• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 12/2016 - Piotr Gajdziński

                                                              Polska stanu wojennego

 

WSZYSCY BĘDZIEMY NIEDOMYCI, ALE ZA TO SPRAWIEDLIWIE

Piotr Gajdziński

 

Epokę Wojciecha Jaruzelskiego, czyli lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, zdominowała szarość. Wszechogarniająca, dogłębna, przenikająca. Beznadziejna. Andrzej Kijowski, prozaik i krytyk literacki, napisał w połowie „dekady Jaruzelskiego”, że jeszcze w latach siedemdziesiątych w Polsce utrzymywało się przekonanie, że to się jakoś da ułożyć, że zmiany pokoleniowe w aparacie polskim i radzieckim doprowadzą do modernizacji zarówno systemu wewnętrznego, jak i wzajemnych stosunków. To przekonanie utrzymywało się do grudnia 1981 roku. Ostatnia propozycja: budowa „drugiej Polski”, czyli wejście na drogę intensywnego rozwoju w oparciu o kredyty zachodnie, znalazła wielu entuzjastów. Ale była to ostatnia propozycja możliwa. Utrata nadziei przez nią otworzonej oznaczała utratę wszelkich nadziei pokładanych w tym systemie, który pokazał swe dno.

13.6

 

Wojciech Jaruzelski, premier, I sekretarz Komitetu Centralnego KC PZPR, minister obrony narodowej i szef Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego – dyktator po prostu – nieustannie mówił o „światełku w tunelu”, ale chyba tylko on i jego najbliżsi akolici to światełko dostrzegali. Polska stała się krajem bez nadziei, przez co upodobniła się do ZSRR, a Polacy do ludzi radzieckich – dodał Kijowski. – Społeczeństwo podzieliło się na masę bierną i wściekłą, na uprzywilejowaną kastę oraz straceńców. Najwięcej było biernych, którzy od czasu do czasu się wściekali.

 

Racjonowana marchew i ocynkowane wiadra

Widać to w listach pisanych do telewizji i gazet. Dlaczego rządząca władza, pochodząca z robotnika ma aż taką przyjemność w przyglądaniu się, jak umęczone kobiety polskie, którym stawia się pomniki pamięci, muszą stać w kolejce po racjonowaną marchew. Czy tu też wpłynęła restrykcja Reagana – skarżyła się w lipcu 1984 roku Maria Sz. z Osiny Wielkiej. – Są to skutki nieudolnego rządzenia. Od czasu, gdy rządzi w naszym kraju generalicja, nie kupiłam nic oprócz ocynkowanego wiadra z przydziału. Z całą rodziną zmuszeni jesteśmy, jak kiedyś dziady za jałmużną, chodzić w połatanych łachach. Marii Sz. wtórowała dwa lata później, co jest najlepszą recenzją dokonań generalskiej ekipy, mieszkanka Kłodawy. Zaopatruję się w sklepie WSS Społem nr 51 w Kłodawie i tu rejestruję swoje kartki. Sprzedawczynie dokładają do zakupów artykuły, których akurat chcą się pozbyć. Zgoda klienta jest tu nieistotna – skarżyła się pani Ewa. – Wchodząc do sklepu nie wiem, czym zostanę obdarzona, za co zapłacę i za co pobiorą mi kartki. Wszelkie próby protestu kwitowane są propozycją rezygnacji z zakupów. Wiadomo, że poza tym sklepem kartka staje się bezużytecznym kwitkiem, ponieważ w żadnym innym sklepie na terenie naszego miasta nie zostanie zrealizowana.

Skarg było więcej. Po kolejnej podwyżce cen Stanisław Ł., inwalida III grupy, z chorym sercem, alergią, reumatyzmem i kataraktą, przedstawił telewizyjnym redaktorom, w liście datowanym na grudzień 1986 roku, dokładne wyliczenia. Idąc na rentę otrzymałem 3500 zł na miesiąc. Obecnie, po wszystkich podwyżkach, mam 9000 zł. Wówczas chleb kosztował 8 zł – teraz 50 zł. Cukier 10,50 zł – teraz 100 zł. Czynsz płaciłem 360 zł – teraz 1250 zł. Palto 1800 zł – teraz od 8 do 12 tysięcy zł. A więc podwyżka w każdej dziedzinie, niewspółmiernie z płacą. Rąbnęło to oczywiście biedaków. Po komunalnych opłatach zostaje mi 6 tysięcy na życie. Na przejazdy wydaję przeciętnie 800 zł miesięcznie. Mieszkam w małej miejscowości. Za wszystkim trzeba jeździć PKS-em. Trzykilometrowy odcinek kosztuje 16 zł. Pieszo wyniesie jeszcze drożej, bo szkoda butów. Lodówka zepsuta stoi od pół roku. Zresztą tak prawdę mówiąc nie ma w nią co wkładać.9 (...)

 

Odra 12/2016- Mariusz Urbanek

A GDYBY TAK COFNĄĆ CZAS?

Mariusz Urbanek

Rok po wyborach 2015 roku, które dały Prawu i Sprawiedliwości prawo do samodzielnych rządów Rzeczpospolitą, przez dzienniki i tygodniki przetoczyła się fala artykułów podsumowujących dokonania minionych dwunastu miesięcy. Ktoś, kto nie spędził ostatniego roku w Polsce, mógłby po ich lekturze dostać rozdwojenia jaźni. Nie da się uwierzyć, że może w tych opisach chodzić o tę samą Polskę.

 

 

Przekaz mediów, dawniej zwanych niepokornymi, a dziś narodowymi na czele z TVP i Telewizją Republika, to opowieść o Polsce przeżywającej swój najlepszy od 27 lat okres. Troszczącej się o losy obywateli, budującej narodową tożsamość, przywracającej Rzeczypospolitej godność, poniewieraną przez dwie dekady przez rządy realizujące niepolską rację stanu.

Wizerunek Polski prezentowany w prywatnych stacjach telewizyjnych i pismach opozycyjnych to obraz kraju, w którym gwałcona jest konstytucja, niszczone są instytucje państwa demokratycznego, a autorytarna władza dąży marszowym krokiem do wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej, a przynajmniej takiego jej osłabienia, by UE przypominała Ligę Narodów w 1939 roku, kiedy Liga już nic nie mogła.

 

Czarne stało się białe, a białe czarne

Jakim cudem możliwe są dwa tak różne opisy tej samej rzeczywistości, w której autorzy tych opisów żyją? Jakby istniały dwa alternatywne światy, które nie są w stanie nawzajem siebie zobaczyć i zrozumieć.

Pisanie o dwóch plemionach, mówiących tym samym językiem, a mimo to nie będących w stanie się dogadać, jest już dziś mało odkrywcze. Więcej niż powiedziano powiedzieć się już nie da. Podobnie jak mało twórcze byłoby silenie się na kolejne podsumowanie minionego roku. W obu alternatywnych światach produkowane są alternatywne oceny adresowane wyłącznie do wyznawców. Obiektywna prawda, jeśli kiedykolwiek istniała, dawno przestała być potrzebna. Przecież i tak każdy ma własną.

Wydawałoby się, że nie można różnić się tak skrajnie w ocenach Trybunału Konstytucyjnego, jak to obserwujemy. Sąd konstytucyjny nie może być jednocześnie „wymysłem Jaruzelskiego” i „gwarantem demokracji”, „reliktem stanu wojennego” i „ostoją praw obywatelskich”. Nie może? No właśnie, okazało się, że jednak może…

Wydawało się, że nie będzie nigdy powrotu w mediach do wzorców propagandy peerelowskiej, żeby nie sięgać jeszcze dalej w przeszłość. Że po doświadczeniach z telewizją Jerzego Urbana i „Trybuną Ludu”, malującą obraz świata według wytycznych sekretarzy z komitetu centralnego partii komunistycznej, już nigdy białe nie będzie mogło być czarne, i odwrotnie. A jednak okazało się, że może. I cytując klasyka, nikt nie będzie nam dłużej wmawiał, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

Skoro tak, żaden opis rzeczywistości nie ma już sensu. Może lepiej spróbować cofnąć czas i zastanowić się, co stało się w Polsce jesienią 2015 roku, kiedy po ośmiu latach sprawowania władzy Platforma Obywatelska przegrała, „choć nie miała z kim przegrać”. Czy można było uniknąć sytuacji, z którą mamy do czynienia dziś?

 

Kto wygrał, kto przegrał?

Publicyści przez rok spierali się, czy to wybory w 2015 roku wygrało Prawo i Sprawiedliwość, czy może bardziej przegrała je Platforma Obywatelska. Oczywiście z punktu widzenia ostatecznego wyniku nie ma to żadnego znaczenia. Prawdopodobnie PO przegrałaby nawet w sytuacji, gdyby zachowywała się mniej arogancko, prowadziła kampanię inteligentniej, a nawet lepiej rządziła. Po ośmiu latach u władzy znudziła się wyborcom tak bardzo, że i tak by ją wymienili.

Liderzy PO na potrzeby kampanii demonstrowali niczym niezachwiane przekonanie, że wybory to formalność, a perspektywa rządów Jarosława Kaczyńskiego, a jeszcze bardziej jego pozbawionych klasy kompetencji i po prostu wdzięku partyjnych kolegów, jest tak odrażająca, że Polacy muszą przedłużyć im mandat. To zresztą w trakcie kampanii wyborczej dość naturalne. Ale ich zachowanie zarówno bezpośrednio po wyborach, jak i dziś, po upływie roku, świadczy, że naprawdę w to wierzyli. Nie mieli planu B, ba, nie mieli nawet przygotowanego sensownego wytłumaczenia przyczyn porażki.

Platforma poszła do wyborów nieprzygotowana, wyszła ciężko zamroczona, jak bokser znokautowany zanim jeszcze zdążył przyjrzeć się, jaki kolor mają spodenki, w których walczy przeciwnik. Była tak zadufana w swoją siłę, że nawet wcześniejsza porażka Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich nie zapaliła lampki ostrzegawczej. Komorowski przegrał z przychodzącym znikąd Andrzejem Dudą, bo był według nieprzepadających za nim polityków PO leniwy i nieudolny. A Platforma wygra z dobrze znanym wszystkim Kaczyńskim, bo jest sprawna, kompetentna, sprawdzona i… nie może przegrać.

Jak bardzo PO zlekceważyła przeciwnika i jak ciężkim ciosem była porażka, widać z każdym miesiącem wyraźniej. Politycy Platformy nadal nie wiedzą, co się stało, a brak porządnej diagnozy uniemożliwia zaplanowanie strategii na przyszłość. Efektem są sondaże gorsze nawet niż notowania Nowoczesnej i żenujące przepychanki między Grzegorzem Schetyną i Ryszardem Petru, kto jest liderem opozycji.

 

To tylko na chwilę!

W dodatku Platforma i wspierający ją publicyści nadal robią wrażenie przekonanych, że to tylko na chwilę, zły sen szybko (najdalej po trzech latach) się skończy. Bardzo trudno i bardzo powoli przebija się myśl, że to jednak nie sen i na pewno nie na chwilę.

Wypowiedzi polityków PO ciągle pełne są frazesów o oszukanym społeczeństwie (przecież premier Szydło zapewniała, że Antoni Macierewicz nie będzie ministrem wojny), o religii smoleńskiej, która pokryła świat polskiej polityki katyńską mgłą i szybkim otrzeźwieniu, które nadejdzie, gdy tylko wyborcy PiS uświadomią sobie, że polityka tej partii zawraca Polskę z drogi integracji europejskiej. Chwytają się każdego wahnięcia w sondażach na niekorzyść Prawa i Sprawiedliwości, by ogłosić, że oto są już pierwsze sygnały rozczarowania rządzącą partią, że zaczyna się odwrót elektoratu od PiS, że to początek końca. I że już niedługo można będzie przystąpić do odbudowy tego, co PiS zepsuł. Owszem, będzie to wymagało wysiłku, ale politycy Platformy, którzy przecież przez tyle lat prowadzili kraj drogą sukcesów i rozwoju, gotowi są na to poświęcenie.

Trwa ten festiwal marzeń tydzień, czasem nawet krócej, do kolejnego sondażu, który pokazuje, że nadzieje były przedwczesne, a analizy można spokojnie wyrzucić do kosza. Bo PiS nadal ma większe poparcie niż PO i Nowoczesna razem wzięte. I nawet zaklinanie rzeczywistości, że Platforma po pierwszym roku sprawowania władzy miała poparcie znacznie wyższe niż Prawo i Sprawiedliwość nie ma dziś żadnego sensu. Bo odpowiedź brzmi: I co z tego?

Politycy Platformy stracili rok, żeby uczciwie powiedzieć sobie i elektoratowi, zwłaszcza tej jego części, która w 2007 i 2011 głosowała na nich wbrew sobie, wybierając mniejsze zło: „Przegraliśmy na własne życzenie, byliśmy aroganccy, skupieni na sobie, pazerni. Przepraszamy”. A bez takiego rachunku sumienia i wyznania grzechów nie mają szans na przebaczenie ze strony własnego elektoratu, który długo będzie pamiętał o straconych złudzeniach i zawiedzionych nadziejach.

Powrót do władzy zabrał Prawu i Sprawiedliwości osiem lat i kosztował serię porażek w kolejnych wyborach parlamentarnych, prezydenckich, samorządowych i do Parlamentu Europejskiego. To był jednocześnie czas nauki. Politycy Platformy Obywatelskiej jeszcze nie przyjęli do wiadomości, że teraz to dla nich nadszedł czas pokornej nauki.(...)

 

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 12/2016 - z prof. Andrzejem Jabłońskim rozmawia Stanisław Lejda

PO WYGRANEJ TRUMPA NIC JUŻ NIE BĘDZIE TAKIE SAMO

 

Z prof. Andrzejem Jabłońskim, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o Donaldzie Trumpie, wyborczej spirali milczenia, przywracaniu wielkości Ameryce, demokratach protestujących przeciwko demokracji, zmęczeniu rządzącymi zbyt długo, wojnie kulturowej i unijnym szoku rozmawia Stanisław Lejda

 

– Czy wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA pana zaskoczył? Gdy umawialiśmy się na tę rozmowę, spytałem, kto jest pana faworytem. Zdecydowanie wskazał pan na Hillary Clinton…

– Uległem presji poprawności politycznej. Tymczasem widzimy, że – jak napisano w gazetach – niemożliwe stało się możliwe.

– Rok temu u nas było podobnie. W zwycięstwo Andrzeja Dudy nie wierzyło nawet wielu członków jego partii.

– Podobnie było z Brexitem – również wydawał się nierealny. W politologii istnieje pojęcie surprising election, wybory, których wyniki mocno zaskakują.

– Wspomniał pan o poprawności politycznej. Może to ona, narzucana przez rządzących i media, prowadzi do tego, że ludzie w sondażach nie zdradzają się ze swoimi „niepoprawnymi politycznie” poglądami. Głosują inaczej niż myślą. Znamy to z czasów socjalizmu: ludzie chodzili na pochody pierwszomajowe i partyjne wiece, chociaż ideologii komunistycznej niejednokrotnie nienawidzili. Czy z tego wynika, że wszędzie, gdzie wywierana jest jakakolwiek presja: polityczna, społeczna, medialna bądź religijna – w sferze publicznej stajemy się nieco zakłamani?

– To prawda. Politologia określa to zjawisko mianem spirali milczenia. Ludzie nie chcą się przyznać, że będą głosowali na kandydata, który jest niepopularny albo budzi kontrowersje. Stąd biorą się powyborcze zaskoczenia. W Polsce na początku transformacji też mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem, kiedy wybory wygrywali Aleksander Kwaśniewski oraz SLD. Wielu Polaków nie chciało się przyznać, że popierają skompromitowaną lewicę. Wadliwe prognozowanie wyników wyborów to mankament wszelkich badań społecznych, ponieważ nie wiadomo, co siedzi w ludzkich głowach.

– Po raz kolejny został obalony nie tylko mit skuteczności sondaży. Donald Trump często podkreślał, że większość mediów jest mu nieprzychylna. Zwycięstwa Andrzeja Dudy i PiS w Polsce oraz Donalda Trumpa w USA wskazują, że aby wygrywać wybory, nie wystarczy mieć mediów po swojej stronie.

– Dochodzi tu jeszcze inny problem: zmęczenia ekipą, która od dawna jest u władzy. Jeśli jedna partia lub dany prezydent rządzą zbyt długo, ludzie są nimi znużeni. W Stanach Zjednoczonych mieliśmy dynastie polityczne Kennedych i Bushów, teraz zanosiło się na Clintonów. Okazało się, że ludzie mają dosyć panujących rodów.

Donald Trump szczególnie podkreślał, że jest antyestablishmentowy. Kiedy Barack Obama obejmował urząd prezydenta, również uchodził za przeciwnika establishmentu. Po czym stworzył własny, którego wielu Amerykanów nie było w stanie zdzierżyć. Trump pewnie też stworzy wokół siebie kolejny obóz władzy. Czy operowanie pojęciem antyestablishmentowy polityk ma sens?

– Można posługiwać się tym pojęciem, bo ono istnieje. To znaczy, tak je nazwaliśmy, a czy istnieje, tego do końca nie wiadomo. Na pewno istnieją kręgi władzy, a establishment to szeroko rozumiana struktura władzy – nie tylko politycy, także biznes, zwłaszcza wielkie korporacje. Biedni w strukturach władzy nie funkcjonują. Majątek Donalda Trumpa szacowany jest na cztery miliardy dolarów. Nie wierzę w jego zapowiedzi, że będzie walczył z innymi miliarderami. Zastosował genialną strategię polityczną: ustawił się jako przeciwnik obecnego obozu władzy, wiedząc, że Amerykanie są nim znużeni i hungry for change [głodni zmiany]. Wyczuł te nastroje i dzięki temu zyskał poparcie. Nie potrafiły tego zrobić czołowe amerykańskie publikatory. CNN, „The New York Times” czy „The Wall Street Journal” wspierają biznes, wolny rynek i globalizację, której przeciwnikiem jest Donald Trump. Media amerykańskie są bardziej liberalne niż tamtejsza opinia publiczna – tak jest nie od dzisiaj, a od dziesięcioleci. Dlatego zwalczały Trumpa.

Mimo to republikanie utrzymali większość w obu izbach kongresu. Media wysoko oceniały osiem lat rządów Baracka Obamy, obywatele widzieli je znacznie gorzej. Czy Hillary Clinton nie zaszkodziło, że w jej kampanię bardzo intensywnie włączył się tracący na popularności prezydent?

– Prawo tego nie zabrania, obyczaje polityczne również. Uważam, że ustępujący prezydent nie zaszkodził Hillary Clinton, lecz jej pomógł. Uzyskałaby gorszy wynik, gdyby jej nie wspierał. Ważne jest, jaki prezydent nas rekomenduje. Barack Obama jest bardzo popularny, w przeciwieństwie do George’a W. Busha u końca jego kadencji. Hillary Clinton pomogła również Michelle Obama, znakomita mówczyni i piękna kobieta, szczególnie ceniona w społeczności kolorowych. Słuchałem jej przemówień, były porywające.

To jednak nie wystarczyło, niepopularność Hillary była większa niż popularność Michelle. W jednej sprawie komentatorzy i media byli zgodni: tak słabych kandydatów na prezydenta w historii Stanów chyba nie było. Wręcz mówiono (u nas), że to wybór między dżumą a cholerą. Hillary Clinton okazała się bardziej zadżumiona?

– Oczywiście, kandydaci mieli wiele cech ujemnych, kłócących się z demokratyczną kulturą polityczną. Niepłacenie podatków uchodzi w USA niemalże za zbrodnię, a Donald Trump nie chciał ujawnić swoich zeznań podatkowych, ponieważ nie płacił zobowiązań przez całe lata. Do tego dochodzi jego karygodny stosunek do kobiet.

Dla przeciwwagi, Fundacja Clintonów brała od korporacji pieniądze, z których też nie umiała się rozliczyć.

– Fakt, ale najważniejsze były e-maile. Świadczyły o tym, jak urzędnik państwowy sprawuje swój urząd i jak rozumie swoje powinności. Ta sprawa z pewnością podcięła jej skrzydła.

Wśród przyczyn porażki Hillary Clinton wskazuje się jeszcze na niewywiązanie się z wielu wyborczych obietnic przez Baracka Obamę. Zapowiadał m.in. poprawę sytuacji gospodarczej oraz stanu infrastruktury. Tymczasem warunki dla lokalnego biznesu pogorszyły się tak bardzo, że niektóre miasta, jak Detroit, stały się przemysłowymi pustyniami. Teraz Donald Trump obiecuje niemal to samo: że poprawi stan lotnisk, dróg, mostów, fabryki Forda wrócą do USA itp.

– Kiedy Barack Obama przejmował rządy, mieliśmy światowy kryzys i jego administracja stosunkowo dobrze sobie z nim poradziła. Wpompowano miliardy dolarów w system bankowy oraz gospodarkę i jednak uratowano przemysł samochodowy. Problem infrastruktury w kampanii wyborczej interesował ludzi mniej niż zagadnienie globalizacji. Bo Amerykanie, nie wszyscy, ale w tak zwanych stanach poprzemysłowych, zubożeli. Sprawiła to konkurencja ze strony Chin i Meksyku. Dlaczego Donald Trump mówi, że postawi mur na granicy z Meksykiem? Przecież Meksykanie nie zagrażają Amerykanom. Zabierają im jednak miejsca pracy. Chińczycy rozłożyli w USA przemysły stalowy, 97 procent przemysłu odzieżowego ma siedzibę za granicą. Amerykanie kupują wyroby własnych marek, ale produkowane poza Stanami Zjednoczonymi.

Wspomniał pan o zwalczaniu kryzysu przez administrację Baracka Obamy. Robiono to głównie przez dodruk pustego pieniądza. W efekcie nie straciły – a nawet się wzbogaciły – instytucje finansowe i bankierzy, którzy kryzys wywołali. Natomiast zubożała klasa średnia i biedniejsi Amerykanie, będący dotąd trzonem elektoratu demokratów. Podobną sytuację mieliśmy w Polsce. Platforma Obywatelska zaniedbała swój elektorat i straciła władzę. Wielu obywateli USA zauważyło, że ich władze stały się zaprzeczeniem systemu demokracji: politycy przestali działać w interesie ludzi, przekształcili się w marionetki globalnych korporacji. Dlatego zagłosowali na człowieka, który mówił, że polityczne elity są skorumpowane: przyjmują pieniądze od wielkiego biznesu, a później działają w jego interesie, a nie dla dobra obywateli.

– Po części jest tak, jak pan mówi, chociaż nie do końca. Od kryzysu finansowego minęło sporo czasu, a gospodarka na Zachodzie nadal działa dość słabo, podobnie jest w Ameryce. Ostatnio jednak przybyło tam dużo miejsc pracy, bezrobocie spadło do 5 procent, czyli praktycznie go nie ma. Patrząc z perspektywy 2008 roku, stan gospodarki jest znacznie lepszy. Faktem natomiast jest, że winni kryzysu nie zostali ukarani. No bo jak ukarać wielki kapitał i banki? Rząd może wprawdzie podnieść im podatki, ale te od razu zostaną przerzucone na konsumentów. Przemysł samochodowy rzeczywiście upadł i Detroit świeci pustkami, ale jakoś udało się go podnieść. Demokraci przyjęli keynesowską strategię gospodarczą, czyli wrócili do interwencjonizmu państwowego. Dla republikanów, uważających, że wolny rynek jest istotą kapitalizmu, było to nie do przyjęcia. Co ciekawe, Donald Trump chce odejść od tej idei. To coś nowego, bo wszyscy dotychczasowi republikańscy prezydenci amerykańscy uważali, że USA tylko wtedy się rozwiną, jeśli państwa w gospodarce będzie jak najmniej. Tymczasem prezydent elekt zapowiada interwencjonizm, dość znaczną obniżkę podatków oraz zamknięcie rynku amerykańskiego na zalew tanich wyrobów z Chin i Meksyku. (...)

 

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika "Odra".

 

 

Odra 11/2016- Łukasz Musiał

Łukasz Musiał

Czy rynek literacki w Polsce cierpi już na festiwalozę?

 

1.

Dowiedziawszy się jakiś czas temu, że Empik organizuje w Polsce międzynarodowy festiwal literatury, pomyślałem najpierw, że ktoś postanowił tu sobie potężnie ze wszystkich zakpić. W końcu to trochę tak, jak gdyby sieć fast food chciała urządzić festiwal zdrowej żywności… Nawet jeśli wielu z nas od czasu do czasu wpada tam coś zjeść, to z pewnością nie przyszłoby nam do głowy utożsamiać takiego np. McDonald’sa ze zdrowiem i dietą; nawet jeśli wśród sprzedawanych produktów żywnościowych znajdziemy owoce, warzywa, sałatki, jogurty, soki, to nie dla nich tam chodzimy, a dla BigMaców, WieśMaców, McRoyalów, Chickenboxów, shake’ów, lodów, gorących ciastek, frytek, coca-coli. Ma być dużo, kolorowo, głośno, szybko, solidnie, tanio. 

Empik to taki fast food polskiego rynku księgarskiego. Owszem, od czasu do czasu wielu z nas wpada tam coś kupić, lecz raczej nie przyjdzie nam do głowy skojarzyć tej akurat firmy z ambitną literaturą, nawet jeśli taką też tam znajdziemy lub bez kłopotu będziemy mogli ją zamówić elektronicznie, po czym odebrać w najbliższym oddziale sieci. Ma być dużo, kolorowo, głośno, szybko, solidnie, tanio. W wielu salonach już dawno usunięto fotele i krzesła dla klientów – byle tylko nikt nie został na dłużej, a nie daj Boże, przeczytał książkę czy gazetę, nie kupując jej. Sprzedawcy to zwykle ludzie młodzi i niekompetentni, którzy wczoraj sprzedawali telefony komórkowe, dzisiaj książki, a jutro będą nam wciskać polisy ubezpieczeniowe. Nawet nazwisko Kafki trzeba im przeliterować… Nie byłoby to takie groźne, gdyby nie to, że w wielu polskich miastach salony Empik praktycznie doprowadziły do marginalizacji, a często wręcz upadku lokalnego rynku księgarskiego i drastycznego obniżenia kultury księgarskiej. Niektórzy mówią nawet o praktykach monopolistycznych i mają w tym sporo racji. Ba, istnieje duża szansa, że egzemplarz „Odry”, który trzymasz, Czytelniku, w dłoni, kupiłeś właśnie w jednym z oddziałów Empiku, bo dostać ten tytuł gdzie indziej jest naprawdę trudno.

Po co Empikowi potrzebny do szczęścia jeszcze festiwal literatury? To proste: bo panuje moda na festiwale, a kto w biznesie, także księgarskim, idzie za modą, ten ma szanse dodatkowo wypromować swoją markę i zwiększyć przychody. Dotyczy to nie tylko wydawców i księgarzy, lecz także samych autorów książek. Można to zrozumieć, w końcu potrzeba kontaktu z czytelnikiem, popularności i publicznego uznania, nie mówiąc o pieniądzach, nie jest niczym niewłaściwym. A jednak coś tu nie gra – a może tylko ja mam takie wrażenie?

2.

Kiedy Horkheimer i Adorno pisali w latach czterdziestych ubiegłego wieku swoją Dialektykę oświecenia, mianem przemysłu kulturalnego określali przede wszystkim sferę masowej produkcji rozrywki, czyli film, muzykę, literaturę popularną. Naturalna wydawała się im obu myśl, że wartościowym przedmiotem poważnej refleksji intelektualnej mogą być niemal wyłącznie zjawiska z obszaru tzw. kultury wysokiej – z definicji tej, dzięki której dokonuje się intelektualny rozwój jednostki i która subwersywnie podkopuje fundamenty przemysłu rozrywkowego, zaspokajającego wyłącznie miałką potrzebę zabawy. Tymczasem już dwie dekady później, w latach sześćdziesiątych, opinia ta okazała się bardzo problematyczna. Dynamika procesów zachodzących w kulturze zachodniej, zwłaszcza rozwój popkultury, doprowadziła do zakwestionowania rządzących nią wcześniej hierarchii, ba, wręcz do zanegowania opozycji wysokie‒niskie. Dzięki swej innowacyjności popkultura dowiodła, że nie ma wyłącznie walorów rozrywkowych i że, przynajmniej w niektórych aspektach, może stanowić trwały element tzw. kultury wysokiej. I na odwrót: produkcje kultury wysokiej, w tym literatury, często pokazywały schematyczność właściwą raczej dla przemysłu kulturalnego, a status „arcydzielności” przyznawano im niejako już tylko siłą rozpędu. Obecnie jeszcze wyraźniej widać, że kultura wysoka – literatura niestety także – bardzo często do znudzenia wykorzystuje zużyte matryce produkcyjne, dzięki którym w sferze publicznej (a zwłaszcza medialnej) może nadal dość skutecznie kokietować takimi pojęciami jak artyzm, intelektualizm, sztuka, postęp, w gruncie rzeczy pozostając głęboko uwikłaną w mechanizmy funkcjonowania przemysłu kulturalnego, sfery medialnej i kultury celebryckiej. Czyli, mówiąc najkrócej, w mechanizmy mody. Oczywiście moda ma swoje zalety, potrafi np. doprowadzić do odrodzenia gatunek uznany od dawna za martwy czy zwrócić powszechną uwagę na kwestie dotąd marginalizowane. Niestety jej koniec jest prawie zawsze taki sam: maniera. Autorzy grzęzną w konwencjach, które najpierw czyniły ich pisarstwo oryginalnym i twórczym, a potem, kiedy już czytelnicy do tego przywykli, nie pozostaje im nic innego, jak trzymać się sprawdzonych metod. No i jeździć od miasta do miasta, uczestnicząc w kolejnych festiwalach, powielając te same z grubsza pisarskie role, bezpieczne, ale i na dłuższą metę trochę nudne. Festiwal literatury – a prawie każde szanujące się polskie miasto chce mieć taki, najchętniej zaś kilka, oprócz tego co najmniej jedną prestiżową nagrodę literacką – to ni mniej ni więcej tylko współczesna forma dawnych trup cyrkowych, z tą różnicą, że zamiast Siłacza, Kobiety z Brodą czy Klauna na scenie produkują się, w rytmie taśmociągu, Dandys ze Stylową Laską w Dłoni, Błyskotliwy Eseista, Neurotyczna Poetka, Pisarz-Gej, Pisarz Patriotyczny, Feministka, Szalejący Reporter, Twardziel Po Przejściach, Miłośnik Europy Środkowo-Wschodniej, Twórca Regionalny, Sekretarz Wielkiej Zmarłej Poetki, Specjalista od Problemów Alkoholowych, Specjalistka od Zła w Naturze Ludzkiej, Specjalistka od Wszystkiego. Co autor, to rola! Swoje mają też oczywiście do odegrania wydawcy, krytycy i badacze literatury, zaangażowani w proces produkcji festiwalu. Każdy chce być trochę celebrytą, każdy chce poczuć, choćby na krótko, że go z uwagą oglądają i słuchają. To przecież bardzo przyjemne. Ma się wtedy, jak to się mówi, miłe poczucie sprawczości.

Oczywiście jestem w tych ocenach trochę niesprawiedliwy. Narastająca festiwalizacja rynku literackiego może przecież sprzyjać jego rozwojowi; może zwiększać popularność literatury, a nawet doprowadzić do powrotu swoistej, dającej się gdzieniegdzie powoli zauważyć, mody na czytanie. Pisarze, krytycy, wydawcy i badacze są doceniani i nagradzani, pyta się ich o zdanie, zasięga opinii. Mogą wpływać na bieg wydarzeń, ustalać hierarchie, regulować przepływ idei, także w sferach pozaliterackich. Mogą wreszcie, przynajmniej ci najbardziej znani, zarobić wreszcie bardziej godziwe pieniądze. Jednym słowem, interes się kręci, jak nigdy dotąd. Toteż jestem jak najdalszy od tego, by ów proces w całości poddawać krytyce. Martwi mnie bowiem nie tyle on sam, jako taki, ile jego skala i postępująca komercjalizacja. Można to nazwać chorobą na festiwale, czyli w skrócie festiwalozą. Jeśli za organizowanie swojego własnego festiwalu bierze się firma, która ma tyle wspólnego z promocją ambitnej literatury co sieć fast food z promocją zdrowego żywienia, znaczy to, że dzieje się coś niedobrego, do czego my wszyscy – pisarze, krytycy, badacze, wydawcy, tłumacze – przykładamy rękę; co podpieramy własnym autorytetem i legitymizujemy swoją obecnością.

3.

Żyjemy w społeczeństwie spektaklu, jak by powiedział Guy Debord. Jedną z jego współczesnych form, nie tylko w Polsce, jest właśnie instytucja festiwalu, co stanowi część ogólnej tendencji zmierzającej do tego, by ambitną literaturę przysposobić do algorytmów przemysłu kulturalnego. W branży wydawniczej powszechnym zjawiskiem jest nieczytanie książek, do których kupuje się prawa autorskie i które się wydaje. Dotyczy to zarówno autorów o uznanym już dorobku, jak i – nie wiadomo, co gorsze – debiutantów. Pogoń za bestsellerem, poszukiwanie kolejnych „genialnych” książek, których lektura „odmieni twoje życie”, czy nachalne strategie promocyjne zaczynają wypierać wszystkie inne wartości, dawniej tak cenne dla rozwoju literatury. Pisarzy coraz częściej anonsuje się już nie jako „wybitnych”, „wielkich” czy „głębokich”, lecz – uwaga! – jako „wpływowych”, najwyraźniej nie dostrzegając, że kategoria „wpływu” ma w tym wypadku związek raczej ze sferą marketingu; z lansowaniem nowego, świeżego produktu, który ma przynieść jeszcze większe zyski od poprzedniego. Jestem realistą, wiem, że rynek literacki w pewnej mierze musi tak funkcjonować, zresztą robi to w krajach zachodnich od bardzo dawna, my jedynie próbujemy nadrobić w tym względzie wieloletnie zapóźnienia. Tylko – proszę ja bardzo! – nie przymilajmy się czytelnikom i publiczności festiwalowej takimi pojęciami jak „wielka sztuka” czy „nonkonformizm”. W fabryce można pełnić wiele ważkich, wartościowych funkcji. Ale nie można tam być artystą, nie można też być niezależnym.

Zresztą wątpię, czy artyzm i niezależność to pojęcia, które odgrywają jeszcze jakąś autentyczną rolę we współczesnej branży literackiej. Na kursach creative writing młodzi adepci pisarstwa coraz częściej pytają swoich nauczycieli nie o to, jak wyrazić siebie, czyli dać wyraz własnym przemyśleniom i uczuciom – co było przecież paradygmatem literatury zachodniej od czasów wczesnego romantyzmu, jej metrem z Sèvres i wyznacznikiem wielkości – lecz o to, jak pisać, aby stworzyć bestseller, o który najpierw będą się bili wydawcy, a potem dyrektorzy wytwórni filmowych. Ten trend widać także powoli u nas, może nie tyle na zajęciach z kreatywnego pisania, oferowanych u nas z rzadka i nie cieszących się wielkim wzięciem, ile w najbardziej dochodowych segmentach branży literackiej. Dobrym przykładem są autorzy powieści kryminalnych: święcą triumfy, o jakich nigdy wcześniej nie mogli nawet marzyć, a równocześnie coraz bardziej przypominają uczestników gigantycznego Pościgu Za Bardzo Oryginalnym Pomysłem Literackim. To samo zaczyna dotyczyć nawet tych twórców, których zamiarem było zawsze – tylko i aż – wyrazić siebie lub ukazać jakiś ważki problem, czyli kojarzonych wcześniej z ambitną literaturą.

W oryginalnych pomysłach i oryginalnej formie nie ma oczywiście nic zdrożnego. Niewłaściwa jest jedynie – tak mi się wydaje – ślepa pogoń za nowością i oryginalnością; za byciem „na czasie”. Słowem, próba zastąpienia literatury wrzawą wokół niej. Literatura, owszem, potrzebuje publicznej uwagi, czasami nawet podniesionego głosu, nie sądzę jednak, by mogła, przynajmniej ta wartościowa, rodzić się tam, gdzie jest za dużo hałasu. (...)

 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 11/2016- rozmowa z Wasylem Słapczukiem

WOJNA NIE JEST CELEM

 

Z Wasylem Słapczukiem rozmawia Wojciech Pestka

 

Wojciech Pestka: Zacznijmy od diagnozy, opisu aktualnej sytuacji w Ukrainie...

Wasyl Słapczuk: Dzięki Bogu nie jestem ekspertem ani politykiem, mogę wprost mówić o tym, co widzę i czuję. Ukraina przypomina mi rozregulowany zegarek, każdy trybik kręci się tu w swoją stronę. Według najnowszych danych statystycznych na ziemi ukraińskiej żyje około 43,8 mln obywateli, którzy wytwarzają, w przeliczeniu na osobę, dochód krajowy brutto w wysokości 2 005 $. Dla porównania: Polaków jest około 38,4 mln, a każdy statystycznie wytwarza dochód sześć razy większy – 12 495 $ na osobę. Czego chcieć więcej? Wojna tocząca się na wschodzie jest wygodnym usprawiedliwieniem tej sytuacji, ale rzeczywiste powody leżą gdzieś indziej. Czegoś nam brakuje jako zwykłym ludziom. Zdobywamy się na bohaterskie, rewolucyjne zrywy, mobilizujemy się, kiedy pojawia się zagrożenie, nie potrafimy jednak normalnie żyć i pracować. Kiedy mija okres uniesienia i euforii, rozpraszamy się w tłumie, wchodzimy w stare buty. By zmiana była trwała, musi zostać przekroczona pewna „masa krytyczna”, by ilość przełożyła się na jakość. Wszyscy chcą, żeby było lepiej, ale nie sprawi tego magia powtarzanego z różną intonacją na okrągło słowa „władza”. Dobra, kiedy pozwala ukraść krowę, zła, kiedy chce karać, przywracać porządek. Państwo z założenia jest strukturą represyjną, więc jeśli chcemy od niego czegoś wymagać, to powinniśmy się podporządkować jego zarządzeniom i respektować ustalone zasady. Wojna! Można pomyśleć, że przy takiej liczbie mieszkańców Ukrainy nie powinno być problemu z poborem do wojska, z ochotnikami do walki na froncie. Zwłaszcza że władza w mediach bez umiaru szermuje hasłami: patriotyzm, ojczyzna. I co? Kto tylko może, legalnie i z ominięciem prawa stara się uchronić siebie i swoich najbliższych od wojska. Z czysto ludzkiego punktu widzenia to zrozumiałe i naturalne. Ale skoro nie stajemy w obronie granic swojego państwa, to nie oczekujmy, że dostaniemy coś w zamian i do tego całkiem darmo.

Powiedziałeś – czegoś nam brakuje jako zwykłym ludziom…

‒ Weźmy prozaiczną sprawę emigracji zarobkowej. Tysiące Ukraińców przemierza Europę za pracą. Tkwi w tym jakaś sprzeczność, bo wszędzie poza granicami swojego kraju bez większych problemów odnajdują się w obowiązującym systemie prawnym, przestrzegają obowiązujących zasad współżycia, są, jak to się czasem mówi, „dobrymi” Ukraińcami. Tylko nie u siebie… Po drugiej wojnie światowej Ukraińcy, mający za sobą doświadczenie wojny, zatrudniali się na Zachodzie do najprostszych prac: sprzątania, mycia naczyń w restauracjach, mieszania cementu na budowie. W tym czasie sycylijscy chłopi, którzy nigdy w rękach nie trzymali karabinu, jechali do Ameryki i budowali struktury mafii. Nestor Machno, ukraiński anarchista i rewolucjonista, legendarny dowódca Rewolucyjnej Powstańczej Armii Ukrainy, kiedy po wielu perypetiach w 1923 roku dotarł wreszcie do Paryża, zatrudnił się jako szewc, dekorator w teatrze, później robotnik w drukarni. Umarł w nędzy. Człowiek z ogromną charyzmą, zdolnościami przywódczymi i doświadczeniem, którego bali się i Petlura, i bolszewicy. Skomplikowana, trudna do zrozumienia ukraińska historia ostatniego wieku odcisnęła trwały ślad na naszej mentalności. To przekleństwo tamtego czasu ciąży na nas i dzisiaj.

Może upłynęło zbyt mało czasu od odzyskania niepodległości w 1991 roku, by widoczne były zmiany?

‒ Nie, chyba chodzi o coś innego. Zachód, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi, zbyt szybko chciał nas wprowadzić na drogę demokratyzacji i uwolnić od „sowki” – rosyjskich wpływów i postsowieckiego myślenia. A do tego trzeba samemu dorosnąć, potrzebny jest czas. Wydaje się, że Ukraina przyjęła ustaloną za jej granicami konwencję: przebiera nogami, „maszerując” w miejscu, bo ruch jest regułą gry, którą narzuciła jej Europa. Gdzieś tam, pod pozorami zmian, ukrywa się jej stare, sowieckie oblicze. Politycy w sejmowych debatach o standardach europejskich robią oko, jak aktorzy występujący w farsie. W życiu codziennym regułą wciąż są korupcja, przemoc i pogarda dla słabszych. Panuje pomieszanie pojęć, niekompetencja i amatorszczyzna… Sens istnienia sprowadzono do pieniędzy. Za nie kupuje się wszystko: od jedzenia i mieszkania po zdrowie i możliwość nieliczenia się z prawem. Trzeba o tym mówić, trzeba reagować, żeby nawet jeśli nie uda się tego zmienić, przynajmniej zachować poczucie własnej godności.

Jesteś pesymistą?

‒ Wręcz przeciwnie, jestem optymistą. Zakładam, że chwilowy regres wynika z cykliczności procesów, jest potwierdzeniem reguły. Ale próbuję realnie oceniać sytuację. Przykład Polski, sąsiedztwo z krajami dynamicznie rozwijającymi się niczego nie zmienia. Wystarczy popatrzeć na Meksyk i USA – jaka ogromna różnica mentalna, dwa zupełnie inne światy oddzielone płotem i zasiekami. Niewiarygodna niewspółmierność. Mówi się, że trzeba poczekać, aż ta wojna na wschodzie Ukrainy się skończy. Weźmy Afganistan. To już tyle lat od wojny, a tam nadal jest strasznie. Trudno sobie wyobrazić, jak ludzie tam żyją. Przynajmniej dwa pokolenia od rozpoczęcia wojny przyszły na świat. Jedynym zajęciem dla tych wchodzących w życie Afgańczyków jest zabijanie się nawzajem. Jak będzie u nas? Małe narodowości mogą liczyć na pomoc, bo nie stanowią dla nikogo zagrożenia: Ukraina z ponad czterdziestoma milionami mieszkańców do krajów małych się nie zalicza. Na razie cały świat próbuje nam pomagać, ale co będzie, kiedy się zorientuje, że ta pomoc nie daje żadnych rezultatów? Że zmiany są jedynie powierzchowne, pozorowane. Czy to nie wstyd, że czterdziestomilionowa Ukraina wyciąga rękę do dziesięciomilionowej Szwecji? To jakby pijany żebrak w amoku żądał pieniędzy na wódkę od kilkuletniego dziecka. Wiem, że to nie najlepsze porównanie, nie chcę też krytykować wszystkiego wokół, ale nie jest mi obojętne, co się stanie z moją ojczyzną.

‒ Wystarczy jednak popatrzeć na samochody na ulicach, ludzi w sklepach. Czy teraz Ukraińcom nie żyje się lepiej?

‒ Tak, oczywiście, w sensie materialnym, w porównaniu do czasów Związku Radzieckiego, żyje się zdecydowanie lepiej. Szczególnie w mieście panuje dostatek, marginesem jest skrajna nędza. Nawet człowiek taki jak ja, na wózku inwalidzkim , jakoś daje sobie radę. Źle jest na wsi, władza sowiecka rozpuściła tych ludzi. Kołchoźnicy żyli w warunkach urągających przyzwoitości, byli traktowani jak bydło, dostawali za swą pracę zapłatę albo nie, ale mieli jedno niezbywalne prawo, które rekompensowało im to wszystko: przyzwolenie na okradanie kołchozu. Władza radziecka najpierw odebrała im ziemię (czytaj: okradła z ziemi), nauczyła (czytaj: dała przykład jak) kraść i rozgrzeszyła ich z kradzieży (czytaj: zaszczepiła system komunistycznych wartości). Granica między dobrem a złem się rozmyła. Kradzież kołchozowej własności przestała być na wsi przestępstwem, czynem moralnie wątpliwym, nieprzyzwoitym. Teraz, kiedy teoretycznie wszystko zaczęło się zmieniać, ci z byłych kołchozów ludzie patrzą na cudzą własność jak na coś, co kiedyś było ich. Nie kradną, ale odbierają część z tego, co im się należy. Oduczyli się uczciwie pracować. Czują się skrzywdzeni. Piją na okrągło, przed pracą, w pracy i po. Piją wszyscy pod rząd, mężczyźni, kobiety, piją dzieci. Nie ma żadnego mechanizmu, za pomocą którego władza próbowałaby im pomóc. Kto ma odwagę i inicjatywę, ucieka ze wsi. Zostaje tam bierna, bezradna, pozbawiona jakichkolwiek szans większość, która jest przeciwna zmianom i chce powrotu do dawnego systemu sprawowania władzy.

Czy nie jest tak, że ta wojna, o której można powiedzieć tyle złego, ma jednak i dobre strony: radykalnie zmienia sposób myślenia Ukraińców?

‒ Mówienie o dobrych stronach jakiejkolwiek wojny to tylko płacz idealisty na widok mleka, które się rozlewa. Teoretycznie, skoro mamy demokrację, możemy jakimś sposobem doprowadzić do tego, żeby w kraju działo się to, czego chcemy. Teoretycznie, ale tylko teoretycznie, możemy wymusić na władzy na przykład legalizację związków homoseksualnych albo poprawę warunków dla wracających z wojny inwalidów. Teoretycznie, bo poza wyjściem na ulice, które na dzisiejszej władzy już nie robi wrażenia, ukraińskie społeczeństwo nie ma mechanizmu zwrotnego, możliwości wpływania na decyzje państwa. Jest wojna. Ale w dalszym ciągu wszelkie decyzje w sferze ekonomii i kultury podejmowane są z myślą, by nie uchybić interesom Rosji. Weźmy najprostszy przykład: język. Telewizja – większość kanałów rosyjskojęzycznych. Internet – prawie wszystkie ukraińskie wiadomości w języku rosyjskim. Wojna niczego tu nie zmieniła. Dziwię się temu, nie rozumiem logiki takich działań. Może dla społeczeństwa, które walczy o chleb codzienny, język nie ma takiego znaczenia, może to tylko moje „zawodowe” skrzywienie, ale wychodzi na to, że siła języka rosyjskiego jest dużo większa niż ukraińskiego. Jeśli w okresie przed odzyskaniem niepodległości rusyfikacja była prowadzona z wykorzystywaniem stanowionego prawa w sposób konsekwentny i metodyczny, dlaczego teraz nie można w podobny sposób ukrainizować społeczeństwa? Jeśli nie na języku, to na czym będziemy budować ukraińską tożsamość? Na religii? Na historii? (...)

 

 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 11/2016 - Jarosław Anders

Jarosław Anders

OPOWIEŚCI O „KRWAWYCH NOCACH”

Siódmy krąg (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2016) Małgorzaty Pośpiech jest drugą już, po wydanym dwa lata wcześniej, także u Adama Marszałka, Miasteczku, książką autorki zaskakującą czytelnika mieszanką konwencji i wymykającą się klasyfikacjom gatunkowym. W Miasteczku mieliśmy śledztwo dziennikarskie, niesentymentalną podróż w dzieciństwo, psychoterapię i rozedrgany upałem Nowy Jork. Siódmy krąg składa się z dokumentów policyjnych, wspomnień z okresu Solidarności, zapisków z podróży i dalszego ciągu prywatnego sennika jednej z bohaterek Miasteczka. W obu książkach cały ten różnorodny kosmos obraca się wokół jednego centrum grawitacji – jednego, bardzo konkretnego miejsca. Jest nim Kępno, tytułowe „Miasteczko”, na granicy Wielkopolski, Śląska i Ziemi Łódzkiej. Kępno jest miejscem urodzenia i dzieciństwa autorki, zamieszkałej obecnie w Nowym Jorku dziennikarki, filmoznawcy oraz reżyserki dokumentów i filmów eksperymentalnych. Kępno jest również scenerią wydarzeń znanych jako „krwawa noc kępińska”, kiedy to w październiku 1945, w odwecie za zamach dokonany przez podziemną organizację „Otta” na jednego z komendantów lokalnego Urzędu Bezpieczeństwa, bezpieka zamordowała bez sądu i niezwykle brutalnie kilku mieszkańców miasteczka.

Dzieciństwo i zbrodnia, wątek osobisty i wątek historyczny, przecinają się niespodziewanie w Nowym Jorku. Podczas prac nad archiwum Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce autorka natrafia na publikację o zbrojnych organizacjach niepodległościowych w Polsce w pierwszych latach po wojnie. Znajduje w niej nazwisko swojego ojca, Edmunda Pośpiecha, którego nie znała i który jawił jej się tylko w przebłyskach wspomnień (a może wyobrażeń, domyśleń) jako postać groźna i naznaczona śmiercią. Bandyta, morderca, ubowiec, alkoholik, szaleniec – tak go zapamiętała. Ojciec zawsze kojarzył mi się̨ ze śmiercią – doda, wyznając, że poczuła ulgę, kiedy się̨ dowiedziała, że zginął w wypadku drogowym.

Okazuje się, że ojciec nie tylko był pracownikiem kępińskiego UB, do którego wstąpił w wieku 17 lat, ale pełnił nocny dyżur w czasie, kiedy jego koledzy dokonywali odwetowych mordów. Widział co najmniej jedno morderstwo na własne oczy i był świadkiem wywózki pozostałych więźniów. W roku 1958 zeznawał w procesie oskarżonych funkcjonariuszy. Dalsze badania ujawniły jeszcze bardziej zaskakujące szczegóły. Kilka lat po „krwawej nocy” Edmund Pośpiech został aresztowany i skazany na osiem lat więzienia za przynależność do nielegalnej organizacji antykomunistycznej. Ubowiec, żołnierz wyklęty, ofiara stalinowskich represji, drobny przestępca, wykolejeniec życiowy – czyli kto właściwie? Szok tego odkrycia i mnożących się w związku z nim pytań stanowi właśnie główny temat Miasteczka.

Temat, dodajmy, niełatwy bo dotyczący spraw osobistych, niemal intymnych. Pośpiech radzi sobie z nim, nadając książce charakter kolażowy, wielogłosowy, fantastyczny i oniryczny. Fakty miesza z fikcją, żongluje konwencjami, występuje czasem w trzeciej osobie jako Margaret albo po prostu „M”. Wprowadza postać Nory, polskiej artystki w Nowym Jorku, która poddaje się psychoterapii, by się dowiedzieć, dlaczego w jej idyllicznych z pozoru wspomnieniach z dzieciństwa nieuchronnie pojawiają się plamy mroku, nieokreślone lęki, wrażenie repulsji i przymus ucieczki. Przenosi nawet część akcji w przyszłość, w której amerykańska dziennikarka polskiego pochodzenia imieniem Ingrid podąża tropem anonimowej, nieżyjącej już polskiej pisarki. Może „M”?

Książka szybko staje się czymś więcej niż tylko dociekaniem prawdy o ojcu i wydarzeniach kępińskich. Szok odkrycia uruchamia niepokojące procesy świadomości, wydobywa na powierzchnię osady uśpionych skojarzeń. Nad tym wszystkim unosi się Nowy Jork, „Miasto” będące przeciwieństwem „Miasteczka”, konkretne, ale również jakby senne, przystań Nory, z którego odpływają białe, obłe transatlantyki z ładunkiem wspomnień i nostalgii kolejnych pokoleń imigrantów.

Czy zdajesz sobie sprawę, że może nigdy się nie dowiesz, co naprawdę się stało?

To pytanie, stanowiące jeden z motywów Miasteczka, powraca w Siódmym kręgu, kontynuacji kępińskiej sagi. Spotykamy tam ponownie Norę, która, tak jak w Miasteczku, odtwarza w snach, pod opieką psychiatry, swoje dzieciństwo i młodość skażone obecnością czegoś złowrogiego a ukrytego tuż pod powierzchnią. Widzimy ją, jak ucieka (w butach na obcasie!) przed ZOMO w czasie solidarnościowej demonstracji we Wrocławiu i towarzyszymy jej w wycieczce na Wyspę Św. Edwarda w Kanadzie, gdzie próbuje wejrzeć w dzieciństwo autorki Ani z Zielonego Wzgórza. Spotykamy też Ingrid, która ujawnia źródła traumy jej własnego, polsko-amerykańskiego dzieciństwa.

Ale główna część książki to tym razem historia Edmunda Pośpiecha i niewielkiej grupy związanych z nim osób. Okazuje się, że wkrótce po zamachu poakowskiej grupy „Otta”, czyli Franciszka Olszówki, i po mordach bezpieki ojciec autorki zostaje nieoczekiwanie aresztowany. Może podejrzewano, że był wtyczką Otta? Na pewno był świadkiem zbrodni i najwyraźniej nie ufano jego lojalności. Po sześciomiesięcznych przesłuchaniach zostaje wypuszczony na wolność, ale zwolniony z pracy w UB. Pod koniec 1948 spotyka się z niejakim Stanisławem Piekarskim, prawdopodobnie jego znajomym z Wrocławia. Piekarski przedstawia się jako żołnierz Konspiracyjnego Wojska Polskiego i proponuje Pośpiechowi zorganizowanie ośmioosobowej grupy pod jego, Pośpiecha, komendą. Pośpiech namyśla się jakiś czas, aż w końcu przystaje na propozycję. Na początku 1949 przystępuje do werbunku wśród swoich kępińskich kolegów. Ostatecznie udaje mu się pozyskać pięciu, z których jeden okaże się później tajnym współpracownikiem UB.

Organizacja odbywa kilka spotkań, przekazuje sobie kody szyfrowe, składa przysięgę, rozprowadza ulotki i kilka sztuk broni. Członkowie jej chcą podpalić jakieś zakłady, ale ktoś przypomina, że mieszkają tam ludzie i może dojść do nieszczęścia. Ostatecznie do żadnych akcji nie dochodzi. Organizacja „działa” ledwo dwa miesiące. W marcu 1943 Piotrowski alarmuje, że doszło do wsypy i należy natychmiast zawiesić działalność. Proponuje Pośpiechowi wyjazd do Wrocławia, gdzie łatwiej się ukryć, ale Pośpiech odmawia.

W lipcu 1949 zostaje znowu aresztowany i UB proponuje mu współpracę w celu rozpracowania organizacji i ujęcia Piekarskiego. Pośpiech na ofertę przystaje, ale w rzeczywistości nadal kontaktuje się z Piekarskim i zwodzi UB fałszywymi meldunkami. Następuje kolejne aresztowanie i ponad rok brutalnych przesłuchań. W zeznaniach Pośpiecha wychodzą na jaw nazwiska wszystkich członków jego grupy. Może zostały one wymuszone torturami, a może Pośpiech już wiedział, że Urząd i tak je zna, gdyż w jego grupie od samego początku miał wtyczkę. We wrześniu 1950 zapada wyrok ośmiu lat więzienia, który Pośpiech zaczyna odbywać w niesławnych Wronkach. Zostaje zwolniony po czterech latach na mocy amnestii z 6 sierpnia 1954 roku.

W latach, o których tu mowa, podziemie antykomunistyczne było już w stanie dekompozycji. Po rozwiązaniu Armii Krajowej, likwidacji Delegatury Sił Zbrojnych i rozpracowaniu przez bezpiekę WiN-u nie było możliwości koordynacji i kontroli antykomunistycznego ruchu oporu. Po dwóch amnestiach, tej z sierpnia 1945 roku i tej „powyborczej” w 1947, stan liczebny podziemnych oddziałów skurczył się z kilkudziesięciu do kilku tysięcy. Ruch staje się domeną działań indywidualnych, samowolnych, czasem mocno amatorskich. Akcje samoobrony przeradzają się w akcje rozpaczliwego samo-przetrwania. Wśród członków szerzy się wzajemna podejrzliwość, giną przypadkowi ludzie. Wpadki i rozpracowania zdarzają się coraz częściej i są na ogół rezultatem donosu, zdrady czy prowokacji. Organa bezpieczeństwa zaś są coraz sprawniejsze i zdolne do przeprowadzania akcji, przy których bledną fabuły Le Carrégo. Jedną z nich była infiltracja WiN-u, który od wiosny 1948 roku faktycznie znajdował się pod kontrolą UB – łącznie z przedstawicielstwami zagranicznymi i kontaktami z CIA i wywiadem brytyjskim! Partyzanci i konspiratorzy żyją na „prawach wilka”, spychani na coraz dalszy margines, w coraz większą próżnię i osamotnienie.

Konspiracyjne Wojsko Polskie, na które powoływał się Piekarski, było przez jakiś czas jedną z głównych organizacji o zasięgu lokalnym. Miała ona również swoje „leśne” oddziały w powiecie kępińskim. Została jednak prawie całkowicie rozbita już w roku 1946, w rezultacie tak zwanej „Operacji Lasy,” w której przewerbowany oficer II Korpusu Zygmunt Lercel przejął jej dowództwo, podając się za wysłannika Londynu – i doprowadzając do aresztowania większości oficerów i wielu szeregowych członków. Być może KWP Piekarskiego było jakąś resztką tej organizacji. Jest jednak równie prawdopodobne, że Piekarski zapożyczył z niej tylko nazwę. Czym się kierował, werbując w tych okolicznościach młodych, niedoświadczonych chłopców z prowincji? Czy działał z czyjegoś pełnomocnictwa? Czy był w tym wszystkim jakiś szerszy zamysł, czy tylko prosty zryw kilku zapaleńców? (...)

 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 11/2016 - Jacek Sieradzki

Jacek Sieradzki

 

POMNIKI?

 

Ilekroć ostatnimi czasy w bardzo różnych gremiach, tyle że generalnie młodszych, mówiłem coś o Wajdzie, wspominałem jego dzieła czy diagnozy, proponowałem, by uczynić je punktem odniesienia w jakiejś sprawie – z drugiej strony były oczy wniesione do góry, wydęte politowaniem usta, bąknięcia, jakich się używa, gdy ktoś palnie głupstwo. Tak, dla młodszych rozmówców Andrzej Wajda nie był już twórcą nakręconych kiedyś arcydzieł. Był reprezentantem znienawidzonego establishmentu, urzędowym autorytetem budzącym niechęć poprzez samą swą pozycję, prawo do zabierania głosu ex cathedra, a może i po prostu życiowy sukces – co byłoby nie tak znowu dziwne, ale żeby w takim natężeniu? Po śmierci reżysera pojawiło się wiele wspomnień i pożegnań, pisali je jednak głównie przedstawiciele starszych pokoleń, współpracownicy i obserwatorzy. Młodsi zmilczeli. Wolno podejrzewać, że za jakiś czas, gdy przyjdzie pogoda na T-shirty, któryś mądrala wypisze sobie na koszulce hasło: nie płakałem po Wajdzie. W głębokim przeświadczeniu, że wysyła tym sposobem światu brzemienny w treści komunikat.

Aliści komunikat taki dobrze niestety zgra się z naszą dzisiejszą kulturą, w której tak naprawdę nikt po nikim nie płacze ani na pogrzebach, ani na co dzień, bo ktoś, kto odchodzi, nade wszystko zwalnia miejsce. Nie w sensie wulgarnej życiowej przepychanki: zwalnia miejsce w hierarchii. Żyjemy w kulturze, która odmawia sama ze sobą międzypokoleniowej rozmowy: dzieła nie przeglądają się w sobie nawzajem. Jakby każdy dumny artysta pragnął mówić swoje do odbiorców – albo prosto w kosmos – mając za plecami ziemię niespenetrowaną i nie budzącą ciekawości. A jeżeli już, to penetrowaną płytko i utylitarnie, w poszukiwaniu dobrze skrojonych wzorów do kopiowania, nie generalnych punktów odniesienia. Sprzyja temu spłaszczona perspektywa chronologiczna. Chwilę temu ktoś w jakimś omówieniu przyrównywał świeżo powstałe dzieło do Wesela i nie musiał uściślać; rozumiało się samo przez się, że idzie o Wesele Smarzowskiego. Nie o kongenialne Wesele Wajdy, nie mówiąc o wierszowanej sztuce niejakiego Wyspiańskiego.

O spuściźnie zmarłego i jego roli w ukształtowaniu nowoczesnej polskiej kultury niech mówią mądrzejsi. Ja powiem o czymś tylko z pozoru marginalnym. Andrzej Wajda z Krystyną Zachwatowicz byli jedyną parą artystów z samego szczytu świecznika, na których nieustannie zdarzało mi się natykać w filharmonii czy w teatrze. Nie na galówkach, premierach i ceremoniach. W zwykłe dni. Niekoniecznie na widowiskach okrzyczanych jako wydarzenie. Także na przedstawieniach artystów, którzy sobą dopiero coś obiecywali. Najwyraźniej państwo Wajdowie mieli wpisany między elementarne czynności życiowe obowiązek interesowania się tym, co w ich dziedzinie się rodzi, co mówią nowi bywalcy artystycznej agory, z czym ich własne dzieła wejdą w kontakt, choćby pobieżny. Mówi się, że Wajda miał niesamowity głód sztuki, więc dopowiedzmy: nie tylko swojej. Miał głód bycia w sztuce. Oczywiście w miarę upływu lat z coraz większymi oporami akceptował kierunek rozwoju teatru czy kina. Przyszło mi długo i nieskutecznie przekonywać Krystynę Zachwatowicz, rozżaloną na Monikę Strzępkę i Pawła Demirskiego za urządzenie panu Andrzejowi przed laty groteskowego pogrzebu, że jak się jest żywym pomnikiem, to trzeba brać pod uwagę, iż ktoś ów pomnik prędzej czy później obrzuci, no, powiedzmy śnieżkami.

A dziś myślę, że ów wałbrzyski spektakl, Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej, jadowity paszkwil na establishment artystyczny, na całe mistrzowskie pokolenie pogrążone w samozachwycie i w poczuciu dobrze spełnionej misji, paradoksalnie był jednak hołdem. Samą swą zawziętością oddawał cześć obiektowi ataku, zdolnemu, jak widać, wygenerować aż tak mocne uczucia. O ileż to lepsze od ignoranckiej obojętności!

Zaś co do misji: któż miałby większe niż Wajda prawo do satysfakcji? Przez dziesięciolecia wyznaczał swoimi filmami kluczowe tematy narodowej wyobraźni, opakowywał je w nośną symbolikę, odpoczciwiał, pokazywał sprzeczności w kwestiach pozornie oswojonych. Skutecznie uodparniał na tępą, zmasowaną indoktrynację i państwową propagandę. Indoktrynacja i propaganda właśnie wraca, za to kandydatów do podjęcia podobnie zakrojonego zadania brak nawet na lekarstwo. Prędzej czy później będziemy więc płakać po Andrzeju Wajdzie. Wszyscy. Chcemy czy nie chcemy…(...)

Więcej w listopadowym numerze "Odry"

Odra 11/2016- wywiad z Jackiem Kuroniem

(...) Gdybym nie siedział w więzieniu, a siedziałem dziewięć lat (przesuwa krzesło do przodu sceny i siada na nim), to byłbym zupełnie innym człowiekiem, na pewno znacznie gorszej jakości. Dlatego, że nim poszedłem siedzieć, nie było we mnie żadnych refleksji i żadnego dystansu do tego, co robiłem. Byłem tym, co robię. Dokładnie: byłem właśnie tym, co robię w tej chwili. I jakby poza tym, co robiłem, mnie już właściwie nie było.

Moja historia zaczęła się od tego śmiesznego wydarzenia w Teatrze Wielkim we Lwowie, kiedy czarownik wsadzał Jacka i Placka do worka, a ja się zerwałem i z rykiem ruszyłem na scenę, by ich ratować. Moi rodzice mieli mnie jako bardzo młodzi ludzie, niewątpliwie z wielkiej miłości. On był ślusarzem, pomocnikiem maszynisty na szybie „Paryż” w kopalni „Reden” w Dąbrowie Górniczej, który na skutek zbiegu okoliczności naprawił maszynę, więc dostał stypendium na wybraną politechnikę i pojechał na Politechnikę we Lwowie. Dwa tysiące złotych na dodatek jeszcze dostał, bo to francuska kopalnia była. On te dwa tysiące zresztą przepił, jego opowiadanie o tym, jak te pieniądze przepijali, to jedno z barwniejszych wspomnień mego dzieciństwa. I tam poznał moją mamę, z generalsko-profesorskiej rodziny, i ich małżeństwo to był straszny mezalians. On ją uwiódł tą metodą, że jej zrobił dziecko, czyli mnie. (śmiech) W związku z tym musieli wziąć ślub, takie to były czasy, więc pobrali się pierwszego listopada, a ja się urodziłem trzeciego marca. Oni się okrutnie kochali. W związku z czym mnie też bardzo kochali, ale tak za bardzo czasu dla mnie nie mieli. Moja mama takie ma fajne opowiadanie: W nocy nagle patrzymy, nie ma Jacusia, to ja płaczę, już nigdy nie będzie Jacusia, zaczynają szukać Jacusia. Ale w nocy dopiero zauważyli, że mnie nie ma. A tam obok były baraki dla bezdomnych i ja tam się z tymi dzieciakami bawiłem. W nocy wszyscy oni wylegali, palili ogień, pili, zawsze jakąś zrzutkę zrobili, kartofle się piekło, opowiadali różne historie z cyklu Czarna Mańka, niesamowite absolutnie. Mój ojciec też tam przychodził, witano go bardzo serdecznie, bo on rzucił studia, jak ja się urodziłem, mama studiowała, a on był redaktorem sportowym i kronikę kryminalną prowadził, więc oni go wszyscy znali i on ich znał. Mówili: Panie redaktorze, pan przyjdzie, pan się napije, no to ojciec się dorzucał, wypijali.

Stamtąd właśnie pochodzi zdanie, który mnie ocaliło przed najgorszym w stalinizmie. Idzie taki jeden Merynos, ojciec dwóch córek, jedna była moją koleżanką, druga była starsza, myśmy bardzo dramatyczne rzeczy sobie opowiadali, ale już o tym nie opowiem. Merynos miał jakąś taką historię, że była straszna bójka i jemu wbili majcher w brzuch. Leży więc na stole operacyjnym i – on tak mówił – przychodzi do niego dzielnicowy Pestka i pyta: Merynos, kto ci tego majchra wbił w brzuch? To on mówi: potknąłem się i nadziałem. No i ojciec mnie potem niesie do domu, szczęśliwy, że mnie znalazł, on mnie zawsze niósł do domu, noc taka gwieździsta, świetnie pamiętam. I mówię do ojca: tata, ale dlaczego on nie powiedział, kto mu wbił ten nóż w brzuch? A ojciec mówi: Bo to był jego kolega, a kolegi się nigdy nie kapuje. W ogóle policji się nigdy nie kapuje, nikogo, żadnego człowieka. I to ja mam jak religię w tyle głowy. Nie bardzo sobie wyobrażam, jak bym mógł kogoś na policję doprowadzić, bez względu na okoliczności. A już w czasach stalinizmu, kiedy ode mnie wymagali, żebym doprowadzał, to było to ponad moje siły. Wprawdzie podzielałem pogląd, że walka klasowa się toczy i wroga trzeba zwalczać, ale religia moja, że nigdy w życiu nie zakapujesz kolegi ani nikogo, siedziała mi w tyle głowy i ocaliła mnie. W związku z tym ja bym nikogo nie wydał. A byłem, po prostu, aktywistyczny, do choroby umysłowej.

A potem przyszły nieprawdopodobnie długie więzienne godziny, kiedy człowiek był sam ze sobą. I nic właściwie nie było lepszego, aby to sensownie zagospodarować, jak dobra refleksja. Mam też takie przeświadczenie, że więzienie jest jak klasztor, a jak jest klasztor, to potrzebna jest reguła. Więc jak ktoś chce dobrze przejść więzienie, to potrzebuje ostrej, surowej reguły. W związku z tym w więzieniu ważnym elementem dla mnie była medytacja, próba zrozumienia siebie, próba zrozumienia innych. Dziś, przy całym swoim aktywocentryzmie, to ja oceniam, dystansuję się, potrafię popatrzeć z zewnątrz na siebie i na to, co się dzieje. Ale, przyznaję uczciwie, że zawsze mnie to kosztuje, bo myślę, że jestem bardzo emocjonalny i najchętniej bym zareagował. Przyjąłem wobec tego zasadę, że jak jest dobrze, to reaguję zaraz, a jak źle – to poczekaj, zastanów się.

Była ostatnio taka moja rozmowa z Rakowskim w telewizji. Dowiedziałem się, że tam będzie Jadzia Staniszkis, która znana jest z tego, że każdego morduje od razu, mnie samego parę razy w życiu zamordowała, i Jurek Jackl, który będzie bronił Rakowskiego. To ja myślę tak: Staniszkis będzie rżnęła Rakowskiego tępym nożem, Jackl go będzie bronił, więc ja będę centrował. Ale stał się jakiś cud i Jadzia zaczęła nagle całować Rakowskiego w pięty. W przenośni to mówię, oczywiście, ale to pewnie wiecie. Zgłupiałem i ta moja zasada, że nie mogę zaatakować, dopóki sprawy nie przemyślę, sprawiła, że audycja się skończyła, a ja dopiero wtedy runąłem na Rakowskiego. Mam wbite w głowę: nie zaatakuj za nic w świecie emocjonalnie. Bo ja potrafię atakować bardzo mocno, ale nauczyłem się, że mam się trzymać na wodzy. Natomiast, jak ja się mam komuś oświadczyć – proszę bardzo, natychmiast. Tu nie mam żadnych zahamowań.

Spala mnie to, co robię. Zawsze robię strasznie dużo, lubię robić. Tylko, że to jest złożone. (wstaje z krzesła) Jak mnie policjanci pytali: Po co pan to robi, panie Kuroń – bo oni się też nade mną litowali – to ja mówiłem: A, bo lubię. A oni na to: W więzieniu pan lubi siedzieć? Wie pan, nie. Ale to jest tak. Języki obce znać jest bardzo fajnie, ale się trzeba słówek uczyć i nikt mi nie powie, że to lubi. Po to, żeby robić coś, co człowiek lubi, musi robić też coś, czego nie lubi.

Ja niczego tak nie nienawidzę, jak siedzenia w Sejmie. To jest dla mnie po prostu zmora. Ale chcę być posłem, ponieważ dzięki temu mogę wiele sensownych rzeczy zrobić, skuteczniej działam i w tym celu siedzę w tym Sejmie. A zebrań w ogóle nie znoszę, po prostu dostaję odlotu. I mam jeszcze ten straszny defekt, że w Sejmie zasypiam. (siada na krześle) Mówił Pawlak, to był dla mnie dramat, i po czterech zdaniach zasnąłem. (śmiech) Z wysiłkiem się budzę, słucham, znowu pięć zdań, nic nie słyszę, no to zasypiam. Potem, na końcu, myślę sobie tak: On chyba nic nie powiedział, ale ja nic na ten temat nie mogę mówić, bo spałem cały czas, więc jak coś powiem, to to będzie niesprawiedliwe. Spotykam dziennikarzy, a oni mówią: No, już jest prawdziwym politykiem, mówił ponad godzinę i nic nie powiedział. Odetchnąłem z ulgą. (śmiech) Więc tu to ja zasypiam momentalnie. Był nawet taki film, jak śpię. Bo ja przy głosowaniu muszę spać, nie ma na mnie silnych.

Głosowanie wygląda, proszę państwa, tak. Głosujemy ustawę taką i taką, numer drugi taki i taki, punkt jeden a, b, w punkcie c poprawka, kto z pań posłanek, panów posłów jest za, proszę podnieść rękę i nacisnąć guzik. Teraz to samo się powtarza: kto jest przeciw, potem się powtarza: kto się wstrzymał, i znowu na punkt c, d, e to samo. I ja już usypiam, muszę, nie ma silnych, nie jestem w stanie tego słuchać. Aha, przed sobą mam trzy guziki, czerwony „przeciw”, zielony „za”, żółty „wstrzymał się”. Koło mnie siedzi Góralska, trąca łokciem i woła: zielony! (śmiech) Ja lewe oko otwieram, wciskam zielony, i śpię dalej. I tak jest. Jest taki duży segment filmu, jak ja tak właśnie głosuję: zielony!, czerwony!, w porządku. To jest właśnie odpowiedź na pytanie: lubię, nie lubię. Więc nie lubię. Ale generalnie to na tyle lubię, że na to mnie stać, żeby jeszcze trochę pospać, by te czy tym podobne rzeczy zrobić.

NN (z widowni): Ja chciałabym troszkę na inny temat. Chciałam się dowiedzieć, jak wygląda Fundacja SOS. Nic na ten temat nie słychać, nie ma żadnych informacji.

Jacek Kuroń: Dużo jest informacji, teraz idzie taki klip video w telewizji, ale nie dotarło, rozumiem.(...)

 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 10.2016- Klaus Bachmann

PEŁZAJĄCA RELATYWIZACJA LUDOBÓJSTWA

MIĘDZYNARODOWY POLITYCZNY I PRAWNY KONTEKST POLSKO-UKRAIŃSKIEGO SPORU O WOŁYŃ

Klaus Bachmann

Kilka tygodni temu najpierw Senat, a po nim Sejm uchwaliły – z bardzo dużym poparciem ze strony opozycji – rezolucje, które masakry na Wołyniu w latach 1942‒1944 określiły jako „ludobójstwo”. Protestowali intelektualiści polscy i ukraińscy, politycy i posłowie do ukraińskiej Werchownej Rady przygotowali kontruchwały zarzucające Polsce ludobójstwo na Ukraińcach.

 

Ale w polsko-ukraińskim sporze wbrew pozorom nie chodzi tylko o to, jaka i po czyjej stronie jest prawda. Kryje się za nim obawa Ukraińców, aby za oskarżeniami nie poszły żądania Polski o odszkodowania. Obawa, która wcale nie musi być bezpodstawna. Spory o ludobójstwo w wielu miejscach na świecie mają zwykle w tle, a czasem wręcz na pierwszym planie, pieniądze. Prawda o ludobójstwie też ma swoją cenę.

 

Każdy ma jakiegoś trupa w szafie

Kilka tygodni przed tym sporem miał miejsce podobny konflikt między Turcją a Niemcami. Niemiecki Bundestag uchwalił rezolucję, w której nazwał masakrę Ormian w Imperium Osmańskim ludobójstwem i podkreślił odpowiedzialność ówczesnego sojusznika władz osmańskich, cesarstwa niemieckiego, za rzeź Ormian.

Ówczesne niemieckie władze wiedziały o rzezi, wspierały władze osmańskie i nie zrobiły nic, aby powstrzymać ich okrucieństwo. Rezolucję trudno jednak uważać za próbę rozliczenia niemieckiej przeszłości – ani nie przypadła na jakąś okrągłą rocznicę rzezi Ormian, ani nie była reakcją na ujawnienie nowych, obciążających władze niemieckie szczegółów. Przypadła natomiast na moment, w którym szeroko dyskutowano (i krytykowano) fakt, że niemiecki rząd w kryzysie migracyjnym zawarł (w ramach UE) układ z rządem Turcji. W jego świetle władze tureckie mają zrobić to, czego bardziej demokratyczne rządy zachodnioeuropejskie robić nie mogą, by nie narazić się opinii publicznej w swoich krajach: siłą powstrzymywać uchodźców próbujących przeprawiać się z Turcji do Grecji. Rezolucję Bundestagu można więc interpretować jako próbę pokazania własnej moralnej wyższości nad Turcją w moralnie dwuznacznej sytuacji i jako symboliczny dowód niezłomności w sytuacji, kiedy Niemcy faktycznie stały się zależne od Turcji. Bundestag tupał nogą, aby zmniejszyć wrażenie swojej bezsilności.

Skutki były dramatyczne. Tureckie MSZ wezwało (kolejny raz) niemieckiego ambasadora. Protestowały stowarzyszenia tureckie w Niemczech. Niemieccy politycy tureckiego pochodzenia, którzy głosowali za rezolucją, dostawali e-maile pełne nienawiści, a nawet z groźbami śmierci. Niektórym przyznano policyjną ochronę. Rząd turecki nie pozwolił im odwiedzić stacjonujących w Turcji niemieckich żołnierzy (są tam w ramach NATO-wskiej obrony Turcji przed atakami Państwa Islamskiego), po czym minister obrony Ursula von der Leien natychmiast sama poleciała do swoich żołnierzy. Została przepuszczona.

 

Komu zadośćuczynienie?

Oburzony prezydent Turcji Recep Erdoğan wezwał rząd Niemiec, aby zamiast mieszać się w sprawy między Ormianami i Turkami, zajęli się ludobójstwem w Namibii, którego sprawcami byli właśnie Niemcy. Pewnie nie wiedział, że negocjacje z Namibią w sprawie podobnej rezolucji Bundestagu dotyczącej ludobójstwa na ludzie Herero dobiegły właśnie końca. Sprawa jest jeszcze sporna z dwóch powodów, z którego jeden leży całkowicie po stronie Namibii. W Niemczech istnieje szeroki konsensus opinii publicznej i historyków co do ludobójczego charakteru walk niemieckich wojsk kolonialnych, które między 1904 a 1907 rokiem siłą tłumiły powstanie najpierw Herero, a potem plemienia Nama. Żądanie Herero, aby Niemcy przyznały się do ludobójstwa, są wspierane przez liczne środowiska w Niemczech, wobec których malutkie grono nostalgików kolonialnych nie ma żadnego znaczenia.

Dziś Namibią rządzą Owambo, grupa etniczna z północy kraju, która w walkach z Niemcami nie uczestniczyła, dla której najważniejszym doświadczeniem była walka z systemem apartheidu i wyzwolenie Namibii spod władzy RPA. Owambo nie są zainteresowani, by grupy należące dziś do opozycji otrzymały od Niemiec odszkodowania. Dlatego rząd Namibii woli, aby Niemcy zwiększyły swoją pomoc rozwojową (którą to rząd, a nie opozycja będzie zarządzać) niż aby wypłaciły zadośćuczynienie indywidualnym potomkom ofiar. Niemcy zaś obawiają się, że wypłacanie odszkodowań spadkobiercom ofiar ludobójstwa sprzed ponad 100 lat będzie precedensem, który pociągnie za sobą podobne żądania z innych części świata. Dotąd Niemcy wypłacały takie środki tylko bezpośrednim ofiarom, a nie następnym pokoleniom.

 

Cena prawdy

Nie zmienia to faktu, że za przyznaniem się do ludobójstwa prędzej czy później idą żądania zadośćuczynienia. Dlatego Serbia i Czarnogóra (jako spadkobiercy socjalistycznej Jugosławii) zwalczały pozwy Bośni i Chorwacji przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze. Dlatego nawet rząd Serbii – składający się z przeciwników jej byłego prezydenta Slobodana Miloševicia ‒ jeszcze długo po jego upadku opierał się żądaniom Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii (ICTY) przekazania tajnych dokumentów, które miały świadczyć przeciwko Miloševiciowi. Chęć zdyskredytowania Miloševicia była mniejsza niż obawa przed jego skazaniem za ludobójstwo i ujawnieniem dokumentów, które mogłyby wspierać skargę Bośni i Chorwacji przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości i uzasadnić roszczenia o odszkodowanie.

Te przykłady dobrze pokazują, że w dyskusji o ludobójstwie wcale nie chodzi tylko o „prawdę” i o to, by napiętnować okrucieństwa i sprawców oraz oddać hołd ofiarom. Gdyby szło tylko o to, spory nie byłyby tak zaciekłe, a porozumienia częstsze i mniej bolesne dla wszystkich. W debatach o tym, czy jakieś okrucieństwo było ludobójstwem, zawsze chodzi też o sprawy materialne – odszkodowania dla ofiar i reparacje między państwami. Często okazuje się, że owa tak często podnoszona „walka o prawdę historyczną” nie jest wcale na pierwszym miejscu. Jeśli da się osiągnąć kompromis materialny, to rządy są też bardziej skłonne zawrzeć kompromis w kwestii, jak te okrucieństwa nazwać. Dlatego też polsko-ukraiński spór (który w obu krajach jest po części także sporem wewnętrznym – ale w sprawie Herero i Ormian nie było inaczej) wcale nie dotyczy tylko tego, „jaka jest prawda”. Kryje się za nim obawa Ukraińców, aby za oskarżeniami polskiego parlamentu nie poszły żądania o odszkodowania ze strony biedniejszej i chwilowo mocno osłabionej Ukrainy.

Z tej perspektywy polski spór o to, czy „Wołyń” to „czystki etniczne o charakterze ludobójczym” (jak twierdziła rezolucja Sejmu z 2012 roku) czy po prostu „ludobójstwo” (rezolucja z 2016 roku) jawi się w nieco innym świetle. Nie chodzi w nim tylko o prawdę historyczną, lecz o charakter prawny oskarżenia, jakie Rzeczpospolita może w przyszłości wysunąć wobec Ukrainy. Tego nie sposób zrozumieć bez dokładnej definicji ludobójstwa – nie tylko w świetle tzw. definicji Lemkina, która bywa często przywoływana, ale także w świetle najnowszego orzecznictwa trybunałów międzynarodowych. (...)

 

ODRA 10/2016 - Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

 

CIEŃ SILNYCH PRZYWÓDCÓW

Świat wzdycha do silnych przywódców. Mądrych, zdecydowanych, opiekuńczych. Takich, którzy rozwiążą nam wszystkie problemy, napędzą wzrost gospodarczy, przywrócą stabilizację. Tylko że silni przywódcy z reguły nie rozwiązują problemów. Tworzą nowe.

 

Stał teraz właśnie jak opoka, na której bezpiecznie wspierała się Ojczyzna. Jaśniał nad rozległym polem, nad tłumem wpatrzonych w Niego oczami wierzącymi, oczami ufnych. Oto my wszyscy, dwadzieścia tysięcy widzów, byliśmy beztroscy. Nic nas nie kłopotało. Czuliśmy nad sobą potężną opiekę geniusza – w ten sposób Mieczysław Lepecki opisywał uczucia tłumu zgromadzonego na ostatniej defiladzie wojskowej, którą 11 listopada 1934 roku odbierał Józef Piłsudski. Autora tych słów, adiutanta marszałka, trudno zaliczyć do zwykłych wojskowych ciurów, bezkrytycznych wielbicieli Piłsudskiego, których w jego otoczeniu nie brakowało. Lepecki był cenionym podróżnikiem, który badał kraje Ameryki Południowej i Madagaskar, zaś pod koniec lat trzydziestych pełnił funkcję wiceprezesa Polskiego Towarzystwa Wypraw Badawczych. Można więc wierzyć, że jego uczucia podzielało wielu Polaków. Zdawało im się, że geniusz Komendanta rozwiąże wszystkie problemy.

 

MOCNI LUDZIE POSPRZĄTAJĄ ŚWIAT

Atmosfera w Polsce i całej Europie nie była wówczas aż tak różna od obecnej. Świat lizał rany po Wielkim Kryzysie, w Niemczech rosły nastroje nacjonalistyczne, groźna sowiecka Rosja kusiła mitem powszechnej równości i groziła eksportem „czerwonej zarazy”. W oczy wodzów i dyktatorów z oddaniem i wiarą wpatrywali się nie tylko Polacy, ale również Niemcy, Hiszpanie, Włosi. Silni przywódcy mieli być remedium na wszystkie problemy, mieli pokonać przeciwności losu i „posprzątać” świat. Później, gdy wybuchła wojna, we władanie mocnych osobowości oddali się też Anglicy (Winston Churchill), Francuzi (Charles de Gaulle), narody Jugosławii (Josif Broz-Tito), a obywatele Związku Sowieckiego zjednoczyli się wokół Józefa Stalina.

Z takim mechanizmem mamy do czynienia również dzisiaj. W wyścigu do Białego Domu według ostatnich badań amerykańskiej opinii publicznej szanse na zwycięstwo odzyskuje Donald Trump, obrażający imigrantów, wskrzeszający politykę izolacjonizmu, zapowiadający niewpuszczanie do Stanów Zjednoczonych muzułmanów i zbudowanie muru na granicy z Meksykiem. W Wielkiej Brytanii niechęć do cudzoziemców rośnie na fali Brexitu. Marine Le Pen ma nadzieję wprowadzić się do paryskiego Pałacu Elizejskiego, w Turcji niepodzielną władzę od lat dzierży Recep Erdoğan, a Władimir Putin cieszy się zaufaniem blisko 70 proc. obywateli Rosji. W Austrii w powtórzonych wyborach prezydenckich może zwyciężyć Norbert Hofer, przywódca prawicowo-nacjonalistycznej Partii Wolności. Na Węgrzech nie słabnie poparcie dla Viktora Orbána, a w Polsce w ubiegłym roku wybuchła miłość do Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście, tych polityków bardzo wiele różni. Ale wszyscy oni pozują na tzw. silnych przywódców. A ludzie niezmiennie wierzą, że tylko tacy potrafią skutecznie rządzić i rozwiązywać problemy współczesności. Demokracja, z reguły ślamazarna, ospała i rozdyskutowana, w opinii znacznej części obywateli przegrywa, bo uważana jest za mniej skuteczną.

Ale prawda jest inna. Przed z górą stu laty Otto von Bismarck zapytał pewnego Niemca, który właśnie wrócił z USA, jak ten kraj może funkcjonować pozbawiony silnej władzy centralnej. Rozmówca pruskiego kanclerza odpowiedział, że w demokracji wiele pojedynczych spraw się nie udaje, ale udają się niemal wszystkie wielkie. Dużo w tych słowach egzaltacji, mniej jednak, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

 

DYKTATURY OKRASZONE DEMOKRATYCZNYM SZTAFAŻEM

Wystarczy przeanalizować skutki rządów dyktatorów. Związek Radziecki po Stalinie i jego następcach – których władza była wprawdzie słabsza, ale też przecież dyktatorska – zbankrutował. Rządy Hitlera skończyły się hekatombą II wojny światowej i katastrofą Niemiec. Włochy zakończyły ostatnią wojnę światową w obozie pokonanych, Franco na dziesięciolecia podzielił Hiszpanów, a gospodarka tego kraju przez wiele lat rozwijała się znacznie wolniej niż innych państw Europy Zachodniej.

Poza Starym Kontynentem było tylko gorzej. Bilans rządów Mao Zedonga wyznaczają Rewolucja Kulturalna, upadek rolnictwa, głód i międzynarodowa izolacja. Podobny był rezultat dyktatury Ho Chi Minha w Wietnamie. Rządy Pol Pota, przywódcy Czerwonych Khmerów, zakończyły się, jak twierdzi wielu specjalistów, najskrajniejszą formą totalitaryzmu w dziejach ludzkości – szacuje się, że w okresie sprawowania przez nich władzy zginęło od 15 do 25 proc. obywateli Kambodży. Kolejnym przykładem może być północnokoreańska dyktatura rządzącej niemal od zakończenia II wojny światowej rodziny Kimów – Kim Ir Sena, jego syna Kim Dzong Ila oraz sprawującego władzę od 2011 roku Kim Dzong Una. W tym pochodzie jednowładców maszerują jeszcze afrykańscy dyktatorzy w rodzaju Idi Amina z Ugandy, Kadafiego z Libii, Mugabe w Zimbabwe, Omara al-Bashir w Sudanie, czy Baszszara Al-Asada w Syrii. Do tego trzeba dodać bilans rządów Fidela Castro na Kubie czy Than Shwe’a w Birmie. Lista jest oczywiście dłuższa. Najbliższy nam przykład, zupełnie niedawny, to autorytarne rządy Wojciecha Jaruzelskiego. Finał pamiętamy. Przynajmniej powinniśmy.

Ale nie chodzi tylko o dyktaturę, w każdym razie nie chodzi o nią w Europie. Trudno sobie wyobrazić, choć nie jest to całkowicie wykluczone, że mimo zmęczenia demokracją społeczeństwa zachodniej Europy pozwolą ją sobie odebrać. Ale przy dzisiejszych nastrojach, przy determinacji skrajnie prawicowych polityków, przy nadciągających problemach gospodarczych i społecznych, także w tamtej części Europy możliwe są „miękkie dyktatury”, okraszone demokratycznym sztafażem – parlamentem i partiami politycznymi. Coś na kształt Putinowskiej Rosji, choć z pewnością mniej restrykcyjne. Tym bardziej jest to możliwe w naszej części Starego Kontynentu. Obserwujemy to już od kilku lat na Węgrzech, w podobnym kierunku zmierza Polska.

 

DAŁ NAM PRZYKŁAD PUTIN

Rosja Władimira Putina daje wyobrażenie o skuteczności silnego przywództwa. Putin zasiadł na Kremlu w 1999 roku, obejmując władzę po Borysie Jelcynie. Zintegrował kraj, to prawda, ale ta integracja w niewielkim stopniu poprawiła sytuację. Bilans siedemnastu lat rządów byłego oficera KGB nie wygląda imponująco: rosyjska gospodarka należy do najsłabszych na świecie, jej struktura niewiele różni się od radzieckiej i cały czas jest oparta na eksporcie surowców naturalnych. Podobnie jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych jej wielkość jest porównywalna z holenderską, a PKB per capita, czyli w przeliczeniu na jednego mieszkańca, jest niewiele wyższe niż w Gabonie, a znacznie niższe niż w Gwinei Równikowej.

Podobnie jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych znaczna część działających w Rosji firm nieregularnie wypłaca swoim pracownikom pensje. Putin nie rozwiązał żadnego z wielkich problemów społecznych – gigantycznych nierówności w dochodach, alkoholizmu, kolosalnych różnic poziomu życia w poszczególnych regionach, wysokiej umieralności mężczyzn, niewyobrażalnej korupcji. Odizolował za to kraj od społeczności międzynarodowej, zabrał obywatelom Rosji poczucie podmiotowości i możliwość nieskrępowanego artykułowania swoich poglądów politycznych.

W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, mimo wszystkich problemów, Rosja kroczyła drogą demokracji i miała szansę stać się krajem z normalnie funkcjonującym rynkiem. Oczywiście, ten proces trwałby długo, nawet kilka dziesiątków lat, ale za sprawą Władmira Putina Rosja z tej drogi zawróciła i kiedyś, po obaleniu dyktatury, będzie musiała rozpocząć marsz ku normalności od nowa. Z mniejszą już wiarą i pewnością osiągnięcia sukcesu. (...)

 

Więcej w październikowym numerze "Odry".

ODRA 10/2016- rozmowa z Łukaszem A. Turskim

EDUKACYJNY SKOK MAŁYMI KROKAMI

 

Z profesorem Łukaszem A. Turskim, fizykiem, pomysłodawcą i współtwórcą Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, o uczeniu dzieci, a nie przedmiotów, korzyściach płynących z szydełkowania, lektury Przygód Tomka Sawyera i oglądania saskiej porcelany, anachronizmie współczesnych podręczników, samoorganizowaniu się mózgów, babkach z piasku i rewolucji większej niż rewolucja Gutenberga rozmawia Magdalena Bajer

 

Magdalena Bajer:  „Rozumienie nauki w społeczeństwie”, dla którego ma pan wielkie zasługi, jest uwarunkowane poziomem edukacji. Zacznijmy rozmowę od oceny tego poziomu.

Prof. Łukasz Turski: Edukacja na całym świecie znajduje się w stanie kryzysu. I to nie jest kryzys wywołany przez decyzje polityków, aczkolwiek oni mają tu duży wkład. Kryzys wynika z tego, że ostatnich kilkanaście lat to niesamowita rewolucja cywilizacyjna, która szybko postępuje, a do której my wszyscy zupełnie nie jesteśmy przygotowani. Ponieważ system edukacyjny obejmuje wiele milionów ludzi na całym świecie, wszelkie zmiany w tak ogromnej organizacji są bardzo trudne i dokonują się powoli. Cywilizacja rozwija się gwałtownie, zatem zmiany, jakie zaczniemy robić dzisiaj, niewątpliwie za nie tak wiele lat będą się nadawać do kolejnej zmiany.

Może trzeba bardziej radykalnie, wręcz rewolucyjnie, przeobrazić sposób przygotowywania ludzi do dorosłego życia?

Może, ale nikt nie wie, jak to praktycznie zrobić. Jeżeli miałbym wymienić jeden powód, dla którego reformy edukacji – na całym świecie, a w szczególności w Polsce – nie są adekwatne do wyzwań, powiedziałbym, że ludzie zajmujący się zawodowo tymi sprawami, także odpowiedzialni za nie politycy, posługują się sposobem myślenia niezmienionym od stuleci. Dzisiaj nie trzeba rozważać, czego uczyć, ani nawet jak uczyć, ale przemyśleć od podstaw i gruntownie sposób edukowania społeczeństwa, które zanurzyło się we wszechobecnym dostępie do informacji. To kompletnie zmieniło sposób życia ludzi. Czy szkoła miałaby pozostać taka jaka jest?

Pytanie retoryczne.

– Oczywiście. I na świecie (w Polsce także, ale bardzo mało się o tym dowiadujemy) prowadzi się poważne eksperymenty, mające pokazać, jak szkoła powinna wyglądać w zmienionej cywilizacji.

– Czy już coś o tym wiemy?

– Potwierdziło się coś, o czym wiemy od dość dawna, a teraz mamy wiarygodne aktualne wyniki badań, mianowicie to, że nie wszystkie dzieci można uczyć tak samo. Jedne uczą się szybciej, inne wolniej, jedne łatwo zapamiętują wiersze, inne mają z tym trudności, a łatwiej zapamiętują wzory matematyczne itd. itp. W związku z tym horyzontalna struktura szkoły, to, że idzie się do niej w określonym wieku, że cztery czy pięć lat później jest się w odpowiednio wyższej klasie, a jak mamy wtorek i trzecią lekcję fizyki, to się przerabia równię pochyłą w całym kraju – jest bez sensu. Bardzo, bardzo dawno temu, kiedy powstały szkoły powszechne, czyli szkoły dla całej populacji dzieci, nie dało się – z przyczyn technicznych i organizacyjnych  – inaczej uczyć. Ci nauczyciele z książek Dickensa, z trzcinkami w rękach, to nie byli degeneraci, sadyści, tylko oni mieli stuosobowe czasem klasy, zbiorowisko najprzeróżniejszych umysłów i charakterów, i musieli wszystkie te dzieci nauczyć mniej więcej tego samego. Dzielili je według wieku i to zapewniało jakiś porządek. W XIX wieku wychowawcy, m.in. Szwajcar Pestalozzi, stwierdzili: uczymy dziecko, nie uczymy przedmiotów. Okazało się, że łatwo to powiedzieć, bardzo trudno wprowadzić w życie. Teraz możemy to zrobić, nie ma żadnego powodu, żeby nie uczyć w sposób zindywidualizowany.

– Nie jest to chyba i dzisiaj bardzo łatwe. Czy zdaniem pana profesora przeszkadzają tylko względy mentalne, nawyki?

Pewnie nie tylko, ale o tym w ogóle się nie mówi, poza wygłaszanymi czasem ogólnikami. Wszystkie reformy, zwłaszcza te przeprowadzane w Polsce, to są reformy wedle jednego schematu: zabrać dzieciom i nauczycielom całą swobodę. Nauczyciel, który próbuje uczyć trochę inaczej, niż to sobie wyobraża kurator albo minister, jest podejrzany. Weźmy lekcje wychowawcze – nie mogą być prowadzone wedle ustalonego z góry programu, powinny być reakcją na zdarzenia, które przeżywa dana społeczność, takie jak, nie daj Boże, pobicie ucznia czy uczennicy w pobliżu, ale i takie jak wygrana przez ucznia z danej szkoły olimpiada czy konkurs recytatorski. Ciekawe wydarzenia kulturalne, sportowe czy nawet polityczne w najbliższym otoczeniu szkoły to przecież też wspaniały temat na lekcje wychowawcze.

Uczyć trzeba nauczycieli.

Oczywiście! Ale nauczyciele są w najgorszej sytuacji. Są „bici” przez wszystkich. Rozwój cywilizacji spowodował, że oprócz wytycznych władz oświatowych, dostają SMS-y, maile od rodziców, których wpływ na życie szkoły niesłychanie wzrósł. Udział rodziców w tym życiu jest konieczny, ale w zakresie wychowania, a nie nauczania. Powtarzam: żyjemy w epoce, kiedy rozwój cywilizacji wymusza zasadnicze zmiany. Nie rewolucyjne, ale stawianie małych kroków, które w konsekwencji przeobrażą system edukacji.

Od czego zacząć?

Szkoła musi zrozumieć, że przychodzi do niej dziecko. Nie sześciolatek czy siedmiolatek, z małego czy dużego miasta – te okoliczności mają niewielkie znaczenie. Przychodzi dziecko o określonych zdolnościach, które trzeba rozpoznać. Oczywiście, trzeba się zorientować, co determinuje ujawnienie się takich lub innych zdolności, takich lub innych zainteresowań, dowiedzieć, w jakim domu to dziecko żyje. Jeśli przychodzi z domu, w którym nigdy nie było książek, nikt nigdy nie był w teatrze, trzeba do niego inaczej podejść niż do dziecka z rodziny profesorów albo artystów.

Do jakiego stopnia można indywidualizować to podejście?

Całkowicie! Tylko trzeba to bardzo dobrze przemyśleć. Oczywiście, istnieją pewne wspólne cechy populacji uczniów w określonym przedziale wiekowym, ale na skuteczność uczenia wpływają przede wszystkim różnice. Dzieciom, które uczą się wolniej np. matematyki, trzeba poświęcić więcej czasu, zainteresować tą matematyką, pokazać, że jest im i będzie w dalszym życiu do czegoś potrzebna, a przede wszystkim skłaniać, żeby same coś robiły, także w zakresie matematyki.

Powtórzę: to wymaga bardzo wiele od szkoły. Do całkowicie indywidualnego uczenia potrzeba więcej nauczycieli, nie mówiąc o lepszych kwalifikacjach pedagogicznych i bogatszej wiedzy ogólnej.

To ostatnie wymaganie jest dzisiaj inne – za sprawą Internetu. Nie musimy mieć książek, nauczyciele też, na półkach. Wszystko jest w sieci (są i głupstwa), tylko trzeba umieć znaleźć. Uniwersytet Gdański np. ma wspaniałą bibliotekę internetową, można i trzeba tam kierować uczniów w odpowiednim wieku.

Mieliby to robić nauczyciele, więc należy ich przygotować do takiej roli.

Oczywiście, musimy inaczej przygotowywać do tego zawodu. Ale przede wszystkim musimy nauczycieli inaczej traktować. To jest zawód twórczy, strasznie trudny! Nauczyciel tworzy z przychodzącego do szkoły dziecka pełnego obywatela. A że dzieci są różne, nauczyciel musi, powtarzam to, znajdować różne podejścia do nich. Nikt nie napisze – na poziomie kuratorium czy ministerstwa – reguł postępowania z Kasią, która interesuje się akurat matematyką i siedzi w ławce z Jasiem, którego zajmuje budowanie domków dla ptaków. Zindywidualizowane uczenie będzie polegało na tym, żeby Jasia przekonać, że bez matematyki trudno mu będzie bardziej skomplikowane domki budować, a Kasi pokazać, ile wiadomości, także spoza matematyki, było potrzeba, żeby np. powstały piękne stroje w Katalonii w XVI wieku. Jeżeli będziemy w szkole ciągle podawać wiedzę o świecie podzieloną na przedmioty, to się źle skończy. Dzieci trzeba teraz uczyć globalnie.(...)

 

Więcej w październikowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 9/ 2016 - Łukasz Musiał

Łukasz Musiał

 

ZAUFANIE I UTOPIA

 

Czasem czuję, że chciałbym

cały świat wziąć w ramiona i

przycisnąć do radosnego serca. Rojenia!

Ale jestem rad z całego serca,

że jeszcze potrafię roić.

Nie chciałbym się tego oduczyć.

 

Robert Walser, Do brata

(Przełożyła Małgorzata Łukasiewicz)

*

Jest taki obraz:

ascetycznie urządzony pokój, na sinozielonkawych ścianach wiszą dwa niewyraźne pejzaże. Hotel? Dom? Co za różnica. Jedno okno, położone na wprost naszych oczu, prowadzi wzrok ku wzgórzom nieopodal, przez drugie – spostrzegamy jedynie odsuniętą zasłonę – wpada do środka mocne światło poranka. Promienie słońca miękko otulają rozebraną, stojącą obok łóżka kobietę. Kobieta ma zamknięte oczy. Bardzo zgrabna, bardzo atrakcyjna, lecz tę noc najwyraźniej spędziła sama. Nic o niej nie wiemy, widzimy tylko, jak stoi, wyprostowana, z papierosem w dłoni. Być może przygotowuje się do nowego dnia. Być może wczoraj sprawy poszły źle, lecz dzisiaj, w tym pięknym słońcu, znów wszystko się uda naprawić.

 

Nie mam pewności, czy z taką właśnie intencją Edward Hopper przed kilkudziesięciu laty malował obraz Woman in the sun. Wolę jednak zaufać intuicji, która mi mówi, że wstaje tutaj nowy dzień, lepszy od poprzedniego. Nawet jeśli to na razie tylko marzenie, tylko nadzieja – nie szkodzi. To z marzeń przecież, z nadziei i z nie-rzeczywistości tak często utkane są nasze poranki. Z utopii. Choćby wczoraj sprawy poszły źle, dzisiaj znów podnosimy się z łóżek i stajemy w słońcu, wierząc, że świat życzy nam dobrze i że warto mu z powrotem zaufać.

 

*

Być może się mylę, ale sądzę, że my, hommes de lettre, często obawiamy się obdarzyć świat takim właśnie zaufaniem. Jesteśmy bardzo dumni z naszych wielkich mistrzów podejrzeń, Marksa, Nietzschego, Freuda i tylu innych, których nazwiska wypełniają encyklopedie kultury wysokiej. Ich wzorem sami chętnie obnosimy się ze swoim krytycyzmem, podejrzliwością i niezadowoleniem z rzeczywistości, jak gdyby to wszystko dowodziło naszego intelektualnego szlachectwa i szczególnej dojrzałości umysłowej. Od około dwustu lat – od rewolucji francuskiej, kiedy to hommes de lettres zainteresowali się tak zwaną kwestią społeczną i zapragnęli mocniej wpływać na bieg rzeczywistości – schemat jest prawie zawsze dokładnie taki sam, do znudzenia: najpierw ogłasza się, że świat nie działa jak należy, po czym anonsuje przybycie mesjasza, który z pewnością naprawi wadliwie pracujący mechanizm. Mesjaszem może być lud, partia, przywódca, idea albo doktryna. Ile razy już tak było?

Na swój sposób ów schemat jest nawet zrozumiały: skoro w drugiej połowie XVIII wieku fundamenty religii chrześcijańskiej zaczynają się chwiać tak mocno, że nie są w stanie dłużej utrzymywać świata w posłuszeństwie; należy wymyślić nowe religie, nowych bogów i nowych, zapowiadających ich przyjście, mesjaszy. Że świat jest z zasady nieposłuszny, co do tego panuje milcząca zgoda wśród hommes de lettres; a także co do tego, że jest on w pierwszym rzędzie czymś, co odznacza się niedojrzałością, co należy najpierw odpowiednio wychować. Dopiero taki, wychowany, posłuszny i karny, ewentualnie może zasługiwać na miano świata, w którym warto żyć.

Przypomina to postawę nauczyciela wobec niegrzecznego ucznia. Jesteś zły i słaby, powtarza nauczyciel. Ale jeśli będziesz przestrzegał moich zasad wychowawczych, być może wyjdziesz na ludzi. Podstawą relacji między nauczycielem a uczniem jest w takim wypadku brak zaufania. Nie wierzę, daje do zrozumienia nauczyciel, że jesteś wart wystarczająco wiele, by pozwolić sobie na luksus niestosowania się do moich zaleceń. Dlatego będę cię ćwiczył tak długo, dopóki nie pojmiesz, że beze mnie nie dasz sobie rady.     

Na boku zostawmy, psychologicznie bardzo prawdopodobną, przyjemność płynącą dla nauczyciela z samej możliwości sprawowania władzy nad uczniem poprzez unaocznianie mu, jak rzekomo funkcjonuje Wielki Mechanizm Świata; od takiej przyjemności nie są wolni nawet ci, co się zarzekają, że pokusy władzy są im absolutnie obce. Patrząc historycznie, ciekawe jest co innego: z chwilą, kiedy w XVIII stuleciu religia chrześcijańska traci swoje wpływy w przestrzeni publicznej, przypisaną jej wcześniej bezdyskusyjnie rolę wychowawcy zaczynają przejmować świeccy przedstawiciele polityki, społeczeństwa, ekonomii, kultury wysokiej. Co więcej, za ich sprawą odżywa rewolucyjny duch odnowy, tak znamienny dla wczesnych etapów chrześcijaństwa, tak później dławiony, kiedy chrześcijaństwo staje się religią władzy a jej funkcjonariusze – ostatnimi, którym by zależało na rewolucyjnych zmianach istniejącego status quo. Pół żartem pół serio można by powiedzieć, że w XVIII wieku – symboliczną datą będzie tu rok 1789 – dokonała się spektakularna reaktywacja rewolucyjnych ideałów chrześcijaństwa. A poświadczona wielusetletnią tradycją chrześcijańska nieufność wobec świata w naturalny sposób znalazła dla siebie nowych żywicieli. Mówiąc w pewnym uproszczeniu, zmieniły się instytucje religijne, ale religia pozostała ta sama, co świetnie rozumiał Tocqueville, stwierdzając, że rewolucja francuska była w istocie nie rewolucją a restauracją.

Niebagatelną rolę odegrali w tym procesie, i nadal odgrywają, właśnie hommes de lettres, spośród których tak wielu otwarcie lub skrycie wierzyło, że mogą pełnić rolę mesjaszy nowych bogów. Są to najsłynniejsze nazwiska europejskiej filozofii, literatury, sztuki, tak w przeszłości jak i obecnie; szkoda czasu, by je wszystkie w tym miejscu wymieniać. Nie jestem pewien, czy można tu mówić o „oświeconych”, bo nie jestem wcale pewien, czy wydał ich na świat duch oświecenia. Wydaje mi się, że najwybitniejsi przedstawiciele epoki oświecenia odznaczali się raczej tym, iż doskonale uświadamiając sobie wady świata i człowieka, równocześnie dawali im obu pokaźny kredyt zaufania. Jeśli w słynnym eseju Co to jest Oświecenie? Kant nawołuje do tego, by mieć odwagę wyjść ze stanu umysłowej niepełnoletności, to ma na myśli posługiwanie się własnym rozumem (Sapere aude!) a nie wykorzystywanie ideologicznych podpórek, w których masowej fabrykacji już za jego czasów zaczęli się specjalizować hommes de lettres; jeśli w dramacie Natan mędrzec osiemnastowieczny pisarz niemiecki Gotthold Ephraim Lessing ustami głównego bohatera przywołuje przypowieść o pierścieniu, to nie dlatego, żeby ukazać wyższość jednej religii nad inną, lecz żeby pokazać, iż każda religia ma w sobie ziarno prawdy – i teraz od nas i naszych wyborów zależy, co z tymi ziarnami zrobimy. Krótko mówiąc, jestem przekonany, że idea oświecenia zakłada, iż nauczyciel owszem istnieje (bo trudno wyobrazić sobie świat całkowicie pozbawiony mistrzów), lecz jego rolą jest przede wszystkim budzenie w uczniu wiary we własne siły, własną wartość, własne zdolności. Inaczej mówiąc: budzenia w nim zaufania do siebie i do świata.

Obserwując rozmaite kierunki rozwoju kultury wysokiej w ostatnich dwustu latach, mam wrażenie, że dzieło zdecydowanej większości jej najbardziej znanych i najbardziej prominentnych przedstawicieli wyrosło nie z ducha tak rozumianego oświecenia, lecz z ducha quasi-religijnego mesjanizmu, często na dodatek zainfekowanego jawnym lub ukrytym romantyzmem. Wyróżnikiem obu jest właśnie brak zaufania do świata. Nieprzypadkowo zresztą polityczna myśl mesjańska i myśl romantyczna zaczynają dochodzić do głosu w tym samym mniej więcej okresie: i tu, i tam rzeczywistość zostaje uznana za coś, co z zasady przysparza człowiekowi przede wszystkim cierpienia; co jest miałkie, płaskie, nudne, pozbawione wyrazu; co – jeśli w ogóle chce się dalej żyć, a nie, jak Werter, z rozpaczy popełnić samobójstwo – musi zostać poddane radykalnym przeobrażeniom. Czytaj: wychowane ku doskonałości i posłuszeństwu. Toteż dominującym wyznacznikiem dyskursu kultury wysokiej staje się od tamtej pory zachowywanie wobec świata postawy, którą zwykło się określać jako krytyczną. A czasami również – choć jedno nie zawsze łączy się z drugim – zaangażowaną. Krytycyzm pozwala rzekomo dostrzec nieprawidłowości w funkcjonowaniu świata, z kolei zaangażowanie ewentualnie umożliwia podjęcie prób korekty. Obie te postawy łączyć ma w sobie na przykład postać intelektualisty zaangażowanego.

Odra 9/ 2016 - Rozmowa z Kuroniem

JAK GÓRA LODOWA Z GÓRĄ LODOWĄ

SPOTKANIE W TEATRZE

Z Jackiem Kuroniem rozmawiał Sergiusz Sterna-Wachowiak

 

Jacek Kuroń na scenie w spodniach i luźno wypuszczonej bluzie z jasnoniebieskiego dżinsu, założonej na ciemnoniebieski T-shirt. Na stoliku paczka cameli obok postawionego przez nas termosu, imitującego słynny rekwizyt, egzemplarz koloru pomarańczowego, o czarnej podstawce i nakrętce, z gorącą mocną herbatą, której co jakiś czas będzie sobie nalewał do filiżanki. I ja naleję sobie płynu z termosu, a gdy podniosę filiżankę do ust – widownia wstrzyma oddech, ciekawa, czy przełknę legendarną ciecz. Napój powszechnie podejrzewa się o związek z whisky, a nawet spirytusem. Papierosy będzie palił, strzepując popiół do głębokiego porcelanowego talerzyka, wypełnionego przez teatralnego strażaka wodą. Z papierosem w palcach będzie perorował, gestykulował, zaciągał się, popijając parującą herbatą, z ręką w kieszeni spodni będzie chodził po scenie, po jej drewnianej podłodze, otoczonej z trzech stron wysokimi, czarnymi ścianami grubych, sukiennych kurtyn.

Dyrektor Eugeniusz Korin przystał na to nie bez lęku o bezpieczeństwo ponad trzech setek ludzi na widowni i zabytkowego, secesyjnego budynku teatru. Podczas gdy Milan Kwiatkowski, kierownik literacki, wita gościa wieczoru, aktor czyta fragmenty jego wspomnień. Gdy rozpoczynam rozmowę, siedzimy z Kuroniem na krzesłach przy stoliku, ustawionym na scenie na osi wzroku i uwydatnionym światłem silnych reflektorów. Po kilkunastu minutach Kuroń ten ład dekonstruuje. Robiąc szelmowską, rozbrajającą minę, wstaje, zostawia mnie przy stoliku, wychodzi na proscenium. Zrozumiałem, że to, co powiedział szeptem, ale i tak za głośno, kiedy staliśmy w ciemnościach kulis tuż przed wejściem w światła reflektorów, było serio: „A siedzieć będziemy cały czas? To nas dupy rozbolą”. Teraz zaciąga swoje krzesło na skraj pogrążonej w półmroku, nabitej do niemożliwości widowni. Siada na nim, wstaje, obchodzi je w kółko, ogrywa, zostawia samotne i puste, by po chwili wrócić i położyć dłonie na oparciu. Nie wiem, co robić. Decyduję się wstać, co Kuronia zaskakuje, na chwilę przestaje mówić, przystaje, ale zaraz się głośno śmieje. Wyruszam na spacer w przeciwnym kierunku, schodzę na drugi plan, trochę zbuntowany udaję, że podziwiam desenie na zasłonie kulis. Obserwuje mnie, znów mówi do publiczności, od czasu do czasu rozgląda się, chce mnie lokalizować, mieć na oku, upewnić się, że za jego plecami nie robię min albo jakichś gestów. Z założonymi z tyłu rękoma, urażony, gram obojętność. Co jakiś czas podchodzę do lewych lub prawych schodków z widowni na scenę, odbieram od publiczności karteczki z pytaniami do Kuronia. Zadaję mu je w pewnym rytmie, który mimo wszystko udaje mi się narzucić rozmowie; mam też wystarczająco dużo czasu na wybór problemów i redakcję pytań. Kuroń podejmuje rytm, sam robi pauzy i prosi o kolejne pytania. Ale i tak przez najbliższe dwie godziny na dużej scenie Teatru Nowego w Poznaniu odbędzie się fascynujący monodram jednego aktora. Jacka Kuronia, którego już wtedy uważałem za człowieka autentycznie świętego, arianina, polskiego Mahatmę Gandhiego, a dziś mam za największego polskiego polityka przełomu wieków, jeśli nie całego XX wieku.

Na motto wieczoru wybrałem, wydrukowany w programie, fragment z Gwiezdnego czasu (1991), gdzie Kuroń pisze: Ludzie bez przerwy zakochują się w sobie, bo to żadna sztuka. Tyle że potem trzeba to rozdmuchać, wypielęgnować, chuchać na to tak, żeby na całe życie starczyło. I nie może być w tym lęku, że ta druga osoba będzie guru, że będzie ważniejsza, że będzie dominować. (…) Wymyśliliśmy sobie kiedyś z Gają [żoną –red.], na nasz prywatny użytek, teorię góry lodowej. Mówiła ona, że to, co bezpośrednio wiemy o sobie wzajem, to jest tylko czubek tej góry. To, co w środku, we mnie, tego nawet ja do końca nie wiem, a co dopiero drugi, nawet najbliższy mi człowiek. Żyjemy razem i tworzymy swój świat i siebie nawzajem. W ten sposób powoli, krok po kroku coraz to większa część tej góry ukazuje się. Jest to fascynująca podróż w nieskończoność, jednak tylko pod warunkiem, że ty nie będziesz wymyślonym wizerunkiem usprawiedliwiającym moje własne słabości. (…) Miłość wymaga symetrii, ale czasem ty musisz mi pomóc przetrzymać małość, a czasem ja tobie.

Minęło ponad pięć lat od monodramu Jacka Kuronia na wieczorze Sceny Verbum, podczas których nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Czytywałem jego różnorodne wypowiedzi, coraz bardziej skoncentrowane na potrzebie międzyludzkiego dialogu, porozumienia ponad podziałami, akceptacji Innego i szukania możliwości koegzystencji obywateli, polityków, działaczy społecznych pomimo zróżnicowania poglądów. Przeświadczenia, rozmyślania i troski Kuronia stawały się intensywniejsze i coraz bardziej dramatyczne, a nawet graniczne, gdy pisał o antysemityzmie i Zagładzie, o wzajemnej winie Ukraińców i Polaków w krwawych paroksyzmach ich historycznego sąsiedztwa czy o miłości bliźniego niezależnie od jego konfesji czy przekonań, miłości ważniejszej od tolerancji. Toteż gdy jesienią 1999 roku w poznańskim Teatrze Nowym Erwin Axer reżyserował Androklesa i lwa George’a Bernarda Shaw w przekładzie Stanisława Barańczaka, a ja przygotowywałem program teatralny, Korin zaproponował mi włączenie do tego ulotnego druku rozważania Jacka Kuronia, najlepiej napisanego specjalnie dla nas. Sztuka opowiada o męczeństwie pierwszych chrześcijan, prześladowanych przez ich inaczej wierzących braci, i o poratowanym kiedyś przez chrześcijanina Androklesa lwie, który złapany i wcielony do stada drapieżników zabijających chrześcijan na arenie rzymskiego Koloseum, odmawia jako jego dłużnik zagryzienia Androklesa i jego przyjaciół.

Wysłałem do Kuronia list w tej sprawie i scenariusz Androklesa i lwa, rozmawialiśmy także telefonicznie i wkrótce otrzymałem rozważanie, datowane w Warszawie 5 października 1999. Premierze sztuki 19 listopada towarzyszył program, w którym opublikowałem esej Kuronia pod tytułem Z tego samego ulepieni…, niezwykłej wagi, aktualny dziś o wiele bardziej niż wówczas. Ukazał się tylko w ulotnym druku teatralnym, więc przytaczam go z przekonaniem, że stanowi kontynuację refleksji gościa Sceny Verbum.

 

Rzecz dzieje się w okresie prześladowań chrześcijan przez Imperium Rzymskie, ściślej w samym Rzymie, a wnosząc z okoliczności i obecności areny – w pierwszym wieku naszej ery. Prześladowania chrześcijan trwały ze zmiennym natężeniem i dłuższymi lub krótszymi przerwami w różnych regionach Imperium do początków czwartego wieku, choć już od drugiego wieku nie używa się areny, tylko miejsc odosobnienia. W roku 311 cesarz Galeriusz wydaje edykt zwany tolerancyjnym, a kilka lat później cesarz Konstanty Wielki przyjmuje chrześcijaństwo. Jeden z jego następców, Teodozjusz Wielki, w roku 380 wydaje edykt, na mocy którego wprowadza się prześladowania pogan i schizmatyków, później zwanych heretykami. Ta zamiana ról, nie pierwsza w dziejach ludzkości, może być śmiało nazwana stałym ich elementem. Ale właśnie, czy to jest zamiana ról? To znaczy: czy osoby dramatu Shawa zamieniają się po prostu miejscami i chrześcijanie Androkles, Lawinia, Ferrowiusz stają się prześladowcami, zaś poganie Centurion, Kapitan, Lentulus, Metellus – prześladowanymi?

To cesarze – jak wiadomo – wyznaczali prześladowanych. Zmieniają się wiary, ale cesarz jest wciąż stroną prześladującą. Wolno więc przypuszczać, że ci spośród pogańskich prześladowców, którzy kierowali się dążeniem do kariery czy lojalnością wobec władzy, w nowych warunkach prześladują pogan i heretyków. Ci zaś spośród prześladowców, którzy motywowani byli silną wiarą, pewnie zachowali ją w nowych czasach i może niektórym z nich przypadł w udziale los męczenników.

Chrześcijanie, których podziwiamy w tej sztuce, są ludźmi wiary, zaś wiedza historyczna o czasach dawnych i niedawnych, a nawet współczesnych poucza nas, że ludzie wielkiej wiary mogą udręczać i zabijać tych, którzy z ich punktu widzenia są niewiernymi czy odstępcami. Wiadomo, że wśród prześladowców w czasach, które przyszły po czwartym wieku, byli chrześcijanie, i to także ludzie silnej wiary. Trójka bohaterów naszej sztuki to jednak ludzie dość czystego chrześcijaństwa, pełni miłości bliźniego. Nie wierzę więc w to, że przyłączyli się do prześladowców. Jak zatem żyli?

Może usunęli się na ubocze i starali nie słyszeć jęków dobiegających z miejsc odosobnienia? A może choć jedno z nich nie umiało zatkać uszu i wystąpiło przeciw prześladowcom? Wystąpić przeciw chrześcijańskiemu cesarzowi – to znaczy wystąpić przeciw państwowemu chrześcijaństwu. Łatwo w ten sposób dostać się między prześladowanych.

Zapisuję te refleksje na marginesie pięknej sztuki Shawa, bo na współczesny użytek dręczy mnie myśl, że prześladowcy wszystkich czasów, mimo zmieniających się wiar – są ludźmi tej samej konstrukcji psychicznej. Analogicznie prześladowani: ponad epokami i w całym zróżnicowaniu symboli – z tego samego materiału ludzkiego są ulepieni. Jakie wnioski płyną z tej myśli dla nas?

 

Po raz pierwszy w naszym teatrze Jacek Kuroń był bodaj na przedstawieniu Oskarżony: Czerwiec Pięćdziesiątsześć w reżyserii Izabelli Cywińskiej i Janusza Michałowskiego, nie na prapremierze 20 czerwca, tylko osiem dni później, 28 czerwca 1981. Obchodzono wówczas ćwierćwiecze poznańskiego Czarnego Czwartku, na placu Mickiewicza odsłonięto pomnik Poznańskie Krzyże, a wieczorem zagrano Oskarżonego przed widzami, wśród których byli goście uroczystości: Lech Wałęsa, Lechosław Goździk, Jacek Kuroń, Andrzej Wajda i inni. Dzień ten Cywińska wspomina jako początek swojego odwzajemnianego zauroczenia Jackiem Kuroniem, ale nie potrafię już dziś przypomnieć, kiedy Iza, wieloletnia przed Korinem i Januszem Wiśniewskim dyrektor Teatru Nowego w Poznaniu, opowiadała mi o przygodzie z Kuroniem, w której był „cały Jacek”: na początku lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, kiedy pracowali jako ministrowie w rządzie Tadeusza Mazowieckiego?

Spisana, historia ta otwiera rozdział książki Cywińskiej Dziewczyna z Kamienia (2015), zatytułowany Kaczuszki Kuronia. Czyli opowieść, której nie można streścić. Toteż jej nie streszczam, przytaczam w całości: Wiozłam kiedyś Jacka Kuronia przez las. Świeciło słońce i plamiło polankę, przez którą jechaliśmy do wsi. To było na Kurpiach Białych, ale nie w puszczy. Las był rachityczny. Maleńkie drzewka rosły dookoła drogi, prowadziły do mostku. Zwolniłam, ale jak się okazało, jechałam jeszcze za szybko, bo oto z lewej strony niespodziewanie wybiegły na jezdnię malutkie żółte kaczuszki, które prowadziła głupia, duża, pstrokata mama. Już, już dobiegały do samochodu, pakowały się prosto pod koła, kiedy Jacek krzyknął tym swoim tubalnym głosem: UWAŻAJ! Zahamowałam bodaj w ostatniej chwili. Przerażone ptasie kulki rozbiegły się z płaczem we wszystkie strony świata. A Jacek… Jacek wyskoczył z samochodu, żeby je ratować. I uratował. Bo zawsze ratował wszystko, co tylko wpadło mu pod rękę.

Takiego Kuronia wspomina też Karol Modzelewski w swojej książce Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca (2013): W roku akademickim 1955/1956 zlikwidowano wydział historii w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Była to na giełdzie politycznej PRL uczelnia wysoko notowana, prawdziwa „kuźnia kadr”. Studenci historii przeszli stamtąd na Wydział Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego, wzmacniając nasz polityczny potencjał, który wkrótce okazał się potencjałem kontestacji. Wśród kolegów, którzy przenieśli się z PWSP, nie brakowało barwnych postaci, ale najbarwniejszy był bez wątpienia Jacek Kuroń. Zobaczyłem go po raz pierwszy na walnym zebraniu wydziałowego ZMP. Na studiach była to organizacja prawie powszechna. Wypełnialiśmy szczelnie niewielką salę wykładową, ale Jacek mówił jak na tłumnym wiecu – z zamaszystą gestykulacją, tubalnym i schrypniętym głosem, nieszablonowo, odważnie i spontanicznie. Nasza dyskusja na tym zebraniu wpisywała się zapewne w ramy odwilży, ale ich nie przekraczała. Jacek uznał to za kunktatorstwo, a mówił w stylu, jakiego dotychczas nie znałem: „W starożytności greccy żeglarze przemierzali Morze Śródziemne z ładunkami wina i oliwy. Gdy burza groziła okrętowi katastrofą, rozbijali beczki i wylewali oliwę na spienione fale. Pokryte warstwą oliwy morze uspokajało się. Płynęli po gładkiej powierzchni, ale przecież pod spodem nadal szalała burza. Jesteśmy jak ci żeglarze! Dyskutujemy o sprawach drugorzędnych, jakby nic szczególnego się nie działo, ale burza wzbiera pod gładką powierzchnią, po której płyniemy nieświadomi tego, co nadciąga.

Trzecią charakteryzującą mojego bohatera opowieść, z jeszcze innego etapu polskiej nowszej historii, ukazującą wciąż tego samego człowieka, zaczerpnąłem z jednego z wywiadów z Marianem Pilotem: „Czytelnik” to było nie tylko wydawnictwo, to była także słynna kawiarnia, istniejąca po dziś dzień zresztą. W owych czasach – mowa o pierwszej połowie lat sześćdziesiątych – urzędował tam całymi dniami, wypijając ogromne ilości kawy, Jacek Kuroń, w pocie czoła przygotowując strategię transformacji harcerstwa. (…) Długo później, pod koniec lat siedemdziesiątych, z Jackiem w innej już roli spotykałem się nad Narwią – we wsi Kruczy Borek. To był czas kolejnego przesilenia, Jacek był pełen nadziei na to, że lada chwila coś ważnego się wydarzy. No i co: zastrajkowali śmieciarze w Warszawie. Przyjechała z tą wieścią żona Gajka, Jacek mówi: „No, proszę, zaczęło się, komunizm upada!” I natychmiast ruszył do Warszawy wspierać śmieciarzy. Więc wszystko zaczęło się od śmieciarzy, potem dopiero był strajk kolejarzy w Lublinie. No i cała reszta, Stocznia, Wałęsa, Solidarność… (Matecznik Siedlików. Z Marianem Pilotem rozmawiają Stanisław Kulawiak i Wiesław Przybyła, „Ostrzeszowska Kronika Regionalna”, tom IV‒V, 2004‒2005).

W ostatniej dekadzie życia Jacek Kuroń coraz głębiej, coraz bardziej rozpaczliwie martwił się swarami Polaków i biegiem spraw w kraju. Dziś, w epoce rozpoczętej katastrofą smoleńską i bitwą o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, jest pod tym względem tylko gorzej, a do starych i nowych kłótni dołączają aberracje i rosnąca nienawiść. Podzielona według dwóch światoobrazów Polska tkwi w konflikcie mentalnym o znamionach rozpoczynającej się wojny domowej. Mam jednak nadzieję, że aberracji naszej teraźniejszości nie będzie się w przyszłości pamiętało, więc ich nie wyliczam; nie wątpię, że pojawią się nowe. Jak ktoś powiedział, nie wiem, kto pierwszy: Kuroń by się uśmiał. Szkoda, że go wśród nas już nie ma. Chociaż wolno marzyć, jak Paweł Bravo, który na widok nowych oszołomów rymuje zaklęcie:

Niechże kiedyś Kuroń się im wszystkim przyśni

i rozbije na głowach pustą flaszkę po whisky.

Sergiusz Sterna-Wachowiak

23 maja 2016

          

Milan Kwiatkowski: Witam bardzo serdecznie na Scenie Verbum. (brawa) Bardzo długo trwały nasze rozmowy z panem Jackiem Kuroniem, aby można go było zaprosić do nas; nie mogliśmy jakoś zgrać terminów. Bardzo nas cieszy, że pan Kuroń zechciał przyjąć nasze zaproszenie. Witam go w naszym gronie. (brawa) Chciałbym jeszcze tylko zwrócić uwagę na to, co czytelnicy książki Jacka Kuronia Wiara i wina mogli zauważyć, że gdy pan Jacek opowiada o swoim dzieciństwie, wspomina ciekawą scenkę, kiedy miał pięć lat i obejrzał po raz pierwszy we Lwowie sztukę Kornela Makuszyńskiego O dwóch takich, co ukradli księżyc. (śmiech) Jakaś dziwna intuicja chyba, bo pan potem tych samych bohaterów spotkał w zupełnie innej sytuacji, w innej scenerii i w innych okolicznościach. Tak że akcent teatralny w pana życiorysie obecny jest od najmłodszych lat, a pan sam wyznaje, że było to jedno z najważniejszych przeżyć…

Jacek Kuroń: Nie przeżycie, tylko moje największe życiowe osiągnięcie! (nalewa sobie z termosu pierwszą filiżankę herbaty)

Milan Kwiatkowski: Tak, osiągnięcie, właśnie. Proszę państwa, nie zmieniamy naszego układu Sceny Verbum i za chwilę poprosimy pana Zbigniewa Grochala, żeby odczytał fragmenty książki Jacka Kuronia Wiara i wina. A w drugiej części, bez przerwy, Sergiusz Sterna-Wachowiak poprowadzi rozmowę z panem Kuroniem. (schodzi ze sceny)

Zbigniew Grochal: (czyta) „Mogłem mieć wtedy cztery, może pięć lat, bo to było przed wojną. W Teatrze Wielkim we Lwowie wystawiano O dwóch takich, co ukradli księżyc[1]. W pewnym momencie, kiedy czarownik wsadzał Jacka i Placka do worka, zerwałem się i z rykiem ruszyłem na scenę, żeby ich ratować. Pamiętam ten paraliżujący strach i taką niesłychaną siłę, żeby go opanować. Krzyczałem, żeby ten strach zagłuszyć w sobie.

Pędziłem na scenę. Już byłem przy czarnoksiężniku, widziałem jego twarz – koszmar. Ryczącego wyniesiono mnie na rękach ze sceny do foyer, gdzie siedziała babcia. Bileterki mnie pocieszały, że z tymi chłopcami wszystko jest dobrze. A ja płakałem, rozpaczliwie płakałem.

Zacząłem od zdarzenia, które uważam za swoje największe życiowe osiągnięcie. Wszystko, co robiłem potem, jest tylko powtórzeniem tamtego”.

Jacek Kuroń: (zapala pierwszego papierosa)

Zbigniew Grochal: (czyta) „Skąd się to wzięło? Z ojca i dziadka. Głównie z ich opowiadań i z wymagań mojego ojca. Był wyjątkowo niekonsekwentny, miał zupełnie niepedagogiczny stosunek do dzieci. Potrafił mnie zbić za byle głupstwo. Na przykład stłukł mnie kiedyś, bo mu gdzieś zapodział się zegarek. Potem go znalazł, przepraszał mnie, nosił na rękach. A mógł mi darować najgorsze rzeczy – wybicie nieumyślne szyby, strzelanie z procy w bójce, kradzieże. Nawet potrafił być dumny, jak coś zręcznie ukradłem w sadach otaczających nasz dom. Jak mnie zakrwawionego przynosili po bójce, opowiadał, że jego codziennie na noszach wozili do pogotowia.

Bałem się tak, że nie sposób sobie tego wyobrazić. A ojciec wymagał ode mnie tylko jednej rzeczy – odwagi. Za to mnie chwalił bez umiarkowania. Za tchórzostwo mógł wyśmiać, powiedzieć: baba, gówniarz, płaksa. To nie była koncepcja wychowawcza, po prostu lubił twardzieli. Wymagał ode mnie, żebym się nie bał, nie mazgaił, żebym się śmiał. I ja nigdy nie pokazywałem łez, zawsze się z nimi chowałem.

Na Zielone Świątki przed wojną ludzie wylegali na wyraje, we Lwowie między innymi na Górki. Musieli przechodzić na wprost naszego domu. Kiedyś wyszedłem przez okno klatki schodowej na piątym piętrze i zacząłem iść po gzymsie plecami do ściany. Tłum zamarł wpatrzony we mnie. Ktoś poleciał po ojca. Jak przyszedł, ja już byłem w mieszkaniu. Tata wziął mnie na ręce i wznosił okrzyki radości. Oczywiście, następnym razem wlazłbym na wieżę kościelną. Miałem kiedyś zwichniętą rękę, unieruchomioną na deseczce. Uderzyłem go tą deską po głowie tak, że się wywrócił i zaczął udawać, że umiera. Wpadłem w straszliwą rozpacz. A on potem wszystkim opowiadał z dumą, jak mu przyłożyłem tą deską. (…)

Czuję się uczestnikiem rewolucji 1905 roku. Nie wiem, co wziąłem ze Struga, którego przeczytałem z wypiekami na twarzy w czasie okupacji, co z innych lektur, ale myślę, że podstawowy zrąb mojej wiedzy o tej rewolucji jest z opowiadań dziadka i ojca. Drukarnia, pedałówki, wylatujące gazety, kozacy, rewizja. Tatuś leżał w kołysce, a pod sobą miał bibułę. Zawsze opowiadał, że to był jego pierwszy udział w rewolucji: przyszli na rewizję, podnieśli go, a on się zlał. Kozak go puścił i w ten sposób ocaleli. Ale przede wszystkim postać brata dziadkowego, Władysława Kuronia, takiego superbojowca, pseudonim partyjny Julek, o którym słyszałem takie prawdziwie kowbojskie historie. W ramach akcji, która się nazywała wtedy ekspropriacją, robili w Zawierciu napad na karetkę pocztową. Otoczyli ich żandarmi, kolegę Julka zastrzelili, on sam wyprzągł konia, siadł na nim tyłem, koń ruszył kłusem, a Julek strzelał z dwóch rewolwerów. Były wyznaczone nagrody za jego głowę, bo kiedy kozacy okupowali kopalnię «Reden», to on wjechał na wózku, zastrzelił stojącego na dziedzińcu dyrektora i uciekł. Rozpisano za nim listy gończe. Ukrywał się u sąsiadów dziadka, w takiej dzielnicy bieda-domków. Żandarmi obstawili teren, wiedzieli, że tam jest, zaczęli przeszukiwać domek po domku. Julek wskoczył do studni, całą noc tam sterczał – zapierając się o ściany, żeby nie zlecieć – schowany w zimnej wodzie, tylko usta wystawił. (…)

Jest w opowiadaniach mojego dziadka coś takiego: kozacy pochowani, żandarmi zniknęli, robotnicy chodzą po ulicach w opaskach i z karabinami na ramionach, miasto jest w ich rękach; a potem – rewolucja przegrywa, wszyscy mają już dość, nie mają siły, a chłopcy-bojowcy biegają i strzelają; są zupełnie osamotnieni, zaszczuci, ze śmiertelną nienawiścią do wszystkiego wokoło, przede wszystkim do ludzi, że ich zdradzili. Dziadek mówi: ‒ Taki jest motłoch. Pójdzie krzyczeć, jak jest dobrze, a jak zaczyna być źle, to go nie ma.

Właściwie najlepiej to pokazuje historia Julka. Wykonał wyrok na księdzu, który pluł na bojowców z ambony, a potem poszedł do knajpy, spił się i śpiewał:

 

A widzieli cztery orły, jak w górze leciały

Pruski, ruski, austryjacki i nasz polski, biały

Nie minęły trzy minuty i cztery pacierze

Jak nasz polski tamtym trzem powyrywał pierze.

 

Sprzedano go, pokazano, gdzie jest. Weszli kozacy. Julek zerwał obrus, na którym stała lampa, rzucił w nich tą lampą, skoczył do okna i zaczął strzelać. Wzięli rannego i w 1907 albo w 1908 roku powiesili.

Jak dziadek trzymał mnie na kolanach, huśtał i śpiewał:

 

Pojedziemy etapem, etapem, etapem

Na Kamczatkę z kacapem, z kacapem, hej

Zawiśniemy wysoko, wysoko, wysoko

I spoczniemy głęboko, głęboko, hej.

 

‒ to wiedziałem, co to znaczy: zawiśniemy. Wiedziałem, że powiesili Julka i potem zakopali, nikt nie wie gdzie, bo zwłok nie wydano.

W niedzielę tata mnie brał na plecy, maszerował wokoło stołu i śpiewał pieśni robotnicze, patriotyczne, przeróżne.

 

Kto powiedział, że Moskale to są bracia nas Lechitów

Temu pierwszy w łeb wypalę przed kościołem Karmelitów.

(…)

Oto jest wolności śpiew, śpiew, śpiew

My za nią przelejem krew, krew, krew.

 

Dopiero teraz dowiedziałem się, że to jest piosenka z 1863 roku. Uwielbiał takie. Można powiedzieć, że antyrosyjsko mnie chował.

 

Kto nie uczuł w gnuśnym bycie

Naszych kajdan, praw zniewagi

To jak zdrajcy wydrę życie

Na nie mszczonych kościach Pragi.

 

Wiedziałem, dlaczego na nie mszczonych kościach Pragi, wiedziałem, że na Pradze była rzeź. (…) I taką pieśń Romanowskiego, lwowskiego poety, który zginął w powstaniu styczniowym:

 

Grzmią huczne dzwony na Kremla szczytach,

Car świętej słucha ofiary,

A na wysokich cerkwi sufitach

Polskie się chwieją sztandary

„Sława – o sława! – zagrzmiały chóry –

W pęta car zakuł czerń laszą”

I zaszumiała odpowiedź z góry:

„Za waszą wolność i naszą!”

 

O 1920 roku ojciec opowiadał straszne rzeczy. To, co pisze Babel o stronie rosyjskiej, on opowiadał o polskiej. Nie dawał mi żadnej pigułki znieczulającej, dostawałem tę wojnę taką, jaką ją widział. Był na froncie, szedł naprzód, uciekał, gryzły go wszy…”

Jacek Kuroń: (zapala drugiego papierosa)

Zbigniew Grochal: (czyta) „…walczył, zabijał. Ale zaczął od tego, że rozstrzeliwał. Bo kiedy zgłosił się na ochotnika, skierowano go do plutonu egzekucyjnego na Cytadeli. W tym forcie na Żoliborzu na wprost domu, gdzie dziś mieszkam – rozwalali dezerterów.

Budzi się świt, z fortu żoliborskiego wyprowadzają dezertera – według ojca starszego, zniszczonego człowieka, a ojciec miał piętnaście lat – który staje przed plutonem i woła: ‒ Chłopaki, jest z was który z Rembertowa? ‒ Milczą. ‒ Chłopaki, jest z was który z Rembertowa? ‒ Milczą, bo się odezwać nie wolno. ‒ Jak który jest, to powiedzcie tam, że taki a taki zginął.

Innym razem przyszła kompania do żydowskiego miasteczka, zarządzili o ósmej godzinę policyjną, czekają co będzie dalej. I rzeczywiście, złapali dwóch, którzy gdzieś się przemykali. Zażądali od gminy wykupu w złocie. Gmina próbowała się targować, więc jednego rozstrzelali. Za drugiego dostali złoto, mieli tego złota tyle, że nie mogli unieść i jak przyszło wiać, to wszystko musieli wyrzucić.

Ojciec miał absolutne, bezgraniczne przeświadczenie, że elementarnym obowiązkiem człowieka jest walka. I że to zawsze jest gówno, ale trzeba walczyć, taki jest nasz obowiązek.

Oni – dziadek i ojciec – mówili: robotnicza sprawa, albo po prostu sprawa. I to znaczyło: socjalizm, ale nie używali tego słowa. I to znaczyło: pognębić wyzyskiwaczy. I to znaczyło także: Polska, Matka Boska z Jasnej Góry i groby, o które się ostrzyło stal, i ci Azjaci, których stąd trzeba przepędzić, i to, że za ich wolność też się walczy. Wszystko razem wymieszane. Więc sprawa robotnicza i polska to było dla mnie w gruncie rzeczy to samo. I tak naprawdę, to właśnie o Polskę szło. (…)

Całe życie poszukiwałem sacrum, czegoś, co przekracza moje życie i nadaje mu sens. Dawno już odkryłem, że bez Boga sacrum jest kruche, okaleczone i bardzo trudno o miłość otwartą na świat”.

Jacek Kuroń: (nalewa sobie z termosu drugą filiżankę herbaty)

Zbigniew Grochal: (czyta) „Jeśli sensu swojego życia szuka się w królestwie ludzkiej wolności, to potrzebna jest mocna wiara w realność tego marzenia. Podstaw tej wiary szukałem w filozofii i w ruchu społecznym. Jedno i drugie jest niezbędne, ale nie może dać pewności. Dlatego właśnie w braku Boga i co za tym idzie w braku religii, Kościoła – pewne ich cechy przypisuje się partiom i doktrynom. To bardzo groźna deformacja. Zdałem sobie sprawę i uświadomiłem sobie, że przed grzęźnięciem w błąd moralny może uchronić tylko transcendentne prawo moralne, o które bardzo trudno bez Boga.

Kiedy umarła Gaja i zawalił mi się świat, wymyśliłem jako sposób na życie – wiarę w Boga i życie po życiu, a więc po prostu w to, że Gaję już niedługo spotkam. Pracowałem nad tym blisko dwa więzienne lata.

Każdy z wymienionych tu powodów, psychologicznie rzecz biorąc, wystarcza do nawrócenia, a przecież nie odnalazłem Boga osobowego i wciąż coś odpychało mnie od Kościoła. Właśnie słowo „odpychało” jest chyba najwłaściwsze i sądzę, że wiąże się to ściśle z moim stosunkiem do komunistycznej przeszłości.

W jednym z okresów intensywniejszego poszukiwania zwierzyłem się pewnemu bardzo światłemu katolickiemu kapłanowi ze swoich religijnych wątpliwości i rozterek. ‒ A któż nie ma wątpliwości? ‒ odpowiedział ów kapłan. ‒ Teraz trzeba zamknąć oczy i skoczyć, jak z samolotu.

Wydaje mi się, że to sformułowanie trafnie ilustruje strukturę aktu wiary. Zawsze przecież mamy rozliczne wątpliwości i im dłużej o nich myślimy, tym jest ich więcej. Żeby uwierzyć, trzeba się zaangażować, a można to zrobić tylko w sposób powyżej opisany, zamknąć oczy i zaryzykować skok w ciemność. Może właściwe jest w tym wypadku słowo: zawierzyć. Ale przecież nie zawierzamy w takiej sytuacji Bogu. Jego przecież nie znamy i bezpośrednio nie możemy poznać. Także u wielkich mistyków nie ma mowy o poznaniu, a jest przecież bezpośredni kontakt. Nawet wyobrazić sobie Boga nie umiemy, zawierzamy Kościołowi, a więc wspólnocie wiernych – jego przywódcom, uczonym i świętym. Dopiero kiedy się jest zaangażowanym w praktyki i żyje wśród ludzi, którzy myślą i czują jak ja – współprzeżywają ze mną – wówczas przychodzi mocna wiara. Choć zapewne też co pewien czas nachodzą nas wątpliwości i rozterki i znowu trzeba zawierzać wspólnocie i dokonywać skoku w ciemność.

Jeśli tak, to ja już to wszystko przeżyłem. Dokonałem skoku w komunizm i zawierzyłem partii, zaangażowałem się w działalność i żyłem w otoczeniu ludzi, którzy współprzeżywali ze mną wiarę. Uczyniłem w życiu wiele zła, a kierowałem się przede wszystkim mocną wiarą i to ona jest moją główną winą. Nie trzeba było zamykać oczu i zawierzać wspólnocie, a zrobiłem to i na tym właśnie polega mój grzech pierworodny. Jakże więc mogę to samo zrobić jeszcze raz? Ilekroć więc dochodzę do momentu, kiedy już mogę oczy zamknąć i skoczyć, wszystko się we mnie buntuje.

Wiem, że obiekt tamtej mojej wiary był fałszywy. Ale co pomogła Ewangelia tym jej wyznawcom, którzy torturowali i okrutnie, czasem masowo mordowali w służbie inkwizycji? A zbrodnie w majestacie Kościoła katolickiego dokonywano co najmniej przez sześćset lat. Kierkegaard pisał o biblijnym Abrahamie, że gdyby nie miał on pewności, że styka się z Absolutem, byłby odrażającym mordercą. A kto z nas ma taką pewność? Kto wie na pewno, że to, co słyszy, to głos Boga? Zapewne tacy są i można im zazdrościć, ale jeśli nie są pustelnikami, to ja się ich boję.

Wiem dobrze, jak ślepe i głuche są moje zmysły, a kruchy i omylny rozum. Ale zmysły i rozum to jedyne narzędzia sumienia. Jeśli więc je ukorzę, to zrezygnuję z kierowania się sumieniem, sceduję je na wspólnotę, a tego mi zrobić nie wolno”[2]. (brawa)

 

Sergiusz Sterna-Wachowiak: Dziękujemy bardzo panu Zbigniewowi Grochalowi.

Jacek Kuroń: Właśnie! Przeczytał pan ten fragment, w którym opowiadam, że się ukrywałem ze łzami. Tak było gdzieś do szesnastego, siedemnastego roku życia, za to od tego czasu płaczę bez ograniczeń. I popłakałem się, jak tego słuchałem, tak pięknie pan to przeczytał, za co bardzo dziękuję. Ale nie tylko z tego powodu. Bo jakby cała ta historia z zewnątrz do mnie wróciła. Ja tego wszystkiego słuchałem tak, jakbym wtedy słuchał. Było to dla mnie wielkie przeżycie.



[1] Premiera sztuki O dwóch takich, co ukradli księżyc według powieści Kornela Makuszyńskiego odbyła się we Lwowie nie w Teatrze Wielkim, lecz w Powszechnym Teatrze Żołnierza (Teatrze Rozmaitości) przy ulicy Tadeusza Rutowskiego 22 (dawniej Teatralnej) na Starym Mieście 20 marca 1937 roku; ostatnie przedstawienie zagrano 8 maja tegoż roku. „Oprócz Matury Fodora w Powszechnym Teatrze Żołnierza – donosiła w dniu premiery „Gazeta Lwowska” (1937, nr 64, s. 2) – odbędzie się w sobotę o godz. 15.30 druga premiera. Będzie nią przepiękna bajka dla dzieci i młodzieży pióra słynnego czarownika i astrologa, a zarazem wielkiego przyjaciela dzieci – Kornela Makuszyńskiego pt. O dwóch takich, co ukradli księżyc w 3 aktach (9 odsłonach) z ilustracją muzyczną, tańcami i śpiewami. W głównych rolach wystąpią ulubienice Lwowa: Zosia i Bogusia Michna oraz Lili i Danusia Hornung. Nowe dekoracje [Romana Gnaedingera] i kostiumy oraz piękne balety układu znanego baletmistrza Wł. Morawskiego dopełnią całości. Reżyseria p. Marii Czajkowskiej”. Urodzony 3 marca 1934 roku Jacek Kuroń miał w dniu premiery widowiska nie „cztery, może pięć lat”, lecz dopiero co ukończone trzy lata. (przyp. S.S.-W.).

[2] Jacek Kuroń, Wiara i wina. Do i od komunizmu, Warszawa 1990, s. 5‒9 i 370‒371.

 

Odra 9/ 2016 - Maciej Dymkowski

Maciej Dymkowski

 

W OKOWACH TOKSYCZNYCH IDEI
I ZAWISTNYCH UPRZEDZEŃ

PSYCHOLOGICZNE UWARUNKOWANIA HOLOKAUSTU

 

Rzecz jest o sprawcach Holokaustu opisywanych ze specyficznej perspektywy psychologa. Wiedza o nich oprócz walorów czysto poznawczych ma swoje aspekty egzystencjalny i etyczny, daje też nadzieję na zbudowanie zapór przed nawrotami zła. Inna sprawa, że ze względu na historyczną bezprecedensowość Zagłady Żydów nie ma pewności, czy nadzieja ta nie okaże się płonna.

W każdym razie zasadne jest oczekiwanie, że trafnie identyfikując przyczyny Holokaustu potrafimy go lepiej zrozumieć. Nieuchronnie pojawiają się przy tym pytania o psychologiczne i psychospołeczne uwarunkowania zachowań jego inicjatorów i wykonawców.  Badacze ludzkiej psyche nie są między sobą zgodni, jaki był ich udział w jego przebiegu, choć zarazem na ogół przyznają, iż zależał on przede wszystkim od zachodzących w ówczesnych Niemczech procesów społeczno-politycznych, od ukształtowania się osobliwego kontekstu historycznego.

 

Kim byli sprawcy Holocaustu?

Psychologowie wspomagający poszukiwania historyków stawiają w szczególności pytania o sprawców Holokaustu. O to zwłaszcza, kim byli i czym się w swoich działaniach kierowali? Odpowiedzi na te oraz na pytania pokrewne mogą okazać się nietrafne lub trywialne, jeśli nie uwzględni się roli toksycznych idei i osobliwych uprzedzeń, w okowach których znalazły się umysły ówczesnych Niemców i które były zasadniczymi regulatorami ich zbrodniczych działań.

Oczywiście, zarówno stawiane pytania, jak i udzielane na nie odpowiedzi zależą od przywoływanej tradycji psychologii. Wciąż wpływowy choć nie dominujący pozostaje nurt nawiązujący do psychoanalizy Zygmunta Freuda; w kontekście tematyki tego tekstu interesujące wydają się zwłaszcza inspirowane jego myślą prace nad osobowością autorytarną. Silnie zależy ona od autorytetów, sprzyja karaniu innych ludzi oraz nietolerancji, a przy tym określa ją osobliwy, mocno zdeformowany wizerunek społecznego świata. Jej powszechne występowanie w rezultacie specyfiki wychowania dzieci w ówczesnych niemieckich rodzinach ułatwiać miało rozwój nazizmu.

Wpływowa koncepcja autorytaryzmu Theodora Adorno i jego kolegów nawiązywała do wcześniejszej o dekadę pracy Ericha Fromma, który wyjaśniał zmiany makrospołeczne odwołując się do szerokiego rozpowszechnienia się tego typu patologicznej osobowości. Zarysował konsekwencje polityczne masowo odczuwanego lęku przed wolnością, skutki obawy przed bezradnością i utratą bezpieczeństwa w rzekomo chylącym się ku upadkowi kapitalizmie. Z czasem pojęcie autorytaryzmu było rozwijane przez psychologów z zamysłem wyzbycia się jego ideologiczno-politycznych uwikłań. 

 

Bo mieli trudne dzieciństwo?

Pod silnym wpływem Freudowskiej psychoanalizy pozostawały też dokonania psychohistorii, rozwijanej głównie w USA poza głównymi nurtami psychologii i historii. Ochoczo, choć niekoniecznie z należytym krytycyzmem, przyglądano się tam życiu i czynom ówczesnych Niemców. Peter Loewenberg uwzględniając konteksty historyczne usiłował wyjaśniać ich zachowania – i przywoływał traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa, datowanego na okres pierwszej wojny światowej i zaraz po niej. Jego zdaniem doprowadziły one do wypaczeń osobowości u całego pokolenia Niemców zaangażowanego później w Holocaust.

Można jednak wątpić, czy miał rację, gdy wykorzystując hermetyczny język psychoanalizy twierdził, iż masowo doznawane przez Niemców traumy i urazy zaowocowały dramatycznymi konsekwencjami, kiedy oni dorośli. Według Loewenberga w okresie wielkiego kryzysu ekonomicznego zaktywizowane zostały u Niemców osobliwe, wcześniej ukształtowane, wzorce poznawcze i emocjonalne, co spowodowało ich masowe zaangażowanie w ruch nazistowski, będące regresywną próbą kompensacji nieudanego dzieciństwa. Bez trudu można przekonująco krytykować taki sposób tłumaczenia rewolucji mentalnej całego pokolenia Niemców, a tym bardziej złożone przemiany społeczno-ustrojowe zachodzące w tamtym państwie.

Gdy próbuje się tłumaczyć zbrodnicze działania i dokonania nazistów, w tym przedstawicieli ich elity, można kwestionować przydatność zarówno etykiet ukształtowanych w tradycjach psychoanalizy, jak i w ogóle na gruncie psychopatologii czy psychiatrii. Wiele wskazuje na to, iż w ich myśleniu przejawiały się przede wszystkim osobliwości mentalności „nasyconej” treściami wyznawanej ideologii a nie cechujące ich dewiacje psychiczne.

 

Zbawca Niemiec i Geniusz Historii

Szczególnie interesujące, tak dla historyka, jak i psychologa, jest pytanie o rolę osobowości Hitlera w pozyskaniu i sprawowaniu olbrzymiej władzy, jaką miał w ruchu i państwie nazistowskim i jaką wykorzystał on dla zrealizowania Holokaustu. Napisano na ten temat niemało, często eksponując przy tym osobliwości dzieciństwa Hitlera jako źródła patologii osobowości i rzekomo cechujących go zaburzeń psychicznych. Rozmaici autorzy (głównie psychobiografowie, znacznie rzadziej unikający nadmiernej personalizacji dziejów) przypisywali mu bardzo różne przypadłości psychiczne.

Jednak przy opisywaniu zarówno tej postaci, jak i innych czołowych przedstawicieli nazistowskiej elity nasuwają się wątpliwości co do zasadności i przydatności przypisywania im patologii psychicznej. Uznanie, iż nie cechowała Hitlera taka czy inna psychiczna dewiacja, nie umniejsza potworności jego działań, a nawet jego osoba może się wówczas  jawić jako szczególnie przerażająca.

Pojawienie się określonego układu warunków społeczno-kulturowych sprzyja podatności wielkich mas ludzi na uleganie jednostkom skłonnym do stosowania przemocy i destrukcji. Hitler spełniał oczekiwania ówczesnych Niemców: był bardzo sprawnym oratorem i aktorem, współtwórcą mitu o własnym przeznaczeniu, w świetle którego jawił się jako zafundowany przez opaczność ich zbawca i Geniusz Historii. Z czasem sam uwierzył w trafność początkowo zmistyfikowanego autowizerunku, prezentowanego masom sfrustrowanych rodaków. Stał się beneficjentem własnej skuteczności w jego upublicznianiu. W pełni uwierzył, iż jest taki, jakim się ukazuje innym. Kiedy jego złowroga postać jest opisywana za pomocą języka wykorzystywanego do opisu „zwykłych” ludzi, przyjmuje się, iż jego uprzedzenia i agresja przejawiana wobec rozmaitych „obcych” nie musiała być rezultatem psychicznej patologii. Źródła nienawiści wobec całych kategorii ludzi miewają bardzo różną genezę; można ich poszukiwać również poza sferą szeroko rozumianych czynników psychologicznych.

 

Ochoczo, z inwencją i okrucieństwem

Nieźle przez historyków udokumentowane działania niemieckich oprawców (a bywali nimi nie tylko przekonani naziści!), ich łamiący cywilizacyjne tabu pełen zaangażowania udział w mordowaniu Żydów – wszystko to wymaga tłumaczeń wykraczających poza kategorie ustalone przez psychologów klinicznych i psychiatrów. Zazwyczaj wykonywali oni swoje zbrodnicze zadania ochoczo, z inwencją i okrucieństwem. Gdy dawano im szansę uniknięcia udziału w mordowaniu Żydów bądź sami mogli się o to starać, tylko z rzadka wykorzystywali te możliwości. W świetle materiałów historycznych  wykonawcy Holocaustu zazwyczaj nie różnili się wyraźnie pod względem atrybutów psychicznych i psychospołecznych od ogółu ówczesnych Niemców. Również prominentni naziści bywali raczej typowi, tylko w stosunkowo nielicznych przypadkach ujawniali wyraźną patologię psychiczną. 

Natomiast z perspektywy porównań historycznych i międzykulturowych można mówić o pewnej swoistości ówczesnego społeczeństwa niemieckiego. Było ono silnie „nasycone” postawami autorytarnymi, a przy tym wyraźnie kolektywistyczne. Jego członkowie skoncentrowani byli na własnej rodzinie i związkach interpersonalnych bez reszty osadzonych w ramach wspólnoty. Tego rodzaju zbiorowości bardziej są skłonne do stosowania przemocy wobec rozmaitych „innych” niż takie, w których dominują wartości indywidualistyczne, a zaangażowanie jednostek w większym zakresie jest regulowane przez osobiste korzyści. Gdy osłabiony indywidualizm nie ogranicza prymatu zbiorowości nad jednostką, nasila się wrogość wobec obcych i brutalizacja relacji międzygrupowych.

Przyjmując punkt widzenia charakterystyczny dla uniwersalistycznie zorientowanej psychologii społecznej, próbuje się wyjaśniać zachowania sprawców Holocaustu przede wszystkim uwarunkowaniami zewnętrznymi (sytuacyjnymi). Oznacza to rezygnację z poszukiwania historycznej swoistości tamtych Niemców i szukanie uwarunkowań działań wykonawców Zagłady Żydów w osobliwościach określonych sytuacji, w których wszyscy ludzie mogą być sprawcami takiego zła. Podejście to, popularne również w naukach politycznych, historiografii i socjologii, we współczesnej psychologii społecznej wyraźnie dominuje.

Odra 9/ 2016 - Rozmowa

LUDZIE PRAGNĄ WOLNOŚCI TAK DŁUGO, DOPÓKI NIE ZDOBĘDĄ WŁADZY

Z prof. Andrzejem Wiszniewskim, ministrem nauki i przewodniczącym Komitetu Badań Naukowych w rządzie Jerzego Buzka, byłym rektorem Politechniki Wrocławskiej, o „dobrej zmianie”, Komitecie Obrony Demokracji, Mateuszu Morawieckim i Andrzeju Dudzie, wojnie polsko-polskiej, namiętnościach przyciągających do władzy oraz elegancji i przyzwoitości w polityce rozmawia Stanisław Lejda

Stanisław Lejda: Jesienią ubiegłego roku rządy w Polsce objęło Prawo i Sprawiedliwość. Politycy tej partii oraz sprzyjający im komentatorzy ogłosili, że to „dobra zmiana”. Pan też tak uważa?

Andrzej Wiszniewski: Nie.

Dlaczego?

– To bardzo zła zmiana – w wielu wymiarach. Kiedy pani premier mówi „damy radę”, odpowiadam: Tak, daliście radę w kilku obszarach. Po pierwsze, skłóciliście społeczeństwo.

Polacy są skłóceni od dawna. Niektórzy politolodzy wskazują rok 2005, kiedy nie doszło do powstania koalicji PO i PiS, inni twierdzą, że rozłam w Solidarności zapoczątkowała tzw. wojna na górze między Lechem Wałęsą i Tadeuszem Mazowieckim. Być może zarzut, że to PiS skłóciło Polaków, jest przesadzony.

– Społeczeństwo było podzielone także w czasach komuny. Ale nawet wówczas podziały nie były tak ostre jak obecnie. Dziś przebiegają w poprzek małżeństw, rodzin czy zażyłych przyjaźni – spory polityczne przeniknęły do sfery prywatnej. To „zasługa” PiS. „Dali radę” także w kwestii utraty przez Polskę dobrego wizerunku, zarówno w UE, jak i w Stanach Zjednoczonych.

Rozmawiając z sąsiadami, odnoszę mimo wszystko wrażenie, że przedłużającym się konfliktem zwolenników i przeciwników PiS bardziej żyją politycy i dziennikarze niż tzw. przeciętny Polak.

– Nie uważam, by w Polsce sprawy demokracji mało kogo interesowały. Dowodem na to jest powstanie Komitetu Obrony Demokracji. Oczywiście, nie są tym należycie przejęci włościanie ze wschodniej flanki kraju, na dodatek będący pod wpływem swoich proboszczów. Twierdzę jednak, że Polacy zaczęli interesować się uwarunkowaniami ustrojowymi oraz tym, co się w państwie dzieje. I bardzo dobrze, tak być powinno. Przecież zarzucało się Platformie Obywatelskiej, że doprowadziła do tego, iż ludzi interesowała tylko ciepła woda w kranie.

Ludzie nie tyle zobojętnieli na sprawy państwa, co są zdegustowani stylem uprawiania krajowej polityki. Według sondaży zwolennicy i przeciwnicy PiS to po około trzydzieści procent Polaków. Czterdzieści procent nie głosuje w ogóle itp. KOD mówi o zagrożeniu demokracji, ale podobno najlepszym jej wyznacznikiem są wyniki wyborów, i na to powołuje się PiS.

– Naziści w Niemczech też wygrali wybory całkowicie sprawiedliwie. Nie sfałszowali ich.

– Uważa pan to porównanie – przywoływane przez przeciwników obecnej władzy – za uzasadnione?

– To nie znaczy, że porównuję PiS do NSDAP czy Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera. Powołuję się jedynie na mechanizm, który pokazuje, że wygranie wyborów nie uświęca zwycięzców. Dlatego nie powinniśmy przywiązywać zbyt wielkiej wagi do wyborczego zwycięstwa. Ubolewam nad wynikiem ostatniej elekcji parlamentarnej, chociaż nie miałem podobnego odczucia podczas poprzednich rządów Prawa i Sprawiedliwości, czyli w latach 2005–2007. Uważałem: w porządku, wygraliście, więc rządźcie. Nie było wówczas KOD, nikt nie protestował na ulicach. Obecne protesty nie są przeciwko temu, że zwycięzca wyborów rządzi, lecz przeciwko temu, jak rządzi.

Co budzi opór?

– Powiedziałem już o dwóch obszarach, gdzie pisowcy „dali radę”. Kolejnym, na którym PiS jest niebywale skuteczne, to obsadzanie swoimi ludźmi wszystkich możliwych stanowisk.

Poprzednicy też to robili.

– Zgoda. Podział łupów jest cechą – dla mnie bardzo nieprzyzwoitą – wszystkich ugrupowań politycznych. Ale trzeba powiedzieć o skali tego zjawiska. Właśnie – skali, to dobre słowo. Wszystkie ekipy rządzące w III RP (także PiS w latach 2005–2007) miały na swych kontach błędy, zaniechania, a nawet podłości. Ale obecny PiS to wszystko zwielokrotnił. Rozmawiając ze zwolennikami tej partii, słyszy się: „Ale Platforma też tak robiła”. Prawda, ale różnica jest w skali działań nagannych. Dzisiaj jest ona niebywała.

Demonstracje KOD prawdopodobnie nie powstrzymają tego procesu, tym bardziej że z biegiem czasu uczestniczy w nich coraz mniej osób.

– Demonstracje nie mogą być co miesiąc bardzo liczne, choć powinny. Poznałem Mateusza Kijowskiego, przegadałem z nim wiele godzin, dobrze go oceniam, chociaż uważam, że życie wciągnęło go w obszar, o jakim chyba nigdy nie myślał i w którym bardzo trudno będzie mu odnieść sukces. Ale go szanuję, ma bowiem jedną cechę niezwykle rzadką u polityków, , a Bóg mi świadkiem, że poznałem ich bardzo wielu. Otóż gdy się z nim rozmawia, umie słuchać. Czy wyciąga z tego wnioski? Być może nie, zapewne nie ze wszystkiego, co słyszy, i bardzo dobrze, że tak robi.

Tabloidy zdyskredytowały go w oczach wielu Polaków. Twierdzi, że stoi na straży demokracji i prawa, a nie płaci alimentów na swoje dzieci.

– Od razu zapytam: czy ma wyrok za alimenty?! Nie ma! Są tylko oskarżenia polityczne. A ponadto – kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. A kamień rzucany przez tabloidy wzbudza we mnie niesmak.

Kijowski potwierdził, że zalega z alimentami i zamierza je spłacić. Nie ukrywa tego.

– Ważne, że chce z tych zobowiązań się wywiązać. Nie jestem zaślepionym wielbicielem Mateusza Kijowskiego, ale uważam, że KOD w tej chwili jest Polsce niezbędny. Nie znosiłem demonstracji, chodziłem na nie, szczególnie w latach osiemdziesiątych, ale nigdy tego nie lubiłem. Dzisiaj ta forma protestu także mnie odrzuca, ale chodzę na manifestacje KOD, bo uważam, że są równie potrzebne jak w czasach komuny.

Zasady demokracji naruszane są niemal w każdym kraju, u nas ten proces rozpoczął się podczas prezydentury Lecha Wałęsy tzw. falandyzacją prawa. Ale KOD i protesty pojawiły się dopiero teraz. Wiele osób twierdzi, że chętnie zapisałoby się do KOD i uczestniczyło w jego demonstracjach, gdyby komitet walczył nie tylko z PiS, a z wszystkimi politykami oraz organami władzy łamiącymi zasady demokracji.

– Powtórzę: skala łamania prawa jest dzisiaj zupełnie inna. Poza tym KOD nie protestuje przeciwko konkretnym rozwiązaniom, lecz w obronie Trybunału Konstytucyjnego. Z prezesem TK, prof. Andrzejem Rzeplińskim, nigdy się nie zetknąłem, ale jego poprzedników, Andrzeja Zolla i Jerzego Stępnia, znam bardzo dobrze. I to z jak najlepszej strony – jako ludzi niebywale uczciwych i szalenie kompetentnych. Słucham tego, co dzisiaj, jako prawnicy i ludzie doświadczeni, mówią na ten temat i całkowicie się z nimi zgadzam. W przeciwieństwie do gwiazdy PiS – byłego komunistycznego prokuratora Piotrowicza. On przypomina mi wrocławskiego prokuratora Kremisa, wsławionego walką z Solidarnością, który w stanie wojennym chciał, by mnie skazano na sześć lat.

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »