• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 1/2014 - Michał Majerski

Michał Majerski

ŚLĄSKA WOJNA I POKÓJ

 

Kiedy myślę o dzisiejszej sytuacji na „Polskich Terenach Odzyskanych” po wojnie, to przychodzi mi od razu do głowy stary, dobry film Bergmana Milczenie, historia o tym, co się dzieje, kiedy nie tylko my milczymy, ale i Bóg. To historia o ludziach, którzy nie potrafią się między sobą porozumieć, są niezdolni znaleźć radość życia i w końcu są zdani na samotność.

  Przeszłość nie umarła, a nawet nie przeminęła.

  Rozwiedliśmy się z nią i udajemy obcych.

                Christa Wolf

Pamięć jako opór materii

Siedzę przy dużym poniemieckim biurku, które pewnie od zawsze stało przy tym oknie. Widać z niego park zdrojowy i nowo odrestaurowaną wieżę kościoła w charakterystycznym dla Dolnego Śląska baroku.

Biurko należało do mojej cioci, którą chętnie odwiedzałem przez całe dzieciństwo. Od czasu jej śmierci mieszkanie stoi prawie puste, zostały tylko stare meble, których nikt nie chce, bo zajmują dużo miejsca. Przyjechała tu zaraz po wojnie z nakazu pracy. W mieszkaniach mogła wtedy wybierać, gdyż na stacji wysadzili tylko jeden transport wypędzonych Polaków z Kresów Wschodnich. Dostała przydział na mieszkanie, w którym pozostali jeszcze Niemcy. Krótko mieszkała w osobnym pokoju z właścicielami, niemieckim lekarzem i jego rodziną. Potem, kiedy oni wyjechali, wprowadziły się tam jeszcze na krótko dwie młode dziewczyny ze wschodu. Nikt nie czuł się w tym mieszkaniu dobrze oprócz mnie. Po lekarzu zostało mnóstwo instrumentów lekarskich, książek i różnych przedmiotów, których funkcji nikt nie znał. Dla cioci nie przedstawiało to wszystko większej wartości i powoli je sprzedawała. Pochodziła z chłopskiej rodziny. Potem dojechali moi przyszli rodzice, ale wtedy mieszkania stały już puste i oszabrowane z wszystkiego, co się dało wyjąć czy odkręcić. Miała być to zdobycz wojenna. Odkręcali to jeszcze w obecności dotychczasowych mieszkańców ludzie, którzy ledwo kilka miesięcy temu byli na froncie, w których głowach ciągle jeszcze były obrazy ognia, cierpienia i wygnań.

Próbuję uporządkować myśli. Dopiero teraz zacząłem sobie zadawać pytania: jak się to stało, że urodziłem się tak daleko od domu matki, w obcym miejscu. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Skąd się wzięły te fascynujące dziecko przedmioty zapełniające szafy i biurko, którego nikt przez lata nie otwierał?

Teraz, kiedy zaczynam się nad tym głębiej zastanawiać, odczuwam pewną dwoistość – śląską schizofrenię. A żebym nie miał wątpliwości, gdzie jestem, codziennie za oknem z wieży kościoła rozbrzmiewa dźwięk hejnału „Maryjo, Królowo Polski”. Jestem na polskim Śląsku, ziemi nie tak dawno przyłączonej do Polski.

Urodziłem się tutaj już po wojnie, więc jest to moja ojczyzna. Uczono mnie też w szkole, że należę do generacji zwycięzców, którzy te ziemie dostali w nagrodę za pokonanie niemieckich nazistów. To już trzecia generacja, która wyrasta na tej ziemi, w poniemieckich domach – tyle że wciąż nie widać, żeby te podarowane domy i gospodarstwa pokochała.

Zwycięzca zachowuje się na ogół suwerennie, jak zwycięzca, i wie, co zrobić ze zdobyczą. Ale te ziemie to był prezent aliantów. Niechciany prezent. Ja uciekłem stąd, mimo że nikt mnie ze Śląska nie wypędzał – a jednak czuję się wygnańcem. Nie ja jeden. Uciekło z tej ziemi setki tysięcy Ślązaków – i nie wszyscy tylko dlatego, że gdzie indziej czaiła się obietnica lepszego życia.

Z czasem zrozumiałem, że to tu mam korzenie.

Ale jak to jest dzisiaj z powrotem do dawnych pieleszy, pod swoje niebo? Jak inni wygnańcy widzę, że należę już do innej wspólnoty: ludzi, którzy postanowili żyć bez iluzji, że rzeczywiście znajdą się znów w swym domu.

Ja wszedłem w zaklęty krąg Brunhildy i Morgany w Val sans Retour.

 

Jesteśmy spadkobiercami wojny, spadkobiercami nienawiści.

Kiedy patrzę na Górny Śląsk z dystansu, jaki daje mi stare biurko przy oknie, zauważam obecnie kompletne zniszczenie dawnej wspólnoty… Z miejscowymi Ślązakami z dziada pradziada zderzyły się tu po wojnie setki tysięcy wygnańców z polskiego wschodu, którzy napłynęli w te rejony ze swoją kulturą. Przy tym zwycięzcy i przegrani musieli od tej chwili mieszkać obok siebie, próg w próg. Pozostawiona jako trwały ślad przez wojnę nienawiść decydowała o współżyciu. Na ziemi, na której od wieków panowała wspólnota różnych kultur, tolerancja stała się słowem obcym, a milczenie o historii polityczną poprawnością. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy była oczywiście straszna wojna, wywołana przez nazistów i komunistów w całej Europie – ale może nadszedł czas, byśmy pomyśleli właśnie na Śląsku o tym, jak się z tych skutków wojennych wyleczyć? Jak wyjść z tego panującego nadal postkomunistycznego inferno?

Wzorce przejęte w rodzinach dotkniętych wojną i te powojenne, formowane metodycznie w komunie, współżyją dzisiaj w najlepsze. Jakże by mogło być inaczej…

Dobra rodzina to miejsce, do którego się wraca, w którym jest miejsce dla każdego, niezależnie od tego, czy jest on nazistą, komunistą, politykiem, alkoholikiem, bankrutem, starcem, kotem czy psem.

Dobra śląska rodzina?

Dopiero teraz, kiedy wymarła już niemal cała generacja ludzi bezpośrednio dotkniętych wojną, naukowcy zainteresowali się, dlaczego w tych rodzinach powtarza się tyle reakcji, zachowań, podobnych problemów: ciągłe przeprowadzki, agresje, nieokreślony strach, niepewność jutra, poczucie winy, uczucie bezdomności, depresje... Wyniki niedawno prowadzonych badań dowodzą, że pomimo iż urodziliśmy się już po wojnie i należymy do powojennej generacji, to skutki wojny nadal tkwią w nas głęboko… nasza podświadomość wygląda jak krajobraz po bitwie. Generacja, do której i ja się zaliczam, składa się z dwóch części: jedna jest podatna na wydarzenia dnia dzisiejszego, ale drugą zawdzięczamy jeszcze spadkowi z okresu naszej młodości, kiedy żyli nasi dziadkowie – zarażeni wojną, przesiedlani, rzucani z kąta w kąt. Od nich i naszych rodziców przejęliśmy – nieświadomie – bagaże ich cierpień, win, zmienności losów. Zarażeni wojną, traumą, często osieroceni, szybko zakładali oni po wojnie nowe rodziny. Z takich związków pochodzimy. Milczenie stało się oporem materii.

W szkole, w Gliwicach, a potem w Ligocie, w mojej klasie koledzy mieli z pewnością ojców, którzy byli w Wehrmachcie, inni w armii Andersa, inni rekrutowali się spośród sybiraków, komunistów, ubeków, konfidentów i prześladowców. Nie mogło być inaczej. Ofiary w czasie wojny, ale już kilka dni po wojnie – często sprawcy.

Dopiero ostatnio najmłodsze pokolenie zaczyna przełamywać milczenie swoich rodziców i dziadków. Pytania o rodzinne korzenie – skąd pochodzę, a także dokąd idę – zaczynają brzmieć naturalnie. Odpominanie jak fala przetacza się zresztą dzisiaj po całej Europie Wschodniej.

Dziś wykrzykiwanie, że się jest tylko ofiarą, to tylko część prawdy. Ja zrozumiałem w końcu, że nic u nas nie jest czarne i białe. Stało się to oczywiste, kiedy moi sąsiedzi z ulicy, wypędzeni z Kresów Wschodnich, dowiedzieli się, że znam język niemiecki. Zaczepiali mnie, żeby mi pokazać jakieś dokumenty czy listy po zmarłych rodzicach. Pytali, o co w nich chodzi. Nieraz kłamałem, żeby im nie robić przykrości. Bo były wśród nich odrażające dokumenty: donosy ich ojców na sąsiadów do władz, albo prośby o przydzielenie warsztatu czy mieszkania po jeszcze nie wyrzuconym Żydzie. Lepiej jest niewygodne rzeczy zapomnieć. Luki w pamięci pozwalają beztrosko przeżyć dzień codzienny...

Poszukiwanie naszej prawdziwej historii dopiero się zaczęło! Żeby sobie uświadomić, w jaki sposób zostaliśmy uformowani, musimy nadal pytać o nią najpierw naszych ojców. To jest pytanie kluczowe.

Pamiętam, że mój ojciec, Polak, o sobie i swoich wojennych losach nigdy nie mówił. Zaś matka Ślązaczka szeptała z moją babcią – o tych „przeklętych Polokach”. A ja długo nie miałem pojęcia, że na Śląsku istnieje w tej materii jakiś problem: to mnie nie interesowało, bo ojciec nie widział żadnego problemu, a w szkole na lekcjach uczyliśmy się wierszyków o „małym Polaku” albo w języku rosyjskim.

Ale przecież to zupełnie oczywiste, że nauczyciele nawracali niemieckie i śląskie dzieci na polskość… Jak misjonarze. Wpajali nam, że teraz jest tu Polska i mieszka tu większość Polaków. Pozostawał jednak problem do wyjaśnienia: przecież nie do końca miejsca te mają polskie korzenie i nie wszystkich dawnych mieszkańców tej ziemi, teraz obywateli innego kraju, wyrzucono. Jak te tożsamości pogodzić? Oczywiście najlepiej było przemilczeć – ale dziś problem wystaje spod dywanu… Dzieci na Śląsku zaczynają pytać swoich ojców o pochodzenie, korzenie, o miejsce, w którym żyją? A co im się odpowiada? Często ze zwykłej niewiedzy niewiele lub nic; niektórzy ojcowie opowiadają o swoich wołyńskich bagnach, inni o powstaniu warszawskim. Wielu bliższe są nadal lwowskie cmentarze, ukraińskie stepy aniżeli te nie ich korzenie Śląska. Pamiętam to dobrze z domu. Większość dzieci na Górnym Śląsku ma ojców bez śląskich korzeni. Kłopot dodatkowy w tym, że ludzie żyjący w Europie Wschodniej mają swoją socjalizację i korzenie jeszcze w komunistycznej dyktaturze. Rodzina w wychowaniu miała mieć jedynie znaczenie podrzędne, a wychowywać miała Partia.

A przecież to ojcowie są wzorcami; ojciec odgrywa rolę przywódcy, z nim trzeba się zetrzeć, przeciw niemu buntować, żeby samemu dojrzeć. Kiedy w rodzinie brakuje ojca, zaczyna się szukać ojców zastępczych. Nie tylko nasi rodzice, ale i nauczyciele to w większości wytwór komunistycznej socjalizacji.

Młoda generacja wyczuwa oczywiście, że ich śląski dom miał inną niż przekazywana im przeszłość, miał innych właścicieli, inne korzenie o tych, które przedstawia się w podręcznikach szkolnych. Tego Śląska już nie ma… A ludzie tu dalej budują swój nieskalany wizerunek Polaka czy Niemca w kontekście negatywnego wzajemnego spojrzenia na sąsiadów.

Ale jest jeszcze coś, w co wierzę. To nieobliczalność historii. Po wielu latach otworzyły się granice – i ci młodzi ludzie zaczęli jeździć po świecie, porównywać. Co do mnie, moja lekcja historii zaczęła się dopiero niedawno – kiedy zacząłem odkrywać, że wśród nas żyją ludzie mądrzy, którzy potrafili kiedyś znaleźć sposób obejścia komunistycznej propagandy.

Dawna wspólnota została zniszczona.

Teraz znikają na Śląsku nadal fabryki, niektóre kopalnie, domy. Czy na takim gruncie – w ciągu wielu dziesiątków lat, które upłynęły od momentu, kiedy z transportów przybywających na śląskie dworce kolejowe wysiadały tysiące przybyszów – ma szanse ukształtować się wreszcie nowa wspólnota? Widzimy, że siedemdziesiąt lat to jeszcze za mało. Trzeba się wreszcie poważnie zastanowić nad tym, dlaczego ta sztucznie stworzona śląska społeczność wciąż nie funkcjonuje.

To kłamstwo i przesada – powiadają na ten temat niektórzy Polacy, na ogół ci znający Górny Śląsk jedynie z telewizji. Przesada – mówią często ci Niemcy, którzy o wojnie i wschodzie Europy nie chcą w ogóle więcej słyszeć. Inni mówią jednogłośnie: tyle lat po wojnie trzeba wreszcie skończyć z tym gadaniem i nie rozdrapywać zabliźnionych ran.

Zabliźnionych?

Nie, przeciwnie. Pora przerwać milczenie o korzeniach Śląska, przestać wierzyć aroganckim politykom, którzy powtarzają jak mantrę, że tu się nie dzieje nic niedobrego, w obawie, że stracą poparcie wyborców.

Mozolnie wracają wygnane z naszej pamięci obrazy naszych własnych rodzin. Pamięć o nich leży pogrzebana na tych miejscach, które kiedyś były cmentarzami, a teraz są ruinami i wiatr po nich hula. Cmentarze żydowskie i ewangelickie, w większości zamknięte, pewnie się same rozpadną. Z niemieckich i żydowskich nagrobków porobiono murki i płyty chodnikowe. Gdzie są inne miejsca pamięci – naszych sąsiadów, prawych ludzi, którzy jeszcze długo po wojnie w tajemniczy sposób znikali z domów…? Obojętność to po latach najbardziej brutalna forma agresji. Wraz z wymieraniem generacji zawodowych weteranów o polskość Sląska moglibyśmy się spodziewać powrotu do normalizacji, ale znowu na przeszkodzie staje ideologia strachu i milczenia, nadal często kładziona do głów w domu, szkole i kościele. Chciałbym wierzyć, że dzieje się to tylko siłą rozpędu.

Jaką szansę mają młodzi ludzie, którzy chcieliby przezwyciężyć schizofreniczną dwoistość śląskiej rzeczywistości? Zbuntować się przeciw ojcom i ich koncepcjom, uczyć się w szkołach nie zarażonych ideologią nacjonalistyczną… Wrócić do dziejów protestu, które mają na Śląsku długą tradycję?

Takie są moje spóźnione pytania – dopiero dzisiaj, kiedy dziadkowie pomarli i zostaliśmy sami. Kto odpowie na moje pytania, kiedy żyjemy ciągle w milczeniu? Jak długo jeszcze? Trafnie wyraził to Szekspir:

Ból, utajony i w ciszy zamknięty, w serce kołacze tak długo, dopóki nie pęknie.

 

Michał Majerski

Berlin, w maju 2013

Odra 1/2014 - Yang Lian

Yang Lian

KTO Z KOGO ŻARTUJE?

CHIŃSKA KULTURA BYLEJAKOŚCI

 

„– Ja także lubię literaturę, panie Yang, podczas studiów wiele czytałam i nawet pisałam wiersze. Pana wiersz Nuoriliang rzeczywiście mi się podoba.

– Jak wobec tego może pani tu pracować? To stanowczo nie ma nic wspólnego z literaturą…

– Po studiach musiałam znaleźć sobie posadę, a więc zdałam egzamin kwalifikacyjny.

– Do służby bezpieczeństwa?

– Nie, do służby publicznej.

– A, więc służba bezpieczeństwa należy do służb publicznych.

– Oczywiście, więc już nic nie mogłam poradzić”.

 

TA ROZMOWA POCHODZI z chińskiego filmu dokumentalnego. Tak rozmawiałem z panią L., naczelniczką wydziału w pekińskim biurze bezpieczeństwa publicznego. Przypuszczam, że ma rangę co najmniej naczelnika, gdyż zawsze, kiedy ją spotykam, jest w towarzystwie mężczyzny, który sprawia wrażenie jej asystenta; on najwyraźniej jest jej podwładnym, otwiera przed nią drzwi, jest kierowcą i podaje herbatę. Ponieważ L. jest jeszcze relatywnie młoda, raczej nie może być całkiem samodzielna na stanowisku, jej ranga nie równałaby się może funkcji dyrektora, ale to ona podejmuje decyzje, dlatego mówię o niej jako o „naczelniczce wydziału”, lub kimś podobnym. L. studiowała (a więc ma jakieś wykształcenie), jest młoda i ładna (całkiem pociągająca), oczywiście należy do partii (musiała zostać przyjęta jeszcze podczas studiów), teraz może wydawać rozkazy kolegom i otrzymała przydział, jak to się u nich nazywa, do „międzynarodowych nazwisk” (w tym wypadku – do mnie) i do międzynarodowego związku pisarzy. A więc biuro darzy ją całkowitym zaufaniem. Gdy widzę czerwony dywan, który się przed nią rozciąga, wiem, że zapewne wkrótce wespnie się po wyścielonych nim miękkich stopniach wyżej. Kto wie, czy nie zostanie panią minister. Określenie „bezpieczeństwo” przed nazwą wydziału oznajmia dobitnie, że to byle jaka [AK1] pozycja. „Wydział bezpieczeństwa” podlega Ministerstwu Bezpieczeństwa Państwa. A to jest instytucja, która po cichu i w ukryciu zajmuje się wszystkim. Jej cień stoi przed drzwiami każdego myślącego samodzielnie i zagląda w oczy każdemu, kto stara się w Internecie przemawiać własnym głosem. W Chinach nie ma nikogo, o kim służby bezpieczeństwa nie miałyby informacji. Z faktycznym bezpieczeństwem ma to niewiele wspólnego, ta stała obecność jest jak zgrzyt szkła pocieranego palcami lub szczęk zatrzaskujących się metalowych drzwi celi. W szkolnych czytankach nie ma ani słowa o tym, co zapisane jest na każdej stronie naszego życia.

Kto pamięta czasy zimnej wojny, dobrze wie, czym jest „bezpieczeństwo”. Dlaczego przypominam teraz tę Chinkę? Zdziwiło mnie, że wypowiada się tak swobodnie. Ani krztyny wstydu czy zwątpienia, przeciwnie, rodzaj dumy. Skąd to się bierze? Sama sobie wydaje się całkowicie na miejscu. Corocznie spośród sześciu milionów absolwentów szkół wyższych tylko niewielka część zdaje egzamin wstępny do służb publicznych. To pierwszy krok do dobrze rozwijającej się kariery. Dzięki korupcji panującej wśród funkcjonariuszy bezpieczeństwa można szybko się wzbogacić. Ceną, jaką się za to płaci, jest oczywiście bezwarunkowa akceptacja państwa. Legitymacja partyjna jest pierwszą kartą wstępu.

Kiedyś wiele znaczyło, aby w coś wierzyć. Niedługo po zakończeniu rewolucji kulturalnej, na początku lat osiemdziesiątych, żaden student nie chciał wstąpić do partii, poza nielicznymi, którzy wierzyli. Podczas komercjalizacji w latach dziewięćdziesiątych znów każdy student pragnął otrzymać legitymację partyjną. To jedna z oznak kompletnego zaniku wiary w cokolwiek w społeczeństwie. Być członkiem partii to tyle, co stanąć do współzawodnictwa na rynku pracy. Wiara w korzyść to jedyny rodzaj wiary. I czego tu się wstydzić, jeśli bycie w partii jest dla każdego oczywiste jak powietrze do oddychania? L. wspięła się na pierwszy szczebel drabiny wiodącej do sukcesu. A teraz może z dumą i niezachwianą wiarą w siebie pokonywać następne szczeble kariery.

Wszystko brzmi logicznie, niepokoi mnie jednak historyczny krok w tył. L. żyje w Chinach XXI wieku, a nie w kraju komunistycznym, jakim były Chiny do 1989 roku. Słowo „funkcjonariusz bezpieczeństwa” w czasie zimnej wojny i w Chinach, i w Związku Sowieckim zawsze miało wydźwięk pejoratywny. Każdy myślał od razu o szpiclach, śledczych, o zdradzie i złodziejstwie, o sztucznie fabrykowanych kłamstwach i oskarżaniu niewinnych. A ten, kto to robił, był uznany za moralnie zdeprawowanego. Sami funkcjonariusze to wiedzieli, to była podstawa, prowadząca do upadku komunistycznych państw w Europie: poczucie wstydu. To było jak nieczyste sumienie, które nie daje spać po nocy. Zmieniła się epoka, a jednak czuję się jakby mi przestawiono zegarek do tyłu. W XXI wieku znowu można być dumnym z funkcji w „bezpieczeństwie”. Należy się do kluczowych postaci systemu władzy w Chinach i swoją pracę wykonuje się z oczywistym przekonaniem. Tego rodzaju postęp, dokonany od czasu zimnej wojny, okazuje się regresem, co budzi we mnie strach i trwogę. 

 

W GRUDNIU 2012 PISARZ MO YAN jako pierwszy obywatel chiński otrzymał literacką Nagrodę Nobla. Podczas konferencji prasowej w Królewskiej Akademii Szwedzkiej nie powtórzył on własnej wypowiedzi z października, tuż po ogłoszeniu wiadomości o nagrodzie: że chiński rząd powinien jak najszybciej uwolnić laureata pokojowego Nobla Liu Xiaobo, który pozwolił sobie na wypowiadanie się o chińskiej polityce reform. Dziennikarze z całego świata byli zdziwieni. Mnie to cofnięcie się wcale nie zdziwiło. To logiczne, jeszcze raz ukazały się skutki dewastacji. W momencie wzruszenia wiadomością jego serce wypełnił poryw idealizmu. Po kilku miesiącach namysłu – oczywiście wspartego instytucjonalną pomocą – ten poryw został zduszony. Zamieszanie wokół Nobla szybko przemija, a przecież życie Mo Yana toczy się w Chinach. Osobiste korzyści, o które szybko zaczął się troszczyć, są w końcu dla niego najważniejsze. Powieści Mo Yana to dziedzictwo literatury lat osiemdziesiątych, gdy jeszcze istniała zdolność analizowania spraw politycznych. Dzięki ukazaniu cierpień przeszłości, które składają się na teraźniejszość, nie są one pozbawione siły. Ale w zwyczajnym życiu jest on małym pionkiem, musi wykazywać przed państwem gotowość służby i zamykać oczy na los przedstawiciela jego własnej profesji. Nie bez kozery nazywa się mo yan – czyli psst! Nic nie mów! Ten pseudonim był w mediach przedmiotem żartów. Mnie jednak śmiech zamiera w gardle. Stara przestroga: „Jedno nieopatrznie rzucone słowo może wiele kosztować” była dobrze znana chińskim intelektualistom, począwszy od średniowiecznej inkwizycji literackiej po czasy rewolucji kulturalnej Mao. Naturalnie Mo Yan jest świadomy, jakie konsekwencje miałoby potwierdzenie apelu o uwolnienie Liu Xiaobo. Dobrze wie, że musi ważyć każde słowo. Jego dylemat rysuje mi się bardzo wyraźnie: z jednej strony zachodnie media, które oczekują od niego, aby zdarł z siebie nienawistną maskę nałożoną przez chińskie władze, z drugiej – państwo, które trzyma jego los w garści. Obie strony są drapieżne, czają się, aby go rozerwać. Taki jest wybór, który Mo Yan odczuwa jako brak wyboru. Może tańczyć po ostrzu noża i cały świat będzie się przypatrywał, czy się pokrwawi.


 [AK1]nie byle jaka?

 

Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 12/2013- Józef Kozielecki

Józef Kozielecki

 

SZAULISI: POMOCNICY SZATANA

Siła prawdy nas pojedna

Józef Tischner, 1984

  Czy w czasach dominacji pozytywnego myślenia w ogóle warto zajmować się zbrodniami nazistów i komunistów? Czy ważna jest analiza traumatycznego stresu, panującego w gettach i łagrach? Odpowiadam na te pytania twierdząco. Jeszcze niecałe zło szalejące w ubiegłym wieku zostało opisane, zinterpretowane i wyjaśnione. Ciągle jeszcze są białe plamy, ukryta prawda, zatarte ślady, sfałszowane fakty. Udowodnię to na przykładzie Ponar, leżących w okolicach mojego rodzinnego Wilna.

Dramat na Ponarach

Doznałem szoku, gdy przed laty dowiedziałem się, że Ponary były miejscem największej kaźni na Kresach, małym Oświęcimiem. Ale najbardziej wstrząsnęła mną wiadomość, że młodzi Litwini – ochotnicy, zwani szaulisami – rozstrzelali tam wraz z Niemcami 100 tysięcy ludzi, w większości Żydów, a także Polaków, Białorusinów, Cyganów. Tomas Venclova z odwagą i szczerością pisał, że „strzelcy ponarscy”, naciskając na spust, zhańbili naród litewski. Dokonywali rzezi. Morderstwo trzeba nazwać morderstwem, niezależnie od tego, kto jest jego sprawcą.

Wiedza o czynach szaulisów jest znikoma. Wprawdzie przerwano już zmowę milczenia i ukazało się sporo książek na ten temat, że wymienię tylko publikacje J[AK1] . Krajewskiego, Stanisławy Lewandowskiej czy Tomasa Venclovy, ale to wciąż za mało. Tym bardziej że niewielu Polaków do nich zagląda. W artykule tym nie tyle jednak interesuje mnie opis zbrodni, a więc prawda powierzchowna (organizacja miejsca kaźni czy liczba ofiar), ile prawda głęboka, którą trzeba dopiero odkryć (motywy zbrodni, siła nadrzędnego systemu Zimbardo itd.). Wiedza o tej ostatniej jest szczególnie ograniczona.

Ponary położone są zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum Wilna. Przed wojną były ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców miasta. W ponarskim lesie ludzie latem zbierali grzyby i poziomki. Zimą zjeżdżali na sankach lub nartach ze wzgórz ponarskich. Zbudowano tam sielankową kolonię domków letniskowych i mieszkalnych. Groza zaczęła się w roku 1940. Wojsko sowieckie zaczęło budować w Ponarach bazę paliwową dla pobliskiego lotniska. Powstały gigantyczne doły i rowy.

 


 [AK1]Józefa?

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika Odra

Odra 12/2013- Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

 

WIELCY NARRATORZY

 

Po prawej stronie sceny politycznej roi się od polityków, którzy od lat nie mają realnej władzy, a mimo to narzucili Polakom wizję kraju – spętanego, osuwającego się w przepaść, zawłaszczonego przez elity. Dzięki umiejętnej narracji, dzięki zawłaszczeniu takich pojęć, jak „patriotyzm”, „niepodległość”, „silna Polska”, zdobyli rzesze już nie tyle wyborców, co prawdziwych wyznawców.

Na czele wielkich narratorów prawicy od lat kroczy Jarosław Kaczyński, który od kiedy stracił stanowisko w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, nieustannie odkrywa nowe spiski elit, kolejnych agentów sterujących życiem publicznym i gospodarką. Poglądy szefa PiS dobrze oddaje sejmowa debata z 2005 roku, gdy mówił on o dzierżącym władzę w Polsce czworokącie składającym się z części służb specjalnych, części środowisk przestępczych, części polityków i części środowisk biznesowych. Nie bez przyczyny podczas tego samego wystąpienia prezes Prawa i Sprawiedliwości dodał, że jego partia jest w pełni lojalna wobec Polski i Polaków. Nie bez przyczyny, bo inne ugrupowania, jak z pewnością miał się domyślić słuchacz, były lojalne wobec obcych. Nikt inny nie potrafił dotąd tak dobitnie i bezapelacyjnie jak on przekreślić III Rzeczpospolitą, nazywając ją rosyjsko-niemieckim kondominium, niewielu dostrzegło tyle afer i spisków i nie zasiało wśród Polaków takiej nieufności do instytucji państwa. Niewielu też potrafiło sprowadzić całą polską rzeczywistość ekonomiczną do przekrętów.

 

W łapach rosyjskiego niedźwiedzia, pod dyktatem Niemiec

Podobnie, choć z reguły wyraża swoje poglądy ostrzej, postrzega ostatnie ćwierćwiecze Antoni Macierewicz, główny głosiciel teorii o wymierzonych w Polskę spiskach. Swoją wielką sztukę Antoni Macierewicz zaczął pisać w trzecim roku polskiej rewolucji i do dzisiaj Spisek przeciwko Polsce nie schodzi z afisza. Były minister spraw wewnętrznych musi być utalentowanym autorem, bo mimo że dekoracje oraz główni bohaterowie pozostają właściwie niezmienni, to wciąż nie brakuje mu widzów. Więcej – ich liczba rośnie.

Umiejętności konstruowania fabuły, wyszukiwania wciąż nowych wątków i ich splatania, Antoniemu Macierewiczowi mogą pozazdrościć najwięksi autorzy szpiegowskich thrillerów: Forsythe, Clancy, Dobbs, czy Daniel Silva… Fabuła tej sztuki jest prosta i to stanowi jej największą zaletę: oto w latach osiemdziesiątych wszechpotężne sowieckie służby specjalne dochodzą do wniosku, że nie da się już dłużej utrzymać Związku Radzieckiego. Wspólnie ze swoimi lokalnymi odpowiednikami – SB i służbami wojskowymi w Polsce, Stasi w NRD, StB w Czechosłowacji, Securitate w Rumunii, AH na Węgrzech – doprowadzają do upadku zależne od siebie reżimy w Europie Środkowej i obsadzają na szczytach władzy dawnych opozycjonistów. Oczywiście starannie wybranych, którzy z jakiegoś powodu, mimo że wiele lat spędzili na walce z komunizmem, teraz nagle stają się sprzymierzeńcami swoich dawnych prześladowców. Zagadka szybko się rozwiązuje: okazuje się, że większość dawnych bohaterów opozycji współpracuje z komunistycznymi służbami specjalnymi od lat, a nawet dziesięcioleci. To nieomal „śpiochy” – rodzaj agentów od zawsze najbardziej pobudzający wielbicieli szpiegowskich powieści.

Przykładem Wiesław Chrzanowski, nestor opozycji w Polsce, syn ministra z okresu II Rzeczpospolitej, wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, którego Macierewicz oskarżył, że współpracował najpierw z Urzędem Bezpieczeństwa, a po jego rozwiązaniu ze Służbą Bezpieczeństwa. Przykładem Lech Wałęsa, przykładem… etc. To dzięki ich działalności – we współpracy z kolaborującymi z komunistami Michnikiem i Kuroniem – Polska, zdaniem Macierewicza i jego akolitów, nigdy nie wyrwała się z łap rosyjskiego niedźwiedzia, a na dodatek poddała się dyktatowi Niemiec, biznesowych grup interesów i międzynarodowych organizacji, które wysysają z niej ostatnie soki.

Gdyby to naprawdę była tylko sztuka teatralna lub polityczny thriller wydany nakładem „wSieci”, najpewniej nie okazałby się bestsellerem, a Hollywood nie zrobiłby z niego hitu na miarę Polowania na Czerwony Październik lub sagi z agentem Jamesem Bournem. Nie byłby to nawet sukces, którego doświadczyły Psy, Operacja Samum, czy tym bardziej Stawka większa niż życie. Ale widać w Polsce trudniej osiągnąć sukces w literaturze niż na scenie politycznej.

Więcej w grudniowym numerze Odry

Odra 11/ 2013 - ROZMOWA Z RENATĄ LIS

SPADAMY WE WSZYSTKICH KIERUNKACH

 

O Marii Janion i Jolancie Słobodzian, o kryzysie humanistyki, rozpadzie wspólnoty duchowej w Polsce, biurokracji „grantowej” i eklektycznej tożsamości  –  z Renatą Lis rozmawia Mariusz Koryciński

Mariusz Koryciński: Mam przed sobą książkę Nasze pojedynki o romantyzm z 1995 roku, która dokumentuje konferencję pod tym samym tytułem, zorganizowaną w IBL PAN dwa lata wcześniej. Czytam wypowiedź Marii Janion: Pani Renata Lis powiedziała, że nie można mówić o ja wewnętrznym Chateaubrianda jako o czymś jednolitym, bo on sam wielokrotnie mówi, że to ja przyczepia się do ludzi, którzy umierają, do pejzażów itd.. Wypowiedziała pani te słowa podczas zajęć prowadzonych przez Marię Janion. Jak dziś wspomina pani tamte „pojedynki o romantyzm”; jak pani wspomina głównego „wojownika” z tamtych czasów – Marię Janion?

Renata Lis: Sięga pan do mojej prehistorii, to było tak dawno temu, że właściwie w innym życiu. Na zajęcia Marii Janion chodziłam dobrych kilka lat, zaczęłam na początku lat 90., bodajże na drugim roku studiów, mimo że było to seminarium magisterskie. Interesował mnie romantyzm, a Maria Janion była znawczynią epoki, zarówno w jej polskim, jak europejskim wydaniu. Seminarium to miało swoją legendę, wywodzącą się z czasów PRL-u, kiedy Maria Janion uczyła w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. Wykształciła kadry dla wydziału filologicznego przyszłego uniwersytetu, dzisiaj jej dawni studenci są docentami i profesorami. Zapisem tamtych gdańskich zajęć są Transgresje, seria komentowanych antologii na tematy graniczne –  szaleństwo, seks, śmierć itd. – oparta w dużym stopniu na niedostępnej wtedy w Polsce literaturze, głównie francuskiej. Gdańska legenda, kultywowana przez jej bohaterkę, z czasem wręcz mitologia, chyba nigdy nie przystawała do rzeczywistości warszawskiej, jednak na studentach i tak wywierała wrażenie: miło było żyć w przekonaniu, że uczestniczy się w czymś wyjątkowym, w wielkim projekcie oświatowym, który odwróci bieg dziejów… Ja też temu ulegałam, w pewnej chwili nawet bardzo. Atmosfera panowała mocno sekciarska, pamiętam taką quasi-masońską zabawę-nie-zabawę w Towarzystwo z Wieży (motyw z powieści Goethego Wilhelm Meister); polegała ona na tym, że niektórzy studenci Marii Janion, wybrani przez nią samą (byłam w tym gronie), mieli do niej mniej oficjalny dostęp, m.in. w czasie poseminaryjnych obiadów w kawiarni na ostatnim piętrze Pałacu Staszica.

Przez żołądek do serca Marii Janion?

Te obiady wyglądały tak, że Maria Janion w swoim granatowym „mundurze” z fularem jadła obiad, a my siedzieliśmy nad jakąś herbatą czy kanapką, bo jako studenci nie mieliśmy pieniędzy (śmiech). Nie był to zresztą jedyny przejaw feudalizmu w naszych stosunkach. W czasie tych bardzo długich obiadów (seminarium zaczynało się o dziesiątej, kończyło koło pierwszej, a z Pałacu wychodziliśmy często o czwartej, piątej po południu) toczyły się rozmowy na różne tematy, nie tylko literackie, również społeczno-polityczne i osobiste, które nierzadko przybierały postać intensywnej perswazji. Profesor Janion chyba nieszczególnie lubiła sytuacje, kiedy jej studenci doświadczali czegoś, co mogłoby doprowadzić ich do życia rodzinnego: mąż, żona – zdarzało się, że takie pomysły były wykpiwane, wyraźnie to pamiętam. Sama zostałam kiedyś niemal zgilotynowana werbalnie (przez Marię Janion i kolegów), ponieważ nie chciałam uznać całkowitego bezsensu Powstania Warszawskiego. Kiedy indziej znów naraziłam się pomysłem wyjazdu nad Jezioro Bodeńskie, żeby żyć tam we wspólnocie antropozofów, pracować w ziemi, medytować. Bywałam za to wysyłana na zebrania Unii Pracy, miał to być szczególny przywilej, wyższy stopień wtajemniczenia. Byliśmy kształtowani w bardzo określony sposób, mieliśmy zasilić szeregi rewolucji lewicowo-liberalnej oraz wykonać konkretne zadania na polu historii literatury, mówiło się o tym w zasadzie otwarcie. Mam wrażenie, że my sami, z naszymi osobowościami, zainteresowaniami, potrzebą dociekania prawdy, liczyliśmy się w gruncie rzeczy mało, choć z pozoru wyglądało to inaczej.

Trochę to smutne…

Dlatego wielu moich kolegów z tamtych lat, ludzi wybitnych, prędzej czy później, mniej czy bardziej dramatycznie, ale jednak się z Marią Janion rozstało. Może nawet mówię to także w ich imieniu?... Kiedy myślę dzisiaj o tamtym seminarium, to po stronie korzyści umieszczam – tylko i aż – właśnie tę solidną lekcję romantyzmu, zwłaszcza europejskiego, jaką odebrałam tam w ciągu pierwszych semestrów, zanim profesor Janion zmieniła zainteresowania intelektualne: co tydzień słuchaliśmy jej erudycyjnego wykładu, czytaliśmy po kolei najważniejsze dzieła Goethego, Rousseau, Chateaubrianda, rozmawialiśmy o tym bez pośpiechu i bez związku z jakąkolwiek doraźnością. Proszę sobie wyobrazić: to było miejsce, gdzie przez pół roku albo dłużej można było studiować same Pamiętniki zza grobu! Jestem przekonana, że nie byłoby to możliwe nigdzie indziej. Nie było też możliwe – niestety – nigdy potem. Chciałabym to przeżyć jeszcze raz i żeby to się nigdy nie kończyło…

 

Więcej w listopadowej Odrze.

Odra 11/ 2013 - Edward Balcerzan

Edward Balcerzan

 

OSOBISTE DOKTRYNY BADAWCZE

Wiedza o literaturze, mająca być po prostu – w  oczekiwaniach naiwnych,  młodzieńczych, uczniowskich, studenckich – godnym zaufania  przewodnikiem po krętych drogach i zdradliwych bezdrożach sztuki literackiej; sama obfituje w równie – jeżeli nie bardziej! – poplątane szlaki, rozstaje, wertepy, ostępy.  Nierzadko się w nich gubi, tonie, traci oddech.

Dziw, że żyje.

Co jakiś czas słyszymy, że o dziełach sztuki słowa nie należy mówić, trzeba o nich milczeć, gdyż to one same, skomponowane z elementów mowy, mówią za siebie o sobie. Czytelnicy zniechęceni wielojęzycznością wiedzy o zagadkach artystycznego piśmiennictwa usiłują  poszukiwać  wyjaśnienia tych zagadek  – w samej literaturze. Zatem (upierają się zniechęceni): Treny Jana Kochanowskiego mówią  same o sobie całością Trenów, najpełniejszym wyjaśnieniem znaczeń Kwiatów polskich Juliana Tuwima mogą być – czytane od początku do końca – Kwiaty polskie, i nie ma celniejszej egzegezy  Kamienia na kamieniu Wiesława Myśliwskiego niż poddany uważnej lekturze  tekst tej powieści. W pewnym sensie rzecznicy takiej postawy wygrywają… statystycznie, bowiem któż z nas, ludzi książkowych, nie ma w swojej pamięci utworów czytanych bez jakichkolwiek wskazówek zewnętrznych, deszyfrowanych jedynie w odniesieniu do lekturowych przyzwyczajeń i doświadczeń, nabytych w kontakcie z  innymi utworami?  Można zaryzykować twierdzenie,  że w światowym księgozbiorze – wyobraźmy go sobie – utworów przeczytanych zdecydowaną większość stanowią takie, które przyjęliśmy – przeżyliśmy, zrozumieliśmy, zapamiętaliśmy – bez czyichkolwiek, wcześniejszych instrukcji,  więc bez pomocy wstępów, posłowi, komentarzy autorskich  czy uwag tłumaczy, i bez recenzji, laudacji, polemik  czy jakichkolwiek innych świadectw recepcji cudzej.

Aliści  nieprzejednani,  nastawieni  jawnie antyliteraturoznawczo,  mogą  przeżyć chwile grozy, jeżeli trafią  na wkomponowane w teksty literackie, fragmenty literaturoznawcze, napisane – o zgrozo! –  językiem poetyki, teorii procesu twórczego,  krytyki literackiej, manifestu, teksty  tworzące jedną z odmian liryki, powieści lub dramatu, nazywaną (za Arturem Sandauerem)  autotematyczną.  Literatura  bywa nie tylko  teorią, historią, krytyką świata, widzialnego i niewidzialnego, ale także próbą własnej teorii, historii lub krytyki.  Wypowiada się  w dwóch porządkach: języka i metajęzyka. Jeżeli odrzucimy metajęzyk, co poczniemy z potężnym magazynem dzieł i  arcydzieł literackich, które nie tylko kreują światy suwerenne, ale i chcą z nami rozmawiać  na temat własnych kreacji?

*

Spróbuję (w skrócie) wytropić i na własnym przykładzie pokazać okoliczności oraz psychologiczne mechanizmy jednostkowego odrzucania jednych i przyswajania innych norm  lekturowych,  artystycznych uwrażliwień, scenariuszy interpretacyjnych, co w  rezultacie przyczynia się do  rozpoznania pewnych  przekonań literaturoznawczych jako zdecydowanie „cudzych”,  innych jako  „własnych”. Bez wątpienia: wszelkie doktryny badawcze, poznawane uniwersytecko, zawsze są czyjeś, i w tym aspekcie – podobnie jak słowa – są cudze, uprzednie wobec naszych zainteresowań literackich, uformowane przez starsze od nas generacje i wygenerowane przez wcześniejsze niźli nasze  doświadczenia. Nikt nie rodzi się biografistą, wpływologiem, formalistą, neoarystotelikiem, hermeneutą, strukturalistą lubo poststrukturalistą. Choć – czy na pewno?... Wszak elementarne rysy literackiej wrażliwości mogą być dziedziczone, podobnie jak pozostałe cechy charakteru człowieka. Jedną z takich, naturalnych, niewyuczonych a niesłychanie istotnych „władz umysłu”  przyszłego znawcy sztuki słowa jest zdolność lub niezdolność do wizualizacji literackich przestrzeni, mentalnego widzenia konfiguracji kolorów i form, wyobrażania sobie relacji między widzialnym a niewidzialnym – sugerowanych przez język. Tak oto  potencjalna gotowość przyjęcia którejś z badawczych  doktryn, a zarazem  negacja szczególnie obcych   systemów wiedzy o literaturze,  zaczyna – emocjonalnie, spontanicznie! – kształtować się bardzo wcześnie, wraz  z dojrzewaniem osobowości jednostki, i to od pierwszych  spotkań z językiem i światem  –  jeszcze przedliterackim.

Jak – nie tracąc naturalnej ciekawości czytelniczej, nie niwecząc pamięci impulsów najpierwszych, które uczyniły nas odbiorcami wierszy i powieści – opanować i przetrwać  zamęty podwójne, ogarniające zarówno sztukę literacką, jak i pisarstwo jej komentatorów, wymagające komentarzy tudzież komentarzy komentarzy?  Doradzić mogę  jedno: żadnej tezy metodologicznej, żadnego zbioru pojęć literaturoznawczych, żadnych recept lekturowych, modnych czy niemodnych, importowanych czy rodzimych, z listy uniwersyteckich lektur obowiązkowych  czy krzewiących się poza instytucjami  – nigdy! – nie warto przyjmować na wiarę,  na rozkaz, dla świętego spokoju, gwoli spełnienia chwilowych terrorów mody czy politycznej poprawności,  bezkrytycznie,  bez weryfikacji. A jedynym kryterium oceny, decydującym o przyjęciu lub odrzuceniu tej czy innej doktryny badawczej, nie powinno być nic innego, jak tylko  osobiste literackie doświadczenie. Własny gust, własna wrażliwość, własna wyobraźnia.

„Nuta człowiecza” – by posłużyć się genialną metaforą Józefa Czechowicza – najważniejsza z wszystkich nut w  zbiorowych oraz w indywidualnych partyturach, zwłaszcza w kontrapunktowych  grach prób i błędów, z których przyszły badacz-humanista usiłuje  wysnuć w miarę stałe przekonania, niesie w sobie wiele niebezpieczeństw. Jej, po wielu latach, odsłuchanie z pamięci i  powtórzenie w autobiograficznej  (o)powieści edukacyjnej, lub choćby tylko w szkicu  opowieści, a taki szkic za chwilę się tutaj pojawi, może być dla czytelników, z jednej strony, zbyt „ferdydurkiczny”,  z drugiej , miejscami, zanadto egzotyczny.

Ferdydurkiczną z natury, celnie uchwyconą nie tylko przez Gombrowicza, ale przez wiele innych prób literackiego odtworzenia sytuacji ucznia, wychowanka,  alumna, rekruta, debiutanta (w utworach Emila Zegadłowicza, Jana Parandowskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Zbigniewa Uniłowskiego, Maksyma Gorkiego, Roberta Musila) staje się  obrona  niedojrzałości przed dojrzałością, do której  wszak, paradoksalnie, niedojrzałość ostatecznie zmierza.  Do dyspozycji  osoby znajdującej się niżej w hierarchii wiedzy i umiejętności niż autorytet-profesjonalista, pozostaje, rzekłby Michaił Bachtin, śmiech karnawałowy, wyzwalający w celach samoobronnych –  reakcje parodystyczne, prześmiewcze, kabaretowe. Aby nie ulec bezapelacyjnie dyktaturze autorytetu, szukamy w nim słabości, ułomności, łatwej do skarykaturyzowania maniery, słowem:  bezbronnych  śmiesznostek. Stąd nawet w sentymentalnych wspomnieniach o ludziach, którym zawdzięczamy nasze dojrzewanie,  wszechobecność anegdoty.

Narracyjna trudność takich wspomnień polega na kolizji celów. Nie da się wskrzesić prawdy dojrzewania – zacierając ślady  emocji młodzieńczych, zapominając o ich  sztubackim (często) charakterze. Zarazem to, co było w dobie terminowania naturalną strategią przekory, przywoływane po wielu latach może wydawać się niesprawiedliwe i krzywdzące bohaterów naszych memuarów. Należy więc, niejako równocześnie,  w imię tej samej prawdy minionego, wychodzić poza karnawałową samoobronę,  która wcale nierzadko miała charakter czysto sytuacyjny, była tyleż potrzebna, co i nieszczera jako  tworzywo folkloru grupy rówieśniczej.  A poza grupą, poza folklorem, w milczeniu  wiele słów, usłyszanych od wykładowcy, jego – nawet –  gestów, jego – nawet – intonacji, traktowało się i przeżywało jakże serio.

Egzotyczne są z kolei  – i to we wszelkich autobiografiach –  realia edukacyjne. Pewne kwestie, zagadkowe  dla  generacji  wcześniejszej niż nasza, po latach  robią wrażenie  szkolnych oczywistości. (Jurij Łotman miał dla dawnych pytań, przemienionych w niekwestionowane odpowiedzi, miejsce w przestrzeni zwanej „wiedzą ponaukową”).  Z kolei inne, niegdysiejsze  oczywistości, odczytujemy jako inspiracje do rewizji i zaproszenia do nowych oświetleń. Tak przemieszczają się granice  między jasnym a niejasnym.

Czy to znaczy, że – wskutek tylu różnic i przemieszczeń – pokolenia nie mogą się porozumieć? Nie tylko mogą, ale bardzo często porozumienia międzypokoleniowe konstytuują trwalsze nawyki myślowe niż uzgodnienia wewnątrzgeneracyjne. Jeżeli zdarza mi się niekiedy ujawniać własne doświadczenia i przeżycia z okresu młodości (zawodowej, literaturoznawczej), postępuję tak z nadzieją, że swoista, niechby  nawet  trudno czytelna w detalach „ezgotyka” moich edukacyjnych realiów, nie musi blokować przekazu, bo  w odmiennych okresach historii kultury literackiej pozostają  miejsca wspólne. Są one tożsamością   aury emocjonalno-intelektualnej procesu wchodzenia w dojrzałość. Powtarzalnością  psychosfery. Młodość polonistyczna, literaturoznawcza  połowy lat pięćdziesiątych XX wieku, tak jak literaturoznawcza młodość początków drugiej dekady XIX wieku (pokolenia moich niedawnych seminarzystów i obecnych  doktorantów), upodobnia do siebie gwałtowna dynamika zmian, eksplozywna dialektyka nagłych zwrotów metodologicznych,   zamęt idei,  pojedynek konformizmu z buntem, starcie plagiatowości z oryginalnością, wojna mody z niemodą. Góruje nad tym nieodparta potrzeba uporania się z chaosem. 

Realia jakże odmienne.

Stan emocji? Pod wieloma względami taki sam.

 

*

 

W czasach licealnych nie zdawałem sobie sprawy ani z istnienia repertuaru zróżnicowanych  sposobów obcowania z literaturą, ani z konfliktów i napięć między rozmaitymi doktrynami.  Co innego spory pisarskie,  antagonizmy estetyk, „piórowe wojny” (celna metafora Agnieszki Kwiatkowskiej)  między pokoleniami – choćby omawiana na lekcjach języka polskiego walka klasyków z romantykami, upamiętniona – z jednej strony –  wzgardliwym „a kysz, a kysz”, skierowanym przeciw  twórcy Dziadów, a z drugiej –   rzuconym w środek obozu klasyków – oskarżeniem „martwe znasz prawdy”…  

Orientowałem się dość dobrze – jak na licealistę „ery błędów i wypaczeń”  – w burzliwych dziejach rosyjskiego kubofuturyzmu. Jednym z przewodników po wertepach dwudziestowiecznego artyzmu był w latach  mojej  szczecińskiej  autoedukacji  estetycznej wybór pism Sergiusza Eisensteina (po rosyjsku), sławiący  trud i blask nowatorstwa, które oznacza stan bezustannej polemiki form i  heroicznej odnowy przekonań dotyczących sztuki. Na rok przed maturą czytałem – chłonąłem! – opublikowane w 1955 roku Najmniej słów Juliana Przybosia, które wtajemniczało mnie w aktualne  kontrowersje postaw poetyckich; nie chodziło już o słuszną ideologicznie i zarazem jakże abstrakcyjną wyższość literatury „postępowej” nad „wsteczną”, ale o domowe spory autorów współczesnych; Przyboś  wojowniczo i bezpardonowo  przeciwstawiał   akademijnym wierszom młodszych od siebie „tyrtejów” realizmu socjalistycznego – awangardowe, wymagające czytelniczego mozołu, odkrycia nowych sytuacji lirycznych.

W tych materiałach pojawiała się myśl o odbiorcy – spontanicznym lub profesjonalnym – z reguły jako o kimś, kto ma do wyboru: rozumieć w pełni lub w niepełni, wieloaspektowo lub jednostronnie, albo nie rozumieć ani w ząb  intencji twórcy. Istota  dzieła sztuki była równoznaczna z prawdą artysty – zapisaną w doświadczeniu procesu twórczego, obejmującego całe jego życie. Poetą się nie bywa od czasu do czasu, poetą się jest nieustannie, upierał się Przyboś, polemizując z sądem Cypriana Kamila Norwida. Wydawać by się mogło,  że czytelnicy, krytycy, badacze mają do powiedzenia o literaturze tylko to, czego nie zdążył lub nie chciał powiedzieć wcześniej sam twórca, będący pierwszym autorytetem i ekspertem własnej działalności. Zdejm okularów rower, profesorze / ja sam o sobie wszystko wyłożę – grzmiał Majakowski w poemacie Na cały głos

W perspektywie szerszej i dojrzalszej awangardowe widzenia komunikacji literackiej wcale nie są aż  tak schematyczne.  Racje artysty, owszem, dominują  tu nad racjami egzegety, a odczytania znawcy nad emocjami nieprofesjonalisty.   Dominują dlatego, że utalentowanych egzegetów każde nowatorstwo ma w chwili startu niewielu, a od bełkotu obrażonych i zdezorientowanych  przeciwników można się rozchorować (niczym od blekotu). Lecz w miarę upływu lat i utrwalania się  kanonów nowej wrażliwości – (wszelki) awangardyzm (romantyczny, symbolistyczny, futurystyczny, nadrealistyczny, lingwistyczny etc.)  zaczyna kształtować własną krytykę, ustanawia własną hermeneutykę, ba: projektuje własną historię i teorię sztuki. W rezultacie  energie recepcji   wykraczają poza świadectwa  ekspresji doświadczeń pisarskich, stają się instancjami kontrolującymi autorskie utopie, mity, nadinterpretacje, przeciwstawiając zamiary autora faktycznego – wprojektowanym w poetykę dzieła  dążeniom  autora wewnętrznego, nazywanego w polskiej nauce o literaturze wymiennie podmiotem czynności twórczych lub „ja” tekstowym. Przemija sezon manifestów, zaczyna się pora  studiów, leksykonów, podręczników. Okazuje się też z reguły,  że  zapowiedzi czy przeczucia  tej przemiany  pojawiały się w awangardowych eksklamacjach  bardzo wcześnie, lecz pozostawały  prawie niezauważone. 

Gdy  przypominam sobie teraz moje szczecińskie  lektury (pozaszkolne), dochodzę do wniosku, że powinien był zastanowić mnie artykuł młodego Włodzimierza Majakowskiego o „dwóch Czechowach”. Większość krytyków i czytelników, stwierdzał  młody poeta rosyjski,  podziwia   Antoniego Czechowa jako znawcę zawiłości psychiki jednostki, obserwatora i odtwórcy życia codziennego. Ja natomiast – pisał futurysta – chciałbym go przywitać dostojnie, jako jednego z dynastii „Królów Słowa”. Arcymistrza formy.  Tu wyjątkowo nie  chodziło  o sprzeczne  poetyki autorskie ,  ale   – powiedziałbym dziś – o odmiennie ukierunkowane  poetyki odbioru dzieł tego samego autora. Lecz na refleksję odnoszącą się do  konkurencyjnych  metod poznawania sztuki literackiej  było (dla Edka Balcerzana z klasy 10 b)  o kilka lat za wcześnie.

Sytuacja miała się wkrótce zmienić radykalnie.

 

Więcej w listopadowej Odrze.

Odra 11/ 2013 - ROZMOWA Z VOLKEREM BRAUNEM

NASZĄ UTOPIĄ JEST REALIZM

Z Volkerem Braunem, pisarzem niemieckim, w związku z wydaniem dwujęzycznej edycji wyboru jego wierszy, rozmawiają Krzysztof Ruchniewicz i Marek Zybura.

ODRA: Po opublikowaniu pańskiej najnowszej książki, noweli Die hellen Haufen (2011), której akcja traktuje o fikcyjnym powstaniu robotników w zjednoczonych na nowo Niemczech, konserwatywna prasa pisała z przekąsem, że najwidoczniej nie jest pan szczęśliwy z życia w otwartym świecie i skarży się pan, że nie udało się przekuć socjalistycznej rzeczywistości na socjalistyczny sen. Oczywiście, nad naciąganymi złośliwostkami „FAZ” trzeba przejść do porządku dziennego, ale polskich czytelników z pewnością interesują powody pańskiej nieskrywanej dezaprobaty dla kierunku, w jakim potoczyła się niemiecka historia w latach 1989–1990. Zdumieni byliśmy wtedy w Polsce usiłowaniami wschodnioniemieckich intelektualistów, w tym i pańskimi, by znaleźć „trzecią drogę” dla upadającej NRD, czyli próbami zachowania jej państwowej suwerenności. Polska opozycja już w latach siedemdziesiątych wypowiadała się za zjednoczeniem Niemiec, widząc w tym podstawowy warunek wybicia się na niepodległość przez samą Polskę.

Volker Braun: Die hellen Haufen przyjęto w Niemczech z tak niezmierną sympatią, że zjechanie książki w jednej gazecie absolutnie mi nie przeszkadza. Opowiadam w niej przecież o czymś niesłychanym, czymś, co się nie wydarzyło: o oporze przeciwko wywłaszczaniu społeczeństwa, a więc przeciwko dezindustrializacji Saksonii, Turyngii, Saksonii-Anhalt itd. Nie doszło do takiego powstania, bo świadomość ekonomicznego krachu pojawiła się dopiero wtedy, kiedy powstały nowe podziały społeczne. A moje pragnienie Niemiec jest poza tym starszej daty: jeszcze w szkole podstawowej malowaliśmy plakaty z napisem „Niemcy do jednego stołu!” W mojej pierwszej sztuce teatralnej pada zdanie: To jest największa hałda piachu w Niemczech… Użyłem go tylko dlatego, że podobało mi się to utracone słowo. Gdy pod koniec 1989 roku podpisywaliśmy apel O nasz kraj, chodziło nam jedynie o zachowanie pewnych osiągnięć społecznych. Nie chodziło o żadną „trzecią drogę”. Ostatnio spotkałem się z takim zaszufladkowaniem w Szanghaju i w Ningbo (gdzie niekoniecznie brzmi to pejoratywnie). Etykietkę tę wyprodukowała kiepska maszyna, jaką jest Wikipedia. W rzeczywistości jestem zwolennikiem siódmych, a nawet ósmych dróg.

Zaryzykujmy tezę, że sam pan przyłożył rękę do upadku NRD, nie ustając w „trenowaniu” rodaków w sztuce Chodzenia w postawie wyprostowanej (jak brzmiał tytuł pańskiego zbioru wierszy z 1979 roku). Tak można by zinterpretować wers ze słynnego wiersza Własność (1990), gdzie o swoim kraju pisze pan: Ja sam mu dałem tęgiego kopniaka.

– Już w 1982 roku wyłożyłem w sztuce Die Übergangsgesellschaft całą kawę na ławę. NRD skończyła się najpierw na scenie. Nie dlatego, że sam koniecznie tego chciałem. Cała ta skomplikowana rzeczywistość dyktowała wtedy tak tę sztukę. Zlikwidowaliśmy więc jedno państwo, aby potem wylądować w drugim.

– Dwa państwa niemieckie to już historia, ale istniały przecież przez życie całego niemal pokolenia. W swojej polityce odgradzania się od zachodnich Niemiec władze NRD proklamowały istnienie „enerdowskiej socjalistycznej literatury narodowej”. Istniały pańskim zdaniem po wojnie rzeczywiście dwie literatury niemieckie, jakby to sugerowały liczne, wydawane też na Zachodzie, „historie literatury NRD”? W 1979 roku ukazała się taka również w Polsce. Pański przykład autora publikującego w obydwu tych państwach równolegle, niekiedy nawet wcześniej w NRF aniżeli w NRD, dowodziłby fiaska tego ideologicznego konceptu.

– Owo odgradzanie się było także, nie zapominajmy tutaj o tym, odgradzaniem się od zachodnioniemieckiego rewanżyzmu. Dziwactwo z „literaturą narodową NRD” było późniejsze, było jednym z przejawów zakochania się reżymu w sobie. Nie kruszyłbym o to kopii. Dla autora, producenta te etykietki, te podziały nie istniały. Pisarz pracuje w strumieniu tradycji i w przeciągu wiejącym w przyszłość: przez granice i ponad nimi.

– Delikatna aura melancholii, jaką krytyka chce teraz niekiedy dostrzegać w pańskich tekstach, może i rzeczywiście jest w nich obecna, nie może jednak zwieść czytelnika co do tego, że nadal jest pan „dawnym” Braunem, który wadzi się z naszymi czasami, zajmując stanowisko wobec palących problemów współczesności, choćby wobec splotu ekonomii z ekologią, który stawia nas przed decyzje gospodarcze, społeczne, a więc ostatecznie i polityczne. Rozumienie przyrody zmienia się ciągle w pańskiej twórczości…

– Dostrzec można tę zmianę w wierszach o przyrodzie i odczytać jako naturalne przerażenie. Naturalnie nic nie pozostanie. Nic nie pozostanie naturalne. Pracowałem w młodości w górnictwie odkrywkowym, ale dopiero po latach uświadomiłem sobie rozmiary zniszczenia naszych „przetworzonych krajobrazów”. Moje pytanie z lat osiemdziesiątych o „inną pracę”, o bardziej oględne, przemyślane technologie zdawało się ginąć po przełomie. Nie w powodzi odrzańskiej, ale dlatego, że każdy był szczęśliwy, że w ogóle miał pracę. Ginęło w zalewie towarów! Zagrożenia w kontekście ekonomii i ekologii stawiają to pytanie jednak na nowo i to w wymiarze globalnym.

– Pytany o możliwość utopii w warunkach współczesności powiedziałby pan, że…

Powiedziałbym to, co zawsze: naszą utopią jest realizm. Utopijne potencjały spoczywają, jeżeli gdzieś są, w naszej rzeczywistości. I tak samo jest prawdą, że rzeczywiste stosunki utopijnymi potrafią uczynić najprostsze, normalne potrzeby. Ale i w śmiałych, pięknych projektach sztuki zawiera się element utopijny; np. kiedy w teatrze wszystkie osoby mówią jednym językiem. Lub kiedy autor, obdarzony co prawda wielkim talentem, ułaskawia mimochodem w Miarce za miarkę skazanego na śmierć, który jest zbyt zmęczony, aby umierać. Propozycje, których inne instytucje sobie odmawiają…

– Po niemal półwieczu od czasu pańskiego niemieckiego debiutu książkowego (1965) i mającego miejsce krótko potem debiutu wierszem w Polsce (1967), polscy czytelnicy otrzymują przeglądowy przekrój pańskiej twórczości poetyckiej z całego tego czasu, i to z dedykacją dla nich po polsku. Co zechciałby im pan w przededniu spotkania autorskiego we Wrocławiu w listopadzie tego roku powiedzieć o swoich ewentualnych polskich kontaktach/ kontekstach/impresjach?

– Przede wszystkim jestem szczęśliwy, że ten, by tak rzec, idealny wybór ukazał się teraz w Polsce dzięki przekładowemu wysiłkowi Marka Zybury, Wojciecha Kunickiego, Marka Śniecińskiego, Piotra Stronciwilka oraz Andrzeja Kopackiego. Do tego w pięknej książce, która tak dobrze leży w dłoni. I cieszę się na ponowne spotkanie z kolegami we Wrocławiu. Było żal nam, pisarzom po obydwu stronach Odry, że w latach dziewięćdziesiątych wzajemne kontakty wyraźnie osłabły. Wielkie z powrotem Niemcy koncentrowały się na sobie, wschodnie kraje spoglądały ponad nami dalej na Zachód. Wcześniej żywe było kulturalne i polityczne zainteresowanie bardziej wolnym sąsiadem zza Odry. Były oczywiście ministerialne utrudnienia druku ważnych książek, ale kiedy np. grano Mrożka w Rudolstadt, to jechał tam cały Berlin. Kiedy Berliner Ensemble występował gościnnie z moją sztuką Großer Frieden w Łodzi i Warszawie, to polski minister kultury zorganizował na zapleczu, specjalnie dla nas, projekcję Człowieka z marmuru. Solidarność była w Polsce czynem, u nas Niemców tylko intelektualną zabawą (Berichte von Hinze und Kunze). Granice trzeba było niemal zamykać. Brak recepcji po przełomie odczułem jako stratę.

 

Więcej w listopadowym numerze "Odry"

Odra 11/ 2013 - Michał Jagiełło

Michał Jagiełło

WYZNANIA JEŹDŹCA HISTORII

Książka Karola Modzelewskiego Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca (Iskry, Warszawa 2013) to w dzisiejszych czasach wielki dar dla czytelników: opowieść o biografii, spostrzeżeniach i doświadczeniach z działalności publicznej jednostki wybitnej – nie tylko w swojej naukowej specjalności historyka mediewisty, ale w ogóle w swojej samoistnej całości. To fascynująca lektura dla badaczy najnowszych dziejów Polski, dla uczestników bieżącej polityki. Myślę, że i dla wszystkich wdzięcznych Modzelewskiemu po prostu za to, że jest.

(...) przyda się porządne sprawozdanie z moich doświadczeń w życiu publicznym połączone z odrobiną refleksji – pisze autor. Te dyskretnie podawane przez niego refleksje są zasadniczym lepiszczem, scalającym setki faktów; a od tych faktów, poznawanych z pierwszej ręki, aż buzuje ta jakże osobista książka o tytule zaczerpniętym z wiersza Lewą marsz Włodzimierza Majakowskiego oraz inkrustowana precyzyjnie wyłuskanymi frazami z Mickiewicza, Krasińskiego, Broniewskiego, Mrożka, Okudżawy, Jacka Kaczmarskiego…

Rachunek doświadczeń przedstawiony z osobistego punktu widzenia nosi w znacznej mierze autobiograficzny charakter. Od klasycznej autobiografii różni się on tym, że jest selektywny. Uwzględnia tylko to, co w istotny sposób warunkowało moją działalność publiczną – czytamy we wstępie do książki.

Krótkie przypomnienie faktów z biografii. Urodzony 23 listopada 1937 w Moskwie. Matka Natalia z domu Wilter – pochodziła ze zruszczonej rodziny wileńskich Żydów. Ojciec Aleksander Budniewicz, podchorąży w szkole wojsk pancernych, Rosjanin. Ojczym – Zygmunt Modzelewski (1900–1954), pochodził z rodziny robotnika kolejowego z Częstochowy: Był on w gruncie rzeczy moim prawdziwym ojcem, bo on mnie wychował i myślę, że wywarł na mnie głęboki wpływ. W Polsce od 1945 roku. W dwa lata później Kiriusza – zdrobnienie od Kirył (Cyryl) – otrzymuje imię Karol. Dziś wspomina, że bodaj w kwietniu 1950 roku w willi Lwowianka na Bystrem w Zakopanem zetknął się z Władysławem Broniewskim, o którym wtedy nic jeszcze nie wiedział. Poeta zabiera chłopca na przejażdżkę dorożką do Kuźnic; dochodzą tylko na Przełęcz Obłaz pod Nosalem, ponieważ starszy pan miał trochę w czubie. W drodze powrotnej Broniewski opowiada chłopcu, że walczył z bolszewikami. Zamurowało mnie – wspomina Modzelewski.

Mija około sześciu lat i Karol jest tam, gdzie przemawia Lechosław Goździk: Miałem wtedy niespełna dziewiętnaście lat i w jaskrawym świetle wydarzeń październikowych 1956 r., w których brałem czynny udział, zobaczyłem bez cienia wątpliwości, że nie jestem Rosjaninem, tylko Polakiem – wyznaje. I następnie dopowiada: Pojęcia klasy robotniczej i demokracji socjalistycznej były wówczas podstawą mojego politycznego elementarza. Podczas tego wiecu przy fabrycznej bramie kilkutysięczny tłum robotników na moich oczach zmienił się w zwartą, bojową wspólnotę. Płaszczyzna tej integracji nie była jednak klasowa, lecz narodowa. Zwarliśmy szeregi w obliczu moskiewskiego zagrożenia. Stałem w tłumie, byłem jego częścią, rozumiałem i podzielałem jego emocje. Postanowiłem nocować w fabryce wraz z okupującymi zakład robotnikami i zadzwoniłem do domu, żeby uprzedzić o tym matkę. W odpowiedzi usłyszałem „Tak, oczywiście”, jakby dla mojej mamy też było to oczywiste. Nie wiem, jak sobie radziła z własnym poczuciem tożsamości narodowej, ale bez wahania przyjęła rolę matki-Polki, którą ja bez namysłu złożyłem na jej barki.

Mądrych, poruszających refleksji dotyczących naszych dziejów powojennych jest w książce wiele. Wyróżniają się w ich zestawie uwagi o antysemityzmie, o polskim postrzeganiu Niemców i o zjawisku rusofobii… Zawsze podawane wyważonym tonem. Często wymagało to uruchomienia odwagi cywilnej. Istotną rolę w dopasowywaniu osobistej pamięci do zmiennych wymogów współczesności odgrywa konformizm – zjawisko samo w sobie zmienne, ale zawsze obecne w życiu społecznym – powiada autor. I zaraz rzuca: I jak tu ufać wspomnieniom? Otóż Karolowi Modzelewskiemu można ufać! Ważnym walorem jego książki jest zdolność płynięcia pod prąd potocznych oczekiwań i wyobrażeń. Wyraźnie widać to, gdy zastanawia się nad stopniem poparcia przez rzesze obywateli PRL kolejnych etapów ustroju politycznego w kraju. Jak również gdy pisze: Czasem przyjaciele, czasem bliscy znajomi albo i ledwie znajomi ludzie brali mnie delikatnie za łokieć, zaglądali nieśmiało w oczy i dawali do zrozumienia: jesteś nasz, zapraszamy do wspólnoty. Elementem łączącym wspólnotę miało być jednak to samo, co antysemici traktowali jako czynnik wykluczający z polskości. Nie gniewajcie się – dopowiada – ale nie przystąpię do kręgu etnicznego wtajemniczenia. Poczucie narodowej przynależności nie jest zapisane w genach, tylko w głowie.

Skoro jesteśmy przy temacie „narodu”, godne przytoczenia jest zdanie: Z mojej zawodowej wiedzy wynika, że narody nie istniały od zawsze, więc można przypuszczać, że nie będą trwały wiecznie. Ale i to: Moim lewicowym i euroentuzjastycznym przyjaciołom skłonnym do wiary w bliski koniec narodów doradzałbym nade wszystko ostrożność.

Niemal na każdej stronie tomu znajdujemy obserwacje autora oraz opinie nieszablonowe i intrygujące. Czasem – wręcz wstrząsające, jak w rozdziałach Krzywa waga Temidy: polityczne śledztwa i sądy oraz Społeczność pod kluczem. Przy czym im bliżej końca opowieści, tym więcej opinii zabarwionych goryczą. Nic dziwnego, przecież Modzelewski nie kryje: Udało się nam przestawić zwrotnicę historii, ale rezultat okazał się dość odmienny od naszych, a w każdym razie moich zamierzeń i oczekiwań. A w Epilogu dopowiada: W świetle mojej wiedzy rewolucja jest albo niemożliwa, albo zbyt kosztowna, w każdym zaś razie kończy się nie tak, jakbyśmy chcieli. Rewolucjonista tego nie wie. Niewiedza go uskrzydla i pozwala dokonywać rzeczy niemożliwych, dzięki którym zmienia się świat.

Wcześniej, w kipiących trzymanymi na wodzy emocjami rozdziałach Rachunek za transformację i Skazy na urodzie Niepodległej, autor wykłada swoje krytyczne uwagi. Ktoś się z nimi zgodzi w pełni, ktoś inny tylko w części – lecz otrzymujemy bezpośrednią szansę, by poznać z bliska poglądy autora i podyskutować z samym Karolem Modzelewskim. Który w Epilogu mówi: Każdy czytelnik może sam wyciągać wnioski z moich politycznych doświadczeń, o ile uzna, że one na to zasługują. Mam zresztą nadzieję, że czytać mnie będą ludzie wyznający różne poglądy na świat i rozmaite hierarchie wartości, więc we wnioskach różnić się będą ode mnie i między sobą nawzajem.

Michał Jagiełło

 

Odra 11/ 2013 -Krzysztof Ruchniewicz

Krzysztof Ruchniewicz

PRZEWRÓT KOPERNIKAŃSKI?

Niedawno polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski, udzielił tygodnikowi „Die Zeit” wywiadu pod prowokacyjnym nieco tytułem Nie chcemy zimnej wojny. Sporo miejsca poświęcił sprawom niemieckim, także polityce historycznej obecnych Niemiec. Wyraził oburzenie z powodu błędów i krzywdzących Polskę wątków w miniserialu Nasze matki, nasi ojcowie.

Zaznaczył przy tym, że w Niemczech nadal istnieje duża dysproporcja w przedstawianiu historii drugiej wojny światowej. Wstydzicie się za Holokaust – mówił niemieckim dziennikarzom – i wiecie, że pokonano was pod Stalingradem. Jednak nie czynicie zbyt wiele wysiłku, by dowiedzieć się, jak zachowywali się u nas wasi ojcowie i dziadkowie. A niemieckiego zachowania w okupowanej Polsce nie można było porównywać z żadną inną okupacją. To nie był tylko terror, lecz także codzienne poniżanie dumnego narodu. W innym miejscu minister dodał: Proszę porównać ilość miejsca, jakie poświęca się w podręcznikach szkolnych Francji i Polsce. Czy nie jesteście Panowie zdania, że powinna tu zaistnieć jakaś równowaga? Tak się złożyło, że właśnie te dwa tematy: traktowanie przez Niemców losów Polski i Polaków w czasie okupacji oraz ujęcie tej problematyki w niemieckich podręcznikach do historii interesowały mnie ostatnio szczególnie mocno. Na zaproszenie Instytutu Badań Podręcznikowych im. G. Eckerta w Brunszwiku przeanalizowałem atlasy do historii i piętnaście podręczników dla gimnazjum z różnych landów. Opinię ministra Sikorskiego, niestety, mogę tylko potwierdzić.

 

Czy polscy partyzanci byli antysemitami?

Druga wojna światowa, jak żadne inne wydarzenie historyczne, warunkowało (i nadal warunkuje) nasze stosunki z zachodnim sąsiadem. Dlatego tak dużym echem nad Wisłą odbił się niemiecki miniserial Nasze matki, nasi ojcowie. Oburzenie wywołały sceny z trzeciej części, gdzie w karykaturalny sposób ukazano Armię Krajową, a całkowicie fałszywie jej stosunek do Żydów. W dodatku były to właściwie jedyne „polskie” wątki w tej opowieści o wojennych, w tym frontowych, doświadczeniach młodych Niemców. W mediach w Polsce, ale też w Niemczech, zahuczało. Niemiecka telewizja pospiesznie przygotowała dodatkowy dokument, który poświęcono niemieckiej napaści na Polskę, polskiemu podziemiu i oporowi oraz codzienności w okupowanej Polsce. W kolejnych tygodniach materiał ten pokazywały także inne niemieckie stacje telewizyjne.

Po emisji trzeciej części serialu można było zadać pytanie, czy negatywne potraktowanie w filmie Polaków było tylko wypadkiem przy pracy czy raczej konsekwencją niewiedzy, uprzedzeń i wieloletnich zaniedbań w procesie kształcenia historycznego w Niemczech? Bo jak inaczej zinterpretować materiał, który opublikował tabloid „Bild” po niemieckiej projekcji miniserialu. Zatytułował go Czy niemieccy żołnierze byli rzeczywiście tak okrutni? Na pytanie Czy polscy partyzanci byli rzeczywiście antysemitami?, tabloid odpowiadał: W przypadku partyzantów w filmie chodzi o członków tzw. Polskiej Armii Krajowej, która walczyła o niepodległość Polski. Armia Krajowa, której jednostki operowały jak związki partyzanckie, składała się z polskich nacjonalistów. Antysemityzm w jej szeregach był skrajnie upowszechniony. Generalnie antysemityzm w Europie Wschodniej był mocno rozpowszechniony, co ułatwiło nazistom zamordowanie europejskich Żydów. Przytoczyłem ten fragment w całości, gdyż potwierdza on nie tylko elementarny brak wiedzy, lecz także skrajną nieodpowiedzialność za słowo.

Na obecny stan wiedzy przeciętnego, nawet dobrze wykształconego Niemca, duży wpływ wywierają media: telewizja, prasa, także media elektroniczne. Oprócz lektur żywe w pamięci są także opowieści rodzinne, które utrwalały raczej jednostronny ogląd drugiej wojny światowej, a narracja o wypędzeniu tę jednostronność umacniała. W przypadku wielkich konfliktów zbrojnych, jakim była ta wojna, mamy ponadto do czynienie z mechanizmem wyparcia. Problem ten trafnie ujął nie kto inny, a sam reżyser Naszych matek, naszych ojców, Nico Hofmann. W jednym z wywiadów stwierdził: Generacja moich rodziców – mój ojciec ma 88 lat, moja matka 83 – wywarła na mnie wpływ. A na nią wywarły wpływ wydarzenia wojenne. Dyskusja o własnej tożsamości, o własnej rodzinie, ale także o własnym pochodzeniu, to jest nić przewodnia. Po emisji Naszych matek, naszych ojców mój ojciec zaczął po raz pierwszy mówić o swych bezpośrednich wspomnieniach wojennych, przeżyciu śmierci, także o tym, że on sam zabijał.

 

Więcej w listopadowej "Odrze".

Odra 11/ 2013 - ROZMOWA

PARTIE PCHAJĄ SIĘ TAM, GDZIE SĄ PIENIĄDZE I PRESTIŻ

Z prof. Andrzejem Antoszewskim, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o upartyjnianiu samorządów, grze o Rafała Dutkiewicza, wyborczych kontraktach, pieniądzach i długach rozmawia Stanisław Lejda.

 

W 1990 roku przywrócono w Polsce samorząd. Uznano to za wielki sukces. Dzisiaj już niewiele osób pamięta, że w tamtej reformie chodziło przede wszystkim o stworzenie realnej alternatywy dla państwa.

– Instytucja samorządu została w Polsce zlikwidowana na okres ponad pięćdziesięciu lat. Rok 1990 był powrotem do rozwiązań charakterystycznych dla dzisiejszego demokratycznego państwa. Chodziło o uniezależnienie się władz samorządowych od władzy centralnej, spowodowanie, by stały się one samodzielne w rozwiązywaniu lokalnych problemów. Tym samym otwierało się ogromne pole dla społecznej aktywności, która z założenia nie miała być tylko, ani przede wszystkim, aktywnością polityczną. Instytucje samorządu z czasem były doskonalone i modyfikowane. Do ważnych, wręcz milowych kroków należy wprowadzenie – dziewięć lat później – bezpośredniego wyboru wójtów, burmistrzów i prezydentów. Warto też przypomnieć, że wybory samorządowe były pierwszymi demokratycznymi wyborami w Polsce. Dopiero potem w ten sposób wyłaniano prezydenta kraju i parlament.

Powiedział pan, że samorządy miały być, z założenia, apolityczne. Przez kolejnych ponad dwadzieścia lat postępował jednak proces ich upolityczniania. Gdy się rzuci okiem na składy samorządów terytorialnych i rad miejskich większych miast, to niemal nie widać w nich osób niezrzeszonych. Partie zaczęły walczyć o samorządy, niezgodnie z duchem ustawy z 1990 roku.

– Gdy popatrzymy na samorządy w pierwszym okresie, to zdecydowanie przeważali w nich niezrzeszeni. W latach dziewięćdziesiątych były gminy, w których sto procent radnych stanowili ludzie niezwiązani z żadnymi organizacjami. Dzisiaj jest inaczej, głównie na poziomie większych jednostek samorządowych, takich jak duże miasta, powiaty i sejmiki wojewódzkie. Są one upartyjnione niemal w stu procentach. Rzeczywiście obserwujemy ewolucję – od obywatelskiego zaangażowania do traktowania samorządu jako instytucji na wskroś politycznej.

Dlaczego doszło do tej zmiany?

– Samorząd jest instytucją władzy publicznej, wprawdzie nie państwowej, ale jednak władzy. A ta zawsze rozbudza apetyty różnych osób, które chcą ją mieć. W związku z pewną autonomią samorządu, ta władza okazała się realna. Po wejściu do Unii Europejskiej widać to lepiej, istnieje bowiem możliwość pokazania – poprzez umiejętność pozyskiwania środków unijnych i racjonalne przeznaczanie ich na ważne cele – jak się rządzi. Czyli to wszystko, co możemy odnieść do władzy na szczeblu państwa, w mikroskali realizuje się w samorządach. W efekcie samorząd stał się łakomym kąskiem dla polityków, a samorządowcy, zwłaszcza ci, którzy zdobyli dużą popularność, celem partii politycznych. Przykład Bogdana Zdrojewskiego, byłego prezydenta Wrocławia, nie jest jedynym, kiedy partie zabiegały o poparcie popularnego samorządowca. Zwróciłbym też uwagę na inną kwestię – widać to zwłaszcza w dużych miastach. Jeśli popatrzymy na władze w 66 miastach na prawach powiatu, to w wielu z nich, nawet tak dużych jak Kraków czy Rzeszów…

…w obydwu rządzą ludzie wywodzący się z SLD

– ...to prawda, ale, co ważne, dzisiaj ich się z SLD nie kojarzy. Zostali delegowani przez tę partię, wygrali wybory na stanowisko prezydenta miasta, a potem się usamodzielniali. Teraz są ludźmi, których atutem jest przede wszystkim nazwisko i – co charakterystyczne dla polskiego samorządu – budują własne zaplecze polityczne, w postaci personalnych komitetów wyborczych. Podobnie jest we Wrocławiu, to jedyne duże polskie miasto, gdzie komitet Rafała Dutkiewicza ma bezwzględną większość w radzie.

Ci starający się uniezależnić politycznie samorządowcy zwykle są atakowani przez istniejące na danym terenie partie. Tak jest choćby w wymienionym przez pana Rzeszowie, gdzie prezydent Tadeusz Ferenc jest ostro krytykowany ze wszystkich stron, zwłaszcza przez PiS. Tak zwani zwykli rzeszowianie jednak go chwalą

– A on wygrywa kolejne wybory, i to bez trudu. Uderzające jest to, że w ostatnich wyborach samorządowych duża część prezydentów, którzy rządzili już kilka kadencji z rzędu, przechodziła w pierwszej turze. Oczywiście, ugrupowania polityczne zainteresowane są krytykowaniem niezależnych samorządowców, bo osłabiają oni pozycję tych partii w regionie.

 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 10/2013- Jan Subart

MIT ZAWNIĘTY W FOLIĘ

Moją wiarą jest piękno i sztuka. Religia nie powinna dzielić ludzi. Jeśli Bóg istnieje, to raczej aby jednoczyć – mówi Nour[1], artystka wizualna, wykładowczyni akademicka i aktywistka. Nour pochodzi z rodziny alawickiej i mieszka w libańskim[2] Trypolisie.



[1] Imię zostało zmienione na prośbę artystki.

[2] Liban to wielokulturowa republika parlamentarna położona na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego. Graniczy z Syrią i Izraelem. Konfesyjny system władzy oparty jest na kompromisie, opartym na proporcjonalnej reprezentacji osiemnastu zarejestrowanych wspólnot społeczno-religijnych. Po 1975 roku kraj był przez piętnaście lat areną walk wewnętrznych i interwencji obcych mocarstw. Część terytorium okupowały Izrael i Syria. Dziś w Libanie występują duże kontrasty społeczne. Główne wyzwanie stanowi ponadto zachowanie równowagi w obliczu regionalnych napięć po arabskiej wiośnie. W państwie o niespełna czteromilionowej ludności schroniło się około miliona uchodźców.

Bomba wybuchła koło trzeciej po południu. Był słoneczny piątek jesienią 2012 roku. Zginął Wissam Hassan, generał libańskiej służby bezpieczeństwa, i kilka przypadkowych osób. Właśnie podali nam pizze, kiedy usłyszeliśmy huk. Sprzed bejruckiej restauracji nie było niczego widać, więc upewniwszy się, że to tylko zamach, wróciliśmy do stołu.

 

Nour: – Nie jestem ateistką. Wierzę w dobro i w Boga, który jest przyczyną istnienia. Ale to nie jest religia. Staram się dotrzeć do istoty indywidualnego człowieka. Wszystko jedno, z jakim wyznaniem się identyfikuje. Weź przesłanie o nadstawianiu drugiego policzka. To niesłychane! Jezus mnie uwiódł. Czuję, że jestem częścią jego miłość do ludzi. Po arabsku są dwa rodzaje miłości, miłość mistyczna i ludzkie kochanie. Rdzeń jest ten sam, ale słowa inne. Kiedy miałam piętnaście lat, poprosiłam nauczyciela filozofii, księdza, o wyjaśnienie. To są różne poziomy. Nie da się tego wytłumaczyć, można tylko doświadczyć.

 

Nour na Facebooku: – Trypolis jest w rękach diabła. Armia też.

 

Generał Hassan pochodził z Trypolisu. Na wieść o eksplozji w mieście doszło do rozruchów. Demonstranci blokowali ulice, podpalali opony i śmietniki. Gdzieniegdzie wybuchła strzelanina. Wojsko zamknęło autostradę do miasta. Powinniśmy się tego spodziewać, ale jakoś nie włączyliśmy radia. Wieczorem Nour musiała wrócić do domu.

 

Nour: – Ruszyłam koło dziewiątej. Było ciemno, omal nie wjechałam w samochód na blokadzie. Porozumiałam się z jakimś kierowcą i jechaliśmy w kawalkadzie krętymi, górskimi drogami. Udało się. W mieście było pusto i nie świeciła się żadna latarnia. Na wiadukcie przy cytadeli poczułam zapach spalenizny. Kilkunastu wyrostków podpaliło śmietniki i blokowało przejazd. Byli agresywni. Miałam krótkie włosy i myśleli, że jestem facetem. Bałam się. Nagle zobaczyli, że za kierownicą siedzi kobieta. Zaczęli puszczać do mnie oczka i jeden powiedział – Dobra, niech jedzie!

 

Nour na Facebooku: – Siedzę w domu i słyszę strzelaninę. Po ulicach krążą uzbrojeni mężczyźni na motorynkach. Nie ma żołnierzy i policjantów. Czuję się, jakbym była w filmie Hitchcocka. TYLKO W TEN SPOSÓB GODZĘ SIĘ Z TYM, CO SŁYSZĄ USZY I USPRAWIEDLIWIAM SWOJE DRESZCZE.

 

Nour: – Nastolatki, które biorą udział w rozruchach, pochodzą z biednych, konserwatywnych środowisk. Mieszkają w dzielnicy Beb al-Tabani. Żyją w okropnych warunkach. Zamiast chodzić do szkoły, muszą pracować. Wielu z nich tnie się, zażywa narkotyki… Jak myślisz, skąd to się bierze? Przecież nie ze szczęścia. Politycy, którzy powinni im pomóc, prowokują frustracje. Kiedy w 2008 roku pierwszy raz po wojnie domowej wybuchły w mieście walki, media mówiły, że sunnici walczą z alawitami. Nieprawda, tu nie chodzi o religię. Ludzie nie zabijają sami z siebie. To partie, które nie służą mieszkańcom, tylko blokują działania armii i rozprowadzają broń. Dysponują śmiercią, która ich nie dotyczy.

 

Nour na Facebooku: – Niech Bóg błogosławi libańską armię i wreszcie pozwoli jej działać!

 

Więcej w październikowym numerze Odry

Odra 10/2013- ROZMOWA

KIM SIĘ STAJEMY?

Z profesor Mirosławą Marody, socjologiem i psychologiem społecznym z Uniwersytetu Warszawskiego, wiceprezes Polskiej Akademii Nauk, o roku 1989, nadziejach i rozczarowaniach Polaków, odwracaniu się elit i społeczeństwie przyszłości rozmawia Magdalena Bajer


Prawie ćwierćwiecze minęło od kiedy odzyskaliśmy niepodległość i budujemy demokrację. Jaką drogę przeszło społeczeństwo w tym czasie?

Na początku transformacji, w 1989 roku, niektórzy mówili, że potrzeba co najmniej dziesięciu lat, żeby społeczeństwo naprawdę się zmieniło, i uznawano ich za pesymistów. Z dzisiejszego punktu widzenia był to optymistyczny pogląd. Pierwsze cztery lata transformacji to był okres, kiedy większość Polaków dosyć biernie obserwowała przemiany systemowe. Dominowało przekonanie, że „ja się nie muszę zmieniać” i oczekiwanie, że efektem transformacji będą po prostu pełne sklepy. Rozgrywające się w sferze politycznej spory i konflikty nie obchodziły przeciętnego obywatela, a jeśli nawet zwracał na nie uwagę, to traktował jako zło przejściowe. Pamiętam swoje uczucie olśnienia, kiedy spotkałam gdzieś na ulicy Hannę Krall i długo rozmawiałyśmy o tym, co się dzieje, aż w pewnej chwili ona powiedziała: „To już tak będzie jak teraz”. Uświadomienie sobie tego zabrało nam wszystkim trochę czasu.

Wcześniej, po Sierpniu, mieliśmy śmiałe wyobrażenia przyszłej wolnej Polski.

Gdy wolność nadeszła, zredukowały się one przede wszystkim do tego, że „ma być jak na Zachodzie”, a to oznaczało przede wszystkim uwolnienie od kolejek, pustych sklepów, nadmiernej biurokracji i innych uciążliwości codziennego życia. Nie było poczucia, że to my, obywatele nowej Polski, musimy się zmienić, bo coś istotnego dla ogółu od nas zależy. W wymiarze instytucjonalnym i politycznym działo się oczywiście dużo, wystarczy wspomnieć reformy Balcerowicza, ale ludzie usiłowali to przeczekać, licząc na efekty i uważając, że rząd, elity wszystko załatwią, bo to jest ich zadanie.

– Czy właśnie elity nie powinny były uświadamiać ludziom, jakie znaczenie mogłaby mieć ich aktywność, ich zaangażowanie w dokonywane zmiany?

W jakimś stopniu to robiono. Proszę sobie przypomnieć taką reklamówkę: „Jesteśmy wreszcie w swoim własnym domu. Nie siedź, nie czekaj… Co robić? Pomóż!” Trudno jednak apelami mobilizować ludzi, szczególnie trudno, kiedy nie wiadomo dokładnie, jakiej aktywności właśnie potrzeba.

Choćby większej rzetelności i gorliwości w pracy zawodowej.

Ale większość z nas uważa, że pracuje rzetelnie i uczciwie. To, co robią, stanowi ich normę rzetelności i uczciwości. Badania z lat osiemdziesiątych na temat tego, jak ludzie rozumieli uczciwość, pokazywały, że miała ona niewiele wspólnego z dekalogiem, bo np. dopuszczała wynoszenie różnych rzeczy z zakładu pracy. To było „społeczne”, zatem i „moje”. Działał też argument: „wszyscy tak robią”.

Jeśli wzorcem był Zachód, to nie znajdowano tam innych reguł postępowania?

Ten zmitologizowany wzorzec kształtował się głównie na podstawie doświadczeń z poziomu sklepów. Wyjeżdżając na wycieczkę Orbisu nie widziało się, jak ludzie za granicą pracują, jak planują, jak oszczędzają, jakie mają relacje z innymi, tylko jak są ubrani, co mogą kupić w sklepach pełnych towarów i klientów. U nas pierwszy okres gospodarki rynkowej nie przyniósł powtórzenia tego uproszczonego wzorca, przyniósł inflację, obniżenie zarobków, zwolnienia z pracy w wielkich socjalistycznych zakładach – nierentownych, przekształcanych w rynkowe przedsiębiorstwa. Znoszono to z nadzieją, że powróci stan pamiętany z czasów gierkowskich, a dóbr pożądanych będzie jeszcze więcej.

– Czy w tej sytuacji przede wszystkim Kościół, jeśli nie inne autorytety (wtedy jeszcze istniały), nie powinien przypominać dekalogu?

Powtórzę, że reguły postępowania kształtują się w kontaktach z innymi ludźmi, nie pod wpływem haseł, które, owszem, uznajemy za słuszne, ale których nie stosujemy w praktyce. Podam przykład. Mieszkam w miejscu, gdzie ze względu na stan otaczających budynków wyłączony jest ruch samochodowy. Staram się zwracać uwagę tym, którzy wjeżdżają i parkują tam, gdzie nie wolno. I kiedyś usłyszałam: „A co to pani szkodzi?”. W naszym społeczeństwie myślenie według jakichś zasad ogólnych wydaje się nieuzasadnionym pedantyzmem, zgoła fanaberią. Te zasady były zresztą długo dewastowane, nie tylko w czasach PRL, przede wszystkim podczas wojny, kiedy koniecznością życiową stawało się ustawiczne łamanie prawa – prawa narzuconego przez okupanta. Przejmująco pisał o tym Kazimierz Wyka w książce Życie na niby. Obowiązującą zasadą było wtedy dostosowanie się do otoczenia, do najbliższego środowiska, w którym człowiek funkcjonował. To są koszty, jakie płaci społeczeństwo spychane przez okoliczności historyczne do poziomu grup pierwotnych. Grupy pierwotne wymagają od jednostki wielkiej dozy konformizmu, gdyż w ich obrębie panują bardzo bezpośrednie relacje między ludźmi. Pierwszy okres po przełomie ustrojowym to było trochę takie życie na niby.

– Czy mogliśmy prędzej wyjść z tej sytuacji?

Chyba nie. Nie było wtedy nikogo, kto mógłby przekonać społeczeństwo do swoich racji, do swojej wizji przyszłości. Przypomnijmy sobie „grubą kreskę” premiera Mazowieckiego. Była to niezmiernie racjonalna propozycja, mówiąca tyle tylko, że wychodzimy z bardzo ciężkiego okresu historii. To, co jest najważniejsze, to współpraca, także z dawnymi przeciwnikami. Przeszłość należy oddzielić grubą kreską, co, oczywiście, nie oznacza darowania win, ale zwrócenie się przede wszystkim ku przyszłości. No i to bardzo pragmatyczne hasło nie tylko nie zostało podchwycone, ale obróciło się przeciwko autorowi, a przez następnych dwadzieścia lat coraz bardziej patrzyliśmy w przeszłość.

Przeciwnicy polityczni skwapliwie to hasło podchwycili, interpretując jako właśnie darowanie win.

– Ogół społeczeństwa nie zdawał sobie sprawy z tego, że sytuacja, jaka wytworzyła się po roku ’89, jest na tyle nowa, że stwarza zupełnie odmienne, nowe możliwości. Tylko nieliczne jednostki zrozumiały, że wolny rynek to jest zupełnie inny rodzaj gry, że można coś ugrać także dla siebie. W roku 1994 zaczął się nowy okres, w którym ludzie uczyli się rozpoznawać rzeczywistość poprzez działanie – dopiero działanie pozwala jednostce zobaczyć, jak naprawdę jest. Polacy rzucili się w to działanie, próbując na nowo budować swoje życie, ponieważ to życie sprzed przełomu zostało zniszczone we wszystkich swoich przejawach, jak przez tsunami. Dziś nie pamiętamy już trzycyfrowej inflacji, która błyskawicznie zżerała oszczędności. Zaczynaliśmy od początku, ale nadal z nadzieją, że nie będzie trzeba jakoś istotnie zmieniać siebie, tylko różne rzeczy w naszym otoczeniu – miejsce pracy, specjalność zawodową, porządek dnia…

Czy z badań wynika, że żywiliśmy taką właśnie nadzieję?

Tak. Nowa sytuacja, tak różna od dotychczasowej, wymagała zmiany takich nawyków, które tkwią w najgłębszych warstwach ludzkiej psychiki i są tak oczywiste, że ich nie postrzegamy jako nawyki: „Całe życie tak robiłam, wszyscy mnie chwalili, dlaczego miałabym to zmienić?” W związku z tym pojawiało się odczucie niesprawiedliwości, wywołane nowymi wymaganiami, odmiennymi od tych, za których spełnianie dotychczas chwalono. Dostosowywanie się do „nowego” przybierało czasem karykaturalne formy: ekspedientki w sklepie, gdzie kupowałam przez pół swego życia, po urynkowieniu zaczęły przejawiać jakąś sztuczną, wyszukaną uprzejmość i zwracać się: „droga klientko”, czego przedtem, mimo zażyłości, nigdy nie robiły.

 

Więcej w październikowym numerze Odry

Odra 9/2013 - Julian Bartosz

Julian Bartosz

Przed wyborami do Bundestagu

ANGELA MERKEL PO DWAKROĆ OBNAŻONA

Jesienią 2005 roku, gdy Angela Merkel pierwszy raz została kanclerką[1] Republiki Federalnej Niemiec, wyraziła nadzieję, że utrzyma władzę w rękach CDU przynajmniej tak długo jak jej poprzednik Helmut Kohl. Rządził on najpierw RFN, a potem całymi Niemcami od 1982 do 1998. I byłby pewnie, jak zapowiadałem w 1983 roku w książce Helmut Kohl, szkic do portretu, dotrwał w polityce niemieckiej do wieku XXI, gdyby nie dał się „swej dziewczynce” z niej wyrzucić./



[1] W języku niemieckim obowiązuje żeńska odmiana nazw zawodów i funkcji, np. Kanzlerin, Ministeria, Direktorin.

Der schwarze Riese (Czarny olbrzym) jak go w Niemczech nazywano zaplątał się jednak do cna w ujawnioną pod koniec dziesiątej dekady aferę z tajnymi kontami swej partii (Spendenaffaere).

 

Ojcobójczyni

Ponieważ wyżej cenił słowo honoru dane sponsorom z przemysłu i banków niż zasady praworządnej przejrzystości i nie ujawnił nawet przed specjalną komisją Bundestagu nazwisk donatorów płacących grube miliony na ukryte konta CDU, musiał zgodzić się na utratę honorowej prezesury partii. Wprawdzie po przegranych wyborach we wrześniu 1998 zrezygnował z przewodnictwa partii i był już na bocznym torze, niemniej będąc honorowym prezes CDU pozostawał jako „twórca zjednoczenia” niewątpliwym autorytetem. Wolał jednak uchodzić za ein Ehrenmann – człowieka honoru i m.in. ta w tym wypadku wątpliwa cnota po nim została. Ujawnił się. W ten sposób objawił się niecodzienny etyczny problem: co ważniejsze – własne poczucie honoru czy zasady demokracji?

Angeli Merkel taka wątpliwość nie nękała. Dlatego została – jak mówiono w kręgach CDU – „ojcobójczynią”. Nazwano ją tak po artykule opublikowanym 18 grudnia 1999 we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Bez żadnego pietyzmu dla „zasłużonego bojowego wierzchowca” – jak nazwała Kohla – domagała się ustąpienia swego dobroczyńcy ze wszelkich funkcji. A przecież to jemu była obywatelka NRD zawdzięczała karierę w zjednoczonych Niemczech. Najpierw, w 1991 roku, została ministrem do spraw kobiet i młodzieży, a w 1994 roku objęła resort środowiska i energii atomowej. Nie miała jednak zahamowań. Była – jak pisano – eiskalt. Zimna jak lód. To miało ją odtąd cechować w dalszej drodze na szczyt władzy. Przylgnęło też wtedy do niej określenie Männermörderin– morderczyni mężczyzn. Kolejnych pretendentów do schedy po Kohlu sprytną taktyką, by nie rzec intrygami, jednego po drugim usuwała. Bez pardonu odsunęła na dalszą pozycję także Wolfganga Schaüble, który jako „przejściowy” szef partii po Kohlu, powołał ją na sekretarza generalnego CDU. Dysponując odtąd aparatem partii, uzyskała mocny instrument wpływania na władzę. Wszyscy biografowie pani Merkel przywołują w tym miejscu powtarzany przez nią jak mantra argument: to dla dobra partii!

CDU znajdowała się wtedy w opozycji wobec socjaldemokratycznego rządu Gerharda Schrödera. By odzyskać władzę, chadecja musiała być nieskalana. Tym hasłem wygrała w kwietniu następnego roku wybory na przewodniczącą partii. Mimo przegranej CDU w wyborach federalnych w roku 2002 stanęła po walce z konkurentami na czele opozycyjnej frakcji w Bundestagu. Trzy lata później zjazd CDU wybrał ją swoim kandydatem na kanclerza. Minimalnie wygrywając wybory w roku 2005, utworzyła gabinet koalicyjny z SPD. Po czterech latach polepszyła wynik i mogła utworzyć „koalicję marzenie” – tym razem z FDP.

Czy jesienią 2013 roku, gdy minie dopiero półmetek „Kohlowskiego dystansu” (16 lat kanclerstwa) Angela Merkel zdoła po raz trzeci utworzyć gabinet i z kim? Zanim spróbujemy na to pytanie odpowiedzieć, zobaczmy, kto, jak i dlaczego usiłuje temu przeciwdziałać.

Więcej we wrześniowym numerze "Odry".

Odra 9/2013 - ROZMOWA

W DEMOKRACJI SŁOWA POWINNO SIĘ DOTRZYMYWAĆ

Z profesorem Leszkiem Balcerowiczem o tym, kogo państwo traktuje jak idiotę, skoku na emerytalną kasę, uczciwości i kosztach reform rozmawia Stanisław Lejda.

Kolejny rządowy plan zmian dotyczący Polaków oszczędzających na emerytury w otwartych funduszach emerytalnych nazwał pan fałszerstwem intelektualnym i antykapitalistyczną propagandą. Na czym polega to fałszerstwo?

– Chyba użyłem innych słów: że wspomniane posunięcie rządu jest podwójnie nierzetelne. Ale przytoczone za prasą określenia też można odnieść do zaistniałej sytuacji. Warto podkreślić, że nie jest to tylko moja opinia i że nie chodzi o personalny spór między mną a przedstawicielami rządu, z ministrem Jackiem Rostowskim na czele. Wielu niezależnych ekspertów bardzo krytycznie odnosi się zarówno do wcześniejszej – wymierzonej w oszczędzanie w OFE – akcji koalicji PO-PSL z początków 2011 roku, jak i do obecnej. Powstało na ten temat wiele publikacji, włącznie z moją odpowiedzią sprzed dwóch lat na list ministra Rostowskiego, która – według mnie – obala wszystkie główne tezy strony rządowej. Osoby, które nie chciałyby polegać jedynie na medialnych skrótach, odsyłam do tego lub innych tekstów. Chciałbym też przypomnieć, że do końca 2010 roku Platforma Obywatelska podzielała i głosiła opinię zgodną z późniejszym zdaniem ekspertów – to znaczy uznawała pozytywne znaczenie reformy emerytalnej, w tym również budowania jej części kapitałowej, czyli tak zwanego drugiego filaru. I nagle, na jesieni 2010 roku, dokonał się raptowny zwrot. Uznawane przedtem przez PO za absurdalne opinie ówczesnej minister Jolanty Fedak stały się obowiązującą wykładnią tejże partii i rządzącej koalicji.

Co spowodowało tak radykalną zmianę poglądów?

– Trudno przypuszczać, by taki gwałtowny i masowy zwrot w stosunku do wcześniejszej słusznej krytyki był rezultatem jakiegoś olśnienia intelektualnego. Musiał zatem być wynikiem kalkulacji politycznej. Czołówka PO najprawdopodobniej uznała, że opłaci się im posunięcie, mające ograniczyć sumę środków wpłaconych na konta w drugim filarze otwartych funduszy emerytalnych. Była to pierwsza faza operacji, którą w 2011 roku pod osłoną negatywnej kampanii bardzo szybko przeprowadzono przez obie izby parlamentu, gwałcąc rozmaite sejmowe i senackie procedury. Drastycznie – z 7,3 do 2,3 procenta – zmniejszono wpłaty do drugiego filaru. Jednocześnie zapewniano, że to już koniec demontażu OFE, a w następnym ruchu zrobi się to, co od dawna było postulowane i potrzebne, mianowicie umożliwi się większą efektywność funduszom, w których zbierane są składki emerytalne. Okazuje się, że po dwóch latach, wbrew tym obietnicom, mamy do czynienia z następną fazą podobnej negatywnej propagandy; powtarzane są wszystkie poprzednie zarzuty pod adresem drugiego filaru. Np. że zarządzają nim firmy prywatne, a nie państwowe, które w istocie nie różnią się niczym od ZUS, a nawet – mówiąc słowami ministra Rostowskiego – są „rakiem”, czyli główną przyczyną zadłużania się państwa.

Rzeczywiście są tą przyczyną?

– Te zarzuty zostały obalone już dużo wcześniej jako absurdalne i bardzo tendencyjne. Mimo to mamy do czynienia z powtórką tej samej negatywnej propagandy oraz z propozycjami jeszcze dalej idących kroków, które już nie dotyczą ograniczenia wpłat na konta emerytalne Polaków, lecz zmierzają w kierunku zagarnięcia nagromadzonych tam pieniędzy. Wszystkie obecne propozycje poddane – jak to utrzymują PO i PSL – społecznej konsultacji, są jedynie różnymi wariantami takiego właśnie rozwiązania. Można powiedzieć, że zmierzając w tym kierunku Polska znajduje się po tej samej stronie barykady, co wcześniej Viktor Orbán, który na Węgrzech poszedł na całość i doprowadził do konfiskaty wszystkich środków zgromadzonych w funduszach emerytalnych. Kierunek zmian proponowanych teraz przez PO i PSL w Polsce jest taki sam i nieuchronnie zmierza do ostatecznego rozwiązania typu Orbanowskiego. 

Powiedział pan, że po drastycznym obniżeniu składki do funduszy emerytalnych politycy koalicji rządzącej deklarowali koniec zmian w OFE. Dlaczego nie dotrzymali obietnicy?

– Z faktu, że przywódcy PO i PSL po raz kolejny złamali słowo i ponownie uciekają się do tej samej propagandowej retoryki, wnoszę, podobnie jak wiele innych osób, że nie chodzi im o żadną merytoryczną dyskusję. W gruncie rzeczy jest to powtórka agresywnej negatywnej kampanii sprzed dwóch lat, mającej na celu zbałamucenie jak największej liczby Polaków. Wobec części z nich to się udaje, bo niektórzy ludzie uważają, że wszystko, co prywatne, musi być złe, szczególnie jeżeli dotyczy to sektora emerytalnego. Ci ludzie dają wiarę rozmaitym oskarżeniom o nadzwyczajnych zyskach funduszy, jak i o zbyt dużych opłatach ponoszonych przez klientów OFE. Trzeba jednak pamiętać, że wysokość opłat w otwartych funduszach emerytalnych jest regulowana przez państwo, czyli rząd. W systemie demokratycznym nad takim zachowaniem ludzie nie powinni przechodzić do porządku dziennego. W demokracji niedotrzymywanie słowa powinno oburzać.

Więcej we wrześniowym numerze "Odry".

Odra 9/2013 - Adam Chmielewski

Adam Chmielewski

AKADEMIE NIENAWIŚCI

Zaburzenie 22 czerwca 2013 roku wykładu Zygmunta Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim przez Narodowe Odrodzenie Polski, to jedno z licznych podobnych wydarzeń, do których niedawno doszło w wielu miejscach Polski.

 

Wykład zorganizowała niemiecka Fundacja im. Friedricha Eberta, stanowiąca intelektualne ramię SPD, Ośrodek Myśli Społecznej im. Ferdinanda Lassalle’a oraz kierowany przeze mnie Zakład Filozofii Społecznej i Politycznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Głównym bohaterem spotkania był socjolog Zygmunt Bauman, obecnie najbardziej szanowny i znany na świecie polski uczony. Drugim – Ferdinand Lassalle, wrocławianin i student tutejszego uniwersytetu, współpracownik Karola Marksa, spoczywający na wrocławskim cmentarzu żydowskim. Okazją do spotkania była 150. rocznica założenia przez Lassalle’a pierwszej w świecie partii socjaldemokratycznej. Tematem: ideały lewicy dawnej i współczesnej oraz problemy, z jakimi boryka się ona w okolicznościach nowej fazy kapitalizmu i jego kryzysu.

Angażując się w organizację wykładu prof. Baumana, miałem nadzieję na naukową i krytyczną dyskusję o przyszłości Polski i świata. Naukową, bo inspiracją miał być wykład wybitnego uczonego. Krytyczną, bo szansa na odnowienie egalitarnego myślenia o gospodarce i polityce, która w reakcji na globalny kryzys kapitalizmu jest podchwytywana w różnych regionach świata, w Polsce spotyka się z lekceważeniem ze strony partii oszukańczo podających się za lewicowe oraz szyderstwem i represjami ze strony pozostałych środowisk politycznych.

 

USTAWKA

Po raz pierwszy wizytę Zygmunta Baumana we Wrocławiu organizowałem w 1996 roku. Wtedy, podczas serii spotkań akademickich i publicznych z autorem Etyki ponowoczesnej nikomu nie przyszło do głowy obawiać się jakichkolwiek zakłóceń. Nie doszło do nich również podczas udziału Baumana w Europejskim Kongresie Kultury we wrześniu 2011 roku we Wrocławiu, niebawem po przyznaniu naszemu miastu tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016.

Jakie zmiany we wrocławskiej i polskiej przestrzeni publicznej sprawiły, że incydenty te stały się możliwe? Kładą się one brunatnym cieniem na wizerunku Polski w świecie. Ale płynie z nich także jedna korzyść. Polega ona na tym, że od powyższego pytania nie można się już dłużej uchylać.

Niektórzy w spotkaniu 22 czerwca dostrzegli jedynie połączenie żydostwa, niemieckości i lewicowości. Ponieważ było ono otwarte dla publiczności, zadziałało to na lokalną ksenofobię jak zaproszenie do ustawki. Bo Bauman to nie tylko jedyny polski uczony o tak znacznej światowej randze. To również były oficer z okresu stalinowskiego. A także Żyd, podobnie jak Lassalle. Idee lewicowe są zaś w Polsce od ponad dwudziestu lat prezentowane jako ideologiczna podstawa brutalnego reżymu komunistycznego, który mordował polskich patriotów, źródło skrajnego zła i zniewolenia Polski.

Gdy tuż przed spotkaniem na sali nieoczekiwanie pojawił się prezydent Wrocławia, organizatorzy poprosili go, aby jako gospodarz miasta zechciał powitać gościa. Zdołał jedynie rozpocząć: „Nazywam się Rafał Dutkiewicz. Tym, którzy jeszcze tego nie wiedzą, chcę powiedzieć, że jestem prezydentem tego miasta”. W odpowiedzi około stu członków NOP wstało z miejsc, rozwinęło transparent z napisem „NOP/Śląsk Wrocław” oraz zaczęło wyć, skandować i lżyć gościa, organizatorów i samego Dutkiewicza.

Wypada tu dodać, że klub piłkarski Śląsk Wrocław jest wspierany szczodrą ręką przez wrocławski Urząd Miejski. Trzeba także wspomnieć, że wśród haseł rzuconych w twarz Dutkiewiczowi były słowa o pamięci losu żołnierzy wyklętych, symbolizujących postawy bliskie prezydentowi Wrocławia. Z inicjatywy władz miejskich powstał tu bowiem pomnik jednego z nich, bohaterskiego rotmistrza Witolda Pileckiego. Ten materialny wyraz polityki estetycznej miasta jest zgodny z dominującą w kraju estetyką polityczną. Mimo oficjalnych zaklęć o pluralizmie, kanon tej estetyki dyktuje w Polsce obowiązujące gusta polityczne, których lekceważenie nie jest rzeczą ani łatwą, ani mądrą.

 

KANONIZACJA I ESKALACJA

Rozwój postaw radykalnych jest we Wrocławiu od pewnego czasu starannie dokumentowany. Pisała o tym w swoim raporcie Fundacja Nomada; codzienne postawy ksenofobiczne wrocławian ujawnił prowokacyjny eksperyment uczniów XIV Liceum, którzy wyszli na ulice miasta przebrani za Żydów i muzułm, notując reakcje mieszkańców. Nie ma żadnych wątpliwości, że środowiska narodowe poczynają sobie coraz śmielej i bezczelniej: niespełna dwa miesiące wcześniej nie dopuściły do wykładu Daniela Cohn-Bendita, który miał się odbyć na uniwersytecie 24 kwietnia 2013 roku. Narodowcy wywarli wówczas presję na organizatorów i samego Cohn-Bendita, wzywając do ochrony polskich dzieci przed pedofilem. W ostatniej chwili europoseł odwołał swój przyjazd do Wrocławia.

Narodowcy nabrali śmiałości zwłaszcza od momentu kanonizacji ich działalności przez Jarosława Kaczyńskiego. Kiedy bowiem po jednym z meczów w Warszawie wywołali awanturę i interweniowała policja, a ze strony rządu padły oficjalne słowa dezaprobaty, przywódca opozycji zapewnił im ideologiczną i polityczną ochronę, określając mianem prawdziwych patriotów. Od tego czasu, nieprzesadnie nękani przez stróżów prawa, biją się na stadionach, podpalają drzwi ludziom uznanym przez nich za obcych; zaburzają wykłady i spotkania polityczne. Co więcej, dzięki Kaczyńskiemu uzurpowali sobie miano sędziów historii oraz uczynili się wykonawcami wyroków, które sami wydają w trybie doraźnym, zgodnie z własną interpretacją obowiązującej estetyki politycznej. Przywódca PiS umocnił ich w ich prawdzie. Władza, jaką jest przekonanie o słuszności oraz zagwarantowana ochrona polityczna dają im siłę, jakiej nie ma dziś w Polsce żadne inne ugrupowanie polityczne.

Jednakże wspiera ich nie tylko PiS. Otrzymali również mocne materialne wsparcie ze strony rządu Platformy Obywatelskiej.

 

« poprzednia 1 24 5 6 7 8 9 10 11 12 13 następna »