• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 4/ 2015- rozmowa z Ryszardem Herbutem

CZY PREZYDENT COŚ W POLSCE MOŻE?

TO FIKCJA

 

Z prof. Ryszardem Herbutem, politologiem, o wyborczych konkursach piękności, rozdwojeniu jaźni prezydenta Komorowskiego, robieniu wyborcom wody z mózgu, kandydatach z innej planety, polskim Vaclavie Havlu i handlu głosami przed II turą wyborów rozmawia Stanisław Lejda

 

A mimo to chętnych na ten urząd nie brakuje. Co pan sądzi o kandydatach na prezydenta Polski? Przeważa opinia, że to osoby „drugiego partyjnego rzutu”. Poza Komorowskim, który zresztą kiedyś też nie był przez Donalda Tuska i część członków Platformy Obywatelskiej uważany za najlepszego pretendenta do tytułu głowy państwa.

– W Polsce prezydent to raczej człowiek symbol. Chcemy, żeby był, jak mówią Anglicy, statesmanem – mężem stanu, a nie politykiem zajmującym się bieżącymi sprawami. Dziennikarze piszą o kandydatach, że jest to drugi, trzeci, a czasem nawet przypadkowy garnitur. To znakomicie oddaje stosunek polskich polityków do urzędu prezydenta. Bo formalnie mamy semiprezydencjalizm, ale naprawdę w Polsce funkcjonuje klasyczny system parlamentarny. To fikcja, że prezydent coś może. A jeżeli w dodatku sam odpuszcza wiele funkcji, bo ich nie stosuje, to odbiór urzędu prezydenta jest właśnie taki. PiS wysunął na to stanowisko Andrzeja Dudę, człowieka trochę znikąd, gdyż strategia Jarosława Kaczyńskiego była prosta: zmuśmy Bronisława Komorowskiego do dyskusji, rozmawiajmy o kwestiach ekonomicznych, socjalnych itd. Zróbmy z tego debatę typową dla wyborów parlamentarnych. Strategia Prawa i Sprawiedliwości  zakłada spór z PO na wszystkich możliwych płaszczyznach. Kampania prezydencka ma być kolejnym ogniwem w łańcuchu konfrontacji tych dwóch partii. PiS chce „sprzedać” urząd prezydenta opakowany w parlamentarny model dyskusji. Według mnie to robienie ludziom wody z mózgu. Kampania prezydencka to nie miejsce na tego typu konfrontację.

–  W podobnym tonie jak Andrzej Duda wypowiadają się inni kandydaci. Może PiS i inne ugrupowania robią to świadomie, traktując majowe wybory jako preludium do jesiennych wyborów parlamentarnych.

– Ależ ja nie podejrzewam Jarosława Kaczyńskiego o działanie irracjonalne, bo to mądry człowiek – jeśli tylko chce. Realizuje strategię wmontowania wyborów prezydenckich w cykl, ciągnący się od ubiegłorocznych wyborów samorządowych po tegoroczne parlamentarne. To – po prostu – superdługa kampania, w którą po drodze wmieszały się wybory prezydenckie. Według mnie to nadużywanie cierpliwości rozsądnych Polaków, zdających sobie sprawę, że na prezydenta trzeba wybrać jakąś miłą osobę, ze świadomością, że ta miła osoba zbyt dużo zrobić nie może. Pojawiają się np. wezwania: „Prezydencie Komorowski, dlaczego nie zajmiesz stanowiska wobec strajku w Jastrzębiu?!”; „Dlaczego nie wyjdziesz do rolników?!”. Bez przesady, chyba nie taka jest rola prezydenta, by miał chodzić do strajkujących.

Jolanta Kwaśniewska wychodziła z kwiatami do strajkujących pielęgniarek

– Ale Aleksander Kwaśniewski tego nie robił! Nie przypominam sobie, żeby bawił się w strażaka gaszącego problemy. Powtarzam: konstytucja rozgranicza zadania głowy państwa i rządu. Chyba, że ktoś chce prezydenta wyprowadzić na ulice.

Może chodzi nie tyle o wyprowadzenie głowy państwa na ulicę, a o sprowadzenie na ziemię. Kontrkandydaci Bronisława Komorowskiego, w tym Adam Jarubas z PSL, podkreślają, że obecny prezydent jest za mało aktywny, nie włącza się w rozwiązywanie polskich problemów. Magdalena Ogórek mówi wprost: „urząd prezydenta nie może być luksusową emeryturą”.

– On nie musi schodzić na ziemię, wystarczy, że będzie działał w ramach pewnego porządku: racjonalnego, prawnego, politycznego. Obowiązki prezydenta wynikają z przepisów konstytucyjnych i oczekujemy, że będzie je wykonywał. Musimy jednak pamiętać, że chodzi nie tylko o prawne zapisy, liczy się również praktyka, która narasta – z jednego prezydenta na każdego kolejnego.

Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 3/2015 - Rozmowa z Bartoszem Bolechówem

TERRORYZMU  NIE NALEŻY SIĘ BAĆ

Z dr. hab. Bartoszem Bolechówem z Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego o „prawdziwym islamie” i „prawdziwym katolicyzmie”, społeczeństwach posthistorycznych i postheroicznych, dżihadzie, nieskuteczności terroru i pytaniu: kiedy u nas?, rozmawia Stanisław Lejda

Prawie nie ma dnia bez jakiejś wiadomości o podłożeniu bomby, egzekucji zakładników lub innym akcie terroru. Można odnieść wrażenie, że terroryzm, zwłaszcza islamski, to jeden z najważniejszych problemów współczesnego świata. Stał się zjawiskiem globalnym: początkowo terroryści islamscy walczyli ze Stanami Zjednoczonymi. Teraz front ich walki rozszerzył się na niemal cały świat – od Australii, poprzez Europę, Azję i USA aż po północną, a nawet środkową Afrykę. Co spowodowało tak mocne rozprzestrzenienie się islamskiego terroryzmu?

– Odpowiedź nie wydaje się prosta. Żeby zrozumieć, co się dzieje, należy cofnąć się do tzw. czwartej fali terroryzmu, czyli terroryzmu o charakterze religijnym. Oczywiście, korzenie tej fali, która, jak się przyjmuje, rozpoczęła się w 1979 roku, tkwią znacznie głębiej – w przemianach zachodzących na Bliskim Wschodzie, gdzie Zachód systematycznie destabilizował politycznie islam. Mam na myśli koniec I wojny światowej i rozpad imperium osmańskiego oraz związane z tym skutki, wywołane ekspansjonistycznymi ambicjami białego człowieka. Islam i chrześcijaństwo są pod wieloma kluczowymi względami cywilizacjami bardzo do siebie podobnymi, stąd tak intensywnie ścierają się przez wieki. Destabilizację w świecie arabskim pogłębiły nieudane, ale podejmowane celowo, próby przeszczepienia tam idei państw narodowych. Polityka, jaką po I wojnie światowej prowadzili Francuzi i Brytyjczycy na Bliskim Wschodzie, spowodowała, że, mówiąc obrazowo, ukręciliśmy bicz na siebie w postaci destabilizacji politycznej tego regionu, której echa obserwujemy do dzisiaj.

Wydaje się, że europejskie potęgi wraz z USA robią to nadal, pogłębiając destabilizację na Bliskim Wschodzie. Niedawno, przy wsparciu Zachodu upadły dyktatury Mubaraka i Kadafiego. W Libii i Egipcie wprawdzie nie rządzą już dyktatorzy, ale w ich miejsce mamy niespokojną i zagrożoną islamizacją całą północną Afrykę.

– Dyktatury zawsze były wygodne, ponieważ pacyfikowały nastroje rewolucyjne. W świecie arabskim pojawiły się, gdy wyeksportowano tam różne zachodnie prądy intelektualne o charakterze świeckim. Wtedy mieliśmy do czynienia z trzecią falą terroryzmu – pojawił się panarabizm i socjalizm arabski, a także ekstremiści, np. ci związani z ruchem palestyńskim. Przedstawiciele tych ugrupowań świecką zachodnią tożsamość akceptowali jako swoją.

– Były to jednak ruchy przede wszystkim narodowo-wyzwoleńcze

– ….i stąd wynika różnica pomiędzy tamtym okresem, a tym, co dzieje się teraz. Wtedy struktury terrorystyczne dążyły do tego, by wmontować się w system międzynarodowy, a dzisiaj chcą ten system wywrócić albo przynajmniej go zdestabilizować.

Powiedział pan, że islamscy terroryści próbują dziś zniszczyć porządek, którego częścią chcieli być wcześniej. Co wpłynęło na zmianę ich taktyki?

– Istnieje następująca teoria dotycząca swoistego fenomenu, jakim jest czwarta fala terroryzmu. Fala ta objęła wszystkie tradycje religijne, włącznie z chrześcijaństwem. Terroryzm pojawił się nawet w hinduizmie i buddyzmie, a więc religiach uważanych za odległe od ekstremizmu, co też nie jest prawdą. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku terroryzm w innych religiach – poza islamem – stopniowo tracił dynamikę i dogasał. Dzisiaj już nie jest tak widoczny. W islamie jego czwarta fala nadal kwitnie.

– Dlaczego tylko w tej religii?

– Dlatego, że w świecie islamu występują najsilniejsze napięcia: polityczne, społeczne, kulturowe oraz te związane z własną tożsamością. Jest to cywilizacja znajdująca się prawdopodobnie w najwyższej fazie pewnego dysonansu poznawczego: z jednej strony jest przekonana, że dysponuje najlepszym i jedynym rozwiązaniem wszystkich problemów o charakterze politycznym, społecznym i ekonomicznym, a z drugiej strony – każdy może się gołym okiem przekonać, że te rozwiązania nie działają.

Nasza cywilizacja uważa podobnie. I też nie potrafi rozwiązać większości światowych problemów.

– Na tym polega podobieństwo cywilizacji uważających się za uniwersalne i przekonanych, że ich przesłanie jest skierowane do całej ludzkości. Są one z gruntu prozelickie, przeświadczone, że ich zadaniem jest rozprzestrzenianie własnych rozwiązań – jako jedynych i doskonałych – na wszystkich ludzi. Te dwa przekonania wchodzą jednak ze sobą w wyraźny konflikt. Każdy muzułmanin szuka bowiem odpowiedzi na pytanie: „Skoro dysponujemy najlepszymi rozwiązaniami, to dlaczego znajdujemy się w stanie tak fatalnego upadku – w porównaniu chociażby z XI wiekiem, kiedy rozkwitający islam niósł raczej światło, a nie ciemność!?”. Na tę sprzeczność w latach dwudziestych XX wieku ruchy salafickie oraz te powiązane z Bractwem Muzułmańskim odpowiedziały mniej więcej tak: problem polega na tym, że muzułmanie odeszli od prawdziwego islamu, zwłaszcza dotyczy to politycznych establishmentów.

Na czym ten prawdziwy islam miałby polegać? Czy to równie nieostre sformułowanie, jak „prawdziwy Polak”, „prawdziwy komunista”, „prawdziwy katolik” lub „prawdziwy demokrata”?

– Tego typu dyskusje są według mnie jałowe intelektualnie, ponieważ owa „prawdziwość” jest kwestią interpretacji, która zawsze ma charakter subiektywny. Przypomina to przekrzykiwanie się z tzw. prawdziwymi Polakami. Każdy ma swój wzór „prawdziwego Polaka” czy „prawdziwego katolika”, stąd mamy w kraju podział na Kościół łagiewnicki i Kościół toruński. Muzułmanie toczą podobne spory, tylko mają one ostrzejsze konsekwencje ze względu na polityczną destabilizację i społeczny kryzys współczesnego świata. Pozostawała im alternatywa: albo całkowicie zreformują islam, albo odejdą od zasad, jakie uznawali za jedynie słuszne. To okazało się niemożliwe, bo ludzie zawsze agresywnie reagują na jakikolwiek atak na wartości konstytuujące ich tożsamość. Jedyna możliwa odpowiedź salafitów była więc taka, jakiej udzielali dawni rewolucjoniści: jeżeli idea jest słuszna, ale nie działa, to znaczy, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy się nie sprawdzają, ze zdrajcami, których trzeba wyeliminować, by oczyścić system. Dlatego należy wrócić do korzeni islamu. Zaczęto sięgać coraz głębiej – aż do czasów proroka Mahometa – w poszukiwaniu religii przodków. Wniosek z tych dociekań był następujący: w momencie, gdy zaczęło się przeszczepianie różnych tendencji i innowacji z zewnątrz, pojawiła się korupcja i w ten sposób odeszliśmy od prawdziwego islamu. Częściowo jest to oczywiście wina zdradzieckiego Zachodu, częściowo syjonistów, a częściowo zdradzieckich muzułmańskich elit, które dały się przekupić. Dlatego trzeba je usunąć.

Można to zrobić na wiele sposobów, niekoniecznie uciekając się do terroru.

– Problem polegał na tym, że struktury odwołujące się do fundamentów islamu miały różny charakter. Jedne uznawały konieczność walki zbrojnej, inne twierdziły, że można reformami dojść do postulowanych przez nie rozwiązań. Pokojowe próby zmian natrafiały jednak na opór władzy politycznej, w związku z tym wśród części ideologów islamskiej odnowy zrodziło się przekonanie, że jedynym możliwym rozwiązaniem jest rewolucja. Ale kiedy spróbowano ją przeprowadzić, okazało się to niewykonalne. Wspomniani ideolodzy doszli więc do słusznego poniekąd wniosku: nie można obalić dyktatur, które są zdradzieckimi i przekupnymi marionetkami – albo Zachodu, albo żydowskimi – ponieważ mają one zbyt silne wsparcie z zewnątrz. Aby zmienić porządek polityczny na scenie lokalnej, należy zatem przede wszystkim odciąć rządzące struktury od poparcia zewnętrznego. Ewolucję tej ideologii poprzedziła walka między koncepcjami bliskiego i dalekiego wroga. Zwyciężyła ta druga – wrogiem zostały Stany Zjednoczone, uznane za siłę stabilizującą dyktatury. A skoro oddolnie nie uda się tych dyktatur zniszczyć, ponieważ Amerykanie pompują w nie ogromne pieniądze, to trzeba wejść na wyższy, globalny szczebel – odstraszyć Stany Zjednoczone i odciąć dyktatorów od ich poparcia.

Teraz tych „dalekich wrogów” przybyło. Są wśród nich te kraje europejskie, które zaangażowały się we wspieranie tzw. Arabskiej Wiosny w północnej Afryce.

– Była w tym naiwność Zachodu, zakładającego, że w sposób naturalny uda mu się tam przeszczepić własne ideologie. Amerykanie prowadzą politykę inaczej, pokazuje to interwencja w Iraku: zniszczmy system i zobaczymy, co będzie. Przekonanie, że instytucje, do których na Zachodzie jesteśmy przywiązani, uda się niskim kosztem przenieść w świat arabski, wystarczy tylko zlikwidować powody blokujące naturalne odruchy do liberalnej demokracji i wolnego rynku, było naiwnością.

Czy równie naiwna nie okazuje się idea wielokulturowości i współistnienia wielu religii, lansowana w Unii Europejskiej? Muzułmanie niechętnie asymilują się ze społecznościami Zachodu.

– Wielokulturowość to bardzo osobliwe pojęcie. Zakłada, że możemy zbudować system, który będzie łączył różne kultury. Problem w tym, że te kultury posiadają odmienne hierarchie wartości. Pojawia się więc pytanie, czy wielokulturowość jest możliwa i w jakim zakresie. Jest możliwa jedynie wtedy, kiedy różne kultury potrafią wejść ze sobą w syntezę i podzielają podstawowy zbiór wartości, a hierarchia ich priorytetów jest mniej więcej podobna. Natomiast jeśli na podstawowym poziomie wartości wchodzą ze sobą w konflikt, to pojawia się wielki problem, ponieważ wartości są zwykle nienegocjowalne.

Szczególnie, gdy dotyczą religijnych dogmatów

– Właśnie! Wtedy trudno nie tylko się dogadać, ale nawet pójść na jakikolwiek kompromis, co zresztą dobrze znamy z historii Europy. Szereg koncepcji, również tych świeckich, jakimi posługujemy się w życiu politycznym, np. związanych z prawami człowieka, istotą liberalnej demokracji, zagadnieniem suwerenności itp., też ma charakter dogmatyczny. Kiedy różne kultury zgadzają się co do wartości podstawowych, a różnią w kwestiach mało istotnych, dotyczących chociażby kwestii rytualnych, kulinariów czy sposobów spędzania wolnego czasu, wtedy wszystko ładnie wygląda. Mamy multikulti polegającą na tym, że na jednej ulicy zjemy kebab, a na drugiej pierogi.

Więcej w marcowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 3/2015 -Robert Kaczmarek

Robert Kaczmarek

JAK WIĘDNĄ DEMOKRACJE

 

To miał być ustrój powszechnej pomyślności, stałego wzrostu, końca koniunkturalnych cykli i – wreszcie – rządów prawa. Wiele na to wskazywało jeszcze ćwierć wieku temu, kiedy na połowie kontynentu demokracja liberalna zastępowała demokrację socjalistyczną, i absolutnie nie wyglądało na to, że już wówczas była ona na drodze do podobnego uwiądu, jakiemu podległ był socjalizm, kiedy ustępował jej miejsca.

W rzeczywistości oba ustroje po latach politycznej krzepy wyszykowały sobie przyspieszony uwiąd, a społeczeństwom nową formę zniewolenia już samym aktem przystąpienia do powszechnie wyczekiwanych reform.

 

Społeczna umowa i walka polityczna

Proces ten zaszedł po obu stronach żelaznej kurtyny, i to mniej więcej w tym samym czasie. Zapoczątkowały go reformy politycznie najpopularniejsze, niewiele od obywatela wymagające, takie, co z optymizmu rozwojowego zachowują jedynie postulat stałego wzrostu spożycia.

Jednakowy przebieg perypetii współzawodniczących ze sobą ustrojów wziął się z podobieństwa stanu lokalnych gospodarek, które po kilkudziesięciu latach powojennej koniunktury przestały zapewniać elitom niekwestionowaną władzę. W istocie liberalna demokracja i realny socjalizm funkcjonowały, każde ze swej strony, jako polityczne ramy konstrukcji społecznej tak długo, dokąd gospodarka pozostawała w fazie stałego wzrostu, napędzanego potrzebami krajów zrujnowanych II wojną światową. W krajach komunistycznych nomenklatura była w stanie dotrzymać specyficznej, nigdy nie sformułowanej, ale przez lata funkcjonującej umowy społecznej, która zapewniała społeczeństwu egzystencjalne minimum w zamian za rezygnację z praw politycznych. Ze swej strony demokracje liberalne pulsowały polityczną walką partii posiadających spójny program i rozległe zaplecze społeczne; tak tedy przez trzy powojenne dekady zachodnioeuropejska lewica z ideami sprawiedliwości społecznej i prawica z hasłami tożsamości i osobistej odpowiedzialności stanowiły wyraźną platformę zróżnicowanego dyskursu o drogach do dobrobytu i pokoju społecznego.

W rezultacie poziom zadowolenia społecznego na ogół przewyższał frustrację i oba polityczne systemy były wystarczająco żywotne, by wychodzić bez większego szwanku z kolejnych kryzysów. Jeśli pominąć lęk przed nuklearną apokalipsą pobłyskującą w tle zawziętej konfrontacji ideologicznych bloków, to dało się wyodrębnić wyraźne obszary nadziei na lepsze ułożenie spraw w przyszłości.

 

Uwiąd ustrojów ideologicznych

Wypalenie się konkurencyjnych ustrojów nastąpiło w tym samym mniej więcej czasie i z tej samej przyczyny, którą był niedostatek finansowania narodowego wzrostu gospodarczego. Przyczyną załamania się socjalizmu była ogólna niewydolność gospodarki, która w latach siedemdziesiątych osiągnęła granice rozwoju ekstensywnego, a była jedyną siłą rozwojową ustroju, w którym praktycznie zlikwidowano własność prywatną. Podzwonnym dla socjalizmu okazała się jego względna, lecz wyraźna liberalizacja i ukierunkowanie „na konsumpcję” w latach siedemdziesiątych, w dużej mierze finansowany przez zagraniczne pożyczki, których nie było czym spłacać.

W tym samym czasie liberalna demokracja utraciła zdolność inspirowania sił twórczych społeczeństwa, ponieważ globalny rynek zaczął wykazywać swą przewagę nad gospodarką narodową w zaspokajaniu potrzeb coraz bardziej łapczywych konsumentów. Zamknięte koło wywoływania i zaspokajania takich potrzeb przez niezależne od politycznej władzy ponadnarodowe kapitały i globalne technologie uwolniło z demokracji demona jej własnej karykatury.

W walce bowiem o utrzymanie słabnących wpływów, elekcyjna władza poszła śladem praw handlowych, biorąc za układ odniesienia rynkowe zasady zarządzania i komunikacji społecznej. Ideologicznym natchnieniem tego procesu jest pojmowanie roszczeń konsumpcyjnych jako praw człowieka, co sprzyja postawom społecznie asymetrycznym, eksponującym prawa jednostki kosztem jej obowiązków. Zabiegając o popularność, instytucje powołane do politycznej konstrukcji przekształcają się wówczas w usługodawców oferujących jednostkom uwolnienie od odpowiedzialności.

 

Fatalizm zadłużenia…

Zgodnie z tą logiką demokratyczne władze kupują przychylność wyborców obietnicami pomyślności na kredyt, nakręcają deficyty kas socjalnych, opóźniają reformę systemu emerytalnego, tolerują przerost zatrudnienia w administracji, udzielają przywilejów w zawodach hałaśliwych i wspartych silnymi grupami nacisku, zapewniają nadmierny nabór młodzieży na studia, zawłaszczają zarządzanie majątkiem narodowym poprzez polityczny klientelizm w spółkach, instytutach i agencjach rządowych, mnożą regulacje administracyjne i prawne, których gęstwina uświadamia obywatelowi, że wprawdzie sam jest bezradny jak dziecko, ale zawsze może się zwrócić do urzędu, by świadomie i prawidłowo żyć.

Duża część systemu zachęty do niefrasobliwości cywilnej finansowana jest przez zadłużenie, które stało się fatalizmem demokracji liberalnych. Trwałości tego systemu sprzyja usypianie umysłów przez dyskursy zastępcze, toczone według zasad poprawności politycznej, w zgodzie z partyjnym interesem albo zapobiegliwością medialną. To kierunek na konformizm pojęć i postaw, gdzie jedność oznacza, że wszyscy myślą „jak my”, a krytyka uprawiana jest na takim poziomie uogólnienia i relatywizacji, by ci, co mają prawdziwą władzę, nie poczuli się zagrożeni, a ci co mogą narobić hałasu – nie poczuli się wskazani. W utrwalaniu kultury konformizmu łączą się polityczne władze i środki przekazu, placówki kulturalne i edukacyjne, celebryci i ośrodki opiniotwórcze, partie polityczne i publiczne platformy. Instytucje te rzadko wykazują się niezależnością materialną, a w ślad za tym i niezależnością w działaniu, zwykle bowiem ich budżety zależą od liczebności audytorium, z całą związaną z tym pokusą sprzedajności kultury i obniżenia rangi służby publicznej.

 

…i łagodny despotyzm demokracji

Sprzyja to zanikowi świadomych postaw cywilnych, nierzadko sprowadzonych do pustej deklaracji i naśladownictwa, z byciem za albo przeciw jako jedyną racją. Na politycznej scenie królują wówczas marionetki i opcje nieuświadomione, bo obywatele z rezygnacją, ale bez oporu, głosują na polityków, o których niewiele wiedzą, i wypowiadają się w kwestiach technicznych i moralnych przedstawionych powierzchownie i tendencyjnie. Prawdziwych stawek politycznej gry, na przykład w aspekcie unijnym, i tak nie poznają, bo politycy niechętnie ujawniają utratę suwerenności narodowej na rzecz polityki Unii z jednej strony i imperialnych celów Waszyngtonu z drugiej.

Instalując globalizację, demokracja weszła zatem w krytyczną fazę rozwoju. Była rozwijana jako system politycznej odpowiedzialności i bezpieczeństwa, mechanizm zapobiegania korupcji władzy i budzenia świadomych postaw obywatelskich. A dziś niezdolna jest już do przeciwstawienia się rozwarstwieniu i atomizacji społeczeństwa, beztroska wobec utraty narodowej suwerenności, pełna anielskiej dobroci wobec rozkładającego naród komunitaryzmu, troszcząca się bardziej o przywileje warstw skrajnych niż o klasy średnie, bez wiarygodnych idei, a nawet dorzecznego języka. Realna demokracja najlepiej jest widoczna poprzez rodzaj łagodnego despotyzmu, określonego przez Alexisa de Tocqueville’a jako władza potężna i opiekuńcza, która wzięła na siebie ciężar baczenia na los wszystkich ludzi i zapewnienia im przyjemności. To władza absolutna, szczegółowa, regularna, przewidująca i łagodna, [która] zmierza do utrzymania obywatela na zawsze w wieku dziecięcym. Dość jeszcze sprawdzająca się w krajach rozwiniętych, gdzie za instytucjami stoją tradycyjne zasady deontologii i zasoby zaradności zbiorowej. Na nowych terenach, jak w Polsce, demokracja, owszem, ma fasadę i struktury formalne, ale bez kultury dobra wspólnego, przysłoniętej przez osobliwą plecionkę polityczno-medialnego moralizowania, szczucia i kombinowania.

 

Ustrój bez dialektyki

Łagodny despotyzm demokracji liberalnej finansowany jest w dużej mierze przez zadłużenie i prywatne inwestycje, co powoduje, że z oczami utkwionymi we wskaźniki makroekonomiczne, wrażliwi na objawy niełaski prywatnego kapitału politycy chętnie przyjmują rolę przekaźnika jego oczekiwań i potrzeb. Kiedy zatem zabierają się do mobilizacji społeczeństwa i zachęcania inwestorów, wówczas spieszą z językiem raczej współzawodnictwa niż współpracy. Wzmacniają administracyjne i prawne warunki dyspozycyjności pracowników i doskonalenia ich wartości handlowej, w polityce ulg podatkowych kierują się przede wszystkim kryteriami ilości tworzonych miejsc pracy albo oszczędności budżetowych, bez uwzględnienia przydatności dla długoterminowych potrzeb społeczeństwa. W szczególności dotyczy to służby publicznej, administracja państwowa jest bowiem oceniana jako biurokratyczna i zhierarchizowana, skoncentrowana raczej na procedurach niż na efektach i podatna na łapówki; uważa się zatem, że dla uratowania służby publicznej należy jej część sprywatyzować.

Tę epokę konsumeryzmu, indywidualizmu i dewaluacji sensu najlepiej rozpoznała bliska kręgom finansowym, wszechobecna w środkach przekazu, pragmatyczna i bezideowa prawica. Nawet jeśli jej skrajne formacje mają pozór ideowości, to w gruncie rzeczy są raczej eklektyczne, łącząc hasła tożsamości i bezpieczeństwa z kwestiami socjalnymi i ochrony pracowników. Z drugiej strony lewica, wpatrzona w swą misję reedukacji społeczeństwa, wierząca, że wystarczy dać rządowi więcej władzy, by poradził sobie ze społecznymi problemami, lecz pozbawiona wizji bliskiej ludzkim troskom, nie odgrywa większej roli.

W tej sytuacji polityka utraciła wiarygodność, a demokracja swą największą siłę, jaką jest sankcja wyborcza i możliwość zmiany. Sondaże pokazują już nie tylko upadek złudzeń, ale pełną bezradność. Świadomości złego funkcjonowania demokracji i konieczności zreformowania kapitalizmu towarzyszy przekonanie, że nie ma ewolucyjnej alternatywy i że zmianę przynieść może tylko katastrofa, jakiej nikt sobie nie życzy.
(...)

Więcej w marcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 3/2015 -Rozmowa z Ewą Łętowską

PRAWO PONAD PARAGRAFAMI

CZYLI O POTRZEBIE DOGMATYKI

 

Z prof. dr hab. Ewą Łętowską o prawnej piramidzie, złych prawnikach, którzy zostają politykami, prawie naturalnym, leniwych dziennikarzach, psuciu prawa i błędologii rozmawia Magdalena Bajer

 

– Pani profesor jest prawoznawcą. Określenie to tłumaczymy często jako znajomość przepisów, ewentualnie umiejętność ich tworzenia. Czy dogmatyka prawa, o której od pani słyszałam, jest tym, co pozwala na tworzenie przepisów?

– Dogmatyka to korpus pojęć, siatka pojęciowa, ustalone sposoby rozumowania, sposoby interpretacji, cała warstwa meta prawa – tworzona przez wiele lat, dosyć uporządkowana i... ogromnie ważna. Żeby o tym ostatnim przekonać, posłużę się analogią: studenci medycyny na pierwszym roku uczą się anatomii (powszechnie na to narzekając), kują nazwy kości, mięśni, nerwów itd. Potem, będąc już lekarzami, przekonują się, że jest to im bardzo potrzebne. Po pierwsze, żeby mogli się porozumiewać między sobą. Po drugie, żeby mogli postawić diagnozę i ustalić terapię tak, aby rozumiała to społeczność lekarsko-farmaceutyczna. Anatomia plus jej onomastyka, to jest ich podstawowy wspólny język. Dogmatyka prawa jest wspólnym językiem prawników, a w każdym razie powinna być.

– To znaczy, że nie zawsze jest, chociaż istnieje od wielu lat?

– Niestety, nie zawsze. Historycznie wywodzi się z prawa rzymskiego, ale nie sięgajmy aż tak daleko. Jesteśmy przyzwyczajeni, że prawo to kodeksy, ustawy, paragrafy, ale przez wiele wieków nie było prawa pisanego. Istniało prawo zwyczajowe, istniały jakieś zasady przekazywane ustnie, jakieś fragmentaryczne zapisy. Prawnicy, żeby to scalić, budowali siatkę pojęciową, która się stopniowo rozwijała. Na przykład pojęcie: umowa. Co to jest umowa? To są dwa oświadczenia woli, zgodne z sobą co do treści. Potocznie spodziewamy się, że słowo dane przez jedną stronę wiąże obie, ale w prawie tak nie jest. Dopiero gdy dwie strony uzgodnią ze sobą treść – powstaje umowa. Słuchając tylko mnie, pani nie może domagać się, żebym zrobiła to, o czym mówię, co zapowiadam czy obiecuję; musimy się ze sobą umówić. Cały ten wywód, który przedstawiłam w skrócie, zawarty jest w dogmatyce prawa. Miała ona wielkie znaczenie w wieku XIX, dlatego że wtedy nie było jeszcze prawa pisanego, dopiero powstawało. Teraz także dogmatyka ma znaczenie, ponieważ w prawie pisanym nie można uwzględnić wszystkich możliwych przypadków, a wyczerpująca kazuistyka jest niemożliwa.

– Chyba także niepożądana?

– Oczywiście, choć laicy często dopominają się kodyfikowania wszystkiego i dziwią, czemu dla jakiejś sytuacji nie ma odpowiedniego przepisu. Myślą (mylnie), że trzeba to „doprecyzować”, no i psują system. Dobry system prawa to taki, który ma budowę piramidy – najważniejsze rzeczy są na górze: prawa człowieka, pojęcia konstytucyjne. W prawie unijnym jest zasada, bliska wierzchołkowi piramidy, która mówi, że należy stosować środki proporcjonalne do celu. Cel jest na czubku, ale trzeba o nim pamiętać, będąc w połowie piramidy. Nie kupuj browaru, kiedy chcesz wypić butelkę piwa.

– Ta zasada też jest wywiedziona z dogmatyki prawa?

– Ona należy do dogmatyki prawa europejskiego. Niedawno uczestniczyłam w obradach zespołu, który zajmuje się (kłócąc się okropnie) implementacją do prawa polskiego unijnej dyrektywy dotyczącej doświadczeń na zwierzętach. Dogmatyka prawa europejskiego nakazuje przywiązywać dużą wagę do preambuł, bo tam są zapisane cele. W dyrektywie, o której mówię, celem jest polepszenie dobrostanu zwierząt. Wobec tego, jeżeli w jakimś punkcie mamy w Polsce poziom ochrony wyższy niż w innych krajach i niż mówi o tym dyrektywa, to powinniśmy ten zapis zachować, mimo że będzie się różnił od dyrektywy.

– Dlatego że celem jest polepszenie dobrostanu zwierząt doświadczalnych, a nie ujednolicenie prawa w tym zakresie?

– Tak. To typowy przykład wpływu dogmatyki (prawa unijnego) na to, co ma robić ustawodawca krajowy przy implementacji. Trzeba znać tę zasadę działania preambuły, która nie jest „wyraźnie” kazuistycznie zapisana. Inna zasada unijna mówi: stosuj w swoim wewnętrznym prawie przepisy proceduralne – dowolnie, ale musisz osiągnąć cel sformułowany przez prawo europejskie. Stanowi ono na przykład, że w zakresie ochrony przyrody trzeba dbać o prawidłową reprezentację tych, którzy przyrodę chronią, i tych, którzy są z nimi w konflikcie – ludzi biznesu, mieszkańców, rolników. Ale u nas sądy administracyjne nie lubią, gdy organizacje społeczne przyłączają się do prowadzonych postępowań. Ujmują zakres kompetencji wąsko, a w sprawach dotyczących ochrony środowiska powinny zrezygnować z tego ortodoksyjnego podejścia – z uwagi na cel przepisów, obejmujący interesy wielu środowisk i ich proporcjonalną harmonizację, zatem wymagający w postępowaniu sądowym reprezentacji tych właśnie środowisk.

– I tu znowu może pomóc dogmatyka prawa?

– Tak, gdyż to jest wiedza o tym, jak się korzysta z zasad, gdzie są wyjątki, gdzie są możliwości dojścia do celu inną droga niż się to zwykle robi... Dosyć trudno stosować całą tę wiedzę w praktyce. Jest na przykład zasada, że wyjątków nie interpretuje się rozszerzająco, ale trzeba umieć rozróżniać między wyjątkiem a egzemplifikacją, bo egzemplifikacje właśnie można traktować rozszerzająco.

– Kto ma tę wiedzę?

– Uczeni w prawie (przepraszam za patos, ale tak to jest). Wykształceni prawnicy, których proszę nie utożsamiać z dyplomantami wydziałów prawa. (...)


Więcej w marcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 2/2015 -Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

 

NIEBEZPIECZNIE NASYCENI

Kiedy papieże odwiedzają Europę w Strasburgu, co zdarza im się raz na ćwierć wieku, możemy się spodziewać, że będą mówić o fundamentalnych wartościach ludzkiej i społecznej egzystencji, o człowieku, który jest dobrem największym. Że cały instytucjonalno-biurokratyczny gorset, w jaki jesteśmy wtłoczeni, opiszą jak dobro mniejsze i przypomną, że poza chlebem ważny jest też i duch, chociaż – trzeba dodać – aby duch ten miał się dobrze, ciało musi być jednak syte.

 

Martin Schulz, prezydent Parlamentu Europejskiego określił tę rzadką okazję duchowego przeżycia bardziej komplementarnie; powiedział mianowicie papieżowi Franciszkowi, który w listopadzie zeszłego roku odwiedził Strasburg, że przynosi ze sobą orientację w świecie, który orientację tę zagubił. Taka ocena w ustach Schulza (na marginesie) to swoiste świadectwo duchowego ubóstwa europejskiej izby, bo choć papież jest właściwą osobą, aby wskazywać orientację, to jednak wyszło, że sama izba orientacji takiej nie jest już w stanie dostarczyć... Po cóż w takim razie jeszcze Wolter, Locke albo Montesquieu, którzy zabiegali aby także lud przemawiał własnym głosem?

 

EUROPA NIEPŁODNA, LEDWIE ZIPIE I WCIĄŻ MARUDZI

Raz na ćwierć wieku warto posłuchać opinii kogoś, kto na co dzień nie roztrząsa zawiłości unijnych dyrektyw i nie bije się o wszystkie możliwe parytety. Takie chwile wspólnego wzniesienia się ponad codzienność działają nie tylko jak balsam, ale i orzeźwiająco. Papież przypomniał więc w PE, że drogowskazem Europy musi być „godność człowieka”, ale samą Europę, w której tej godności nigdy za wiele, zdefiniował wdzięcznie jako starą babcię: nie jest już płodna, ledwie zipie i wciąż marudzi. Taka diagnoza, zwłaszcza w ustach papieża, wielu przypadnie pewnie do gustu, zostanie też zapamiętana – ale jest to diagnoza, która niestety nie pomoże w rozwiązaniu żadnego z problemów europejskiego wspólnego życia, bowiem bon moty nawet największych postaci przegrywają w konkurencji z wyzwaniami dnia codziennego. A za nie papieże już nie odpowiadają.

Franciszek jest papieżem Kościoła uniwersalnego i powszechnego, ale jest też Argentyńczykiem, przez całe swoje życie oddalonym od Unii Europejskiej, od specyficznej drogi integracji europejskich krajów, od odmiennych wyzwań naszego kontynentu i zagrażających mu zjawisk. To nie jest zarzut. Franciszek wiele wie, ale najwięcej o swoim własnym kontynencie. To tam przez większość życia jadł swój chleb powszedni; mógłby więc nam dużo i szczegółowo opowiedzieć o wydarzeniach w Argentynie, o których my z kolei wiemy niewiele, ale intuicyjnie budzą naszą grozę. Mógłby wreszcie poruszyć nasze sumienia dramatem nędzy i biedy w Ameryce Południowej, przy których europejskie systemy socjalnych zabezpieczeń wyrastają do aktów bezgranicznego miłosierdzia. Więc czy to, co nam powiedział w Strasburgu o naszej biednej, bezpłodnej Europie będzie – może być? – impulsem korygującym nasze zagubienia?

Niekoniecznie – zresztą zależy to od nas samych.

 

Europejska eurofobia eurofrustratów

Wszystko bowiem, co papież w Strasburgu powiedział, jest nam niestety dobrze znane, na łamach europejskich gazet po tysiąc razy omówione, w rezolucjach Parlamentu Europejskiego wciąż odnawiane, w traktatach i układach unijnych szczegółowo zapisane, a jednak świata nie naprawiliśmy i wciąż żyjemy w stanie pewnego zagrożenia. Unia Europejska wyrosła dokładnie na tej glebie, którą papież w Strasburgu opisał. Tyle że minęły lata i ta gleba się nam wyraźnie wyjałowiła.

Franciszek dostrzegł europejski pesymizm czy wręcz eurofobię; bolejemy nad tym od lat i jakoś nie mamy zbyt mocnych argumentów wobec europejskich frustratów wzywających do demontażu Unii – a ci nie odwołują się wcale do naszych wspólnych korzeni, wręcz przeciwnie. Papież skrytykował rozrastający się garb przytłaczającego nas konsumpcjonizmu. Każdy, kto zajrzy do jakiejkolwiek galerii handlowej, przytaknie; ale przecież wiemy także, że popyt napędza gospodarkę i gwarantuje miejsca pracy. A poza tym od tego grzechu niewolny jest i sam Kościół – mało w nim skromności, a bieda chadza tam innymi ścieżkami i do niego nie zagląda. Franciszek zganił w Strasburgu ludzki egoizm; no cóż, walczy z nim od tysiącleci sam Kościół, a Europa przeciwstawiła mu swoją świętą zasadę „solidarności” – a jednak nie wypleniliśmy z ludzkiej natury Europejczyków dążenia do posiadania coraz większej ilości dóbr, i to nierzadko cudzym kosztem. Papież wytknął Europie bezrobocie, ten prawdziwy wrzód na społecznej tkance, źródło wielu nieszczęść i upokorzeń. Czas to zmienić, powiedział. Ale Unia próbuje to zmienić od lat, wydaje na różne programy wsparcia strukturalnego miliardy euro, poprawy jednak nie widać. Czy Kościół może tu jakoś pomóc? Wątpliwe.

Wreszcie papież poważnie skarcił Europę za lekceważenie uchodźców, uciekinierów z Afryki, imigrantów. Nie wystarczy bowiem przyjąć w porcie kilka płynących z innego kontynentu łodzi, zresztą niechętnie i z obawami; przede wszystkim trzeba zmienić politykę własnego interesu tam na miejscu, w biednych krajach, aby poprawić los ich mieszkańców. Święte słowa. Unia Europejska przoduje w finansowaniu programów wsparcia i rozwoju, jednak wielkich zmian jak nie było, tak nie ma. No i na koniec, papież nie zapomniał o ochronie środowiska i pochwalił nasze europejskie w tym względzie wysiłki i osiągnięcia. Ostatecznie, walcząc o czystą wodę i zdrowy las, podtrzymujemy bogactwo dzieła stworzenia. Dobrze, że Franciszek to dostrzegł.

 

Europę łatwo atakować, trudniej bronić…

Czy kurialni urzędnicy, przygotowujący papieżowi wystąpienie, czytali wcześniej niezliczone deklaracje, rezolucje i dyrektywy Unii, skoro jego słowa brzmiały jak cytaty z europejskiego sztambucha? Nawet jeżeli tylko rzucili na nie okiem, i tak wiedzieli, co napisać. Otóż to właśnie: my wszyscy, łącznie z Franciszkiem, mamy w Europie rację, wiemy, skąd przyszliśmy i jakie jest nasze dziedzictwo, znamy problemy, potrafimy je zdefiniować, posługujemy się podobnymi określeniami, niemal tym samym językiem, i to tak dalece, że Franciszek równie dobrze mógłby sprawować funkcję prezydenta Parlamentu Europejskiego – więc my to wszystko wiemy, pracujemy nad tym, i niestety nadal stoimy przed ścianą.

Ale Europa ma znacznie trudniej: Franciszek mówi o wartościach uniwersalnych w naszym kręgu kulturowym, lecz Europa musi też tworzyć materialne warunki ich podtrzymywania. Wprawdzie idea europejskiej integracji także na nich się zasadza i z nich czerpie garściami, ale problem w tym, że Kościół do ziemskiego celu dochodzić nie musi, a Europa musi rozwiązywać tysiące codziennych problemów, potykać się, wywracać wiele razy na tak wyboistej drodze, przy czym często popada w samozwątpienie – a wszystko po to, aby nas po prostu nakarmić i zapewnić nam życie w pokoju. To bardzo dużo, chociaż dla rosnącej dziś liczby europejskich destruktorów – jest to lekceważąco mało ważne.

Skoro fundament ideowy się zgadza, skoro nie brakuje nam programów, to dlaczego mamy problem z Unią, skąd te problemy z Europą? Dlaczego tak trudno jest nam jej bronić – i zaraz tak łatwo ją z każdej strony atakować? Piszę dziwne słowa, przyznaję, sam jestem nimi zaskoczony; jeszcze dziesięć lat temu nie wyszłyby spod mojego pióra. A teraz, proszę bardzo, jakże łatwo jest pisać o kryzysie i to ze świadomością, że brakuje mądrzejszych od nas, mających odpowiednie recepty.

 

Stare dekoracje, którymi świat pogardza

Mówi się, że nie ma już dziś wizjonerów w Europie; ponoć ostatnim takim był Jacques Delors, który forsował euro… Mówi się, że potrzebna jest teraz pilna reaktywacja idei europejskiej integracji, że musimy się na nowo odnaleźć i – zakochać w sobie. Na nowo odkryć ten nasz wspólny, bezsprzecznie piękny kontynent. Podobno, np. rozbudowując autostrady, straciliśmy przy takich okazjach i zajęciach ideowość i bezinteresowność, niezbędne przy realizacji europejskiego projektu. Powiada się coraz częściej, że fundament europejski zmurszał, a główny cel integracji – zachowanie pokoju w dobrobycie – jest przestarzały; że to nikogo już to nie nęci, wręcz przeciwnie, denerwuje i zniechęca. Że wszystko, na czym zbudowana została Unia, zalatuje stęchlizną. A skoro tu i ówdzie w Europie dorośli mężczyźni wkładają na weekendy wojskowe mundury, wyciągają z piwnic stare strzelby i bawią się na polach w wojnę, to może rzeczywiście nadchodzi czas namysłu nad jakimś poważniejszym rozliczeniem realizacji tej idei... Czas, by wreszcie skończyć z dekretowaną unijnymi dyrektywami miłością, wzajemnym zrozumieniem, pozorowanym pojednaniem, poklepywaniem się po ramionach. I krytycy Europy wskazują palcem na przykład na Azję: spójrzcie, tam to się dopiero robi dobre interesy, tam jest technologia, tam wszystko gra. Tacy Koreańczycy albo Chińczycy, ci to dopiero potrafią, inaczej niż u tej „babci” w starych dekoracjach, którymi dziś świat pogardza.

Unia w świetle tych mocno krytycznych głosów zestarzała się, a wraz z nadejściem starości też zbrzydła. Straszne to, lecz i jakoś bliskie prawdy? Czy po latach wzajemnego obmacywania się i przytulania mamy w Europie powoli siebie dosyć?

Wiele na to wskazuje. Mamy siebie dosyć, ponieważ nie jesteśmy wcale tacy sami, jak nam wmawiano; mamy różne doświadczenia, inna płynie w nas krew – na północy zimna, na południu gorąca, na wschodzie wzburzona, na zachodzie na luźnym biegu. Wprawdzie pierwszych odważnych Europejczyków ta różnorodność właśnie ekscytowała, a ich ambicją było, aby różne rzeki temperamentów i obyczajów połączyć w jeden krwiobieg, no, ale czasy były inne, świat był podzielony, żądze trzymane w ryzach. Odmienność jednych nie ograniczała wyjątkowości drugich.

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 2/2015 -Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

REWOLUCJA ANTE PORTAS?

 

Kiedy się słucha polityków prawicy i czyta prognozy prawicowych publicystów, można odnieść wrażenie, że Polska stoi u progu rewolucji. „To będzie gorący rok” – zapowiada przewodniczący „Solidarności” Piotr Duda. Ale to nie politycy zapędzą Polaków pod rewolucyjne sztandary. Czeka nas bunt „młodej Polski”, która traci cierpliwość dla III Rzeczpospolitej. Młodzi Polacy nie chcą już godzić się z przypisaną im rolą bezrobotnych i pół-bezrobotnych, pokornie czekać, aż „starzy”, którzy przysiedli się do stołu w 1989 roku, ustąpią im miejsca. Wielki Wybuch jest blisko. Nadciąga rewolucja, która zmieni dotychczasowy porządek. V RP kołacze do drzwi coraz mocniej.

 

Politycy z prawej części sceny politycznej coraz bardziejuświadamiają sobie, że odsunięcie obecnej koalicji od władzy przy pomocy wyborczej kartki będzie bardzo trudne. Zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych jest oczywiście możliwe, nawet prawdopodobne, ale zdobycie większości pozwalającej samodzielnie stworzyć rząd wydaje się marzeniem ściętej głowy. Zawiązanie koalicji, która będzie posiadała choćby minimalną większość, można zaliczyć do kategorii pobożnych życzeń, a pokonanie Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, zwłaszcza jeśli jego przeciwnikiem rzeczywiście będzie Andrzej Duda, to już science-fiction. Z naciskiem na „fiction”. Szansą pozostaje więc takie skonfliktowanie i rozhuśtanie sceny politycznej, aby nastroje społeczne osiągnęły temperaturę wrzenia, w której wyborcy całkowicie zatracą zdolność racjonalnego myślenia. Emocje to największy sprzymierzeniec opozycji.

 

BEZ ZŁUDZEŃ, BEZ ŚWIĘTOŚCI

Tyle że szanse na to są niewielkie, bo amunicji do ich wywołania prawica ma niewiele. Katastrofa smoleńska budzi coraz mniejsze emocje i jeśli jeszcze skłania ludzi do wyjścia na ulice, to wyłącznie tych z żelaznego elektoratu Jarosław Kaczyńskiego. Według badań z 2014 roku, w to, że nad lotniskiem Siewiernyj doszło do zamachu na prezydenta RP, wierzy 25 procent Polaków. To mniej niż elektorat Prawa i Sprawiedliwości. Nie wydaje mi się – choć próby w tym kierunku będą z pewnością podejmowane – aby ta grupa znacząco się w tym roku zwiększyła. Mało prawdopodobne jest także skuteczne podgrzanie nastrojów społecznych przy pomocy tezy o sfałszowaniu ostatnich wyborów samorządowych. W końcu grudnia 2014 roku wierzyło w to zaledwie 18 procent obywateli III RP. A ich liczba będzie w miarę upływu czasu topniała. Z powodu Smoleńska i rzekomo sfałszowanych wyborów Polacy nie wylegną na ulice.

Czy detonatorem może się okazać kolejna afera na szczytach władzy? Obywatele nie lubią korupcji, nie lubią też, gdy politycy „doją” państwo, bo jak wszędzie na świecie uważają, że „wybrańcy narodu” i tak opływają w nienależne przywileje. Wybuch kolejnej afery z wielkimi pieniędzmi w tle nie jest więc niemożliwy. Odbywają się przecież przetargi o miliardowej wartości (choćby w zbrojeniówce), światła dziennego nadal nie ujrzały wszystkie podsłuchy nagrane w warszawskich restauracjach. Ale po aferach hazardowej i podsłuchowej – po sienkiewiczowskim „chuj, dupa i kamieni kupa”, po opłaconych z pieniędzy podatnika ośmiorniczkach Radosława Sikorskiego, po kilometrówkach – trudno oczekiwać, że coś jeszcze może skłonić Polaków do masowych protestów i całkowitego odwrócenia się od Platformy Obywatelskiej. Przywykliśmy, niestety. Jeśli nawet do wybuchu afery dojdzie, to na korzyść Platformy będzie działała bardzo kiepska opinia społeczeństwa o całej polskiej klasie politycznej. Przez dwadzieścia pięć lat istnienia III RP pozbyliśmy się złudzeń co do moralnych standardów klasy politycznej, a tolerancja dla pozaprawnych działań polityków jest dziś znacznie większa niż wtedy, gdy kontraktowy Sejm wdziewał koronę na głowę orła. To bardzo źle. Tzw. afera madrycka spowodowała, że i PiS został odarty z nimbu świętości. Polacy dowiedzieli się, że lepkie rączki to nie tylko przypadłość polityków SLD, PSL oraz PO, że także działacze Prawa i Sprawiedliwości lubią przy okazji „dorobić”. Oczywiście jeśli kolejna afera wybuchnie, to na pewno obozowi władzy też zaszkodzi, ale jest mało prawdopodobne, aby mogła wyprowadzić Polaków na ulice.

 

Może jednak nie wybuchnie…

Bo poza wszystkim, do „ulicznego kryterium” Polacy jakoś nie bardzo się garną. Gdy w listopadzie 2014 roku belgijski rząd ogłosił podniesienie wieku emerytalnego, na ulice wyległo ponad sto tysięcy ludzi. Nie chcieli zgodzić się na to, że będą musieli pracować nie jak dotychczas do sześćdziesiątego piętego roku życia, ale dwa lata dłużej, że wstrzymana zostanie indeksacja płacy minimalnej i świadczeń socjalnych, niższe będą dodatki wypłacane przez państwo na dzieci, zdrożeje transport publiczny, wzrosną ceny energii elektrycznej. Bardzo podobne działania rządu Donalda Tuska odbiły się w Polsce – w społeczeństwie biedniejszym i cieszącym się mniejszymi przywilejami socjalnymi – znacznie słabszym echem. Protesty były mizerne, a policja, w przeciwieństwie do belgijskiej, bezrobotna. Jeśli nie liczyć głosu profesora Leszka Balcerowicza, nie zaprotestował nawet pies z kulawą nogą. A krytyka w mediach dotyczyła tylko tzw. reformy Otwartych Funduszy Emerytalnych. „Reformy”, która była regularną grabieżą przez państwo pieniędzy należących do obywateli.

Mimo to gospodarka pozostaje jednym z detonatorów zdolnych do wywołania poważnych protestów społecznych. Zwolennicy reform poczują się w tym roku zawiedzeni, bo z całą pewnością gabinet Ewy Kopacz nie będzie w przedwyborczych miesiącach wprowadzał żadnych zmian, które mogłyby się niekorzystnie odbić na sytuacji najważniejszych, czyli najbardziej licznych i najlepiej zorganizowanych, grup zawodowych. Zresztą Platforma nie jest już do reform zdolna; wiara w to, że po blisko ośmiu latach sprawowania władzy nie przymuszona zdecyduje się wprowadzić zmiany w systemie przywilejów dla poszczególnych grup, to bardzo daleko posunięta naiwność. Ale ta wstrzemięźliwość wobec reform, z politycznego punktu widzenia zrozumiała, może nie zapewnić spokoju. Choć na razie prognozy ekonomistów na rok 2015 brzmią optymistycznie: wzrost w granicach 3 – 3,5 procent jest mniejszy niż nasze aspiracje, ale jest przyzwoity i należy do najbardziej imponujących w Unii Europejskiej. Rewolucja na rynku ropy naftowej będzie trzymała w ryzach inflację, co zawsze dobrze wpływa na nastroje społeczne. Choć nieznacznie, to jednak będzie, zdaniem ekonomistów, spadało bezrobocie. Idylla? Niestety nie. Są dwie bomby zegarowe, które cały czas tykają, ale saper albo jest bezradny, albo liczy, że ładunek nie wybuchnie akurat podczas jego bojowego dyżuru.

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 1/2015 -Rozmowa

Dr Andris Vilks jest dyrektorem Narodowej Biblioteki Łotwy w Rydze i wykładowcą na Wydziale Informacji i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Łotwy. Jest też członkiem Łotewskiej Akademii Nauk oraz kilku innych organizacji, m.in. Zarządu Stowarzyszenia Bibliotek Regionu Morza Bałtyckiego „Bibliotheka Baltica”, Zarządu Europejskiego Stowarzyszenia Bibliotek Naukowych. Wchodzi też wskład gremium Międzynarodowego Komitetu Doradczego „Pamięć Świata” UNESCO.

 

ŁOTEWSKI WILK

Z Andrisem Vilksem w Rydze, Europejskiej Stolicy Kultury 2014, rozmawia Wojciech Pestka

 

Wojciech Pestka: W dniach 28–29 sierpnia miała miejsce uroczystość oficjalnego otwarcia nowego, imponującego kompleksu Biblioteki Narodowej Łotwy położonego na lewym brzegu Dźwiny, w ścisłym Centrum Rygi. Jej historia zaczyna się z odzyskaniem niepodległości przez Łotwę w listopadzie 1918 roku…

Andris Vilks: W sensie formalnym tak, ale historia kolekcji bibliotecznej sięga 1675 roku, kiedy Szwedzi w Rydze utworzyli liceum (Schola Carolina), przekształcone w czasach carskich w Gimnazjum Liwońskiej Guberni im. Aleksandra I. Budynek szkoły po odzyskaniu niepodległości został przeznaczony na siedzibę Państwowej Biblioteki, a znajdujący się w nim księgozbiór stał się zaczątkiem zbiorów, które dzisiaj liczą ponad sześć milionów woluminów. Pewnie moglibyśmy skorygować nieco historię i powiedzieć, że nasze początki sięgają XVII wieku… Ale formalnie 29 sierpnia 1919 roku rząd Republiki Łotewskiej podjął decyzję o utworzeniu Państwowej Biblioteki Łotwy. Byliśmy w tamtym czasie jednym z niewielu państw, w których Biblioteka Narodowa funkcjonowała w oparciu o rządowe akty prawne: „Prawo o Bibliotece Państwowej” oraz „Ustawy o Centralnym Katalogu Książki”. Według stanu z lipca 1920 roku w zbiorach nowo utworzonej biblioteki znajdowało się około dwieście pięćdziesiąt tysięcy woluminów, w tym część z upaństwowionych kolekcji prywatnych.

Na marginesie epizod, który z polskiego punktu widzenia może wydać się bardzo interesujący: w 1919 roku, kiedy Łotwa stała się niepodległym państwem, powstająca Biblioteka Państwowa przejęła liczący osiemnaście tysięcywoluminów księgozbiór zlikwidowanego Prawosławnego Seminarium Duchownego, działającego od 1846 roku w Rydze. Okazało się, że w jego zbiorach znajduje się część kolekcji warszawskiej Biblioteki Załuskich (nazywanej też Biblioteką Powszechną Rzeczpospolitej), która po upadku powstania kościuszkowskiego została zagrabiona na rozkaz Katarzyny II i jako rosyjska zdobycz wojenna przekazana do Petersburga. Do 1989 roku to był temat tabu, teraz, w ramach współpracy z Biblioteką Narodową w Warszawie, przekazaliśmy pełną informację o egzemplarzach tamtej kolekcji będących w naszym posiadaniu. Mamy też w swoich zbiorach kolekcje rodów magnackich związane z Inflantami: Platerów, Borchów… Ale tych polskich wątków jest znacznie więcej i obiecuję do tego tematu wrócić.

Wybuchła II wojna światowa. Co działo się z Państwową Biblioteką Łotwy podczas okupacji hitlerowskiej?

– To pytanie trzeba nieco poszerzyć. Najpierw był pakt Ribbentrop-Mołotow, później agresja sowiecka: w czerwcu 1940 roku Łotwa została włączona jako republika związkowa (Łotewska Socjalistyczna Republika Radziecka) w skład ZSRR, wtedy też zmienił się status biblioteki. W sierpniu 1941 roku podczas ataku niemieckich wojsk na Rygę spłonął ratusz, w którym znajdowały się zbiory Miejskiej Biblioteki Historycznej. Na szczęście najcenniejsza część kolekcji, przechowywana w sejfach, przetrwała pożar. Niemcy postanowili połączyć rozproszone księgozbiory w krajową bibliotekę (Landesbibliothek). Weszły do niej zbiory Biblioteki Państwowej Łotwy, ocalała najcenniejsza część Miejskiej Biblioteki Historycznej i tak zwana Biblioteka Jānisa Misiņša, która po sprzedaży w 1925 roku miastu Rydze nazwana została Miejską Biblioteką Naukową. Niemcy, opuszczając Łotwę, postanowili zagrabić najcenniejsze kolekcje biblioteczne, ale, dzięki Bogu, zamiaru nie udało im się zrealizować w pełni, wywieźli jedynie część zbiorów Biblioteki Państwowej: niestety, na ślad zrabowanych rękopisów i starodruków nigdy nie udało się trafić.

– Po wojnie Łotwa znów stała się krajem związkowym, republiką ZSRR. Jak sowiecka okupacja wpłynęła na status i działalność biblioteki?

– Sowieci we właściwy dla siebie totalitarny sposób przeorganizowali bibliotekę, wprowadzając system obowiązujący na terenie ZSRR. Około pięćset tysięcy woluminów w obcych językach zostało usuniętych z kolekcji bibliotecznych, wybrane partie książek w języku łotewskim i językach obcych zostały zniszczone, pozostałe trafiły do niedostępnych dla czytelników zbiorów zamkniętych. Zablokowano współpracę i kontakty międzynarodowe z bibliotekami europejskimi spoza obozu socjalistycznego. W marcu 1966 roku dokonano zmiany oficjalnej nazwy na Państwową Bibliotekę im. Vilisa Lacisa Łotewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (Vilis Lacis był sztandarowym łotewskim pisarzem okresu komunizmu, zachowały się jego podpisy na dokumentach skazujących „wrogów ludu” na represje i wywózki), a w roku 1972 usunięto ze zbiorów cały literacki dorobek łotewskich pisarzy z emigracji powojennej.

– W 1989 roku, mając zaledwie trzydzieści dwa lata, został pan dyrektorem biblioteki i przyszedł czas na naprawianie szkód…

Zacząłem od usunięcia „patrona” i powrotu do historycznej nazwy – Państwowej Biblioteki Łotwy, do czego musiałem przekonać Akademię Nauk i Związek Pisarzy Łotwy. W 1991 roku po odzyskaniu niepodległości te zapoczątkowane dwa lata wcześniej zmiany poszły dalej: bibliotece został nadany status Narodowej Biblioteki Łotwy. Równocześnie rozpoczął się proces przywracania międzynarodowych kontaktów, porządkowania zbiorów. Każda ze związkowych republik w czasach radzieckich miała ambicje opublikowania radzieckich klasyków po rosyjsku w ramach swoich serii wydawniczych, każda z tych pozycji trafiała do naszych zbiorów, a niepotrzebny był nam, tu przykład, Cichy Don Szołochowa w kilkudziesięciu wydaniach, wystarczył skromniejszy zbiór wybranych egzemplarzy do celów naukowych. W ten sposób, po głębokim namyśle zredukowaliśmy zbiory o jedną trzecią: o blisko 2 miliony woluminów. To dało nam możliwość udostępnienia zbiorów zamkniętych. W tym samym czasie prowadziliśmy remonty pomieszczeń – biblioteka była zlokalizowana aż w trzynastu różnych budynkach. Zajmowaliśmy się ich restaurowaniem, bo było to konieczne, byśmy mogli funkcjonować. Mimo że już wtedy śniła się nam duża, można powiedzieć, ogromna budowa nowego kompleksu bibliotecznego.

– Podobno design nowego budynku biblioteki był inspirowany ludowymi baśniami. Czy nie jest to nieco ryzykowny pomysł: Biblioteka Narodowa to skądinąd bardzo poważana i, co by nie mówić, szacowna instytucja?

– Jest to nawiązanie do pewnej sugestywnej symboliki, mocno osadzonej w łotewskiej kulturze, a związanej z etosem pracy, dążenia do doskonałości, sięgania po mądrość. Pierwotny wizerunek budynku był inspirowany legendą o Szklanej Górze, śpiącej na jej szczycie księżniczce, trzech braciach spieszących jej na ratunek: te baśniowe narracje mają charakter uniwersalny, migrują między ludowymi przekazami po Europie. Dla łotewskiego społeczeństwa ta metaforyka jest żywa, nawiązuje wprost do literackiej tradycji – sztuki Jānisa Raiņiša Złoty koń (Zeltazirgs, 1911). Inny element tej legendy, który zamierzamy w przyszłości jako Narodowa Biblioteka wykorzystywać w upowszechnianiu łotewskiej kultury, to wątek siedmiu wron chroniących księżniczkę, którym chcemy nadać umowne znaczenie siedmiu dziedzin sztuki. W tym projekcie każdemu z dni tygodnia przypiszemy symbolikę jednej z wron: teatr, film, literaturę, muzykę, malarstwo, architekturę i folklor. Bo wbrew potocznym wyobrażeniom wrony to mądre ptaki, a przy tym długowieczne… Ale to tylko jedna z legend, które inspirowały architekta i wpłynęły na wygląd gmachu: w pierwotnym projekcie szczyty budynku były gładkie i przypominały wierzchołek szklanej góry.

– Kiedy rozmawiam z mieszkańcami Rygi o bibliotece, rzadko odwołują się do skojarzenia ze Szklaną Górą, używają za to innego baśniowego określenia – Zamek Światła…

– To druga z legend, która odcisnęła piętno na ostatecznym kształcie budynku, nawiązująca do mitycznego Zamku Światła, symbolizującego prawość, mądrość i sprawiedliwość. Podobne wierzenia tworzyły się wokół zaginionych ośrodków starożytnej cywilizacji na całym świecie. Zamek Światła miał znajdować się kiedyś u ujścia Dźwiny, ale zapadł się pod wodę i spoczywa na dnie rzeki. Warunkiem jego powrotu na powierzchnię jest zjednoczenie się narodu łotewskiego we wspólnym działaniu. To nawiązanie do znanej łotewskiej pieśni pt. Zamek światła, skomponowanej przez Jāzepa Vītolsa, do której słowa napisał Auseklis (prawdziwe nazwisko Miķelis Krogzemis –przyp. W.P .). Mimo sprzeciwu cenzury w czasach sowieckich pieśń stała się nieformalnym hymnem odbywającego się od 1873 roku co pięć lat Łotewskiego Święta Pieśni w Rydze. Gdy w 1985 roku stutysięczna publiczność wymusiła na organizatorach wykonanie tej pieśni podczas finałowego koncertu w Parku Leśnym, mit Zamku Światła zyskał dodatkową, niepodległościową symbolikę. Wtedy spontanicznie, wbrew zastrzeżeniom cenzorów, za dyrygenckim pulpitem przed połączonym chórem liczącym aż trzynaście tysięcy wykonawców stanął siedemdziesięciodziewięcioletni Haralds Mednis. Miałem dwadzieścia osiem lat, jako wolontariusz pomagałem w organizacji koncertu, byłem odpowiedzialny za rozstawienie na scenie tenorów: zrozumiałem, że nadszedł czas istotnych zmian… Dlatego dodane przez architekta ozdobne zakończenia szczytu budynku nawiązujące do symboliki zamku  natychmiast skojarzyły się wszystkim z tym niezwykle mocnym i nośnym przesłaniem Zamku Światła. I tak zostało.

– Kto jest autorem tego unikalnego, imponującego rozwiązania architektonicznego, które zapewne wywołuje uczucie zazdrości u każdego dyrektora biblioteki w Europie?

– Mieliśmy dużo szczęścia, udało się nam pozyskać do projektu artystę o światowej sławie i silnej osobowości twórczej, który nigdy nie ulegał architektonicznym modom i wypracował własny, rozpoznawalny styl. To znakomity amerykański architekt Gunars Birkerts, urodzony na Łotwie, autor wielu zachwycających projektów realizowanych na całym świecie. Jak o sobie mówi, jest ekspresjonistą i kieruje się zasadą, że projekt architektoniczny powinien wyrażać funkcje, którym służy budynek. Kiedy ulicą idzie dziewczyna z futerałem na skrzypce, nikt nie pomyśli, że wewnątrz może nieść kartofle; futerał jednoznacznie określa zawartość – to jego ulubiony argument. A budynek jest takim samym opakowaniem i powinien korespondować swoim wyglądem z rodzajem aktywności odbywającej się wewnątrz. Tak więc podstawowe architektoniczne inspiracje dla projektu budynku biblioteki powinny brać się z literatury i folkloru. Nie bez znaczenia był fakt, że ojciec Gunarsa – Peters Birkerts – zajmował się badaniami nad łotewskim folklorem, a przyjacielem domu był pisarz i autor książek dla dzieci, Jānis Rainis; przyszły architekt jako mały chłopiec często przesiadywał na jego kolanach.

Konsultowaliśmy założenia do projektu także w Warszawie, bardzo podobała się nam Biblioteka Uniwersytecka. Formalna decyzja o budowie nowego budynku Narodowej Biblioteki zapadła w parlamencie w 2002 roku, prace budowlane ruszyły w 2008 roku, zaś w stanie surowym budowa została zakończona w maju 2013 roku.

– Dla Rygi rok 2014 jest szczególny z wielu powodów…   

– Tak, i to nie tylko ze względu na uroczystość oficjalnego otwarcia nowego budynku Narodowej Biblioteki – Zamku Światła. W 2014 roku Ryga została Europejską Stolicą Kultury. Podczas inauguracji w sobotę 18 stycznia 2014 roku w symbolicznym żywym łańcuchu przez most na Dźwinie, mimo czternastostopniowego mrozu, prawie czternaście tysięcy wolontariuszy z ręki do ręki podawało sobie książki pomiędzy starym budynkiem biblioteki a nowym. To było czytelne nawiązanie do mającego długość sześciuset pięćdziesięciu kilometrów żywego łańcucha pomiędzy Wilnem, Rygą i Tallinem z1989 roku, początku walki o niepodległość Litwy, Łotwy i Estonii. W programie Europejskiej Stolicy Kultury znalazło się ponad sto znaczących imprez o charakterze międzynarodowym, między innymi Światowe Święto Chórów, podczas którego wystąpiło dwadzieścia tysięcy chórzystów z blisko dziewięćdziesięciu państw, ale i imprezy związane z otwarciem biblioteki – chociażby wystawa Książka 1514–2014, prezentująca historię książki drukowanej na przestrzeni ostatnich pięciuset lat.

Więcej w styczniowym numerze "Odry".

Odra 1/2015 -Magdalena Bajer

Magdalena Bajer

WĄŻ MORSKI ZDYCHA Z ZAZDROŚCI

 

Nie wiemy ciągle, kto zapewnił żądnym sensacji konsumentom mediów strawę na minione lato. Wiemy, że większość nie musiała odgrzebywać ani szukać gdzieś nowych wieści o potworze z Loch Ness, królisie z Mazowsza, kręgach na polu pszenicy, UFO itp., bo wszystko to zastąpiły podsłuchane i nagrane w restauracjach rozmowy polityków i innych osób publicznych, a pewnie nie tylko. Tak się wydawało w kulminacyjnym momencie afery „podsłuchowej” czy „taśmowej”, jak nazwano wydarzenia związane z nagraniem i publikacją rozmów urzędujących ministrów spraw wewnętrznych i zagranicznych, prezesa NBP i paru jeszcze polityków.


Tyle że Nessie, królis czy UFO wywołują emocje, które nikomu nie szkodzą, narażają ewentualnie na szwank zdrowy rozsądek zaprzątniętych nimi osób. A afera taśmowa – dostarczając uczestnikom wojny politycznej broni (mniejsza o to, na ile prawdziwej) – deprawuje, sama będąc owocem deprawacji jej sprawców, a po trosze także bohaterów. Dlatego jest dobrym powodem do zastanowienia się nad sytuacją mediów, które ją wywołały. A ta sytuacja wydaje mi się graniczna.

 

FEBRA Z POWIKŁANIAMI

Przez całe lato roku 2010 odbiorcy mediów elektronicznych (prasy także, ale rzadziej) byli kilka razy dziennie poruszani wieściami o tym, co dzieje się pod Pałacem Prezydenckim. A tam gromada ludzi wierzących w zamach smoleński „broniła” krzyża przed umieszczeniem go w kościele Św. Anny (kiedy już się tam znalazł, mało kto pod nim się modli, co stwierdziłam wielekroć). Głos Rady Etyki Mediów o szkodliwości owych codziennych ataków medialnej febry spotkał się z ostrą krytyką środowisk dziennikarskich i z podziękowaniem Konferencji Episkopatu. Przywołuję dzisiaj tę krytykę, ponieważ zachowanie mediów cztery lata temu oraz reakcja na jego negatywną ocenę były oznakami procesu, który zaowocował aferą z lata 2014 roku.

Od czasu katastrofy smoleńskiej często przypomina mi się wstrząsający opis Polski po klęsce powstania styczniowego z powieści Władysława Terleckiego Lament, a obecny także w naukowych kompendiach. Polska byłą wtedy spowita, gęstniejącą wraz z represjami zaborców, siecią wzajemnych podejrzeń i oskarżeń, owocujących infamią, ostracyzmem, pojedynkami, przede wszystkim zaś powszechną, wylewającą się poza sferę życia publicznego, nieufnością. Nie wolno, oczywiście, czynić bezpośrednich porównań sytuacji III RP do sytuacji w Królestwie Polskim, jednak obecny stan ducha Polaków niebezpiecznie przypomina ten sprzed stu pięćdziesięciu lat. Jeśli kapitałem społecznym, niezbędnym do rozwoju każdej wspólnoty, jest zaufanie, to nasz kapitał – na poziomie ogólnym, ale i w obrębie wspólnot lokalnych: sąsiedzkich, zawodowych, towarzyskich – jest podobnie wątły. Proszę zwrócić uwagę jak często w rozmowach używamy frazy: „jeśli to prawda...”, słysząc to samo od oponentów, wypowiadających przeciwne do naszego mniemanie. Powątpiewanie, branie w nawias lub cudzysłów, dystansowanie się stało się nawykiem. W takiej sytuacji trudno debatować o sprawach ważnych. Dlatego upadł np. pomysł konferencji ekspertów (z obu stron) poświęconej katastrofie smoleńskiej, która mogłaby przynajmniej przybliżyć zakończenie sporów. Miała się odbyć w którejś telewizji, ale zabiegi, które ją poprzedzały, pokazały jaskrawo, że potencjalni dyskutanci są wobec siebie krańcowo podejrzliwi, więc debata nie ma szans powodzenia.

Pokazała ten brak zaufania prezentowana tego lata przez media bardzo obszernie sprawa klauzuli sumienia lekarzy i w związku z nią zachowanie profesora Chazana (odmówił dokonania w państwowym szpitalu zgodnej z prawem aborcji – przyp. red.), który przedstawiał fakty zupełnie inne niż jego adwersarze. A w całej jaskrawości pokazała to afera podsłuchowa – jakkolwiek taśmy pozyskane przez tygodnik „Wprost” i przemyślnie dawkowane czytelnikom były autentyczne.

Mentalna sfera naszego życia zbiorowego została spustoszona nie tylko przez drastyczny spadek zaufania, ale także w efekcie rozmycia tradycyjnie pojmowanych i nie tak dawno jeszcze obowiązujących (choć często przekraczanych, jak przykazania dekalogu) norm moralnych i obyczajowych.

 

Czego przestaliśmy się brzydzić?

Mniej więcej w połowie historii III RP przeszła przez media fala „podglądactwa” (to coś innego niż podsłuchiwanie polityków). W telewizji widzieliśmy nagrane ukrytą kamerą wyznania syna, które zszokowały kochających go rodziców lekceważeniem, pogardą i wrogością wobec nich. Był – szczęściem niezrealizowany – pomysł, by sfilmować agonię, a potem rozkład ciała w grobie (!). Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji karała grzywną za obcinanie palca na wizji, organizując także, wspólnie z Radą Etyki Mediów, dyskusję o pożytkach i szkodach wynikających z oglądania Big Brothera.

Całkiem niedawno przeczytałam w opiniotwórczej gazecie reportaż o nieletnich fankach (ludzie z branży nazywają je gąskami) zwycięzców kolejnych serii reality-shows, którzy objeżdżają Polskę, urządzają w supermarketach występy połączone z pijaństwem, narkotykami i seksem, a następnie uwieczniają to w Internecie. Nierzadko młodocianą publiczność przywożą na te imprezy... rodzice.

Utrwaliła się w przekazie medialnym nonszalancja w pokazywaniu cierpienia, przemocy i śmierci (opisywanie słabiej działa na odbiorcę), wystawianiu na próbę ludzkiej wrażliwości, choć przecież istnieją tu wyraźne granice zapisane w kodeksach etycznych mediów. A przecież na te same kodeksy powołujemy się broniąc dziennikarzy, gdy znajdą się w kolizji z obowiązującymi przepisami, a nawet prawem.

To jednak przypadki szczególne, których jesteśmy jedynie obserwatorami, nie znajdując analogii we własnym życiu ani nie utożsamiając się z tymi, na których cierpienia patrzymy. Niszczą one wspólną sferę estetyczną i wrażliwość, grożą przytępieniem empatii wobec doświadczeń krańcowych, ale mniej nadwerężają przyjęte powszechnie normy społecznego współżycia. Te ostatnie były narażone na szwank przez niektóre teleturnieje (moda na nie minęła), w których osoby odpadające na poszczególnych etapach były przez prowadzących wyśmiewane i upokarzane przy rechocie publiczności.

Współczesność oswaja nas (już oswoiła?) z anonimowością oskarżeń. Kto ma zwyczaj odruchowego wyrzucania anonimu do kosza na śmieci? Taki odruch w moim pokoleniu wynosiło się z domu. Jeśli ktoś (niebędący policjantem ani detektywem) mu się sprzeniewierzał, to w ukryciu, nie chcąc narazić się na oznaki obrzydzenia ze strony świadków. Mniej radykalne podejście każe podchodzić do anonimów oraz anonimowych informatorów z rezerwą wobec ich wiarygodności. A mimo to budowanie na anonimach ocen ludzi oraz spraw w życiu publicznym stało się praktyką, która nikogo nie brzydzi ani nie dziwi; jest uprawiana bezwstydnie przez część mediów, na ogół z przyzwoleniem reszty.

 

Pomieszanie pojęć głównych

W konserwatywnej (?) Telewizji Republika i niektórych gazetach tego nurtu nagrania publikowane przez „Wprost” nazywane są „taśmami prawdy”, co oznacza jedynie to, że zarejestrowane na nich słowa zostały przez podsłuchiwanych rzeczywiście wypowiedziane. Nie odnoszę się tutaj do politycznych interpretacji tych nagrań ani do opieszałości czy też nieudolności policji w ustalaniu ich autorstwa (nie ma to dla niniejszych tez znaczenia). Pomijam także zawstydzającą wulgarność języka polityków, stanowiącą osobny temat.

Interesuje mnie postępowanie dziennikarzy, jakże dalekie od wspomnianego wyżej odruchu wyrzucania anonimów przed przeczytaniem. Główni dziennikarscy bohaterowie tej sprawy przekonywali odbiorców o swojej wielkiej zasłudze, mieniąc się demaskatorami zła w samym jądrze władzy państwowej. Nieporadny „szturm” służb specjalnych na siedzibę „Wprost” zgromadził w redakcji tygodnika odwody licznych kolegów – wszyscy gromko wołali o zagrożeniu wolności słowa. To pierwszy i koronny argument przeciwko wszelkiej krytyce mediów, używany przez tych, którzy zadania mediów ograniczają do roli watchdoga (z lubością powtarzając te obce wyrazy) i specjalizują się w tropieniu różnego kalibru afer, a gdy tych brakuje (niestety takie chwile są rzadkie i krótkie) lub wydają się nie dość atrakcyjne, w skrupulatnym opisywaniu wpadek zdarzających się osobom publicznym. Zastrzegam w tym miejscu, że nie deprecjonuję roli kontrolnej mediów wobec władzy, jak również pilnego baczenia, czy wolność słowa nie jest przez kogokolwiek zagrożona.

Uważam, że ludzie mediów – dziennikarze i wszyscy, od których przekaz medialny zależy – nie są stanem uprzywilejowanym ani wyłączonym z ogólnie obowiązujących reguł. Oburzenie, jakiego byliśmy świadkami, gdy dziennikarzom zagroził areszt za niestawienie się na rozprawę sądową czy odmowę wykonania zasądzonej czynności, uważam za bezzasadne, naganne, a dyskusje na ten temat za zawstydzające. Idąc dalej, można by powiedzieć, że zawód zaufania publicznego, jakim jest dziennikarstwo, podlega podwyższonym standardom etycznym; oczekujemy więc od dziennikarzy, by ich zachowania były wzorowe, może wzorcotwórcze. Choć zaraz odzywa się argument używany np. do usprawiedliwiania księży: z ludu wzięci, słabościami ludu obarczeni… Zostawmy jednak na boku ponadpowszechne spodziewania, odmawiając po prostu dziennikarzom szczególnych przywilejów i osobnej taryfy ocen.

Afera taśmowa, dość prosta gra polityczna z udziałem dziennikarzy, obnażyła coś o wiele gorszego i bardziej niepokojącego niż medialna pogoń za sensacją, na którą utyskujemy, choć ta pogoń była zapewne istotnym motywem opublikowania nagrań. Pokazała zatarcie w świadomości tych, którzy to zrobili, i tych, co uparcie do podsłuchanych nagrań wracają, poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne, jakim jest państwo – niezależnie od tego, kto aktualnie nim rządzi i jakie błędy popełnia. Błędy, bo wymiar sprawiedliwości nie dopatrzył się w podsłuchanych rozmowach przestępstwa. Dziennikarze, oczywiście, powinni błędy rządzących piętnować, jeśli jednak robią to na podstawie przestępczych źródeł (nielegalne anonimowe nagrania), odbierają piętnu znaczną część wagi. Wąż morski i inne kanikularne wymysły mącą ludziom w głowach, ale powtarzane długo frazy polityków w restauracji sieją nieufność, rodzą apatię, odwracają uwagę od spraw publicznych, zniechęcają do zbiorowego wysiłku. To o wiele większa szkoda niż fascynacja tym, „co się filozofom nie śniło”.

Więcej w styczniowym numerze "Odry".

Odra 1/2015 -Mariusz Urbanek

ROK 2015 czyli WRÓŻENIE Z FUSÓW SAMORZĄDU

Mariusz Urbanek

W 2015 roku czekają Polskę dwie kolejne odsłony zapoczątkowanego w listopadzie 2014 wyborczego serialu. Pewnym można być tylko jednego. Ich wynik nie zadowoli nikogo, a emocji i oskarżeń będzie jeszcze więcej niż po skandalu, jakim zakończyły się wybory do samorządów. Kompromitująca nieudolność Państwowej Komisji Wyborczej stała się przyczyną niekończącej się serii oskarżeń o sfałszowanie wyników i jednocześnie ogłoszenia przez wszystkie partie wyborczego tryumfu. Ale jeśli wszyscy wygrali, oznacza to jedynie, że wszyscy w takim samym stopniu przegrali. A to tylko pogłębia poziom absurdu polskiej sceny politycznej.

 

Na koniec roku 2014, po ostatecznym policzeniu głosów i odrzuceniu przez sądy zdecydowanej większości protestów wyborczych, prawie wszystko było wiadomo. Kto rządzi w gminach oraz większych i mniejszych miastach, gdzie przez kolejne cztery lata prezydent i rada z odmiennych opcji będą trwały w permanentnym klinczu i w których sejmikach zawiązały się mniej lub bardziej kosmiczne i całkowicie nieprzewidywalne koalicje.

Ale można spróbować zastanowić się, czy i jaki płynąca z wyborów samorządowych nauka będzie miała wpływ na wybory prezydenckie i parlamentarne w roku 2015. A właściwie wyłącznie wybory parlamentarne, ponieważ prezydenckie wydają się rozstrzygnięte jeszcze zanim zgłosili się wszyscy kandydaci.

 

Komorowski kontra Komorowski

Bronisławowi Komorowskiemu w zwycięstwie mógłby przeszkodzić wyłącznie Bronisław Komorowski – rezygnując z kandydowania. Dziś trudno już wyobrazić sobie sytuację możliwą jeszcze kilka miesięcy temu, że Platforma z jakiegoś powodu wchodzi w konflikt że swoim  prezydentem i wystawia innego kandydata – w tamtej rzeczywistości oczywiście Donalda Tuska –  Komorowski pozbawiony wsparcia partii postanawia jednak walczyć. W jego konfrontacji z Tuskiem rezultat byłby otwarty, ale nikt inny, nawet wspierany przez aparat propagandowy PO (od dawna nie zachwycający finezją i skutecznością) nie byłby w stanie urzędującemu prezydentowi zagrozić. Przede wszystkim dlatego, że wyborcy nie lubią, kiedy robi im się wodę z mózgu zbyt nachalnie, o czym PO przekonała się, próbując dokonać całkowicie niepojętej wolty wyborczej w Jeleniej Górze.

Cztery lata temu Platforma postanowiła zmienić ówczesnego prezydenta z PO na innego polityka z tej samej partii, a wyborcy uwierzyli, że tak właśnie będzie najlepiej. Jednak po upływie kadencji jeleniegórskiej Platformie z koalicyjnych układanek wyszło, że na nowym etapie ów poprzednio odsunięty polityk przyda się bardziej. Wobec tego urzędujący prezydent, mimo że cieszy się niezłą opinią mieszkańców, powinien podporządkować się decyzjom partii i ustąpić. Nie zrobił tego, wystartował przeciwko kandydatowi partii (ale legitymacji PO nie oddał), a zirytowani wyborcy pokazali partii figę. W rezultacie PO ma teraz i większość w jeleniogórskiej radzie miejskiej, i partyjnego prezydenta, który kandydował wbrew własnej partii, ale skłóconych tak, że miastu grozi paraliż.

Gdyby więc PO (to cały czas political fiction) postanowiło nagle wystawić przeciwko Komorowskiemu Ewę Kopacz czy Radosława Sikorskiego (oczywiście po wyjaśnieniu wszystkich stawianych mu zarzutów), sytuacja byłaby podobna. Zirytowani coraz bardziej nieprzyzwoitą polityką PO Polacy z dużym prawdopodobieństwem zagłosowaliby na prezydenta sprawdzonego, którego z niejasnych powodów jego włąsna partia próbuje skrzywdzić.

Bronisław Komorowski wygrałby wbrew partii. Donald Tusk powalczyłby, ale po wyborze na szefa Rady Europy, to już tylko teoria. Komorowski w wyborach wystartuje i wiele wskazuje na to, że zwycięży już w pierwszej turze. Bo w stawce, którą inne partie wystawią przeciwko urzędującej głowie państwa nie będzie ani jednego kandydata, który mógłby mu zagrozić.

 

Nowak, Kalisz, Palikot i …

Zabawnie wyglądają zabiegi wielu polityków już nie tylko o to, żeby nie przegrać kompromitująco, ale żeby się chociaż nie ośmieszyć.

Janusz Palikot oczywiście startuje, bo to dla niego ostatnia szansa, żeby przetrwać na politycznej scenie. Po kompromitacji Twojego Ruchu w wyborach do Parlamentu Europejskiego i w wyborach samorządowych, tylko wynik na poziomie dziesięciu procent pozwoli mu w wyborach parlamentarnych przyciągnąć na swoje listy kandydatów dających nadzieję przeczołgania się przez próg wyborczy. Bo człowiek, który zaliczył już wszystkie karnawałowe maski, od ortodoksyjnego wydawcy katolickiego pisma „Ozon” po duchowego patrona polskiej rewolucji LGBT, ma coraz mniejszą możliwość manewru.

Groteskowe są przepychanki o to, kto chce, kto nie chce, a kto powinien, wystartować w barwach SLD. Wojciech Olejniczak i Grzegorz Napieralski, czyli byli młodzi zdolni, a dziś już tylko zawiedzione nadzieje lewicy na zwabienie nieskażonego Peerelem elektoratu, przytomnie odmówili. Ryszard Kalisz chciałby bardzo, zdobył nawet – mimo że w SLD ma opinię zdrajcy – poparcie Leszka Millera, szczęśliwego, że ktoś chce zwolnić go z kandydowania ze stuprocentową gwarancją klęski, ale na razie nie chcą go inni. Mimo to Miller raczej wsadzić się na tę minę nie pozwoli, a autokandydatura Joanny Senyszyn przeraziła chyba nawet najbardziej rozrywkowych członków SLD. W rezultacie lewicowej partii pozostaje szukać rozwiązania skrajnie niestandardowego, które przekonałoby jej wyborców, że wreszcie nadszedł moment ostatecznego wyprowadzenia z Sojuszu sztandaru po PZPR i przyciągnęłoby do SLD młodych. Takim pomysłem byłby kandydat w stylu Roberta Biedronia (niekoniecznie on). Jeśli zdeklarowany gej mógł w konserwatywno-katolickiej Polsce zostać wbrew wszelkiej logice prezydentem dużego miasta, to może taka szarża zadziałałaby także na szczeblu ogólnokrajowym. Oczywiście jeszcze tym razem bez szans na zwycięstwo, ale z perspektywą na przewietrzenie SLD z zaduchu naftaliny. Pytanie tylko czy lewicę na taki gest szaleństwa stać.

Kto będzie kandydatem Polskiego Stronnictwa Ludowego w momencie kiedy powstaje ten tekst, jeszcze nie wiadomo. Ale to jedyna partia, która nie musi się w wyborach prezydenckich napinać. Silna ponad rzeczywiste wpływy pozycja po wyborach samorządowych i pewne miejsce w rządzącej koalicji powoduje, że nawet znacznie gorszy wynik ewentualnego kandydata PSL w wyborach prezydenckich nie będzie oznaczał dla niego partyjnej marginalizacji. Kariera, kolejne wzloty i upadki tak Janusza Piechocińskiego, jak i Waldemara Pawlaka czy Janusza Kalinowskiego, wyraźnie pokazują, że to wymieniające się na partyjnych szczytach trio będzie jeszcze długo prowadzić PSL drogą gwarantującą udział w kolejnych koalicjach.

Zwłaszcza że stronnictwo zostawiło sobie otwartą furtkę, żeby w ogóle nie wystawiać własnego kandydata, tylko poprzeć Bronisława Komorowskiego. Oczywiście w imię unikania nieuchronnych w kampanii wyborczej walk i konfliktów z koalicjantem. Zabieg sprytny, bo żaden z liderów PSL nie narazi się na porażkę, a w dodatku po wyborach partia będzie mogła ogłosić, że to właśnie jej kandydat wygrał.

 

PiS: każdy, byle nie prezes

Wystawienie przez Prawo i Sprawiedliwość do rywalizacji o prezydenturę Andrzeja Nowaka jest najbardziej wyraźnym dowodem na to, że Jarosław Kaczyński naprawdę wierzy w zwycięstwo swojej partii w wyborach 2015 roku. Mało tego, wierzy, że PiS będzie w stanie rządzić samodzielnie, a w najgorszym przypadku w koalicji z którąś z sezonowych partyjek do przeżucia i połknięcia. Albo z PSL, jak zwykle nie odżegnującym się od żadnego aliansu, oczywiście wyłącznie „dla dobra Polski”.

Gdyby prezes PiS nie wierzył w rzeczywistą siłę swojego ugrupowania i szansę na dominację w parlamencie, wystartowałby w wyborach prezydenckich, by z Pałacu, który kiedyś zajmował jego brat, dalej prowadzić walkę z Platformą. Bo tylko on, przystępując do rywalizacji, mógłby spowodować, że wybory wiosną 2015 roku zostałyby w Pałacu Prezydenckim w ogóle zauważone. I tylko on mógłby zmusić Bronisława Komorowskiego do minimalnego choćby wysiłku.

Ale Jarosław Kaczyński nie wystartuje, bo po pierwsze wierzy w tryumf PiS w wyborach parlamentarnych, a po drugie jest też przekonany, że gdyby tylko zechciał, to pokonałby Komorowskiego. I to właśnie jest powodem, że nie może wystartować w majowych wyborach prezydenckich, wygrać ich, a następnie poprowadzić PiS do zwycięstwa w wyborach parlamentarnych i… no właśnie: i co dalej? Zrezygnować z prezydentury i zostać premierem, bo tylko tam jest prawdziwa władza, o której Jarosław Kaczyński marzy? Prezes PiS doskonale wie, że naród nie zrozumiałby, dlaczego po podwójnym zwycięstwie chce zamienić tzw. Duży Pałac (siedzibę głowy państwa) na Pałac Mały (siedzibę rządu).

Wymarzony przez Jarosława Kaczyńskiego system, w którym pełnia władzy skupiona jest w rękach jednej osoby (prezydenta, kanclerza, naczelnika), byłby możliwy do wprowadzenia tylko przez zmianę konstytucji (albo zamach stanu), a to w 2015 roku mimo wszystko jeszcze political-fiction. Ale zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości w nadchodzących wyborach już takie niewyobrażalne nie jest.

Więcej w styczniowym numerze "Odry".

Odra 12/2014 -Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

 

KANCLERZ Z LUDZKĄ TWARZĄ

 

Prawie trzy tysiące stron liczą trzytomowe Erinnerungen (Wspomnienia) Helmuta Kohla, kanclerza niemieckiego zjednoczenia. To potężne tomiska, a przecież obejmują tylko pierwszą część życiorysu Kohla, od roku 1930 do 1994. Część wprawdzie ważną, opisującą jego drogę do władzy, walkę o utrzymanie się przy niej, także zjednoczenie Niemiec, ale pozbawioną dramatycznego finału, „wieńczącego” niczym cezarowy laur los wielu stojących przez lata u szczytu władzy – politycznej przegranej w 1998 roku z Gerhardem Schröderem po szesnastu latach kanclerzowania. Nie zawiera ona także ludzkiego upadku Kohla w 2000 roku, co przecież w jego życiorysie, jak i każdego innego polityka, jest nie mniej ważne od historii wspinania się po szczeblach politycznej kariery. Losy polityków dlatego zasługują na uwagę, ponieważ ich sukcesy są z reguły zarodnikiem ich późniejszych klęsk, więc przydają im bardziej ludzkich cech.

 

Kolejne setki stron zapisują liczni biografowie Kohla, mniej lub bardziej mu życzliwi, zawsze jednak tacy, których kanclerz dopuszczał do swoich – przynajmniej niektórych – tajemnic. Nie brakuje też dzieł opisujących w detalach żmudne i zakulisowe zabiegi o zniesienie podziału Niemiec i Kohla w tych zmaganiach wytrwałe wysiłki. Wśród niemieckich polityków znaczniejszym od Kohla był tylko Konrad Adenauer, zaś pisarsko płodniejszy jest wyłącznie dziewięćdziesięciopięcioletni Helmut Schmidt, socjaldemokratyczny poprzednik Kohla na urzędzie kanclerza. Schmidt, przez lata współwydawca hamburskiego renomowanego tygodnika „Die Zeit”, sięga po pióro przy każdej okazji, gdy uważa, że powinien zabrać publicznie głos, jednak Niemiec i świata przez to nie zmienił. Uczynił to Helmut Kohl i dlatego jego Erinnerungen są wyjątkowe – tak ze względu na materię, którą opisują, jak i z uwagi na osobę ich autora, który rósł politycznie wraz z ciężarem stających przed nim wyzwań.

 

Ghostwritera zatrudnię

No właśnie, z tym autorem to jednak nie taka prosta sprawa. Politycy, kiedy jeszcze rządzą, mają zwykle dużo do powiedzenia, sporo na biurkach, jeszcze więcej w sejfach. Udzielają wywiadów, wygłaszają mowy, podpisują traktaty, ale kiedy przychodzi do spisywania politycznych wspomnień, ręka im drętwieje. I to wcale nie dlatego, że nie chcą, boją się lub nie wypada im wszystkiego ujawnić, nie dlatego, że wysycha im atrament zanim pomyślą o mniej miłych momentach kariery. Przede wszystkim dlatego, że chcieliby, aby ich słowa płynęły wartko jak strumień, gawęda miała nieprzemijający sens, nie nudziła, a narracja opisująca zakulisowe rozterki pozostawiła w historii zdarzeń trwały ślad. Jednym słowem, chcą być dla potomnych jeszcze piękniejsi. Sami tak pisać nie umieją, posługują się urzędniczym, hermetycznym językiem, niekoniecznie potrafią samodzielnie składać słowa we frazy i najczęściej mają zbyt wypchaną sobą głowę. Tak pisać potrafią natomiast ghostwriterzy, cisi, niewidoczni, chociaż nie anonimowi, solidni, pracowici i zakulisowi rzemieślnicy pióra. Najczęściej dziennikarze, rzadziej profesorowie, najrzadziej lub nigdy pisarze, a przecież wydawałoby się że to w końcu mistrzowie słowa.

Polityczne wspomnienia emerytowanych Grandów to kategoria pisarska w Polsce nieznana, bo niepraktykowana. Wprawdzie modne są w naszym kraju wywiady-rzeki, dialogi, trilogi – im więcej ich na rynku tym trudniejsze są do zniesienia – ale nie spełniają one funkcji, ani nie mają tego znaczenia co solidne pamiętniki, nad którymi pracuje się latami. Polskie polityczne dialogi przypominają koleżeńskie prace zlecone, ujawniają co najwyżej towarzyskie plotki, rysują portrety ich bohaterów w kolorach sympatyczniejszych niż są w rzeczywistości, ale nie ma w nich prawdziwej substancji historycznego świadectwa. Z ich lektury nic nie wynika i szybko popadają w zapomnienie. Zupełnie inaczej jest z pamiętnikarstwem zachodnim.

 

105 dni, 630 godzin wspomnień, 200 kaset

Ghostwriter Helmuta Kohla spędził z nim wiele miesięcy (łącznie sto pięć dni), nagrał sześćset trzydzieści godzin wspomnień, wypełnił nimi dwieście kaset. Ale to nie wszystko. Kilka kolejnych miesięcy poświęcił na badanie dokumentów w rządowych archiwach – uzyskał nawet dostęp do państwowych tajemnic. Przejrzał wszystko, co o Kohlu napisali jego koledzy, dotarł do partyjnych archiwów, wczytał się w zastrzeżone sądownie dokumenty wschodnioniemieckiej policji politycznej STASI, która zgromadziła na temat kanclerza trzynaście segregatorów nielegalnych podsłuchów, no i wreszcie przesłuchał, uporządkował i spisał swoje taśmy. A po dwóch latach napisał pierwszy tom Kohlowskich wspomnień. Z kolejnymi było podobnie. Ostatni ukazał się w 2007 roku, sześć lat po nagraniu rozmów z kanclerzem. Nic zatem dziwnego, że Wspomnienia Helmuta Kohla są czytane, wręcz studiowane, tak na Kremlu, jak i w Waszyngtonie, tak w łóżku w Brukseli przed snem, jak i na parkowej ławce w Londynie. Autorem tego sukcesu jest oczywiście historia i polityk nazwiskiem Kohl, ale jest nim także bardzo cierpliwy, pracowity i dokładny ghostwriter – dziennikarz Heribert Schwan, posiadacz mądrej głowy i doskonałego pióra.

Schwan kończy właśnie siedemdziesiąt lat – Helmut Kohl skończył osiemdziesiąt cztery ( nie są więc do końca z różnych generacji) – i twierdzi, że w Republice Federalnej, przez najważniejszą część zawodowego życia prześladował go tylko jeden widok: postać Helmuta Kohla. Sam siebie Schwan zalicza do lewicowego medialnego i ideowego spektrum. Pracuje w zachodnioniemieckiej telewizji WDR – według Kohla mateczniku niemieckiej lewicowości – a dojrzałe dziennikarskie życie spędził w intensywnej opozycji do chadeckiego polityka. Jeszcze jako kanclerz Kohl prowadził liczne potyczki i batalie ze środowiskiem, z którego wywodzi się Schwan. Odmawiał mu wywiadów, nie zapraszał do urzędu, nie wpisywał na listę dziennikarzy towarzyszących kanclerzowi podczas zagranicznych wyjazdów.

 

Propozycja z Marsa

Tak, Heribert Schwan nie należał do zwolenników Helmuta Kohla i opróżnił w ciągu zawodowego życia wiele kałamarzy, aby złamać mu polityczną karierę. A jednak kiedy były kanclerz, znokautowany skandalem z nielegalnym finansowaniem CDU i wypchnięty z partii przez Angelę Merkel, nie wychylał już nosa zza drzwi swego domu w Ludwigshafen, to właśnie Heriberta Schwana poprosił (razem z pierwszą żonę Hannelore) o spisanie swojej polityczno-osobistej spowiedzi. Tak powstały Wspomnienia jednego z najbardziej znaczących, ale i zagadkowych, bo skrytych i zranionych, polityków Europy i Niemiec.

Schwan oczywiście zaskoczenia nie ukrywał: mógł się prędzej spodziewać zaproszenia z Marsa, ale ofertę byłego kanclerza przyjął. Na szczęście, dopowiem, ponieważ spisał się znakomicie, chociaż fakt współpracy z kanclerzem ukrywał przez lata przed swoim ideowym otoczeniem. Już co prawda nie przed dyrekcją W, a ta, rozumiejąc wyzwanie, przed którym stanął, dała mu wolną rękę. Powstała Kohlowska trylogia – historycznie udokumentowane wyznanie człowieka, który nie uciekał przed historyczną odpowiedzialnością. Stanął na wysokości niebezpiecznego zadania, i swoim działaniem w najtrudniejszym momencie niemieckiej powojennej historii doprowadził do zjednoczenia kraju i narodu, który przez prawie pół wieku żył w rozdarciu i z groźbą apokaliptycznej wojny nad głową.

Schwan przyjeżdżał z Kolonii do Kohla w Oggersheim oczywiście poza godzinami normalnej pracy, poza telewizyjnymi obowiązkami, najczęściej podczas weekendów i bezpłatnych urlopów, podróżował pociągiem, w którym także pracował.

 

Nowa żona, nowe porządki

Przyjeżdżał, ale już nie przyjeżdża i przyjeżdżać nie będzie. 24 września 2009, w trakcie prac nad czwartym tomem Kohlowskich wspomnień, otrzymał od adwokatów byłego kanclerza pismo z informacją, że z jego usług zrezygnowano. Przyczyny zerwania współpracy w liście nie podano, ale Schwan bardzo dobrze ją znał. Była nią nową żona Kohla – Maike Kohl-Richter. Młodsza od Kohla o trzydzieści dwa lata Maike Richter poznała go jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w Bonn, podczas pracy w Urzędzie Kanclerza. Od tego momentu cierpliwie czekała na zmianę losu. Ta nastąpiła jakiś czas po śmierci pierwszej żony kanclerza Hannelore, która nie poradziła sobie z postępującą alergią na światło i piątego lipca 2001, po czterdziestu jeden latach małżeństwa, w chwili głębokiej depresji popełniła samobójstwo. Kanclerza w tym czasie w Oggersheim nie było, dowiedział się o dramacie w Berlinie. Była to dla Kohla, człowieka skały, tragedia olbrzymia. Pamiętam, jak trzy lata później, podczas pobytu w Krakowie, wsłuchiwał się w kościele Franciszkanów w słowa polskiego księdza i nie skrywał łez, kiedy ten wspominał jego Hannelore. W 2005 roku Maike Richter i Helmut Kohl ujawnili swoją bliską znajomość, wkrótce potem Kohlowskie otoczenie odczuło radykalne zmiany, które były tego skutkiem. Krok po kroku następowały nowe porządki w kontaktach z Kohlem, w dostępie do kanclerza, w jego publicznych wystąpieniach.

Kulminacyjnym i właściwie wszystko zmieniającym momentem, był dramatyczny wypadek Helmuta Kohla w 2008 roku. Do dziś nie bardzo wiadomo, co się wówczas wydarzyło; mógł to być upadek ze schodów, rozległy zawał albo groźny w skutkach wylew krwi do mózgu. Ósmego maja 2008, w momencie najbardziej krytycznym, Maike Richter i Helmut Kohl w niewielkiej kaplicy kliniki, w której przywracano go do życia, powiedzieli sobie „tak”. Kanclerz przestał chodzić, mówić, był przykutym do wózka inwalidą na skraju śmierci. Opieką nad nim zajęła się nowa żona, i to ona zajęła się też układaniem na nowo życia siedemdziesięcioośmioletniego wówczas Kohla.

 

Do kogo należy Helmut Kohl?

Z otoczenia Kohla zaczęli znikać ludzie, którzy należeli przez dziesięciolecia do jego najbliższego środowiska. Zwolnieni zostali kierowca Ecki Seeber, jedyny, jakiego Kohl miał, który przejechał z kanclerzem ponad siedem milionów kilometrów i dwa razy uratował mu życie, oraz jego żona Hilde, która prowadziła Kohlom dom. Postępującej redukcji doznała pamięć po Hannelore. Krok po kroku z domu znikały jej portrety i drobiazgi, a w trzecim tomie Erinnerungen, wydanym jeszcze przed wypadkiem w 2007 roku, nie pojawiła się już dedykacja Für Hannelore, która miała otwierać każdy tom, jak wcześniej poprzysiągł Helmut Kohl.

Osiemdziesiąte urodziny były kanclerz obchodził już w aranżacji Maike, z jej listą gości i bez udziału synów. Nowa żona nie tylko zajęła miejsce poprzedniej, ale zaczęła tworzyć nowy wizerunek Kohla, kładąc rękę nie tylko na jego kontaktach, ale i na dokumentach, kanclerskiej przeszłości, rekwirując jego pamięć i dzieło. Heribert Schwan, który wysłuchiwał kohlowskich zwierzeń i był tego dzieła jednym z najważniejszych świadków, przeszkadzał w tworzeniu nowej przestrzeni. Dlatego musiał odejść. Maike Kohl-Richter stała się jedyną nadzorczynią pamięci Kohla, a więc także pamięci niemieckiej i światowej historii. Zajęła to miejsce pod pretekstem, że chce chronić jego zasługi i prywatność. Będzie też jej jedyną spadkobierczynią. Kohl, jak twierdzi Schwan, znalazł się w pułapce, z której nie ma wyjścia.

W tle zawłaszczania przez Maike politycznej przeszłości męża, jego dokumentów i udziału w historii, dostrzec można jeden z zasadniczych problemów dotyczących spuścizny po wielkich postaciach. Gdzie jest granica prywatności polityka, który przez lata piastuje w państwie wysokie funkcje? Czy prywatną przeszłość Helmuta Kohla można oddzielić od jego wizerunku politycznego? Kto powinien troszczyć się o taką spuściznę? Jednym słowem – do kogo należy Helmut Kohl? Kohl polityk, ale i Kohl człowiek… Do kogo należy historia, którą tworzył? Kto ma do niej prawo i na ile? Kto ma prawo do jego zasług, ale i namiętności, do ludzkiej strony Kohla? Możemy oczywiście spojrzeć wstecz, na doświadczenia innych polityków, ale nie są one zbyt zachęcające. Tam bowiem, gdzie pojawiały się pod koniec ich życia młode lub tylko młodsze żony, przejmowały one zarządzanie nie tylko sypialnią ale i archiwum.

 

Wdowy z ambicjami

Tak było na przykład w przypadku Willy’ego Brandta i jego ostatniej żony Brigitte Seebacher. Znany ze skłonności do kobiet Brandt nie ukrywał swoich licznych romansów, ale Brigitte Seebacher była prawdziwym wyjątkiem.

Niezwykle ambitna – nie ma zresztą nieambitnych małżonek pod koniec życia wielkich polityków – politycznie zaangażowana, pewna siebie Seebacher cierpliwie czekała na swoją godzinę, i to ku nieskrywanemu niezadowoleniu partyjnych przyjaciół Brandta. Na krótko przed siedemdziesiątymi urodzinami byłego kanclerza trzydziestosiedmioletnia wówczas Brigitte stała się jego żoną, i klamka ostatecznie zapadła. Odsunęła od niego polityczne otoczenie, ograniczała dostęp coraz mniej licznym przyjaciołom, a po śmierci Brandta w 1992 roku przejęła archiwalną schedę po nim, przypisując sobie wyłączne prawo do interpretacji Brandtowej myśli i jego politycznych posunięć. Głównym przeciwnikiem Seebacher stała się dla niej jej własna i Brandta partia SPD, której stawiała rozliczne zarzuty. Trudno się było przed nimi bronić, ponieważ żona trzymała klucz do dokumentów, na które się powoływała. Uregulowanie sprawy politycznego spadku po Brandcie – ponad czterysta metrów akt – trwało wiele lat i kosztowało strony sporu wiele nerwów.

Podobnie było i w innych przypadkach. Decyzja co, kiedy i w jakiej postaci powinien poznać świat, należała do najbliższej osoby polityka, którą czynił on zarządcą spuścizny po sobie. Ale przecież chodzi o coś więcej niż tylko takie szlifowanie obrazu przeszłości, by dodać mu nieskazitelnych rysów, do czego zresztą każdy ma prawo. Chodzi o prawdę o naszym życiu, na które Helmut Kohl miał niebagatelny wpływ. Kohl nie był gabinetem ani maszyną do pisania, był żywym człowiekiem, którego prawo do prywatności może i powinno być respektowane, ale tylko w takim zakresie, w jakim nie blokuje możliwości dochodzenia do obiektywnego sądu o przeszłości. A jeżeli w dodatku to sam Kohl dopuszcza Heriberta Schwana do swoich tajemnic w założeniu, że powinniśmy poznać go jako człowieka o jasnych poglądach – nieortodoksyjnego, pozbawionego hipokryzji, bardzo oczytanego, konsekwentnego w rozumieniu życia i świata oraz próbującego zmienić go tam, gdzie to możliwe – to mamy do takiej wiedzy nie tylko prawo, ale mamy wręcz obowiązek jej poznania.

 

Wspomnienia w sądzie

Dokładnie tak myślał Heribert Schwan, który stanął wobec zawodowego i ludzkiego dylematu: co zrobić z niewykorzystanymi wyznaniami kanclerza, przeznaczonymi do publikacji w kolejnych tomach? Co zrobić z przygotowanymi już do druku Kohlowskimi wspomnieniami? Gdyby nie wypadek, gdyby nie Frau Maike Kohl-Richter, dylematu by przecież nie było. Ale doświadczony dziennikarz, a po spędzonych z Kohlem miesiącach prawie już jego przyjaciel (tak, tak, osobisty kontakt i długa rozmowa pozwalają zbliżyć się nawet do przeciwnika), nie docenił determinacji i uporu Maike. Zamiast grzać się w cieple zawodowego sukcesu, Heribert Schwan jest częstym gościem sądów, a kulminacją sporu o wydanie żonie kanclerza dwustu kaset z nagraniami rozmów są wizyty komorników wczesnym rankiem.

Żonę byłego kanclerza szczególnie zaniepokoiła perspektywa opublikowania wyznań Kohla z okresu afery wokół nielegalnego finansowania CDU, odejścia kanclerza z partii, konfliktu z Angelą Merkel, przegranej walki wyborczej w 1998 roku, rezygnacji z urzędu, a także oceny partyjnych kolegów, spiskujących za plecami Kohla i podejmujących próbę jego obalenia. O tym wszystkim Kohl mówi językiem żywym, nierzadko pełnym emocji, często po ludzku dotknięty niesprawiedliwością.

W reakcji na szykany Schwan zdecydował się opublikować w oddzielnym tomie odpowiednie passusy z wyznań kanclerza. Zatytułował swoją najnowszą książkę z Helmutem Kohlem w roli głównej – Ermächtnis. Die Kohl-Protokolle (Dziedzictwo. Protokoły Kohla). Maike Kohl-Richter próbowała publikację powstrzymać; mówiło się nawet, że książka będzie dla bezpieczeństwa drukowana w Szwajcarii, ale sądy stanęły na wysokości zadania. Pierwszy nakład, sto tysięcy egzemplarzy, rozszedł się natychmiast. Obecnie żona byłego kanclerza próbuje sądownie wymusić zaczernienie stu piętnastu miejsc w kolejnych wydaniach. Trudno dociec, jaki zamierza osiągnąć skutek, skoro tyle egzemplarzy książki znalazło już nabywców…

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 12/2014 -Magdalena Bajer

Magdalena Bajer

 

 

WYJŚĆ POZA „MIASTO POŁOŻONE NA GÓRZE”

 

 

Książka zawierająca rozmowę Cezarego Gawrysia ze Stefanem Frankiewiczem – byłym ambasadorem RP przy Stolicy Apostolskiej – nosi tytuł zachęcająco-prowokujący: Nie stracić wiary w Watykanie. Ale czytelnik wiedzący, kim są obaj autorzy, nie daje się zwieść i nie oczekuje skandalicznych sensacji zza Spiżowej Bramy – a spodziewa się wiarygodnych ocen faktów, zjawisk, zamierzeń i działań, których Stefan Frankiewicz był świadkiem, uczestnikiem, czasami inspiratorem. I o tym właśnie książka mówi.

 

Należy jednak tytuł objaśnić, tym bardziej że rozmówcy czynią to na samym końcu książki, a nic aż do tych ostatnich stron nie nasuwa podejrzeń, by człowiekowi, który wiele lat spędził w Watykanie, nie tylko w randze ambasadora, miała grozić utrata czy choćby nadwątlenie wiary. Kilkakrotnie pół-żartem pytał o to Frankiewicza Jan Paweł II, można więc przypuszczać, iż był o jego wiarę spokojny. Frankiewicz zaś mówi Gawrysiowi: kiedy rozmawialiśmy o doświadczeniu wiary, nie wyczuwałem pomiędzy nami jakiejś niewidzialnej szyby, oddzielającej jego, najwyższy przecież, autorytet Kościoła ode mnie, zwykłego człowieka. Czułem, że łączy nas pokonywanie tej samej trudnej drogi, jakby to samo onieśmielenie w obliczu Tajemnicy.

 

Nie całkiem zwykły

Rozmowa zaczyna się od wspomnień z dzieciństwa i przede wszystkim wczesnej młodości, kiedy formowały się umysł, charakter, światopogląd, specyfika zadań, jakie już wtedy podejmował ten przedstawiciel polskiego otwartego katolicyzmu. Pamiętam, w wigilię 1958 roku – miałem wtedy osiemnaście lat – przeżywałem rozterki, bo zamiast iść na pasterkę, nastawiłem sobie Radio Wolna Europa, by wysłuchać transmisji z bazyliki św. Piotra. Pasterkę w Rzymie odprawiał Jan XXIII. I kiedy słuchałem radiowego sprawozdawcy, ogarnęło mnie pragnienie, by ujrzeć kiedyś papieża na własne oczy. Bardzo mocne pragnienie!

Urodzony w Grudziądzu, w katolickiej rodzinie, Stefan Frankiewicz nie doświadczył marksistowskich pokus. Chodził do liceum, gdzie uczyli przedwojenni nauczyciele. Był ministrantem. Od najmłodszych lat słuchał nałogowo Wolnej Europy (gdy później w Rzymie spotkał pracowników stacji, wydali mu się dawnymi dobrymi znajomymi), czytał „Tygodnik Powszechny”: „Tygodnik” był dla mnie przede wszystkim źródłem wiedzy o Kościele. Ale od początku pociągały mnie w nim także teksty poświęcone kulturze: książkom, wydarzeniom i ludziom, o których się wtedy w oficjalnym obiegu niewiele mówiło albo nie mówiło wcale. Te zjawiska autentycznej kultury pociągały mnie również dlatego, że już wtedy za jedną z zasadniczych charakterystyk komuny uważałem antyestetyzm. Komunizm jawił mi się jako coś nieestetycznego, jako wszechobecna brzydota.

W roku 1960 rozpoczął studia polonistyczne w Toruniu, gdzie osiedli po wojnie profesorowie i asystenci Uniwersytetu Stefana Batorego, a „wileńska atmosfera” udzielała się studentom. Wybrał świadomie, zapoznany przez starszego kolegę z legendą toruńskiej humanistyki Konradem Górskim, wybitnym badaczem literatury, prześladowanym przez komunistów, a po Październiku ’56 aktywnym działaczem Klubu Inteligencji Katolickiej. W dwudziestoleciu międzywojennym profesor Górski, związany ze środowiskiem intelektualnym Lasek, był pierwszym redaktorem naczelnym presoborowego, jak dziś wiemy, kwartalnika „Verbum”. Zapraszany do domu państwa Górskich student znalazł wkrótce w Laskach przedmiot swojej historycznoliterackiej pasji: twórczość Jerzego Lieberta. Nie tylko poświęcił poecie swoją pracę doktorską, ale też przyczynił się do wydania jego Pism zebranych (1976), które opatrzył przedmową i opracował redakcyjnie, a także jego Listów do Agnieszki (2002), których adresatkę, siostrę Marię Gołębiowską, wielką młodzieńczą miłość Lieberta, poznał właśnie w Laskach.

 Więcej w grudniowym numerze "Odry".

Odra 11/2014 -Charles S. Kraszewski

Charles S. Kraszewski

 

 

JEFFERS:

POETA NIELUDZKI

 

 

Robinson Jeffers jest zarówno jednym z najlepszych poetów amerykańskich, jak i jednym z najmniej wśród nich znanych, by nie powiedzieć – ignorowanych. Powodów jego pomijania w syntezach literackich można wskazać kilka. Przede wszystkim nie pasuje on do kanonów moderny, które ustanowili dla anglo-amerykańskiej liryki wielcy „Akademicy”, poeci miary Ezry Pounda i T.S. Eliota. Będąc najdosłownej rówieśnikiem tych dwóch gigantów (urodził się w 1887 roku, czyli pomiędzy Poundem – 1885 – a Eliotem – 1888), Jeffers świadomie odrzucił tendencje hiper-kulturalne i wykwintne, które charakteryzują poezję Pounda, Eliota i ich uczniów; tendencje, które Czesław Miłosz określał w jednym ze swoich esejów o tym poecie jako: akademickie płody, w których bez dziesięciu warstw ani postąpisz, okadzane przez „nową krytykę”[1]. Od poetyki typu Śpiewów Pounda lub Jałowej ziemi czy Czterech kwartetów Eliota Jeffers wolał styl wypowiedzi o wiele prostszy, narracyjny, odnoszący się do dużo wcześniejszych tradycji poezji angielskiej, odrzucanych z kolei przez modernistów. Jak sam pisze we wstępie do swoich Wierszy wybranych: Poezja, jeśli ma przetrwać w ogóle, musi odzyskać choć trochę z siły i rzeczywistości, od których tak pochopnie ustąpiła na rzecz prozy () Współczesna poezja francuska oraz najbardziej „modernistyczna” poezja anglojęzyczna wydały mi się na wskroś defetystyczne, jakby poezja strasznie się bała prozy i rozpaczliwie starała się uratować swoją duszę oddaniem swojego ciała. () To właśnie zachęciło mnie do pisania wierszy narracyjnych, do czerpania tematów z życia współczesnego i do prób zaprezentowania filozoficznych i naukowych pojęć wierszem. Nie miałem zamiaru otwierać nowych obszarów dla poezji, ale raczej odzyskać jej dawną swobodę[2].

Nie oznacza to jednak, że Jeffers jest zwyczajnym epigonem „tradycjonalistów”, na przykład Wordswortha. W ciekawy, a może paradoksalny sposób, okazuje się nie mniej rewolucyjny od Pounda i Eliota jako stylista. Pierwsza rzecz na agendzie: zabić jamb! – stwierdził kiedyś Pound, streszczając program modernistów, mający na celu odświeżenie poetyki angielskiej, metrycznie skostniałej od czasów Szekspira. Zaś Jeffers podobnie, po pierwszych dwóch tomach młodzieńczych wierszy, odrzucił pentametr jambiczny, czyli tradycyjną – i jakże już zużytą – jednostkę wierszową języka angielskiego, na rzecz fantastycznie szerokiej linii, jak np. w pierwszej strofie Okrężnicy:

Łowienie sardynek odbywa się nocą podczas nowiu, w dzień lub podczas pełni

Nie wiedzieliby nasi, gdzie mają sieć spuszczać, bo wtedy fosforu ławicy nie widać.

Trałują na północ wzdłuż wybrzeża: Monterey, Santa Cruz, Przylądek Nowego Roku, Gołębi Cypel…

(Red.: dalszy ciąg tego utworu w wyborze tłumaczeń prezentowanych dalej w numerze)

 

Jest to tylko pozornie wolny wiersz. Jeffers stara się utrzymywać tu treść w ramach regularnego sylabotonicznego systemu (choć nie jest pedantem: zawsze pozwala naturalnemu geniuszowi języka angielskiego kierować swoim piórem, nawet za cenę nieregularności). Rezultatem tej strategii poetyckiej jest rytm majestatyczny, brzmiący prawie jak inkantacja. Jest to fundament metryczny jego wielkich eposów, czy może raczej powieści pisanych wierszem, takich jak Tamar lub Kobiety w Point Sur. Tylko poeta angojęzyczny jest w stanie właściwie docenić radykalne innowacje, jakie Jeffers wprowadza w poetykę twórców Anglii i USA, gdyż według wielowiekowej tradycji, poetycka narracja z zasady wpada tu w gładkie rowy jambicznego pentametru. Potrzebny jest świadomy wysiłek znacznego talentu lirycznego, by przeciwdziałać naturalnym odruchom do wyrażania brzmienia, jakie często mimo woli narzuca poecie anglojęzycznemu „potężna linia biegnąca od Marlowe’a”. Nawet Eliot nie mógł do końca uwolnić się od elżbietańskich mistrzów... Ciekawe, że chociaż Jeffers nie ma zbyt wielu następców i zwolenników wśród późniejszych poetów amerykańskich, echa tej jego prozodii, którą Miłosz niezbyt precyzyjnie określa jako wolny, świadomie chropawy i zgrzytliwy wiersz[3], pozostały jak gdyby w uchu wielkiego polskiego poety przebywającego niegdyś nad pobliską Zatoką św. Franciszka – i wiele jego późnych liryków ma również długie wersy przypominające te, które stosował Jeffers.

Choć w cytowanym wyżej Punkcie widzenia… Miłosz świadomie przesadza, gdy nazywa Jeffersa secesyjnym pisarzem; faktem jest, że choroba końca wieku, która męczyła wielu poetów tego pokolenia, odpowiada za mroczną, pesymistyczną tonację jego wierszy. Nie niosą one ukojenia dla czytelnika, jak np. utwory Roberta Frosta, którego z kalifornijskim wieszczem łączy miłość do przyrody i nieufność do przemysłowego otoczenia człowieka XX wieku. Jeffers nie wzbudza też u czytelnika radosnego zachwytu, do jakiego skłania lektura poezji wielkiego, dobrodusznego humanisty e.e. cummingsa, z którego wierszy bije jasny promień miłości do człowieka. Wręcz przeciwnie: Jeffers kwestionuje roszczenia ludzi do dominacji na Ziemi. Człowiek, według Jeffersa, ani nie jest podmiotem szczególnej troski Boga ani nie powinien za taki podmiot się uważać. Homo sapiens jest po prostu jednym z gatunków fauny, ponadto niczym specjalnym; a jeśli przyjrzeć mu się z bliska, to okazuje się gorszym od pozostałych gatunków. Jest, w rozumieniu poety, jedynym zwierzęciem tak okrutnym; jedynym, które zabija dla przyjemności. Właśnie o tym mówi mocna, szokująca „modlitwa”, jaką znajdujemy w wierszu narracyjnym z powojennego zbioru Podwójna siekiera:

() wysłuchaj mnie, Panie Boże! wytęp

Ród ludzki. Bo tylko człowiek na tym świecie, prócz kilku gatunków owadów, jest zasadniczo okrutny.

Zatem wytęp i te, jeśli chcesz, wytęp i mrówkę koczującą, mrówkę Ravoux’a

Oraz osę śliską, która paraliżuje żywe mięso dla swojego wylęgu; ale wpierw

Ród ludzki zniszcz, wytnij go, przy samym pniaku.

                                                                                                             (Inhumanista)

 

To jedno z najbardziej drastycznych świadectw światopoglądu Jeffersa, które określił on jako „inhumanizm”. Objaśniał tę „postawę filozoficzną” w przedmowie do tomu, z którego pochodzi wyżej cytowany fragment: Jest to przesunięcie emfazy i doniosłości od człowieka do nie-człowieka; odrzucenie solipsyzmu ludzkiego i uznanie wspaniałości trans-ludzkiej. Zdaje mi się, że już pora, aby nasz gatunek zaczynał rozumować po dorosłemu, a nie jak egocentryczny bobas czy jak szaleniec. Taki sposób myślenia i odczuwania nie jest ani mizantropijny, ani pesymistyczny, chociaż dwóch lub trzech już tak to odebrało i mogą tak stwierdzić znowu. Nie zawiera w sobie żadnych kłamstw, i stanowi sposób na zachowanie zdrowia psychicznego w śliskich czasach. Posiada prawdę obiektywną i wartość ludzką. Oferuje nam sensowny dystans jako regułę postępowania, zamiast miłości, nienawiści, zawiści. Neutralizuje i fanatyzm, i nierealnie przesadne nadzieje, a zarazem zaświadcza wspaniałość instynktu religijnego i zaspokaja naszą potrzebę wielbienia wielkości i radowania się pięknem[4].



[1] Cz. Miłosz, Punkt widzenia, czyli o tak zwanej drugiej awangardzie, w: Zaczynając od moich ulic,  Kraków 2006.

[2] R. Jeffers, Przedmowa do tomu Selected Poetry,  New York 1959.

[3] Czesław Miłosz, Wprowadzenie w Amerykanów, z tomu Kontynenty.

[4] Przedmowa do The Double Axe and Other Poems.

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 11/2014 Z.Gippius- wstęp Andrzeja Turczyńskiego

Nierzadko się zdarza, że historia wbrew nadziejom i oczekiwaniom pisarzy, przemilczając ich twórczy sensu stricto dorobek, zachowuje jednak nawet dla „późnych wnuków” diariusze, wspomnienia i pamiętniki; przypomnijmy tu choćby Dziennik intymny Henri-Frédéric Amiela, czy zjadliwe, zaprawione żółcią, lecz wiernie, choć w krzywym zwierciadle, odbijające czasy Ludwika XIV (Le Roi-Solei) Pamiętniki księcia de Saint-Simona. Ich autorzy kreślili je en passant już to dla pamięci, już to dla zabicia czasu, ale zawsze na marginesie właściwej twórczości. Niezupełnie podobny tamtym był literacki status i los Zinaidy Nikołajewny Gippius, piszącej się także Hippius. Jej Dzienniki i wspomnienia, pisane w Rosji i na emigracji, dają dzisiejszemu czytelnikowi nie tylko wgląd w sprawy rosyjskie (i polskie przy okazji) sprzed wieku, ale też pozwalają w ich perspektywie zgłębić również tę sławną „duszę rosyjską”. Czarny zeszyt, dziennik zaczęty w czerwcu roku 1919, a prowadzony (z przerwami) do 24 grudnia tegoż roku, odnotowuje ze wstrząsającą precyzją obraz zniewolonego przez bolszewików Sankt-Petersburga, już przemianowanego przez nich na Piotrogród. Przepełniona pogardą, a potem wręcz nienawiścią do bolszewików i ogólnie do komunizmu oraz jego hegemonów pisarka daje w swoich zapiskach wyraz idiosynkrazji żywionej obficie dookolnymi zdarzeniami, nie ukrywając, że unika zmyśleń, ale nie waha się mieszać pogłoski i plotki z rzetelną informacją. Jeśli lekturę Czarnego zeszytu uzupełnimy np. szkicem wspomnieniowym Gippius o Wasiliju Rozanowie (Zadumany pątnik), ową osobliwą relacją o ludziach rosyjskiego Srebrnego Wieku, zwanego też Rosyjskim Odrodzeniem, o przyjaciołach Zinaidy i jej męża, tworzących tzw. Krąg Mierieżkowskiego, lektura okaże się nie do przecenienia. W kręgu owym spotykamy m. in. właśnie Rozanowa (autora m. in. Apokalipsy naszych czasów i zbiorów aforyzmów), Dymitra Fiłosofowa, Andrieja Biełego, Aleksandra Błoka i Mikołaja Bierdiajewa – obok Lwa Szestowa najwybitniejszego myśliciela epoki Srebrnego Wieku. Zinaida Gippius, o czym przypomina w szkicu o jej Dziennikach Aleksander Nikolukin, swoje zapiski nazywała „umarlakami, leżącymi w grobie”, czyli przeznaczonymi do publikacji dopiero po śmierci autora, a w każdym razie nieśpiesznie…. Kiedy jednak jej marzenie o Wolnej Rosji rozpadło się pod ciosami krwawej leninowsko-bolszewickiej tyranii, Gippius zdecydowała się publikować fragmenty swoich Dzienników w czasopismach emigracyjnych. Był to w pewnym sensie akt katartyczny, swoiste oczyszczenie pamięci z upadlających petersburskich przeżyć, które znalazły wyraz także w jednym z wierszy: Leżymy, oplwani i spętani / Ciśnięci w kąty. / Po czołach nam spływają /Matrosów plwociny. W końcu przecież odnotowała 26 marca 1921 roku w Dzienniku warszawskim: Brakuje słów – lecz pozostaną tylko słowa. Tylko one pomogą nie zapomnieć. Bo zapomnieć nie wolno.

 

Zinaida N. Gippius, a. Hippius (1869 – 1945), żona Dmitrija S. Mierieżkowskiego, poetka, krytyk literacki; przedstawicielka symbolizmu. Wydała m.in. zbiory poezji Собрание стихотворений (1904 1910), szkice Литературный дневник (1908) i opowiadania zebrane w tomach Новые люди (1896), Зеркала (1898), powieści, dramaty i dzienniki – Петербургские дневники 1914 – 1919, Nowy Jork 1982. Od 1919 roku przebywała na emigracji w Paryżu. Po polsku jej wiersze ukazały się w Antologii nowoczesnej poezji rosyjskiej (1971) i w zbiorze Symboliści i akmeiści rosyjscy (1971).

 

Andrzej Turczyński

 

Odra 11/2014 -Aleksiej Stiepanow

Aleksiej Stiepanow

            

WOJNA SOWIECKO-POLSKA 1939

W oparciu o doświadczenie mojej pracy, między innymi wyrażone w publikacjach zarówno w Rosji, jak i za granicą[1], chciałbym się podzielić z czytelnikami moimi obserwacjami transformacji poglądów rodzimej nauki historii na rozmaite kwestie dziejów wojny sowiecko-polskiej 1939 roku od rozpadu ZSRS do dnia dzisiejszego.

Naprzód wiadomość z listu z 20 maja 2004 sekretarza odpowiedzialnego redakcji i redaktorki działu historii codziennej rosyjskiego pisma historycznego „Rodina” Tatiany Maksimowej, koordynatorki numeru specjalnego, poświęconego stuleciu światowego lotnictwa, w sprawie możliwości opublikowania artykułu o „białej plamie” – roli lotnictwa w wojnie sowiecko-polskiej jesienią roku 1939: Artykuł A. Stiepanowa w proponowanej wersji, redaktor naukowy odrzucił. Główną przyczyną są źródła. Są one wyłącznie polskie…

Dokładnie pięć lat później, w kwietniu 2009 roku, na obronie mojej pracy habilitacyjnej na Uniwersytecie Sankt-Petersburskim, wszyscy trzej recenzenci, którzy pozytywnie ocenili pracę w całości, nie porozumiewając się uprzednio, dowodzili, że wojna sowiecko-polska jesienią 1939 roku jest pojęciem niepoprawnym, którego nie należy używać w rozprawie naukowej – ponieważ wojny Polsce nie wypowiedziano, a jedynie „wprowadzono sowieckie wojska na wschodnie tereny Polski”. W odpowiedzi na uwagę, że wielu rodzimych historyków uznało już fakt prowadzenia przez ZSRR wojny z Polską, wytknięto mi, że ci historycy reprezentują „nienaukowe tendencje”; a jeżeli chodzi o polskich historyków, to są oni nastawieni antyrosyjsko, więc ich poglądy należy traktować krytycznie. By znaleźć wyjście z zaistniałej sytuacji, recenzenci podkreślili, że autor nie ma specjalnego wykształcenia wojskowego, toteż jego błąd terminologiczny można mu darować i uznać za nieznaczny w porównaniu z osiągnięciem ogólnie pozytywnego wyniku rozprawy…

Wymienione epizody z mojego osobistego doświadczenia stanowią jedynie niewielką część aktualnego obrazu wojny sowiecko-polskiej 1939, wytworzonego przez współczesną rodzimą naukę historyczną. Temat ten nigdy nie był i nie jest popularny wśród rosyjskich historyków, a ich pogląd na tę sprawę opiera się albo na negacji tej wojny, albo na jej ignorowaniu.

Żeby nie być gołosłownym, przytoczę konkretny przykład. W pracy dysertacyjnej W.W. Gagina, poświęconej historii udziału sowieckich wojskowych sił powietrznych w lokalnych wojnach i konfliktach zbrojnych lat 1936 – 1940, według słów samego doktoranta, pierwszym zadaniem była: …analiza cech szczególnych i ewolucji sowieckiej polityki zagranicznej wobec walczących stron konfliktów i wojen w Hiszpanii i Chinach oraz agresywnych akcji sąsiadujących krajów – Japonii i Finlandii (sic!), jak też określenie skali wpływów i rezultatów udziału sowieckich sił powietrznych w walkach o układ sił w regionach. A zatem autor nawet nie wspomina o samym fakcie istnienia polskiej kampanii. Braku takowej w ogólnym rejestrze wojen i konfliktów lat 1936 – 1940 z udziałem ZSSR autor niczym nie uzasadnia, po prostu ją ignoruje.

Zauważmy, że opis działań bojowych Armii Czerwonej we wrześniu i październiku 1939 roku znajduje się między innymi w wielu dokumentach ze zbioru Rosyjskiego Państwowego Archiwum Wojskowego (RPAW): Kolekcji dokumentów Frontu Ukraińskiego oraz Kolekcji dokumentów Frontu Białoruskiego. Gdy w pracy wspomniany doktorant korzystał z przewodników po opisach zbiorów RPAW i wiedział o istnieniu „zbioru hiszpańskiego” oraz zbioru z materiałami o Chołchin-Golu, trudno było mu nie zauważyć ich po prostu fizycznie, ponieważ umieszczone są jako kolejne w wykazie. Prawdopodobnie ktoś może sobie pozwolić, nawet w XXI wieku, na uznanie Finlandii za agresora, jak również może nie znać skali sowiecko-polskiego starcia lub oceniać jego (tego starcia) wyników jako bardzo skromnych i w ogóle nie brać ich pod uwagę, ale jawne ignorowanie samego faktu badań i wniosków jego poprzedników (nie mówiąc już o punkcie widzenia polskich historyków w tej kwestii, które publikowano w języku rosyjskim, jak również dokumentów archiwum, które badał doktorant – to sytuacja wielce znamienna.[2] Tym bardziej dziwi, że Gagin nie tyle po prostu przystąpił do obrony, ale… olśniewająco obronił swoją pracę doktorską w 2007 roku!

Na podstawie dwóch przytoczonych poniżej fragmentów możemy prześledzić ewolucję rodzimej myśli naukowej o wydarzeniach polsko-sowieckich jesienią 1939 roku w okresie ostatnich czterdziestu lat. Pragnąc, by czytelnik sam pojął różnicę między sowieckim punktem widzenia na te wydarzenia, wyrażonym na kartach trzeciego tomu Historii II Wojny Światowej, a współczesnym punktem widzenia modelu lat 2010 – 2011, pozwolę sobie podać je bez jakichkolwiek komentarzy.

Pierwszy cytat: Szybkie i zdecydowane działania Armii Czerwonej udaremniły rachuby hitlerowców na podbój Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej. Jak przyznaje były generał Wehrmachtu N. Forman, kroki podjęte przed rząd sowiecki przeszkodziły w urzeczywistnieniu zamierzonego planu wyjścia niemieckich wojsk bezpośrednio ku granicom ZSRR. Wiadomo, że na początku września rząd hitlerowski rozważał kwestię sformowania marionetkowego państwa ukraińskiego – „samodzielnej polskiej i galicyjskiej Ukrainy”. Ale i ten pomysł poniósł fiasko. Na zdecydowane żądanie Związku Sowieckiego faszystowski Wehrmacht zmuszony był ustąpić z zajętego wcześniej terytorium Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej. Dzień, w którym podjęto tę decyzję, Halder nazwał „dniem hańby niemieckich władz politycznych.”

Drugi: Oficjalne i nieoficjalne potępienie w Polsce tej decyzji rządu sowieckiego, między innymi w uchwale Sejmu z 23 września 2009 roku „W związku z 70. rocznicą napaści ZSRR na Polskę”, jest tendencyjne i pozostaje poza kontekstem zaistniałej sytuacji wojennej: nacierające armie niemieckie zbliżyły się do granic ZSRR. Niemieckie dowództwo naruszyło ustaloną rubież docelowego posuwania się Wehrmachtu na wschód i przesunęło za tę rubież (linię demarkacyjną) swoje wojska tylko na kategoryczne żądanie rządu sowieckiego. Według świadectwa generała Wehrmachtu N. Formana, démarche Moskwy przeszkodził w urzeczywistnieniu planu wyjścia wojsk niemieckich bezpośrednio ku granicom ZSRR. Szef sztabu generalnego wojsk lądowych Niemiec gen. F. Halder nazwał dzień 20 września 1939 roku, gdy w Berlinie podjęto decyzję o wycofaniu niemieckich wojsk za uzgodnioną rubież, „dniem hańby niemieckich władz politycznych.

Nie ma co mówić o historii sowiecko-polskiej wojny, skoro w ojczystej nauce historycznej spotyka się prace noszące jawnie antypolski charakter, których ukazanie się byłoby nie do pomyślenia nawet w okresie sowieckim, kiedy, nawiasem mówiąc, wcale nie popierano międzywojennej polityki („burżuazyjno-obszarniczej”) Polski.

A tymczasem w połowie 2008 roku „Wojenno-istoriczeskij żurnał” opublikował artykuł Zmyślenia i falsyfikacje w ocenach roli ZSRR w przededniu i na początku II Wojny Światowej członka rady redakcyjnej tego czasopisma S.N. Kowaliowa. Autor faktycznie zrzucił na Polskę winę za rozpętanie II Wojny Światowej. Artykuł m.in. stwierdza: Wszyscy, którzy niestronniczo badali historię Drugiej Wojny Światowej wiedzą, że rozpoczęła się ona z powodu odmowy przez Polskę zaspokojenia roszczeń niemieckich. Mniej się jednak wie, czego mianowicie domagał się Hitler od Warszawy. A przecież żądania Niemiec były całkiem umiarkowane: włączenie wolnego miasta Gdańska do „III Rzeszy”, zezwolenie na budowę eksterytorialnych szlaków – szosowego i kolejowego, które związałyby Prusy Wschodnie z zasadniczą częścią Niemiec. Dwa pierwsze żądania trudno uznać za nieuzasadnione. Dalej autor stwierdza, że przytłaczającą większość oderwanego od Niemiec na podstawie Wersalskiego Układu Pokojowego, Gdańska, stanowili Niemcy, szczerze pragnący przywrócenia więzi z historyczną ojczyzną. Całkiem naturalne było też żądanie w sprawie szlaków komunikacyjnych, tym bardziej, że nie czyniono zamachu na dzielący dwie części Niemiec „polski korytarz” – podsumowuje swoje wywody Kowaliow. Polska jednak odmówiła spełnienia żądań Niemiec i dlatego strona niemiecka 28 kwietnia 1939 roku anulowała deklarację o przyjaźni i nieagresji, jak podaje autor artykułu.

Nieco później wybuchł skandal dyplomatyczny. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Polski zażądało wyjaśnień od rosyjskiego ambasadora w związku z opublikowaniem tego artykułu S.N. Kowaliowa na oficjalnej stronie Ministerstwa Obrony Rosji. Na stronie informacyjnej newsru.com [U1] z 4 czerwca 2009 roku oznajmiono: Skandaliczny tekst pod tytułem „Zmyślenia i falsyfikacje w ocenie roli ZSRS w przededniu i na początku II Wojny Światowej” zniknął z rozdziału „Historia przeciw kłamstwu i falsyfikacji” strony Ministerstwa Obrony Rosji. Przypomnijmy, że artykuł podpisany przez szefa działu naukowo-badawczego historii wojskowości Północno-Zachodniego regionu FR Instytutu Historii Wojskowości Min. Obrony, doktora nauk historycznych pułkownika Sergieja Kowaliowa, wstrząsnął opinią publiczną. Pułkownik Kowaliow doszedł do wniosku, że za wybuch II Wojny Światowej nie są winne Niemcy, lecz Polska: krnąbrni Polacy odmówili spełnienia „uzasadnionych” żądań Hitlera domagającego się oddania części swego terytorium, za co właśnie zostali podbici. Szef zarządu służby prasowej i informacji Ministerstwa Obrony FR płk Aleksandr Drobyszewski 4 czerwca 2009 roku zmuszony był wyjaśnić: materiały analityczne zamieszczone na stronie Ministerstwa Obrony FR w dziale Encyklopedia Wojskowa nie prezentują oficjalnego stanowiska rosyjskiego resortu obrony i nie należy ich traktować jako oficjalnego punktu widzenia Ministerstwa Obrony. Nazajutrz, 5 czerwca 2009 roku, już sam szef rosyjskiego Sztabu Generalnego, gen. Armii Nikołaj Makarow, oświadczył dziennikarzom w Moskwie, że artykuł historyka wojskowości Kowaliowa o przyczynach wybuchu II Wojny Światowej opublikowany niedawno na stronie internetowej Ministerstwa Obrony, nie wyraża oficjalnego stanowiska ministerstwa[3].



[1] A. Stiepanow (Profesor Instytutu Historii Rosji Rosyjskiej Akademii Nauk), Lotnictwo Armii Czerwonej w wojnie sowiecko-polskiej jesienią 1939 roku,w: „Przegląd sił powietrznych. Miesięcznik wydawany przez Dowództwo Sił Powietrznych” nr 9, 2006. A. Stiepanow, WWS RKKA w wojnie sowiecko-polskiej jesienią 1939 r.,w: „Lotnictwo. Magazyn miłośników lotnictwa wojskowego, cywilnego i kosmonautyki” nr 9, 2008.

[2] Źródła i następstwa takiego zjawiska wielce przekonująco zarysował swego czasu S.Z. Słucz: Wtedy też, w 1989 r., w rodzimej historiografii pojawiła się tendencja, która stała się później, niestety, codzienną praktyką: niezwracanie uwagi na publikacje kolegów po fachu i przytaczane w nich dokumenty, fakty, wnioski. Przyczyny tego zjawiska mogły być różne, ale rezultat jeden – gwałtowne obniżenie poziomu badań (Patrz СССР, Восточная Европа и Вторая мировая война: 1939-1941…/ отв.ред. и сост. С.З.Случ. Институт славяноведения РАН. М.: Наука, 2007.

[3] Szef sztabu generalnego też się „odżegnał” od artykułu, oskarżającego Polskę o rozpoczęcie wojny: http://www.newsru.com/Russia,05jun 2009/Makarow.html.


 [U1]Podana strona nie istnieje. Jest za to portal informacyjny pod takim adresem

Odra 11/2014 -Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

 

REWOLUCJI NIE BĘDZIE

CZYLI JAK POWSTAJE EUROPEJSKI RZĄD

 

Pięć miesięcy temu Europa wybierała posłów do Parlamentu Europejskiego, a wraz z nimi nowego przewodniczącego Komisji Europejskiej. Kalendarz parlamentarny w Unii jest długi i wyczerpujący. Zgodnie z nim nowa Komisja, której przypisano rolę wewnętrzunijnego rządu, powinna podjąć swoją pracę 1 listopada – jeżeli wszystko pójdzie dobrze, co w chwili pisania tego tekstu nie jest jeszcze wcale takie pewne. Chociaż – gdy się ukaże, być może będzie już po porodowych bólach.

 

Zwykłym obywatelom Unii kilka tygodni w jedną lub drogę stronę nie robi większej różnicy, Wspólnocie już tak. Nie brakuje problemów, które nagromadziły się w europejskich kątach, a przeciąganie procesu powoływania Komisji nie sprzyja odważnemu ich podjęciu.

 

Homofob bez szans

Unijne kłopoty z dotrzymaniem kalendarza nie są żadną nowością, doświadczył ich wcześniej, i to dwukrotnie, odchodzący przewodniczący Komisji Jose Manuel Barroso. Wszystkim pozostało w pamięci nazwisko włoskiego polityka Rocco Buttiglionego, byłego ministra do spraw europejskich w rządzie Silvio Berlusconiego, który był przewidziany na stanowisko wiceprzewodniczącego w pierwszej Komisji Barroso. Niestety nie uzyskał w 2004 roku poparcia parlamentarzystów. Buttiglione miał w Komisji odpowiadać za sprawy wymiaru sprawiedliwości, a także równości, ale nie popisał się podczas przesłuchań, kpiąc z roli kobiet w społeczeństwie i dezauwując postawy homoseksualne.

Sprzeciw eurodeputowanych wobec kandydatury Buttiglionego był dla unijnego establishmentu prawdziwym zaskoczeniem. Przesłuchania kandydadtów na komisarzy w parlamentarnych komisjach, elegancko nazywane wysłuchaniami, były nowością i raczej formalnością, więc nikt nie zakładał, że wybór Barroso może zostać w jakikolwiek sposób zakwestionowany. Tymczasem Buttiglione popisał się starą manierą dominującego samca, która uraziła większość członków komisji, niezależnie od poglądów. Najbardziej zaskoczony był on sam: w końcu prezentował poglądy upubliczniane wcześniej we włoskiej izbie i nikt nie zwrócił mu uwagi na ich niestosowność. A ponieważ Parlament Europejski głosuje finalnie nad kandydatami en bloc, i odrzucenie jednego komisarza przesądza o losach całej Komisji, Barroso musiał więc Włocha odwołać.

Przesłuchania w komisjach parlamentu to uprawnienie izby, które wyrosło z praktyki. Bo unijny traktat przyznaje co prawda Parlamentowi prawo do zatwierdzania składu Komisji, ale nic nie mówi o przesłuchaniach komisarzy. Posłowie sami przyznali sobie te uprawnienia, wyszli bowiem ze słusznego założenia, że skoro odpowiadają za skład Komisji, to chcą poznać bliżej kandydatów, których mają obdarzyć zaufaniem. W końcu przez pięć kolejnych lat ich wybrańcy będą nadawali ton wydarzeniom w Unii i wpływali na nasze losy.

 

Juncker i blondynka

Owe wysłuchania w parlamencie nie mają wszakże nic wspólnego z prokuratorskim przepytywaniem. Nic nie dzieje się nagle i z zaskoczenia, a przyszli komisarze mają dość czasu, by solidne przygotować się do rozmowy. Każdemu kandydatowi dostarczane są odpowiednio wcześniej formularze z 45 pytaniami, przygotowanymi przez członków resortowych komisji, także przez ich rodaków, a na sali siedzą eksperci, z pomocy których mogą skorzystać. Przede wszystkim czują oni wsparcie własnego lobby, które dba o właściwy przebieg hearingu. Na odpowiedzi kandydat ma dwie godziny, czasem trzy; dodatkowe pytania – jeżeli się pojawiają, służą uzupełnieniu podanych wcześniej tematów. Kandydaci mogą się wypowiadać w ojczystym języku, co znacznie ułatwia artykulację i zdolność do ewentualnej polemiki, choć oczywiście w tym międzynarodowym gronie ceni się wysoko zdolność do swobodnego posługiwania się językiem innym od matczynego, na przykład angielskim, francukim lub niemieckim. Trzeba jednak być kompletnie źle przygotowanym albo mieć fatalny życiorys, aby egzaminu nie zdać.

W czym więc problem? W gruncie rzeczy w osobowości kandydata i sile politycznej grupy, która za nim stoi. Za pierwszą odpowiadają wyłącznie ci, którzy zabiegali o podróż do Brukseli i chcą nami rządzić, o drugiej decydują skomplikowane układy i kuluarowa praca, która przerasta niejednego kandydata, ale z którą niewiele ma wspólnego. Za sznurki pociągają inni. W Komisji, Radzie Europejskiej i Parlamencie obowiązują parytety, od równowagi politycznej (lewo, prawo, centrum), poprzez euro i nie-euro, siłę gospodarczą, geografię (Wschód, Zachód, Północ, Południe), narodowość i płeć. Mechanizm to wielce skomplikowany, nie ma potrzeby zaprzątania sobie tu nim głowy, są lepsi od nas specjaliści, ale wystarczy spojrzeć na skład proponowanej przez Jean-Claude Junckera Komisji Europejskiej i umiejscowienie w niej poszczególnych komisarzy (czy raczej krajów), aby zrozumieć, że nie ma tam ani jednego przypadku. A przy tym – rzecz najważniejsza – Juncker i każdy inny prezydent Komisji Europejskiej nie może sobie wybrać komisarzy-ministrów wedle woli, musi ułożyć sobie życie z tymi, którzy zostali mu podesłani. Elżbieta Bieńkowska nie dlatego zostanie komisarzem, bo Janusz Lewandowski już nie chciał albo się wypalił, albo też Juncker wypatrzył ją sobie w tłumie polskich blondynek. Będzie nim dlatego, że do Brukseli podesłał mu ją premier Donald Tusk. Jedyne co mógł zrobić Juncker, to przyznać jej odpowiedni resort, licząc, że się na nim zna i sobie poradzi. Pierwszą próbą, czy tak rzeczywiście będzie, są właśnie przesłuchania w parlamencie, gdzie los komisarza jest już w jego własnych rękach, a raczej w języku.

Więcej w listopadowym numerze "Odry".

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »