciwników, rozliczenie z którymi jest planowane po zmianie władzy – szczególnie kiedy tych wrogów znajduje się nie wśród nagminnie nadużywających władzy (włącznie z kradzieżą państwowego mienia, obrażaniem godności ludzkiej i pozbawianiem możliwości rozwoju), a wśród zwykłych obywateli z jakichś powodów różniących się sposobem myślenia i przekonaniami (są produktem minionej epoki). Bezsprzecznie – lustracja jest konieczna. Pytanie tylko, kim są ci ludzie o czystym sercu i rękach (o rękach już słyszeliśmy), którzy ją przeprowadzą? Ale bez względu na wszystko trzeba zająć się tymi, którzy ponoszą odpowiedzialność za sytuację w kraju, a nie banalnymi jej konsekwencjami.

Na portalu „Ukraińskiej prawdy” natrafiłem na blog współczesnego filozofa Serhija Daciuka (polecam), który między innymi pisze i tak: Bunt wywołują masy, rewolucję robią intelektualiści. Bez uprzedniej intelektualnej pracy rewolucja nie jest możliwa. Możliwy jest jedynie bunt – bezsensowny i bezlitosny. Żeby bunt stał się rewolucją, potrzebuje nowych idei, jako że stare teorie zużyły się i prowadzą do kryzysu. Wydaje się, że nasz główny problem leży w braku intelektualnej pracy przygotowawczej, a także w dającym się we znaki braku nowych pomysłów. Ale nikt nie twierdzi, że tego nie da się naprawić.

Po raz kolejny: ważne, by nie tylko pokonać smoka. Jeszcze ważniejsze, by po zwycięstwie nie przybrać jego postaci i nie przejąć jego natury.

 

„KORALOWY PAŁAC”                    19.02.2014

Tak się jakoś stało, że zasugerowano mi wpis na blogu, którego temat w przybliżeniu brzmiał: „Jak się ratować w trudnych czasach? Jak nie popaść w rozpacz? Co robić, kiedy nie wiadomo, co robić?”. Każdy z nas miewa takie momenty. Myślę, że znajdą się racjonaliści, którzy potrafią udzielić odpowiedzi na te pytania. Zresztą, są eksperci różnych profesji, którzy obowiązkowo powinni znać odpowiedzi – psychologowie, filozofowie, księża, babcie wróżbitki… kto tam jeszcze?… No tak, pisarze. Radzieckich pisarzy nazywano „inżynierami dusz”. Ale ja zacząłem parać się pisaniem zbyt późno, brakuje mi tamtej szkoły i tamtego hartu. Nie zdążyłem przyswoić odpowiednich instrukcji. Oczywiście, posiadam własne doświadczenie życiowe. Jednak jest to doświadczenie pozbawione heroizmu, mało atrakcyjne i co najważniejsze, nie dość skuteczne.

Krócej – amatorszczyzna. Wstyd mówić.

Jednakże istnieje cały szereg wzorców kanonicznych (od bohaterów mitów i świętych ojców po niezłomnych komunistów i kinowych supermenów), do których nas odsyłają, abyśmy szukali u nich inspiracji w trudnych dla nas czasach. Przykładów jest wiele. Mnie, nie wiem dlaczego, na myśl przychodzi akurat Edward Leedskalnin (istnieje inny wariant pisowni nazwiska – Liedskalninš), którego trudno znaleźć w jakimkolwiek kanonie mistrzów. To człowiek znany w świecie jako autor-budowniczy koralowego zamku na Florydzie. Pochodził z Łotwy, gdzie przyszedł na świat w 1887 roku. W wieku 26 lat zaręczył się z szesnastoletnią Agnies Scuffs, ale na dzień przed ślubem narzeczona zerwała zaręczyny. Można ją zrozumieć – kawaler nie wyglądał okazale: wzrost 152 centymetrów, waga według różnych danych 45 do 54 kilogramów. To sprawiło, że wyemigrował do Kanady, później do Stanów Zjednoczonych. Florydę z jej łagodnym klimatem wybrał na miejsce zamieszkania z powodu stanu zdrowia, chorował na gruźlicę. Tu, na początek, nabył czterysta metrów kwadratowych placu (później poszerzył działkę do czterech hektarów, niektórzy piszą nawet o czterdziestu), na którym rozpoczął wznoszenie swoich unikalnych budowli. W tym czasie przekroczył trzydziestkę.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Edgardzie Leedskalninie, nie uwierzyłem w tę fantastyczną historię. Z czasem natrafiłem na publikację, która potwierdzała jej prawdziwość, lecz to nie zmniejszyło mojego sceptycyzmu. Sami osądźcie – chory człowiek, którego wykształcenie ograniczało się do czterech klas, z pomocą prymitywnych narzędzi, bez wsparcia technicznego i jakichkolwiek maszyn (nie miał nawet młota pneumatycznego) wznosi kompleks z megalitów – wielotonowych bloków. Jako materiał budowlany służyły mu olbrzymie koralowe bryły, które mistrzowsko obrabiał i łączył bez żadnych dodatkowych mocowań. Wszystkie budowle i rzeźby „koralowego pałacu” mają gigantyczne rozmiary. Na przykład rogal księżyca wskazującego swoim końcem gwiazdę polarną waży 30 ton. Ogólna waga wszystkich fragmentów całej budowli przekracza 1100 ton.

Zrezygnuję z opisu wszystkich tych architektonicznych cudów, w dzisiejszych czasach łatwo zaczerpnąć tę informację z Internetu. Ale nie można się powstrzymać od podziwu i zachwytu kiedy ocenia się efekty dwudziestoletniej pracy Edwarda Leedskalnina. Ponieważ mieszkał samotnie (nigdy się nie ożenił) i był mało towarzyski, a pracował nocami, do dziś pozostaje niezrozumiałe, jakim sposobem udało mu się zrealizować swoje plany. Naukowcy post factum również nie potrafią tego wyjaśnić. Większość to jedynie fantastyczne spekulacje. Edward Leedskalnin zmarł w 1952 roku na raka żołądka, chociaż według innych źródeł wydarzyło się to w 1951 roku z powodu niedożywienia czy wskutek infekcji nerek.

Analogia narzuca się sama. Biorąc pod uwagę aktualną sytuację na Ukrainie, a ta zaostrzyła się skrajnie, można odnieść wrażenie, że nasza miłość ku Ojczyźnie pozostaje nieodwzajemniona. Ale po pierwsze, nie można utożsamiać Ojczyzny z państwowa władzą, a po drugie, nie mamy ukraińskiej władzy państwowej. To, co dzisiaj nazywa się państwową władzą, jest raczej jakąś komercyjną korporacją, klubem wrogich Ukrainie ludzi, połączonych wyłącznie chęcią osiągnięcia materialnego zysku. Mamy wiele powodów do braku wiary i przygnębienia, ale zasadne i uczciwe będzie zabranie się za te „nie do podniesienia” bryły i wyciosywanie z nich budowlanych bloków. Musimy nastawić się na budowanie, a nie burzenie. Lecz na początek trzeba przygotować miejsce pod gmach. Przykładem dla nas może się stać niepokaźny Łotysz, który siły dla swoich niesamowitych dokonań czerpał z wielkiej miłości, choć ta nie została odwzajemniona.

 

NIE ZOSTAWIAĆ!                                       26.02.2014

W czasach sowieckich wprowadzono zwyczaj, zgodnie z którym 23 lutego w szkołach dziewczęta dawały chłopcom podarunki. Święto to nazywano „Dniem Radzieckiej Armii i Floty Wojennej”. W 1999 roku Leonid Kuczma, z uwagi na liczne wnioski organizacji pozarządowych i weteranów wojennych oraz z myślą o promowaniu edukacji patriotycznej młodzieży, podpisał zarządzenie o ustanowieniu na Ukrainie „Dnia Obrońcy Ojczyzny”, który w kalendarzu wyznaczył na ten sam miesiąc i dzień.

Wszyscy ci mężczyźni, którzy służyliśmy w sowieckiej armii, przy okazji mogą wymienić się życzeniami i otrzymać od żon czy kochanek podarki (zresztą od dzieciństwa do nich przywykaliśmy) – to nasza prywatna sprawa… ale to, że Dzień Obrońcy Ojczyzny (Ukrainy) wypada w Dzień Armii Radzieckiej wywołuje mój protest.

Jeśli „sowkowe społeczeństwo” [postsowieckie – przyp. W.P.], to i „sowkowe władze”, które bezustannie oglądają się na Rosję… To zrozumiałe. Podwójna sowiecka moralność, którą otrzymaliśmy w spadku, powodowała, że Ukraina dalej żyła podwójnymi standardami: budowała cerkwie i kłaniała się Leninowi, państwowymi symbolami zostały „tryzub” i flaga, pod którą walczyło UPA, przy tym sama UPA do tej pory nie została uznana za armię, walczącą o Ukrainę tylko dlatego, że walczyła także z komunistami.

Niech będzie, wszystko to jest już historią. Trudno zaprowadzić ład w przeszłości, jeśli nie ma porządku w teraźniejszości. (…)

 

 

PUTIN I JEGO HORDA                          05.03.2014

Jeszcze niedawno odczuwaliśmy strach na myśl, że Ukraina znajduje się na krawędzi wojny domowej. Rosja nie tyle chciała, ale robiła wszystko, co możliwe, byśmy podzielili się na swoich i obcych. Protest społeczny, będący buntem narodu przeciwko władzy, nasi sąsiedzi mieli zamiar pokazać jako etniczną walkę między rosyjskojęzycznym wschodem i ukraińskojęzycznym zachodem Ukrainy. Kiedy ten scenariusz okazał się niemożliwy, władze Rosji sięgnęły po ekstremalne środki (na tyle ekstremalne, że ogromna ilość społeczeństwa dotąd nie może uwierzyć w realność tego, co się dzieje) – wypowiedziały wojnę Ukrainie. To znaczy nie tyle wypowiedziały, a zaspokajając swoje oczekiwania, przerzuciły z Rosji na Ukrainę (na razie tylko na Krym) niczym z Pskowa do Woroneża kilka tysięcy żołnierzy. Powody wszystkim znane. Rzeczywiście, działania Moskwy są zrozumiałe i być może nawet przewidywalne. Mogą wywoływać zaniepokojenie albo i strach – co oczywiste, zagrożenie, jakim Rosja jest dla Ukrainy, trzeba traktować jako jeden z realiów współczesnego świata. Czysto hipotetycznie wojnę Ukrainie może wypowiedzieć jakiekolwiek państwo na świecie, a Ukraina w zasadzie powinna być na to gotowa. Jestem zaniepokojony stanem gotowości Ukrainy na tego rodzaju wyzwania. Ale to zbyt łagodnie powiedziane.

Kiedy się mówi, że ludzkie życie stanowi najwyższą wartość, to jest to jedynie część prawdy. Najnowszy przykład – „Niebiańska Sotnia” [określenie poległych bojowników Majdanu – przyp. W.P.] . Ludzie świadomie oddali swoje życie, zapłacili nim… Za co? To retoryka. Wszyscy wiedzą, o jakie wartości walczyli ludzie z Majdanu. Kiedyś poeta Pawło Wolwacz (często do siebie dzwonimy, uczestnik Majdanu) powiedział, że u nas nie ma ani sądów, ani milicji, ani władzy… Nie ma niczego. Jedyne, co jest, to – ludzie. Rzeczywiście, nie politycy, a prości ludzie „utrzymali na swoich plecach” Majdan i doprowadzili do zwycięstwa (być może to jedynie pierwszy jego etap). To samo – w czasie rosyjskiej agresji na Krymie najbardziej godnie zachowywali się obywatele ukraińscy, tak w cywilu, jak i w mundurach. O dotychczasowej władzy wspominać nie będę – to piąta kolumna. Pozostałości tego gorszącego zjawiska nikt jeszcze nie zaczął analizować. Niedawna opozycja, której nie można zarzucić zdrady, przyszedłszy do władzy zaczęła powtarzać ten sam refren: „Nie prowokujcie! Nie dajcie się sprowokować!”. Powody ma jakoby humanitarne: żeby nie przelewać krwi, żeby wszystko robić w sposób pokojowy... Mam wrażenie jednak, że za deklaracjami pokoju nowa władza ukrywa własną nieudolność.

W 1922 roku w książce Waszyngton i tajemnice świata Herbert George Wells zamieścił artykuł Co oznacza dla ludzkości trwały pokój – swoje wystąpienia na waszyngtońskiej konferencji, poświęcone problematyce wojny i pokoju. Osobiście – napisał w nim – nie trudziłbym się podróżą do Waszyngtonu i nie interesowałbym się tymi wszystkimi pokojowymi porozumieniami, pracą i popełnianiem pomyłek, czując się bezsilnym, niepokojąc się i popadając w rozpacz, jeśli to nie byłoby konieczne dla umocnienia pokoju, płaskiego, pozbawionego sensu – zwyczajnego świata. Nie rozumiem, czemu zabójstwo kilkudziesięciu milionów ludzi, którzy i tak niesławną śmiercią umrą za kilka lat, czy zrujnowanie wielu niczym nie wyróżniających się, dostatecznie brzydkich i pozbawionych porządku miast, czy, jeśli już na to zeszła rozmowa, pełne wyniszczenie ludzkiego rodu i perspektywa mojej śmierci od bomby, kuli albo dżumy powinna skłaniać mnie do uczynienia tego wielkiego wysiłku. Czy warto przejmować się, żeby zamienić cierpienie na pustkę i nudę? () Jednak kieruje mną głębokie, niezachwiane przekonanie, że moje własne życie i życie wszystkich dokoła nie jest tak dobre, jakby mogło i powinno być. Dla mnie wojna – nie jest tragiczną koniecznością, a krwawą rzezią. I o swojej Europie myślę nie jak maleńki ślimak, w którego świecie zjawiły się gigantyczne siły zła: myślę o niej jak człowiek, do salonu którego wdarły się świnie () Świata, w którym żyjemy, zupełnie nie sposób nazywać obiecanym i szukać dla niego jedynie takich błogosławiono-tragicznych definicji też nie warto: to po prostu świat, który w najgłupszy ze sposobów spaskudziliśmy.

Czyż Herbert Wells nie był dziwnym człowiekiem, którego nie zadowalał „normalny świat”? Jesteśmy przyzwyczajeni powtarzać: „Aby tylko wojny nie było”. Czy nie oznacza to tego, że przyzwyczailiśmy się do życia w spaskudzonym świecie i jesteśmy skłonni zaakceptować pokój z wszelkimi możliwymi nadużyciami?

To, co zaraz powiem, może się wydać niekonsekwencją tym, którzy czytali moją powieść przeciwko wojnie Knyha zabuttia (Kijów 2013) [Księga zapomnienia – przyp. W.P.]. Jeśli Rosja chce z nami wojny, powinniśmy dać jej wojnę. Jaka by nie była liczebność ukraińskiej armii – 191 tysięcy żołnierzy czy 165 tysięcy. Nawet gdybyśmy w ogóle nie mieli wojska, jesteśmy zobowiązani do zbrojnego oporu wobec okupacji rosyjskiej. To sprawa honoru. Akceptowanie agresji Rosji – to akceptowanie wojny. W ten sposób jeszcze bardziej zapaskudzamy nasz świat.

Polityka aktualnej władzy – to polityka eunuchów. Władza prosi o pomoc wszystkich na świecie, ale nie robi niczego sama. Krym został zostawiony sam sobie. Jego centralna władza działa zdradziecko, a razem z nią i my, nie żądając od Kijowa zdecydowanych działań na rzecz wsparcia mieszkańców Krymu i wojskowych garnizonów, które stały się zakładnikami. Nie można wyrzekać się swoich.

 Jeśli posłowie i urzędnicy państwowi tak się boją, żeby nikt nie strzelał w kierunku Rosji, to niechaj sami, proszę mi wybaczyć, walą na Krym w charakterze żywych tarcz, jak to robią mieszkańcy, staną miedzy okupantami a okrążonymi ukraińskimi żołnierzami. Wszyscy, którzy śledzą wydarzenia, wiedzą, jaka szalona presja wywierana jest na żołnierzy ze strony okupantów.

Poniżając ich, poniżają także nas.

Politycy mnie nie dziwią, jak zwykle trzymają się swoich krzeseł i portfeli. Dziwią wojskowi, broniący państwa i narodu przed interwencją – to ich najważniejszy obowiązek. Mamy bezpośrednie wtargnięcie na terytorium Ukrainy. I co, gdzie nasi obrońcy Ojczyzny? Wyczekują… aż Rosjanie przejadą czołgami przez całe nasze terytorium i zatrzymają się na polskiej granicy? Oczywista to rzecz, że Rosja ma jedną z najsilniejszych armii świata. A my swoje wojsko utrzymujemy jedynie na wypadek, gdyby na nas napadło któreś z małych państewek – Luksemburg albo Monako. Rosyjscy wojskowi analitycy mówią, że dużo z tego, co ma nasze wojsko, szczególnie z tego, co lata, istnieje jedynie na papierze. Ale przecież finansowane jest tak, jakby było prawdziwe. Pytanie: po co nam taka armia? Pamiętajmy, ile wyciąga z budżetu. Samo tylko utrzymanie generałów kosztuje nie wiadomo jakie pieniądze. A generałów ma Ukraina więcej, niż było w ZSRR. Pozbawić posad by trzeba tych wszystkich darmozjadów; niech spróbują wyżyć z szeregowej emerytury. I armię rozformować w diabły. Zostawić jedynie te jednostki, które znajdują się na Krymie. Oni pod lufami okupantów nie rozbiegli się, nie dali się przekupić, nie zdradzili… Chociaż nie wiadomo nawet, czy mają prawo do otwarcia ognia w swojej obronie.

Wstyd mi przed tymi żołnierzami, wstyd przed cywilnymi mieszkańcami Krymu, którzy nie rzucili się w objęcia Rosji, ale i od Ukrainy póki co nie otrzymali wsparcia. Powinniśmy przyjąć wyzwanie Rosji. W przeciwnym razie będą nas zawsze znieważać. I będą mieli rację. Dość gadania o silnym państwie i silnym narodzie. Czyż nas nie deprymuje rola narzucona nam przez Rosję? Zwracam się do mężczyzn. Majdan udowodnił, że wśród Ukraińców są prawdziwi mężczyźni. I kobiety im w niczym nie ustępują. Putin ze swoją hordą niczym nie różni się od Janukowycza z jego kliką.

Teraz, właśnie teraz się decyduje: czy jesteśmy gospodarzami we własnym kraju, czy śmieciem tego świata?

Wasyl Słapczuk

 

Odra 4/2015- Nic nie jest przesądzone

Unia, Putin, Europa

NIC NIE JEST PRZESĄDZONE

Z Elmarem Brokiem, przewodniczącym Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego, rozmawia w Brukseli Marek Orzechowski

 

- Czy Europa, a wraz z nią świat, ześlizguje się w stronę wojny?

- Mam nadzieję, że nie. Tyle że my mamy już w Europie wojnę. Czy podpisane porozumienie o zwieszeniu broni na Ukrainie będzie trwałe? Nikt tego po naszej stronie nie wie. Po stronie rosyjskiej wie tylko sam prezydent Putin. No cóż, jesteśmy w sytuacji podobnej do tej z okresu zimnej wojny. Mamy do czynienia z eskalacją napięcia, a Rosja idzie w ślady dawnego Związku Radzieckiego.Co wtedy zapobiegło wojnie? Świadomość, że konfrontacja grozi całkowitym zniszczeniem. Jeszcze kilka lat temu wielu polityków uważało, że maleje znaczenie NATO czy Unii Europejskiej. Dziś i sojusz, i Unia zyskały niezwykle na znaczeniu, bo właśnie takie sytuacje jak obecna pokazują, jak te organizacje są ważne i potrzebne. Nikt nie jest sam.

– W Polsce nie brakuje głosów, że to nie wystarczy. Niektórzy nie wierzą w siłę czy możliwości sojuszu, mówią, że wprawdzie jesteśmy członkiem NATO, ale co z tego...

– Taki defetyzm niczemu nie służy, na pewno nie poprawia sytuacji, a przy tym jest niezgodny z prawdą. Kotwicą naszego wspólnego bezpieczeństwa jest artykuł piąty Układu Waszyngtońskiego[Strony zgadzają się, że zbrojna napaść na jedną lub więcej z nich w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkimprzyp. red.].

To nie wystarczy? W zeszłym tygodniu byłem w Waszyngtonie, rozmawiałem z wiceprezydentem Bidenem. Artykuł piąty Układu to początek naszego systemu bezpieczeństwa. Biden wymienił go w rozmowie cztery razy. Myśli pan, że prezydent Putin nie zna treści tego artykułu?

– Kto w razie ostateczności zadecyduje o jego zastosowaniu?

– Procedura jest jasna i okoliczności są jasne: zawsze decyduje agresor. Ten, który sprawia, że artykuł nabiera mocy. To jest oczywiście początek końca, trzeba sobie z tego zdawać sprawę.

– Co to może być?Naruszenie granicy, atak, zagubiona rakieta? Czy napięcie na obrzeżach obszaru NATO, w krajach bałtyckich czy w Polsce jest uzasadnione?

– Czego pan ode mnie oczekuje? Mam podyktować panu szczegółowy scenariusz trzeciej wojny i końca świata? Przypomnę, że w czasach Związku Radzieckiego naprawdę nie brakowało ani punktów zapalnych, ani realnej groźby wybuchu wojny. W gruncie rzeczy to była wówczas konfrontacja na śmierć i życie. A jednak z artykułem piątym Układu dobrze żyliśmy, łącznie z Moskwą. Czy myśli pan, że prezydenta Putina trzeba przekonywać o jego znaczeniu? Że nie pamięta sytuacji z okresu zimnej wojny?

– No to co będzie dalej? Czy cokolwiek da się przewidzieć?

– Nic nie jest przesądzone. Rosja łamie prawo międzynarodowe, to jest pewne. I dlatego NATO będzie bronić swoich członków.

Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika "Odra".

odra 4/2015- Tomasz Kozłowski

Tomasz Kozłowski

 

SPOŁECZEŃSTWO KORTYZOLU

CZYLI HYBRYDOWA WOJNA WSZYSTKICH PRZECIW WSZYSTKIM

 

Późna nowoczesność (ponowoczesność): czas opisywany na tysiące sposobów. Czas wykolejeń, ale i czas nowych nawiązań, czas wyczerpania, ale też czas ironii i absurdu. Czas równouprawnienia prawd, relatywizmu, czas narracji. To z punktu widzenia kulturoznawców i filozofów. Z punktu widzenia socjologów: czas usług, czas wolny, czas braku czasu i ekspresowych relacji społecznych, epoka wszechobecnego instant, i to we wszystkich wymiarach funkcjonowania. Czas przemiany fazowej.

 

Przemiana fazowa to termin fizyczny oznaczający diametralną zmianę właściwości danej substancji, warunkowaną czynnikami fizycznymi (temperatura, ciśnienie). Krzepnięcie, topnienie – to przykłady przemiany fazowej. W skrócie: nie ma stopni pośrednich między ciałem ciekłym a stałym. Te prawa stosowane są z powodzeniem również do społeczeństw. W Masie krytycznej Philipp Ball, stosując terminologię fizyki przemian fazowych, tłumaczył wiele zjawisk, od funkcjonowania rynku po korki uliczne. (O tym, że z socjofizyką coś jest na rzeczy, wiedzą nawet internauci, o czym świadczy mem złożony z dwóch obrazków: drogi kompletnie pustej i drogi zabetonowanej autem przy aucie. Podpis głosi: Gdy jadę do pracy o 8.00 i 8.05). Naczynia połączone miast krzepną w mgnieniu oka.

 

HORMONY STRESU

Ale socjofizyka kończy się (przynajmniej dziś) tam, gdzie kończą się fizyczne właściwości: prędkość samochodów, przepuszczalność głównych arterii, minimalny odstęp między zderzakami. Prawdziwa tajemnica zaczyna się przy omawianiu przemian fazowych w sytuacjach, w których główną rolę odgrywają intencje zebranych w ośrodku „molekuł”. Giełda, wciąż do końca nieodgadniona, jest przykładem jednej z tych sytuacji. Innym jest – według mnie – przemiana kulturowa dotycząca form wzajemnego szacunku i współpracy. W ekosystemach późnego kapitalizmu są to właściwości, które zaczynają odgrywać coraz większe znaczenie. Czynnikiem fizycznym, który powoduje niekontrolowaną kaskadę przemian wartości, jest w głównej mierze kurczący się czas. Ale to niejedyna zmienna, którą można by dokładnie zmierzyć i poddać weryfikacji. Przypuszczam, że przemiana fazowa, w obliczu której stoi dziś wielu z nas, zaczyna się od przekroczenia wartości progowej dotyczącej stężenia kortyzolu we krwi określonej liczby ludzi na określonych stanowiskach. Kortyzol ma też bardziej potoczną nazwę: hormon stresu. Richard Sennet dzisiejsze społeczeństwa późnokapitalistyczne nazywa społeczeństwami wszystkich przeciwko wszystkim. Ja nazywam je społeczeństwami kortyzolu.

Jesteśmy u progu wojny. Nie chodzi o tę toczącą się na Ukrainie, choć wojna, o której chcę skreślić parę zdań, nosi również znamiona wojny hybrydowej. Bo jest to wojna, do której nikt nie chce się przyznać, choć wielu czuje się sprowokowanych i zaangażowanych w konflikt. Kto atakuje, nie jest pewne: czy jest to rząd, czy są to korporacje, banki. To jest nieważne, niemal wszyscy są za to przekonani, że o coś stale walczą i że stawka ta jest wysoka.

 

Nadmiar wszystkiego i lęk przed przyszłością

Odpuśćmy jednak sobie socjofizykę i zajrzyjmy na moment do biologii: od niedoboru zaczyna się progres – to zasada, dzięki której startuje selekcja naturalna. Gdyby wszystkim starczało jedzenia, walka o byt byłaby nieuzasadniona. Dopiero ona, wynikając z notorycznego braku, napędza zmiany. Nie chcę zabrzmieć w tym wypadku jak starczy profeta, który uważa, że dopiero niedobór i niewygoda kształtują charakter (choć wielu pewnie by się z tym zgodziło). Wolę bardziej stonowany argument: dzisiejsze czasy mają w sobie wiele zarówno z niedoboru, jak i nadmiaru. To prawdopodobnie z tego rozchwiania rodzi się ogromne napięcie, w którym wielu z nas żyje. Nadmiar dóbr może mieć niszczący wpływ na psychikę, o czym przekonywały się szczury laboratoryjne, którym sztucznie pobudzano ośrodki dopaminowe (a więc odpowiedzialne za zachowania apetytywne, motywujące do gromadzenia dóbr i pragnienia konsumowania ich). Nawet gdy pozwalano im sycić się do woli, pokarm nie dawał im satysfakcji proporcjonalnej do rozmiarów pobudzenia (typowe zachowania dla jednostek uzależnionych). Dobrostan szczura daleki był od poziomu optymalnego.

Podobnie zresztą było wśród zwierząt, które nie potrafiły nadać otoczeniu waloru zrozumiałości. Niektóre były w stanie przewidzieć uderzenia prądem i nauczyły się go unikać. Inne rażono w sposób losowy, co zaowocowało podwyższonym poziomem kortyzolu i wyuczoną bezradnością (biernością i nieustannym napięciem przygotowującym zwierzę do otrzymania kolejnej dawki bólu). Bilans również ujemny. A teraz wyobraźmy sobie, że jako ludzie stoimy gdzieś pośrodku tej wyimaginowanej skali. Z jednej strony towarzyszy nam nadmiar (wszystkiego), co zmuszeni jesteśmy, jako typowi nabywcy, konsumować, a co przyjemność daje na ogół nietrwałą. Z drugiej natomiast stresuje nas nieprzewidywalność najbliższej przyszłości: niepokój związany z pracą, niedoborami czasowymi i wynikającym z nich nadmiarem zadań, aż po kondycję franka szwajcarskiego.

 

Wchodzisz na własną odpowiedzialność

Czy owocuje to wyuczoną bezradnością – nie jestem pewien. Z pewnością jednak podnosi poziom kortyzolu. Efekt? Skrócenie perspektywy czasowej, nastawienie na przetrwanie, czemu szczególną wymowę nadał ostatnio Kamil Durczok: „Dziś myślę o tym, jak przeżyć do jutra. Pracuję w mediach od 25 lat, widziałem wszystko albo prawie wszystko. Jestem zdemolowanym psychicznie facetem” – według mnie słowa te, pozbawione pierwotnego kontekstu, są poniekąd puentą spinającą klamrą doświadczenia osób wielu różnych branż i płaszczyzn, oczywiście w stopniu zwielokrotnionym, choć symptomatycznym. Bo to relacja człowieka wracającego z frontu, z wojny wszystkich przeciwko wszystkim.

Czy ktoś pamięta jeszcze seksaferę i zawieruchę wokół Andrzeja Leppera? Mechanizmy funkcjonujące wówczas były analogiczne do tych, które stosuje się dziś wobec Kamila Durczoka: niesprawdzone deklaracje, niezweryfikowane jeszcze źródła i wyrok, który zapadł z góry (mniejsza w tym przypadku o faktyczne czyny, chodzi raczej o sam sposób generowania „afery”). Nic to – mówiło się – wiadomo, że polityka to bardzo brudna gra, bez zasad, że – innymi słowy – to „zabawa dla dużych chłopców”. Jeśli nie dajesz rady, wylecisz i nikt nie będzie po tobie płakał. Wchodzisz na własne ryzyko. Przypadek Durczoka uświadamia prosty fakt: tabliczka z „wejściem na własną odpowiedzialność” umieszczana jest obecnie również nad innymi sferami życia. Przypuszczam, że każdy z nas mógłby podać ich kilka, od prywatnych, po zawodowe, nie mówiąc już o sferze czysto publicznej czy gospodarczej.

Można naturalnie utyskiwać nad widocznym poluzowaniem się gorsetu norm i wartości. Można narzekać, że zachowania naganne, moralnie dwuznaczne, prowokacje etc. stają się obecnie w życiu publicznym szalonym standardem, ale na polu bitwy jest to przecież codzienność. Dlaczego skręciliśmy w stronę wojny wszystkich przeciwko wszystkim?

 

Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika "Odra".

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »