• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 7-8/ 2016 - Rozmowa

NAJSKUTECZNIEJ MANIPULUJE SIĘ LUDŹMI

 ZA POMOCĄ STRACHU

Z dr. hab. Bartoszem Bolechowem z Instytutu Politologii UWr., specjalistą ds. terroryzmu, o bombach w Polsce, teoriach spiskowych, języku nienawiści, ustawie antyterrorystycznej i III wojnie światowej rozmawia Stanisław Lejda

 

– Koniec maja 2016 był w Polsce wyjątkowo niespokojny. Bombiarz we Wrocławiu, anarchiści podkładający ładunki wybuchowe pod policyjne samochody w Warszawie, dwie serie alarmów bombowych w całym kraju. Media podały, że 27 maja odnotowano 351 ostrzeżeń o ładunkach wybuchowych. To wszystko przypadek?

– Nie wiem. Kanon metodologii poznania naucza, by szukać najprostszych wyjaśnień. A w tym wypadku o nie trudno. Ponadto nie zawsze najbardziej narzucająca się hipoteza w pełni wyjaśnia daną sprawę. Prowadząc zajęcia ze studentami, wybijam im z głowy teorie spiskowe, ponieważ zawsze można je dowolnie wymyślić i rozpowszechniać.

– W Internecie pełno jest sugestii – pojawiają się też w wypowiedziach opozycji – że za tymi wydarzeniami stoi obecna władza. Chce w ten sposób zyskać aprobatę dla ustawy antyterrorystycznej, która m.in. ograniczy niektóre prawa obywatelskie. Zgadza się pan z taką opinią?

– Nie należy się dziwić, że pojawiły się takie koncepcje. Każda teoria spiskowa jest tak skonstruowana, że pewne fakty do siebie pasują. Co więcej, argumenty są podane tak, by w żaden sposób nie udało się ich obalić. Spójrzmy na niedawny zamach w Turcji – kto za niego odpowiada? Starożytni Rzymianie w podobnej sytuacji stawiali pytanie: cui bono? kto na tym skorzystał? W przypadku Turcji możemy podstawić dowolny podmiot: prezydenta Erdogana, Państwo Islamskie czy Kurdów, i stworzyć teorię uzasadniającą, że korzysta na tym każda ze stron konfliktu. Dlatego tak trudno podobne przypadki rozwikłać. A jeśli chodzi o wydarzenia z końca maja w Polsce, można zaryzykować dowolną tezę.

– Jeśli zaufać teorii spiskowej, na zwiększeniu zagrożenia terrorystycznego w Polsce zyskać może także…

– …Władimir Putin, dla którego destabilizacja sytuacji w Polsce jest okolicznością pożądaną. Może też na tym korzystać opozycja, twierdząc, że wszystko to prowokacja Prawa i Sprawiedliwości, w kraju źle się dzieje, rząd nad tym nie panuje itd. Na tej samej zasadzie można powiedzieć, że rządzący sami te bomby podkładają, by przepchnąć ustawę antyterrorystyczną. Jak jest, nie wiem, bo skąd mógłbym to wiedzieć?

– Zasiadając w Komisji Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego, wie pan więcej niż tzw. Polak Zwyklak.

– Mogę się kierować jedynie intuicją, ponieważ nie mam dostępu do tajnych informacji operacyjnych i nie mogę stwierdzić, co jest sfabrykowane, a co nie. Tajne służby mają to do siebie, że często kreują rzeczywistość na rzecz politycznych mocodawców. Nie odważyłbym się jednak sugerować, że mamy do czynienia ze spiskiem czy prowokacją, chociaż nie dziwię się, że takie wyjaśnienia się pojawiają.

– Zacznijmy zatem od bombiarza. Nieudolnie tłumaczył, że podłożył bombę w autobusie dla okupu, ale wcześniej okupu od nikogo nie zażądał.

– Można tu budować rozmaite teorie. Ten człowiek mógł być np. mało stabilny psychicznie; jego działanie było wyjątkowo głupie i narażało go na bardzo poważne konsekwencje. Szansa, że cokolwiek by na tym skorzystał, była minimalna. Jak mówiłem, najlepsze są wyjaśnienia najprostsze, dlatego według mnie to człowiek niezbyt lotny, który nie przemyślał tego, co chciał zrobić. To przypadek, który można ewentualnie zakwalifikować do terroru kryminalnego, a nim się nie zajmuję.

A anarchiści?

– Ta historia wygląda na zupełną amatorszczyznę. Skąd wiadomo, że to anarchiści?

– Tak podają media, podobno zrobili to, bo nie znoszą obecnego rządu.

– Podejrzane jest to, że owi „anarchiści” nie cierpią obecnego rządu akurat w momencie, gdy przyjmuje on ustawę antyterrorystyczną. W ten sposób niejako potwierdzają, że władza ma rację: grozi nam terroryzm, opozycja zdziczała – nie przestrzega żadnych cywilizowanych zasad i ucieka się do podkładania bomb. Nie do końca w to wierzę, ale nie mam wystarczających danych, żeby podać wiarygodną wersję wydarzeń. Natomiast, jak wielu Polaków, przyznaję, że wygląda to dosyć osobliwie. Rząd, który według mnie nie jest szczególnie przywiązany do zasad demokracji konstytucyjnej i ma odchylenia autorytarne, próbuje przepchnąć ustawę antyterrorystyczną, która – mówiąc delikatnie – jest mocno krytykowana, bo jest zła. W tym samym czasie pojawia się zagrożenie zamachami terrorystycznymi, w dodatku amatorsko przeprowadzonymi i wymierzonymi bezpośrednio we władzę lub policję. Trudno się dziwić, że ludzie dorabiają do tego spiskowe teorie.

– W rządowym projekcie ustawy antyterrorystycznej nie widzi pan nic pozytywnego?

– Dobre jest to, że w ogóle ktoś chciał ją napisać. Eksperci oraz środowiska zajmujące się zagrożeniem terrorystycznym od lat na to naciskały. Na wszystkich gremiach i konferencjach poświęconych bezpieczeństwu państwa ciągle słyszałem, żeby wreszcie stworzyć ustawę ujednolicającą przepisy rozproszone w różnych aktach prawnych. W Polsce powinien funkcjonować skuteczny system antyterrorystyczny i dobrze, że nad taką ustawą w końcu zaczęto pracować.

– Jak ocenia pan jej założenia?

– Trudno o jednoznaczny osąd, ponieważ ona cały czas się zmienia i ewoluuje. Jej pomysłodawcy albo z czegoś się wycofują, albo do pewnych pomysłów wracają. Uważam jednak, że takie ustawy należy przyjmować, gdy nie ma bezpośredniego zagrożenia terroryzmem. Większość legislacji antyterrorystycznych przyjmuje się w najgorszym możliwym momencie, czyli tuż po aktach terroru. Wtedy najłatwiej przepchnąć wszelkie rozwiązania, zszokowana opinia publiczna zgodzi się na wszystko, byle zapewnić jej bezpieczeństwo.

Tak było np. w Stanach Zjednoczonych po 11 września 2001 roku…

– …także we Włoszech, Niemczech czy Wielkiej Brytanii – to dość powszechna praktyka. A kiedy pod presją tragicznych wydarzeń bardzo szybko wprowadza się do systemu prawnego niekoniecznie sensowne rozwiązania, to – jak pokazują badania – później nie udaje się z nich wycofać.

– Dlaczego?

– Ponieważ ten, kto spróbowałby tak zrobić, bierze na siebie odpowiedzialność za to, co stanie się, gdy po uchyleniu takiej legislacji nastąpią kolejne ataki. Opozycja rzuci mu się do gardła i powie: „Zmiękczyliście przepisy, macie krew na rękach!”. W demokracji konstytucyjnej procedura wprowadzająca do systemu prawnego obostrzenia ograniczające wolności obywatelskie, np. prawo do zgromadzeń, swobodę wypowiedzi itp., wymaga wskazania ku temu podstawy. Moim zdaniem najlepiej robić to wówczas, kiedy ludzie nie są sterroryzowani strachem. Kiedy bowiem zalegalizujemy już takie rozwiązania, to ci, którzy zechcą się z nich wycofać, muszą nas przekonać, że zagrożenia nie ma. A czegoś takiego nie da się w żaden sposób wykazać.

– Minister Mariusz Błaszczak podkreśla, że Polska nie jest w jakiś szczególny sposób zagrożona atakami terrorystycznymi. To dlaczego rząd tak się spieszy z tą ustawą? (została przyjęta przez parlament 10 czerwca br. – przyp. Red.). To sprzeczny przekaz: nie jesteśmy zagrożeni, ale dla bezpieczeństwa należy szybko przyjąć ustawę antyterrorystyczną.

– Bardzo sprytnie się ten problem przedstawia. Z jednej strony słyszymy: nie siejmy paniki, jest bezpiecznie. Ale jest bezpiecznie dzięki nam! Mamy wspaniale zorganizowane i dobrze wyszkolone służby strzegące bezpieczeństwa. Drugi przekaz jest następujący: w każdej chwili może zrobić się niebezpiecznie. Puszczając równolegle te dwa strumienie narracji, można w zależności od potrzeby przeprowadzić takie lub inne manewry w przestrzeni legislacyjnej. Nikt przecież nie powie: jesteście w stu procentach bezpieczni i tacy pozostaniecie. To niemożliwe. Obszar niepewności i potencjalnego zagrożenia będzie istniał zawsze. Dlatego uważam, że ustawa antyterrorystyczna powinna być efektem szerokiego kompromisu politycznego, ponieważ zawiera w sobie pierwiastki umożliwiające władzy przekraczanie uprawnień, kluczowych z punktu widzenia funkcjonowania demokracji konstytucyjnej oraz wolności obywatelskich.

– Co pana najbardziej w przygotowywanej ustawie niepokoi?

– To, że przyjmuje ją siła, która dominuje na polskiej scenie politycznej nie tylko prawnie, ale i bezprawnie, naginając prawo zgodnie ze swoimi oczekiwaniami lub potrzebami. Wspomniana ustawa zawiera zbyt obszerny katalog zdarzeń o charakterze terrorystycznym, które uruchomiają procedury antyterrorystyczne. Na przykład, jeśli zostanie zagubiona odzież robocza kogoś, kto pracuje w obrębie „infrastruktury krytycznej”, należy uruchomić procedurę antyterrorystyczną. A to może uderzać w konkretne interesy, np. opozycji, bo daje prawo do natychmiastowego rozwiązania imprezy masowej, zgromadzenia czy demonstracji. Zwolennicy tego zapisu tłumaczą, że jeżeli zostanie zgubiona odzież robocza pracownika kompleksu bezpieczeństwa, to ktoś może ją wykorzystać, żeby przeniknąć do systemu lub zaatakować infrastrukturę antyterrorystyczną.

– Potencjalne takie ryzyko istnieje.

– Nie sądzę, by było realne. Takie sytuacje można rozszerzać w nieskończoność. Przygotowywana ustawa w obręb terroryzmu wpisuje zbyt wiele możliwych zagrożeń. Zbliżamy się w ten sposób do rozwiązań tureckich, uważanych przez UE za fatalną legislację antyterrorystyczną, ponieważ wyjątkowo podatną na interpretacje. Jeden z tureckich ministrów powiedział, że terroryzm może czaić się wszędzie: także w wierszu, na transparencie czy w artykule dziennikarskim. Obawiam się przyjęcia u nas takiego toku myślenia. Rozwadnia on pojęcie terroryzmu, tworząc tak bardzo rozbudowany katalog zagrożeń, że może on wywołać konsekwencje o charakterze politycznym. Boję się, że polska ustawa antyterrorystyczna jest przyjmowana nie do końca po to, żeby skutecznie terroryzmowi przeciwdziałać, ale także w tym celu, żeby zarządzać oporem opozycji wobec władzy. To główny zarzut wobec tej ustawy.

W jednym z wywiadów poświęconych międzynarodowemu terroryzmowi powiedział pan, że w polskich mediach, a także u niektórych polityków jakby wyczuwało się żal, że u nas takich ataków nie ma. W ich mniemaniu świadczy to o nikłym znaczeniu naszego kraju – również dla terrorystów. I oto niespodziewanie zagrożenie nadeszło nie ze strony islamistów, a od własnych obywateli.

– Niestety, na terroryzm czasami patrzy się jak na czarnego luda, który wyskakuje nie wiadomo skąd i wynika z psychicznych zaburzeń, szaleństwa lub ekstremizmów.

– Jak zatem powinniśmy na terroryzm patrzeć?

– Jest efektem różnego typu działań, najczęściej o charakterze politycznym. Zwykle to sama władza wytwarza terroryzm jako skutek uboczny własnej niekompetentnej i krótkowzrocznej polityki. W większości przypadków terroryzm jest odpowiedzią na przemoc polityczną lub brak możliwości realizowania żywotnych interesów drogą legalną. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku lewacy czy anarchiści, którzy podkładali bomby, nie pojawili się znikąd. Problem tkwił w ówczesnym systemie politycznym. Przede wszystkim w tym, że opozycja nie funkcjonowała w parlamentach, opanowanych przez konglomeraty w postaci wielkich koalicji. Część ludzi poczuła się wypchnięta na margines systemu politycznego. Początkowe próby opozycji nie miały charakteru terrorystycznego. Dopiero bezsensowna reakcja państwa, czyli przemoc zastosowana wobec demonstrantów, część z nich rozpraszała, a część zepchnęła do podziemia. Tak funkcjonuje ten mechanizm. Zgodnie z nim, nasza polityka również może wygenerować terroryzm rodzimy. Dlatego nie ma większego sensu oglądać się na zagrożenie, jakie nadejdzie ze świata islamu, bo niewykluczone, że wytworzymy własną przemoc polityczną.

– Skąd się weźmie?

– Z polityki, która niestety polega na tym, że władza buduje sobie poparcie poprzez podziały. Te podziały stają się coraz głębsze, a towarzysząca im retoryka coraz ostrzejsza. Doszło do tego, że jedna ze stron wzywa nawet do wieszania zdrajców.

Obie strony konfliktu nie szczędzą sobie epitetów. Poprzednio mieliśmy zapowiedź wyrżnięcia pisowskiej watahy – podobne wypowiedzi z obu stron można by mnożyć.

– Takiej brutalizacji języka jak obecnie nie było.

– Twierdzi pan, że takiej agresji, jak dziś nie było, a przecież to w jej wyniku pięć lat temu w Łodzi zastrzelono polityka PiS-u.

– Nie sugeruję, że mamy do czynienia z manichejskim światem, gdzie jedna strona jest przepełniona miłością, a druga nienawiścią. Mówię, że obecna władza eskaluje konflikt i zaczyna opierać się na środowiskach niemających żadnych oporów przed nawoływaniem do przemocy. A historia i teoria pokazują, że od tego do przemocy prowadzi bardzo krótka droga – o wiele krótsza, niż się wydaje tym, którzy się ową retoryką posługują. Ta metoda jest skuteczna, by konsolidować elektorat, kiedy ten zaczyna się wahać czy rozpadać. Uważam, że władza nie może się zachowywać jak oblężona twierdza, a tak robi. Według niej istnieje pewien zasób ludzi o słusznych poglądach, czyli prawdziwych Polaków, natomiast wokół są sami wrogowie i zdrajcy. Taktyka oblężonej twierdzy zawsze prowadzi do tragedii, bo mobilizuje zwolenników obozu rządzącego przeciwko „wrogom”, którzy na niego naciskają. Tworzy się defensywną mentalność: jesteśmy jedynymi sprawiedliwymi, otoczonymi hordą barbarzyńców. Właśnie dlatego mamy tylu wrogów.

Nie tylko wewnętrznych, także zewnętrznych…

– Tak, okazuje się, że Unia Europejska i Rosjanie to wrogowie, Niemcy również, Amerykanie też są podejrzani – wszyscy oni nie mają pojęcia, o czym mówią i wtrącają się w nasze wewnętrzne sprawy. W kraju mamy opozycję, która jest zdradziecką targowicą. I ta retoryka zaczyna się rozpędzać. W pewnym momencie można utracić nad nią kontrolę. W latach trzydziestych ubiegłego wieku kanclerzowi von Papenowi wydawało się, że partia nazistowska to motłoch, który można wykorzystać dla swoich celów, a później odsunąć na bok. Myślał, że to pożyteczni idioci, którzy nigdy nie będą zagrożeniem dla systemu politycznego Niemiec. Jak widać, bardzo łatwo się przeliczyć. Jeśli uruchamiamy eskalację agresji w przestrzeni werbalnej, to zawsze znajdą się ludzie bardziej agresywni, którzy w końcu powiedzą: „Dobrze, a teraz przejdźmy do czynów”. Od wzywania do wieszania ludzi do rzeczywistego wieszania droga jest bardzo krótka, a jeszcze krótsza prowadzi od wieszania wrogów do bycia wieszanym. Kiedy raz wejdziemy na ścieżkę radykalizmu, nie będziemy w stanie z niej zejść. Już to obserwujemy: im władza mocniej lansuje radykalną, manichejską wizję – czyli my reprezentujemy dobro, a oni zło – tym mniejsze ma pole manewru oraz możliwość wycofania się z wojennej retoryki.

Odra 6/2016 - Wojciech Pestka

KS. ROMAN KOTLARZ – IKONA CZERWCA ʼ76

(w 40. rocznicę robotniczego protestu)

 

Wszystko zaczęło się od tych słów: Wysoki Sejmie! Ceny mięsa i jego przetworów proponujemy podwyższyć w sposób zróżnicowany. Najbardziej wzrosłyby ceny najszlachetniejszych asortymentów mięsa i wędlin, takich jak szynka, baleron, polędwica, kabanosy, kiełbasy suche i schab, których niedobór przy obecnym poziomie jest największy– w wieczornej relacji z obrad Sejmu zamieszczono fragmenty wystąpień premiera Piotra Jaroszewicza („Dziennik Telewizyjny” 24.06.1976).

 

Z dzisiejszej perspektywy te słowa brzmią niedorzecznie, wręcz surrealistycznie. Tak jak apel skierowany do społeczeństwa: Podanie do publicznej wiadomości terminu i zasad reformy na kilka dni przed wejściem jej w życie stanowi wyraz zaufania do społeczeństwa, wiary w poczucie godności i dyscypliny obywatelskiej. Rząd jest głęboko przekonany, że ludność nie zawiedzie tego zaufania.

 

Ulica 25-go Czerwca

Taką nazwę ulica nosi od 1989 roku. Gdy powstała, w drugiej połowie XIX wieku, nazwano ją ulicą Wysoką, w czasie wojny Wehrmachtstrasse, po jej zakończeniu 1-go Maja. W 1981 roku przy skrzyżowaniu z ulicą Żeromskiego postawiono kamień węgielny upamiętniający krzywdzonych i prześladowanych robotników. Mając na względzie dobro Ojczyzny naszej oraz prawo każdego człowieka do uszanowania godności osobistej postanawiamy przywrócić dobre imię zbezczeszczonym i skrzywdzonym ludziom pracy Ziemi Radomskiej i wszystkim, których niesprawiedliwość spotkała za okazanie różnorakiej pomocy pokrzywdzonym – napisano w akcie erekcyjnym. W kamień węgielny wmurowano urny z ziemią spod pomników Czerwca ’56 w Poznaniu i Grudnia ’70 w Gdańsku oraz zdjęcie księdza Romana Kotlarza, proboszcza z podradomskiej wsi, którego postać wówczas znana była tylko nielicznym.

Kiedy w programie wizyty papieża Jana Pawła II w 1991 roku w Radomiu znalazła się „modlitwa przy kamieniu”, uznano, że musi stanąć tu krzyż. Pospiesznie przeniesiono spod katedry krzyż z piaskowca, ufundowany w 1864 roku przez mieszkańców wsi Dzierzków, Gołębiów, Wola Gołębiowska i Zamłynie jako wotum dziękczynne za zniesienie przez cara Aleksandra II pańszczyzny. Ale w setną rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki, 14 października 1917 roku, słowa podziękowań dla cara, zastąpiono frazą z Uniwersału Połanieckiego: Lud wiejski zostanie pod opieką Rządu Narodowego, ma być wolnym, a własność posiadanego gruntu przez nikogo nie może być włościaninowi odjęta.

Podczas kolejnych okrągłych rocznic otoczenie kamienia węgielnego pod pomnik ludzi skrzywdzonych w związku z radomskim protestem 25 czerwca 1976 r. uzupełniano o następne tablice i pamiątkowe elementy. Właściwy pomnik do tej pory nie stanął.

 

Dygresje pod adresem ustroju

Ksiądz Roman Kotlarz urodził się 17 października 1928 w Koniemłotach koło Staszowa. Po „małej maturze” w Busku-Zdroju przeniósł się do Krakowa, gdzie po otrzymaniu w 1949 roku w IV Państwowym Liceum i Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza świadectwa dojrzałości wstąpił do Częstochowskiego Seminarium Duchownego, wtedy z siedzibą w Krakowie. W końcu czerwca 1952 przeniósł się do seminarium w Sandomierzu, gdzie 30 maja 1954 roku otrzymał święcenia kapłańskie.

Od samego początku sprawiał kłopoty. Komunistycznej władzy, a czasem przełożonym. Po raz pierwszy na represje władz naraził się podczas posługi kapłańskiej jako wikariusz w Szydłowcu. W dniu 25 grudnia 1955 r. ks. Kotlarz podczas wygłoszonego kazania w kościele krytykował nauczycielstwo szkół państwowych za ich przekonania światopoglądowe, nazywając ich między innymi – „bałwochwalcami” – pisał przewodniczący Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach do Kurii Diecezjalnej. Pismo w obronie księdza podpisało przeszło siedemset osób. Nie powiem: pracowity, zapalony, lecz swoim uporem doprowadził do tego, że dalej tu w Żarnowie pracować nie może… – to zdanie z listu proboszcza następnej parafii do biskupa z prośbą o jego przeniesienie. 20 maja 1959 roku przewodniczący Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej żądał od Kurii Diecezjalnej odwołania ks. Kotlarza z kolejnego zajmowanego stanowiska: W ostatnim czasie na terenie parafii Koprzywnica ze strony ks. Romana Kotlarza stwierdzono szereg szkodliwych wystąpień, które wytwarzają niepokój wśród miejscowej ludności i doprowadzają do skłócenia, kształtują opinię jakoby kierownictwo szkoły w Koprzywnicy i Inspektorat Oświaty PRN w Sandomierzu prowadziły walkę z religią oraz wypowiada różne złośliwe dygresje pod adresem obecnego ustroju i władz państwowych. Później był Mirzec, Kunów, Nowa Słupia, na koniec w sierpniu 1961 roku ostatecznie trafił do Pelagowa – wsi w pobliżu Radomia. Prócz typowych obowiązków duszpasterskich należało do niego posługiwanie chorym z Wojewódzkiego Zespołu Psychiatrycznego w Krychnowicach. Inspirowany przez władze komunistyczne konflikt wyznaniowy w pobliskiej Wierzbicy, w który zaangażował się ksiądz z Pelagowa, znów spowodował reakcję władz: w dniu 5 maja 1970 roku zostało wszczęte z urzędu postępowanie w sprawie szkodliwej dla Państwa działalności ks. Romana Kotlarza z Pelagowa.

 

Przerwy albo zakłócenia w pracy

W piątek 25 czerwca o godz. 7 rano odnotowano na terenie kraju pięćdziesiąt cztery przerwy albo zakłócenia w pracy – partyjna propaganda unikała słowa „strajk”. Wśród pierwszych protestujących zakładów był także radomski „Walter”. Robotnicy wydziału P-6 (636 osób) porzucili pracę już o 6 rano, godzinę później na wewnętrznym dziedzińcu był już tłum: strajkowały prawie wszystkie wydziały. Agresywna postawa dyr. Skrzypka, który zażądał powrotu robotników na stanowiska pracy, rozjuszyła robotników. Sforsowali bramę i wyszli na ulice Radomia. Po przyłączeniu się załóg innych państwowych przedsiębiorstw manifestujący około godziny 10 dotarli pod gmach KW PZPR na ulicy 1-Maja. O 11.00 władze Komitetu Wojewódzkiego zdecydowały się na rozmowy z protestującymi (w tym czasie przyłączyli się do nich robotnicy kolejnych zakładów) – do tłumu przemówił zastępca I sekretarza Jerzy Adamczyk. Dopiero o 12.30 (manifestujących przybywało) do zebranych zdecydował się przemówić I sekretarz KW PZPR Janusz Prokopiak, zapowiadając spełnienie postulatów i „decyzję Warszawy” w tej sprawie w ciągu dwóch godzin. Kiedy o 14.30 okazało się, że władze partyjne zostały ewakuowane, a do pacyfikacji strajkujących robotników przystąpiły oddziały MO i ZOMO, zdesperowany tłum podpalił budynek komitetu. Doszło do aktów grabieży, podpaleń, plądrowania sklepów. Władze brutalnie rozprawiły się ze strajkującymi.(...)

Odra 6/2016 - Piotr Gajdziński

SPOŁECZEŃSTWO PATRIOTYZOWANE

czyli

TWORZENIE NOWEGO POLAKA

 

Katolik i patriota. Wyznawca dumnych kart polskiej historii. Sceptyczny wobec Europy i świata z jego „nowinkami” w rodzaju gejów, równością kobiet i mężczyzn oraz poszanowaniem praw mniejszości. Zdystansowany wobec obcych, zdyscyplinowany i wpatrzony w majestat władzy – tak przedstawia się idealny Polak według rządzącej partii. Takiego Polaka Prawo i Sprawiedliwość tworzy.

 

Taki Polak, statystycznie, nie istnieje. Na razie. Ale właśnie taki jest PiS-owi niezbędny, bo tylko patriota w dziewiętnastowiecznym rozumieniu tego słowa, nieufny wobec świata katolik, zapewnia prawicy „rząd dusz” i wieloletnie panowanie. Więc PiS zrobi wiele, a może nawet wszystko, aby takiego Polaka stworzyć.

 

Naród zawiódł, trzeba go zmienić

Taki jest prawdziwy cel partii Jarosława Kaczyńskiego. Dalece ważniejszy niż podporządkowanie Trybunału Konstytucyjnego, sądów, dekomunizacja pomników i ulic, wprowadzenie programu 500+, ustawy frankowej czy planu Morawieckiego. To tylko wiodące do celu środki.

Śmierć Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej i późniejsze wydarzenia musiały u prezesa PiS wywołać refleksję nad ulotnością ludzkiego losu. Pieczołowicie budowana legenda brata – bohaterskiego męża stanu i charyzmatycznego wizjonera – nie została przez naród przyjęta przez aklamację. Spotkała się raczej ze sceptycznym odbiorem większości Polaków, znajdując odzew jedynie wśród sympatyków Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński musiał dojść do wniosku, że w tej sytuacji trzeba zmienić naród, odpowiednio go wychować, przyćmić zachwyt bogatą Europą i jeszcze bardziej przywiązać do Kościoła. To przekonanie tliło się w nim zresztą już dużo wcześniej – przynajmniej od momentu polskiej rewolucji 1989 roku. Choć Kaczyński i wielu innych działaczy PiS było prominentnymi politykami ostatnich 27 lat, to z rozmów z nimi, sądów nad III RP i postrzeganiem politycznych przeciwników, nietrudno wywieść wniosek, że czują się poszkodowani i wiecznie, z premedytacją, marginalizowani. Owszem, przegrywali wybory, owszem, naród ich odrzucał, ale był to rezultat „michnikowszczyzny” i najróżniejszych szachrajstw „obozu Okrągłego Stołu”, w tym również, oczywista oczywistość, fałszerstw. Trzeba więc było ten obóz, po pierwsze, odsunąć od władzy. Po drugie, trzeba go zmarginalizować. Po trzecie, najważniejsze, wychować „nowego Polaka”. Bo tylko on zapewni prawicy władzę na dziesięciolecia. I tylko naród złożony z „nowych Polaków” na taką władzę będzie zasługiwał.

 

Droga do historii

I tylko takie dzieło warte jest poświęceń. A więc Jarosław Kaczyński się poświęca. Oddał prezydenturę Andrzejowi Dudzie, choć jego zachowanie wobec obecnego prezydenta dowodzi, że mówiąc najdelikatniej nie bardzo tego polityka ceni. Tak „nie bardzo”, że dyskredytuje nawet sam urząd, choć jeszcze niedawno, gdy w Pałacu zasiadał jego brat, godność prezydenta wynosił pod niebiosa, jakby był on boskim pomazańcem. Ale prezes PiS, bez wątpienia wybitny polityczny gracz, u progu ostatniej kampanii prezydenckiej zdał sobie sprawę, że sam jest „niewybieralny”, nie zdoła wygrać z Bronisławem Komorowskim.

Do zwycięstwa potrzebna była antyteza prezesa PiS, czyli młody, wiecznie uśmiechnięty, „plastikowy” polityk, dobrze wypadający w mediach, obeznany i sprawnie poruszający się w świecie mediów społecznościowych. Tylko ktoś taki mógł trafić do młodszego elektoratu, a właśnie tam spoczywał klucz do zwycięstwa. Andrzej Duda miał jeszcze jeden atrybut niezbędny do roli, którą napisał dla niego prezes – był i pozostał niesamodzielny, pozbawiony wpływów w partii, czyli jak mawiają politycy, własnych „szabel”. To gwarantowało, że choć z silnym, pochodzącym z wyborów powszechnych mandatem, nie będzie odgrywał na scenie politycznej samodzielnej roli. I Duda nie zawodzi, dzielnie znosząc wszystkie afronty ze strony szefa PiS. Podobnie jest z premier Beatą Szydło, czyli – jak powiedział prezes w jednym z niedawnych wywiadów – „eksperymentem”. Na razie eksperyment się sprawdza, choć wyraźnie widać, że coraz bardziej wyczerpuje swoje możliwości. Ale Beata Szydło także zna swoje miejsce, a to z punktu widzenia celów Kaczyńskiego cecha najważniejsza. Decyzje i tak są podejmowane gdzie indziej, a cele strategiczne wyznacza lider partii. Dlatego gdy trzeba rozstrzygnąć kwestie naprawdę istotne, ministrowie i wicepremierzy nocną porą zajeżdżają na Żoliborz. I nie chodzi o to, że prezes PiS lubi pracować długo w noc, a premier Szydło do „sów” się nie zalicza…

Jarosław Kaczyński jak każdy polityk ma ambicję przejścia do historii. Nie jako premier czy prezydent, ale jako twórca „nowego Polaka”. Wówczas jego pomniki staną obok tych, które on teraz wybuduje dla brata. (...)

Odra 6/2016 -Zygmunt Bauman

WIEK NOSTALGII

Nostalgia, jak twierdzi Svetlana Boym, profesor literatur słowiańskich i literatury porównawczej na Uniwersytecie Harvarda, to poczucie straty i wykorzenienia, ale także romans z własną wyobraźnią. O ile w siedemnastym wieku nostalgię uznawano za uleczalną chorobę, którą szwajcarscy doktorzy radzili leczyć za pomocą opium, pijawek albo wyjazdu w góry, o tyle w dwudziestym pierwszym stuleciu przejściowa dolegliwość zmieniła się w nieuleczalną nowoczesną kondycję. Dwudziesty wiek rozpoczął się od futurystycznych utopii, ale zakończył się nostalgią.

 

Boym stawia tezę, że mamy dziś do czynienia z globalną epidemią nostalgii, namiętną tęsknotą za poczuciem więzi ze zbiorową pamięcią, pragnieniem ustanowienia ciągłości w sfragmentaryzowanym świecie i proponuje widzieć w tej epidemii mechanizm obronny w czasach przyspieszonego rytmu życia i gwałtownych wstrząsów historycznych. Ten „mechanizm obronny” sprowadza się w gruncie rzeczy do obietnicy odbudowania idealnego domostwa, która stanowi istotę wielu potężnych współczesnych ideologii, kuszących nas wizją porzucenia krytycznej refleksji na rzecz uczuciowej więzi. Boym  ostrzega jednak: Niebezpieczeństwo związane z nostalgią polega na tym, że myli ona często dom prawdziwy z wyobrażonym.

Pozwolę sobie zauważyć, że nostalgia należy do dość licznej rodziny związków uczuciowych łączących nas z „innym miejscem”, miejscem leżącym „gdzie indziej”. Ten rodzaj uczuć (a co za tym idzie, wszystkie pokusy i pułapki, jakie Boym przypisuje dzisiejszej „globalnej epidemii nostalgii”) to endemiczne i nieodłączne składniki ludzkiej kondycji znane nam co najmniej od – trudnego do dokładnego wskazania – momentu, w którym odkryliśmy, że nasze postępowanie jest kwestią wyboru i że – niejako naturalną koleją rzeczy – także świat w danej nam postaci jest tylko jednym z wielu możliwych światów: przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. W sztafecie historii „globalna epidemia nostalgii” przejęła pałeczkę po – globalizującej się stopniowo, lecz nieuchronnie – „epidemii frenetycznego postępu”. Sztafeta trwa jednak nadal, nieprzerwanie. Kierunek biegu, a nawet bieżnia, na której rozgrywane są zawody, mogą się zmieniać, ale sam wyścig nie ustanie. Franz Kafka w jednej ze swoich miniatur próbował wyrazić słowami ten wewnętrzny, nieposkromiony i nie dający się zagłuszyć nakaz, który kieruje naszym postępowaniem i który zapewne będzie to robił po wsze czasy:

 

Z daleka usłyszałem granie trąbki, zapytałem służącego, co to znaczy. Nie wiedział o niczym i nic nie słyszał. Przy bramie zatrzymał mnie i zapytał:

– Dokąd pan jedzie?

– Nie wiem – powiedziałem – byle dalej stąd, byle dalej. Tylko dalej, jedynie tak mogę osiągnąć swój cel.

– Znasz zatem swój cel? – zapytał.

– Tak – odparłem – powiedziałem przecież. Oddalić się stąd – oto mój cel.

 

Pięćset lat po tym jak Thomas Morus określił mianem Utopii odwieczne ludzkie marzenie o powrocie do raju lub ustanowieniu królestwa niebieskiego na ziemi, kolejna heglowska triada utworzona w wyniku podwójnej negacji wydaje się bliska dopełnienia. Najpierw perspektywy osiągnięcia szczęścia przez ludzkość przestano wiązać z określonym miejscem (topos) – konkretnym terytorium, polis, miastem lub suwerennym państwem rządzonym przez światłego i dobroczynnego władcę – poddano je więc stopniowo indywidualizacji, prywatyzacji i personalizacji (zrzucając obowiązek  poszukiwania szczęścia na poszczególne jednostki, które wzorem ślimaków miały teraz nosić swój dom na własnych plecach). Potem nadeszła pora, aby i te procesy uległy zanegowaniu przez to, co one same mężnie i niemal z powodzeniem starały się zanegować. Z tej podwójnej negacji Morusowej utopii – jej odrzucenia i późniejszego wskrzeszenia – wyłania się dzisiaj rodzaj  r e t r o t o p i i: wizji ulokowanej tym razem w utraconej/skradzionej/porzuconej, ale wciąż nieumarłej przeszłości, nie zaś, jak to było w przypadku utopii, owej dwukrotnie porzucanej poprzedniczki, we wciąż jeszcze nieobecnej, mającej dopiero nadejść przyszłości.

Z powodu powiększającej się przepaści między sprawczością a polityką – między faktyczną zdolnością skutecznego działania a możliwością decydowania o tym, co należy zrobić, przysługującą jeszcze niedawno suwerennemu państwu – pierwotna idea dążenia do szczęścia ludzkości poprzez projektowanie i budowanie społeczeństwa bardziej otwartego na ludzkie potrzeby i pragnienia stawała się coraz bardziej mglista. Zabrakło przede wszystkim instytucji zdolnej podjąć się tego gigantycznego zadania i potrafiącej sprostać jego fatalnej złożoności. Peter Drucker ujął to w sposób nader dosadny (być może zainspirowany ukutą przez Margaret Thatcher maksymą There Is No Alternative / „Nie ma innego wyboru”). Stwierdził on mianowicie, że nie ma już społeczeństw oferujących jednostkom idealne projekty społeczne, dlatego też nie należy dłużej oczekiwać zbawienia ze strony społeczeństwa. Ulrich Beck podsumował zaś lakonicznie, że w tej sytuacji każdy człowiek musi na własną ręką poszukiwać indywidualnych rozwiązań społecznie wytwarzanych problemów i stosować te rozwiązania na co dzień, korzystając z własnych, indywidualnych zasobów i talentów. Celem nie jest już ulepszenie społeczeństwa (to wszak zajęcie beznadziejne), ale poprawienie pozycji jednostki w zasadniczo niereformowalnym świecie. Zamiast wspólnych nagród za zbiorowy wysiłek włożony w reformy społeczne – indywidualne łupy wyszarpywane w bezwzględnej rywalizacji.  

Ta brzemienna w skutki transformacja przedstawiana była przez rządzących i przyjmowana przez obywateli jako wyzwolenie od surowych wymogów posłuszeństwa i dyscypliny należnych państwu w zamian za opiekę społeczną i ochronę. Dla sporej, coraz liczniejszej grupy osób to wyzwolenie okazało się jednak wątpliwym błogosławieństwem, zawierającym w sobie znaczną i stale rosnącą domieszkę przekleństwa. Utrapienia wynikające z obowiązków i ograniczeń ustąpiły miejsca nie mniej poniżającym, budzącym lęk i niepokój zagrożeniom towarzyszącym zadekretowanej odgórnie suwerenności. Podsycany przez konformizm lęk przed niezdolnością sprostania wymaganiom społecznym zastąpiła równie obezwładniająca obawa przed własną niezaradnością. W miarę jak stare lęki odchodziły w niepamięć, a nowe przybierały na sile i intensywności, awans i degradacja, postęp i retrogresja zamieniały się stopniowo miejscami – przynajmniej w przypadku rosnącej liczby mimowolnych szeregowych uczestników gry, w której skazani byli, zarówno w powszechnym, jak i własnym mniemaniu, na porażkę. Wszystko to sprawiło, że wahadło nastrojów i oczekiwań społecznych wychyliło się w drugą stronę: od gotowości inwestowania społecznych nadziei na poprawę indywidualnego i zbiorowego losu w niepewną i z oczywistych względów mało wiarygodną przyszłość do reinwestowania ich w mgliście zapamiętaną przeszłość, cenioną za rzekomą stabilność i wiarygodność.

To, co nazywam retrotopią, jest konsekwencją owej „negacji drugiego stopnia”, negacji negacji utopii. Także ona, w ślad za Morusem, wiąże wyobrażenie szczęścia z konkretnym, terytorialnie określonym i politycznie suwerennym miejscem jako solidnym fundamentem gwarantującym niezbędne minimum stabilności, a więc także satysfakcjonujący poziom osobistego bezpieczeństwa. Retrotopia różni się jednak od  utopii tym, że uznaje, wchłania i przyswaja erraty i korekty wprowadzone w okresie negacji klasycznych utopii: zastępuje ideę „ostatecznej doskonałości” przekonaniem o niefinalności i przyrodzonej tymczasowości wszelkiego ładu, dopuszczającym możliwość (a nawet potrzebę) nieograniczonego łańcucha dalszych zmian, które klasyczna utopia a priori delegitymizowała i wykluczała. W zgodzie z duchem utopii retrotopia czerpie natomiast natchnienie z odwiecznej nadziei pojednania bezpieczeństwa z wolnością¸ którego nie osiągnięto ani w klasycznej wersji utopii, ani w projektach opartych na jej negacji.(...)

Odra 6/2016 - Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

NIEZGODA NA NIEPAMIĘĆ

 

 Pozornie reportaże pisane przez Małgorzatę Szejnert, te gazetowe sprzed lat, i te książkowe pisanie dziś, niewiele łączy. Bo co może łączyć reportaże z tygodnika „Literatura” powstające na początku lat siedemdziesiątych i książki tworzone pół wieku później? Przecież nie temat. Bo co może mieć wspólnego mały realizm Peerelu z amerykańską wyspę z widokiem na Manhattan, gdzie miliony ludzi z Europy Wschodniej przechodziły ostatnią weryfikację przed nominacją na obywateli nowego świata? Co łączy panie ze stołówki gdzieś w Polsce, obsługującej każdego dnia 14 tysięcy ludzi, z plażami Zanzibaru, gdzie luksusowe hotele z prywatnymi kawałkami oceanu wyparły żółwie, które przez wieki właśnie tam składały w piasku jaja? Co wreszcie wspólnego ma Polesie z ofiarami stalinowskich oprawców, pogrzebanymi na Służewcu? /lead/

 

Można, wydawałoby się, szukać analogii między Śląskiem a Polesiem, skoro obie krainy położne były na obrzeżach II Rzeczypospolitej, obie ówczesna Polska traktowała nieufnie i z poczuciem wyższości. Ale co może mieć wspólnego Śląsk przeżywający czas przemysłowej rewolucji przełomu XIX i XX wieku z Polesiem, gdzie przemiany cywilizacyjne odbijały się echem tak słabym, że niemal niesłyszalnym.

 

NIEZGODA NA NIEPRAWDĘ

A przecież łączy wszystkie te teksty coś więcej niż tylko osoba autorki. Scala je niezgoda. Niezgoda na kłamstwo, na hipokryzję, obojętność, zapomnienie. Mówiąc najogólniej: niezgoda na milczenie. I przemilczanie.

Ma ta niezgoda formy bardzo różne. Czasem, jak w Peerelu, jest walką z cenzurą, sprzeciwem wobec ukrywania prawdy za fasadą słów i haseł próbujących zaklinać rzeczywistość. Czasem ma wymiar walki Antygony o przywrócenie pamięci o pomordowanych i pogrzebanych w tajemnicy w nieoznakowanych grobach akowcach, jak w książce Śród żywych duchów. Innym razem to zwykła niezgoda na niepamięć. Na znikanie niepostrzeżenie z naszej pamięci ludzi, wydarzeń i miejsc, które były częścią naszej historii, ważnym elementem przeszłości, a tymczasem odchodzą w niebyt w ciszy, bez żalu, bez pożegnania.

Książki Małgorzaty Szejnert o Śląsku czy Polesiu byłyby jak wpisy na czerwonej liście zwierząt ginących i zagrożonych wyginięciem, gdyby ktoś podobną listę dla nich utworzył. Oczywiście nie ma żadnej pewności, czy istnienie takiej księgi powstrzymałoby proces ginięcia. Zapewne nie, ale przynajmniej zachowałaby ona pamięć o znikających kawałkach mozaiki składających się na obraz świata.

W stanie wojennym, gdy trwał aktorski bojkot telewizji, Małgorzata Szejnert opublikowała książkę Sława i infamia, wywiad-rzekę z profesorem Bohdanem Korzeniewskim, krytykiem i historykiem teatru, której tematem była kolaboracja polskich aktorów z okupantami w okresie II wojny światowej. Mały przypis do wielkiej debaty na temat tego, czy w narodzie bohaterów byli też kolaboranci. Niezgoda na niczym nieuzasadnione dobre samopoczucie wielu ludzi.

Debata odbywała się na najwyższym diapazonie, ale Małgorzata Szejnert sięgnęła po szczegół. Bo reporter jest właśnie od dostrzegania szczegółów, od opisywania świata rozłożonego na drobne kawałki, przez które widać równie dobrze.

 

REPORTAŻ CZYLI SZCZEGÓŁ

Reportaż zawsze zaczyna się od szczegółu. Pozornie banalnego, niezwracającego uwagi, obok którego zwykle przechodzi się obojętnie. A przecież bez tego szczegółu być może nie byłoby opowieści w ogóle.

Tak było w Peerelu. W ustroju, który najbardziej bał się uogólnień, bo w uogólnieniach trzeba było wskazać przyczyny zła dziejącego się wokół. Ale pozwalał, świadomie, a może po prostu z bezradności, sięgać do drobiazgów, wydarzeń mało ważnych, nieistotnych z punktu widzenia mechanizmów historii. Aż tu nagle okazywało się, że w tych drobiazgach odbija się rzeczywistość, widać w nich, jak pod mikroskopem, równie dużo, a być może nawet więcej. I nie zawsze trzeba sięgać aż do mechanizmów systemu, żeby zrozumieć zasadę jego działania. Jeśli więc dziś możemy powiedzieć, że Peerel został w miarę porządnie opisany, to nie dzięki publicystyce, nawet tej próbującej ezopowym językiem przemycać prawdę o rzeczywistości, ale właśnie dzięki reporterom i reportażom. Bo kiedy już się ukazały, było za późno, by protestować.

Wtedy Małgorzata Szejnert zaczynała. W czasach dla dziennikarstwa, także dla reportażu oczywiście, trudnych, choć paradoksalnie to właśnie wtedy polski reportaż rozkwitł. W okresie, kiedy równie ważne było to, o czym reporter napisał, jak i to, o czym nie napisał, ale nie napisał tak, że czytelnik to „nienapisanie” dostrzegł. Cytowane przez reporterkę słowa zwykłych ludzi, że prawda nie zawsze jest potrzebna, że nie można domagać się, by ludzie byli tak całkiem uczciwi i sprawiedliwi, bo to tylko wywołuje konflikty, brzmiały zabawnie, czasem groteskowo. Kiedy jednak czytelnik uzmysławiał sobie, że to samo, może tylko ubrane w nieco inne słowa, słyszy z najwyższych partyjno-rządowych ust albo czyta na łamach partyjnych organów, kończyła się groteska, było to zbyt przerażające. Ale od uświadomienia sobie hipokryzji ustroju zaczynał się jego rozkład.

Pierwsze reporterskie książki Małgorzaty Szejnert: Borowiki przy ternpajku, Ulica z latarnią, Niespokojnie tu i tam, zbierające teksty publikowane wcześniej w „Polityce” i „Literaturze” były zapisem tej peerelowskiej codzienności. Ich wybór ukazał się niedawno zebrany w jednej książce, zatytułowanej My, właściciele Teksasu. (...)

 

Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 5/2016- Pietro Citati

Pietro Citati

 

TEN PARANOICZNY ROBESPIERRE

 

MAXIMILIEN-MARIE-ISIDORE ROBESPIERRE, urodzony w Arras w 1758 roku, był, jak pisze Peter McPhee[1], najbardziej uwielbianym i znienawidzonym człowiekiem francuskiej rewolucji. W wieku trzydziestu jeden lat zjawił się w Wersalu, a potem w Paryżu. Miał czarną wełnianą kurtkę, jedwabną i satynową kamizelkę, trzy pary spodni, sześć koszul, sześć kołnierzyków, sześć chusteczek, trzy pary pończoch, jedną parę zniszczonych butów. Dbał bardzo o swój wygląd i swoją perukę. Mógł jednak przejść niezauważony. Był niewysokiego wzrostu, nawet jak na swoje czasy, miał bladą i ospowatą twarz, słaby wzrok i nosił niekiedy dwie pary okularów. Niekontrolowany nerwowy tik szpecił mu oczy i usta.

Nawet monarchistyczna prasa podziwiała jego moralną niezłomność – był Nieugiętym, Nieprzekupnym, Skarbem ludu, ucieleśnieniem cnoty w historii. Przeciwnicy usiłowali przejrzeć ten szlachetny pozór. Nieznany rywal pisał: Twój oddech zatruwa czyste powietrze, którym oddychamy, mrugające powieki wyrażają mimowolnie nikczemność twojej duszy. Inny wróg utrzymywał, że Robespierre był człowiekiem okrutnym, smutnym, porywczym, nieprzystępnym, zawistnym o sukces przyjaciół; miał nieprzyjemny wygląd, przypominał kota, którego podstępny wzrok budzi strach. Spójrzcie na niego – powiedział pewien deputowany – nie wystarcza mu, że jest panem sytuacji. Chce jeszcze być Bogiem. Niektórzy wyobrażali sobie, że jest Mesjaszem, któremu Bóg obiecał powszechną zmianę. Inni twierdzili, że ta aura Mesjasza jest do gruntu fałszywa. Niemal dla wszystkich, przyjaciół i wrogów, Robespierre był kimś wyjątkowym, prawdziwym tyranem pośród setek przeciętnych członków Konwentu; wydawało się, że opuścił strony napisane przez Tacyta.

 

ARRAS, JEGO RODZINNE MIASTO, nazywane było „miastem stu iglic”, bastionem wiary, ośrodkiem władzy kościelnej. W październiku 1769 roku, w wieku jedenastu lat, Robespierre znalazł się po raz pierwszy w Paryżu. Wjeżdżając do miasta, zobaczył wąskie, brudne, cuchnące ulice, brzydkie poczerniałe domy, poczuł odór hal. Został przyjęty do słynnej szkoły, kolegium Ludwika Wielkiego, gdzie uczył się z pasją i uporem, nigdy nie tracił ducha, wyróżniał się spośród kolegów. Nauka była jego Bogiem. Mówił niewiele: tylko wtedy, kiedy inni gotowi byli go słuchać, zawsze tonem zdecydowanym i pewnym siebie. Chociaż był rozpaczliwie spragniony pochwał, przyjmował je z chłodnym i skromnym wyrazem twarzy. Przeczytał Etykę Arystotelesa, Żywoty sławnych mężów Plutarcha, Wergiliusza, Cycerona, Tytusa Liwiusza, Tacyta, a przede wszystkim Rousseau: Emila, Umowę społeczną, Nową Heloizę.

Od Rousseau nauczył się słowa: cnota, które przez resztę życia wymawiał i pisał miliony razy. Sądził, że jest „mężem cnotliwym”, powołanym do tego, by stworzyć państwo oparte na cnocie; musiał sprawić, by świat głęboko się odrodził, powołać do życia nową zbiorowość. My – pisał – chcemy ładu, w którym wszystkie niskie i okrutne namiętności trzymane będą na uwięzi, a prawodawstwo obudzi wszystkie namiętności szlachetne i dobre. Chcemy zastąpić egoizm moralnością, honor uczciwością, zwyczaj zasadami, tyranię mody imperium rozumu, wszystkie wady i śmiesznostki monarchii wszystkimi cnotami i wspaniałościami republiki.

 

PRAKTYKOWANIE CNOTY było straszliwie trudne. Można było do niej dojść tylko poprzez terror: skazując, torturując, a szczególnie posyłając na śmierć wrogów ludu.

Podczas rewolucji, pisał, głównym motywem działania rządu jest zarazem cnota i terror: cnota, bez której terror jest zgubny, terror, bez którego cnota jest bezsilna, terror, który jest sprawiedliwością, surową, nieugiętą sprawiedliwością. Podkreślał też: My możemy być dobrzy tylko wtedy, kiedy za każdym naszym słowem, za każdym naszym czynem kryje się rzeczywistość, cień, straszliwa melodia gilotyny.

Cnota potrzebowała jeszcze jednego pomocnika: religii. Robespierre żywił głęboki szacunek do religii, widział w niej wspaniałe tło, na które można było rzutować własną egzystencję. W ciągu całej swojej działalności politycznej, nawet kiedy wydawał się bliższy radykalnym poglądom, przeciwstawiał się kategorycznie wszelkim pomysłom „dechrystianizacji”. Wychwalał doktrynę Chrystusa i był przekonany, że kres królestwa przesądów jest już bliski. O ile to było tylko możliwe, unikał atakowania Kościoła. Kiedy 25 listopada 1793 Komuna Paryska postanowiła zamknąć wszystkie kościoły w stolicy, wygłosił pełne pasji przemówienie, podkreślając, że Konwent nie pozwoli na prześladowanie duchownych. Gdyby Bóg nie istniał – powiadał – trzeba byłoby go stworzyć. Kult Najwyższej Istoty, który głosił w ostatnim okresie swojego życia, odwoływał się zarówno do Kościoła ludowego, jak i „oświeconego”.

 

W 1789 ROKU, PO ZDOBYCIU BASTYLII, Robespierre zaczął wygłaszać pochwałę rewolucji. Arystokracja umiera – mówił – ale jej przedłużająca się agonia nie przebiega bez konwulsji. Został członkiem klubu jakobinów, w którym przemawiał bez ustanku, z chłodną furią. Został wybrany wiceprzewodniczącym, a następnie przewodniczącym Konwentu: był pierwszym deputowanym V arrodissement, przed Dantonem i Desmoulins, wszedł do Komitetu Ocalenia Publicznego, który całkowicie zdominował na wiosnę 1794. We wrześniu 1792 roku poparł obalenie monarchii i ogłoszenie republiki. Zaczyna się panowanie równości, oznajmił.

W Paryżu rozpoczęły się egzekucje. Podczas gdy obce wojska przekraczały granice, pospiesznie zwołane trybunały ludowe skazały na śmierć tysiąc dwieście osób; zabito członków gwardii szwajcarskiej, buntowników w Wandei, aresztowano i zgilotynowano wielu deputowanych żyrondystów. 3 grudnia 1792 roku Robespierre oświadczył: Nienawidzę kary śmierci. Nie żywię do Ludwika XVI ani miłości, ani nienawiści; nienawidzę jedynie jego nikczemnych czynów. Ludwik musi umrzeć, gdyż trzeba, by ojczyzna żyła. Miesiąc później król został skazany na śmierć, a 21 stycznia wstąpił na szafot, tak jak wkrótce potem Maria Antonina.

Wyroków skazujących było coraz więcej: Hébert, Danton, Desmoulins i ich zwolennicy. W kwietniu 1794 roku sześć tysięcy oskarżonych zapełniło paryskie więzienia; osiemdziesiąt tysięcy w całej Francji. Dwa miesiące później sześćdziesiąt osób, oskarżonych o zamiar zabicia Robespierre’a, zaprowadzono w czerwonych koszulach grupami na szafot: czerwone koszule wskazywały na ojcobójców, winnych podniesienia ręki na „ojca” rewolucji. Wyroków śmierci przybywało bez ustanku: trzydzieści osiem dziennie w czerwcu 1794 roku. Gilotynowano osoby, które w innych czasach skazane zostałyby na kilka tygodni więzienia. Robespierre nie lubił przemocy: budziło w nim grozę pozbawianie kogoś życia; nienawidził enragés, takich jak ksiądz Roux, a szczególnie Fouché, przez którego Lyon spłynął „strumieniami krwi”. A przecież on był przyczyną sprawczą przemocy. Terror był straszliwy, nie mogła wszakże istnieć – tak sądził – rewolucja bez terroru.

 

ROBESPIERRE BYŁ SŁABYM CZŁOWIEKIEM, nie mógł znieść straszliwej sytuacji, którą sam sprowokował. Odkrywał wszędzie spiski, intrygi, rzeczywiste i wymyślone knowania, nawet wśród jakobinów i tak zwanych górali zasiadających za jego plecami w Zgromadzeniu. Był przekonany, że zewnętrzni i wewnętrzni wrogowie rewolucji są z sobą w zmowie. Kiedy nastąpił zamach na jego życie, w maju 1794 roku, jego umysł uległ zmąceniu. Wygłosił pełną ekscytacji mowę w Konwencie, w której wydawał się pewny swojej bliskiej śmierci. Stawał się coraz bardziej ponury i podejrzliwy. Potrafił mówić jedynie o zabójstwach, i jeszcze o zabójstwach, tylko i wyłącznie o zabójstwach. Bał się, że zabije go jego własny cień. Utracił zdolność sądzenia, niegdyś tak przenikliwą. Uważał, że wszystkie lata po 1789 – cała rewolucja – nie były niczym innym jak „okrutnym spiskiem”.

Rozchorował się: niewiele brakowało, by umarł. Krążyły pogłoski o tym, że próbowano go otruć. Kiedy ukończył trzydzieści cztery lata, był fizycznie, emocjonalnie, intelektualnie wyczerpany. Paul Barras, który dobrze go znał, napisał: Zgasłe, krótkowzroczne spojrzenie obserwowało nas bacznie. Twarz była widmowo blada z zielonkawym odcieniem. Zaciskał i otwierał nieustannie dłonie w rodzaju nerwowego tiku i również ramionami oraz szyją wstrząsało konwulsyjne drżenie. W lipcu 1794 powiedział do przyjaciela: Jestem najnieszczęśliwszym z ludzi.

 

26 lipca 1794 ROKU OGŁOSIŁ, że zawiązał się przeciw niemu definitywny spisek. Nie potrafił odróżnić odmiennego zdania od zdrady. Wówczas nawet jakobińscy deputowani – jego deputowani – doszli do przekonania, że śmierć ich przywódcy jest „konieczna”. Kiedy wszedł na trybunę, nie dały mu dojść do głosu okrzyki: „Precz z Robespierrem! Precz!”. Jeden z deputowanych twierdził, że szpiedzy Robespierre’a śledzą w każdej chwili członków Konwentu, inny zażądał wyraźnego aktu oskarżenia przeciwko niemu, Robespierre zaś zawołał: Skażcie mnie na śmierć! Konwent nakazał aresztować Robespierre’a, Saint-Justa i innych jego zwolenników, których zamknięto w oddzielnych więzieniach.

Dzień później Robespierre próbował się zabić, strzelając do siebie z pistoletu. Kula wybiła mu zęby i rozerwała szczękę. Znaleziono go w opadających pończochach, rozpiętych spodniach i zakrwawionej koszuli. Kiedy został skazany na śmierć, poprosił o pióro i papier, żeby móc zapisać swoje ostatnie myśli. Odmówiono mu. Gilotyna została przeniesiona na place de la Révolution, od strony Tuileries. Wykonano wyrok na dwudziestu jego zwolennikach. Robespierre był dwudziestym pierwszym. Ledwo udało mu się wejść po schodkach na szafot, głowę miał owiniętą brudną i zakrwawioną szmatą. Kiedy kat zerwał mu ją, dolna szczęka Robespierre’a odpadła całkiem od twarzy i znalazła się na ziemi.

Został pochowany we wspólnym grobie na cmentarzu Errancis. Stało się to 10 thermidora, czyli 28 lipca 1794 roku. Terror się skończył, pożerając tego, kto go wymyślił.

Pietro Citati

Przełożyła Joanna Ugniewska

 

„Corriere della Sera”, 19 lutego 2016



[1] McPhee, Robespierre. A Revolutionary Life, Yale University Press 2012, przekład włoski Luki Fontany, Robespierre. Una vita rivoluzionaria, il Saggiatore, Milano 2015 (przyp. tłum.).

Odra 5/2016 - Marek Orzechowski

Od Red. Podczas trzech zamachów terrorystycznych 22 marca na brukselskim lotnisku w Zaventem zginęły 32 osoby, co najmniej 316 zostało rannych. Śmierć poniosło także 3 zamachowców samobójców. Marek Orzechowski, wieloletni korespondent polskiej prasy w Brukseli, tylko w ostatnim roku startował i lądował z Zaventem 72 razy. Mieszka niedaleko lotniska, w Schaerbeek, zamieszkanej przez islamistów dzielnicy, skąd pochodzili zamachowcy. Jego artykuł, który publikujemy, to kolejny głos w toczącej się w Unii Europejskiej dyskusji na temat polityki wobec imigrantów ze świata islamu, skutków europejskiej otwartości i porażki programu asymilacji.

 

Marek Orzechowski

 

NIE ZABIJAJCIE MNIE

 

Zadziwiające, jak cisza jest dyskretna. Kiedy nic wokół się nie dzieje, nawet jej nie zauważamy, niewiele o niej myślimy, obojętniejemy na nią. A przecież nasz świat wypełniony jest dźwiękowym chaosem. Nawet wtedy, kiedy wszystko normalnie funkcjonuje: na przykład lotnisko.

13.6

Po zamachu terrorystycznym 22 marca na międzynarodowym lotnisku w Zaventem w Brukseli nic nie funkcjonowało normalnie. Mieszkamy nieco na skraju miasta, na południe od areoportu, w prostej linii pięć kilometrów, samochodem nieco dalej, siedem, ale i tak blisko. Kiedy nie ma korków, jadę na lotnisko dziesięć minut, kiedy są – nawet i godzinę, ale i tak jestem w lepszej sytuacji od innych. Ci z centrum, południa i przede wszystkim zachodu czasem tkwią w samochodach i po dwie godziny.

W ostatnim roku startowałem i lądowałem w Zaventem 72 razy, wychodzi więc średnio, że co 5 dni. Większość odlotów, jak zwykle, odbywa się rano. Między siódmą a dziewiątą panuje największy ruch. Obudziła się Europa i już niecierpliwie czeka na spieszących się do niej podróżnych, zza Atlantyku dolatują wielkie transkontynentalne olbrzymy. Bary i kawiarnie wypełnione po brzegi. Kolejki do security check. Jak wszędzie na wielkich lotniskach.

 

Zaspani, bezbronni, bezradni

Przez Zaventem przewija się rocznie 23 miliony pasażerów; każdego dnia tygodnia, poza weekendami, prawie 100 tysięcy. Sporo turystów, większość z 9 milionów, którzy rocznie odwiedzają miasto, przylatuje właśnie na Zaventem. Ale oni z reguły nie wybierają porannych samolotów. Te wchłaniają wszystkich, którzy lecieć muszą. Albo uwalniają ze swoich przepastnych kabin tych, którzy przylecieć musieli. Unia Europejska, Rada Europejska, Parlament Europejski, NATO, trzysta ambasad, paneuropejskie instytucje, międzynarodowe, globalne koncerny, media, a przecież nie brakuje też samych Belgów – jest komu do Brukseli przylatywać i komu z niej odlatywać… I tak każdego dnia. Aż do 22 marca. Terroryści wysadzili się w hali odlotów, niedaleko stanowisk odpraw 2-6, gdzie „checkowani” są podróżni Lufthansy, Brussels Airlines, LOT-u. W miejscu, gdzie rankiem, nieco jeszcze zaspani, dopinają ostatnich rzeczy, by za chwilę pobiec w stronę security checks i gates. Tam, gdzie są najbardziej bezbronni i bezradni.

Moment, kiedy wysiada się z samochodu, przekracza z bagażem próg hali odlotów w głównym terminalu, szybko spogląda na tablicę departure time, aby znaleźć potwierdzenie, że samolot czeka – zawsze niesie ze sobą dreszcz nieokreślonej Reisefieber. Oto jeszcze krok, jeszcze kilka metrów, i znów oddamy się we władanie losowi. Wśród tych, którzy jak my przechodzą na lotnisku pożegnalną procedurę, są gdzieś już nasi współpodróżni. Nie wiemy jeszcze, z kim będziemy lecieć, z kim połączymy nasz los, ale oni już są, i podobnie jak my, też nie myślą za bardzo o tym, czy samolot jest sprawny i czy doleci do celu. Kiedy już w nim siedzimy, drzwi zostały zamknięte, silniki uruchomione, nie mamy już wyjścia. Ci obok, przed nami i za nami, przez najbliższe dwie, trzy godziny podzielą nieodwołalnie nasz los. Przynajmniej nie będziemy sami. O tej wymuszonej wspólnocie po wylądowaniu szybko jednak zapominamy i ustawiamy się w tłocznej, mało sympatycznej kolejce w przejściu samolotu, aby czym prędzej go opuścić. Zawierzyliśmy mu swój los, ale teraz nie chcemy z nim mieć nic wspólnego. Ludzie są wówczas bardzo niecierpliwi, spieszą się, chcą jak najszybciej opuścić kabinę, jakby za chwilę samolot miał znów ponieść ich bez pytania w przestworza. Tylko na twardej ziemi, znów z bagażem w ręku, gdzieś w zakątku duszy pojawia się cicha wdzięczność, że i tym razem dolecieliśmy szczęśliwie do celu.

 

Żeby znów latać, trzeba zapomnieć

Kwadrans przed ósmą 22 marca na podjeździe przed halą odlotów, wejście A, zatrzymała się taksówka, z której wysiadło trzech mężczyzn. Jedna z kilkudziesięciu, jakie w tych napiętych minutach szybko podjeżdżają, aby wysadzić pasażerów i ich bagaże. Policja pilnuje, aby czynność ta trwała tylko tyle, ile trzeba. Wszyscy się spieszą, nikt nie patrzy na innych. Za progiem hali, między wózkami z bagażami, ostatnie pocałunki i pożegnania. Trzy wózki prowadzone przez mężczyzn w średnim wieku wiozły śmierć. Gdyby nie lotniskowe kamery, nigdy nie poznalibyśmy ich twarzy, nie zobaczylibyśmy tych, którzy przyjechali tu bez biletów, za to z bombami, aby nas zabić. Kamery rejestrują wszystkich, ale kiedy już się ta straszna rzecz stanie, łatwiej z tysięcy twarzy wyłowić zabójców niż ich ofiary. Więc to my umieramy anonimowo, nie oni.

Pierwszy samolot z brukselskiego lotniska Zaventem podniósł się dwunastego dnia po zamachach w niedzielę 3 kwietnia, gdzieś koło południa, i jak zwykle przeleciał nad naszymi dachami. Pomruk jego silników wypowiedział nieodwołalnie wielodniową ciszę. I to tak niespodziewanie, że wreszcie ją zauważyliśmy. Kiedy spojrzałem w górę, airbus Brussels Airlines powoli znikał w chmurach. Wraz z nim odgłosy jego silników. Po latach mieszkania niedaleko lotniska huk startujących samolotów nadal pozostaje niemiły, ale miłosiernie omija już nasze uszy. Jednak tym razem dźwięk spokojnego rytmu silników unoszących samolot do nieba wpadł do nich niczym odgłos radości z ust wyczekiwanego od dawna serdecznego przyjaciela. Po raz pierwszy nie był intruzem. Był odgłosem życia. Znów latają, więc żyją.

Tego dnia, w niedzielę, odleciały tylko trzy samoloty. Kilka dni później było ich trzydzieści, potem ma być sto. Być może potrwa jeszcze rok, zanim Zaventem odnajdzie stary rytm, a właściwie nowy, ponieważ wszystko się na nim zmieni. Ludzie i technika. Najszybciej pójdzie z nami, pasażerami. Większość z nas nie będzie miała wyjścia, będzie musiała latać. Żeby latać, nie będzie pamiętała. Trzeba będzie tę straszną traumę zostawić w domu. To tam będziemy pamiętać, nie na lotnisku. Inaczej nikt tu nie przyjedzie, nikt nie wsiądzie do samolotu. Ale kiedy już się na lotnisku pojawimy, będziemy chcieli z niego szybciej odlecieć i prędzej wyjść po przylocie. I będziemy sami. Nikt już nie będzie na nas czekał, lotnisko będzie dostępne tylko dla pasażerów. Ale latać będziemy, tak jak nadal chodzimy do kina, restauracji, jak nadal wsiadamy do metra. Po raz kolejny, życie znów wygra ze śmiercią.

 

Marzenia na twardej ziemi

Terrorystyczny atak w Zaventem nie tylko sparaliżował samo lotnisko, ale ma poważne i długofalowe konsekwencje dla gospodarki miasta i kraju, dla ich infrastruktury gospodarczej i społecznej, mobilności, a jego destrukcyjna siła razi sieć międzynarodowych powiązań i odczuwana jest w odległych punktach i miejscach na całym świecie. Aeroport w Brukseli zatrudnia dwadzieścia tysięcy osób, zarabia dziennie pięć milionów euro, ma istotny udział w dochodzie narodowym kraju. Rocznie obsługuje dwadzieścia trzy miliony pasażerów, prawie trzysta tysięcy startów i lądowań. Rozmiary ostatniego dramatu, których jeszcze nie znamy, pomogą zilustrować dane z roku 2002, kiedy po zamachach w Nowym Jorku we wrześniu 2001 – dziesięć tysięcy kilometrów od Brukseli – natychmiast w Zaventem spadła liczba podróżujących: z dwudziestu jeden do czternastu milionów. Teraz będzie jeszcze gorzej.

Rok wcześniej oddano do użytku specjalny kolektor, łączący dwa terminale, obiekt, jak to często bywa w Belgii, częściowo surrealistyczny. W ciągu najbliższych dziesięciu lat lotnisko planowało kolejne inwestycje rzędu miliarda euro. Zaventem miało stać się lotniskiem marzeń. Teraz wraca z tej odległej krainy na twardą, zranioną wybuchami ziemię. Być może najmniej wystraszeni jesteśmy my, pasażerowie. Personel lotniska i policja już bardziej. My wpadamy i wypadamy, oni tam pracują. Po remoncie będzie więc nowy szlak kontroli bezpieczeństwa, zaczynający się jeszcze przed halą odlotów, pełna identyfikacja, inwigilacja i jeszcze bardziej nieufny personel. Każdy będzie czuł się podejrzanym, na każdego skierowane zostaną oczy podejrzliwych kamer. Każdy będzie musiał się liczyć z ekspulsją. Niestety, przyzwyczaimy się, nie mamy wyjścia.

Trzech islamskich terrorystów, którzy swoim barbarzyństwem otworzyli nowy rozdział w historii Brukseli i Belgii, było moimi sąsiadami. Molenbeek leży dalej, nieco bliżej naszej dzielnicy jest inna wylęgarnia islamistów – Schaerbeek. Obie i jeszcze kilka innych we wschodniej Brukseli nie są dzielnicami z baśni tysiąca i jednej nocy, chociaż słychać tam głównie arabski. Stamtąd wojownicy Allaha wyruszyli rankiem 22 marca na lotnisko Zaventem, by już z niego nie powrócić. Nie ukrywali się wcześniej, nie musieli się obawiać, byli u siebie, załatwiali swoje potrzeby, byli jednymi z nich. Kiedy wybuchły bomby, w Brukseli rozległ się płacz. Ale nie w Molenbeek, nie w Schaerbeek, tam gdzie mieszkają nasi sąsiedzi w muzułmańskiej wierze.

 

Tym łatwiej przyjdzie nam zginąć

Policjanci z lotniska Zaventem opowiadali, że kiedy terroryści z Molenbeek wysadzali się w listopadzie w Paryżu w powietrze, trzydziestu z czterdziestu tragarzy na lotnisku wiwatowało z radości. Policjantom przeszły ciarki po plecach i nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić. Złożyć meldunek? Narażając się na zarzut ksenofobii? Najlepiej odwrócić głowę. Ale gdyby nawet złożyli meldunki, to co można z nimi zrobić? Przecież pierwszy z brzegu adwokat zacznie tłumaczyć, że muzułmańscy tragarze cieszyli się z zupełnie innego powodu, wcale nie ze śmierci ofiar, przecież to religia pokoju, i że ta nagonka wymaga jurystycznej riposty. Jasne, zakładający pasy szahida męczennicy Allaha bywają też mili i uprzejmi. Wszyscy terroryści z Molenbeek, którzy wysadzili się dotychczas w powietrze w różnych zamachach, pociągając za sobą setki ofiar, byli miłymi chłopcami, nie było z nimi żadnych problemów, prześcigali się w uprzejmościach – tak właśnie wspominają ich rodziny i sąsiedzi. Jakże więc nie cieszyć się z tych wyznań, jakże nie dziękować im za dobre wychowanie, kamień spada z serca. Przecież tym łatwiej przyjdzie nam zginąć.

Biurkowi humaniści widzą ponad ciałami ofiar socjalną nędzę muzułmanów, zmuszanych cynicznym wykluczeniem do zamachów na nasze życie. Najlepiej na zjawiskach życia w ich sąsiedztwie znają się ci, którzy nie widzieli ich nigdy na oczy, nie mijają na ulicy, nie są przez nich okradani, obrażani, opluwani, mieszkają daleko, na przykład w Polsce. Wiadomo, gorące serce bije najmocniej na odległość, a cudze rany nie bolą.

Nie ma sensu przypominać wynurzeń prześcigających się w objaśnianiu zdarzeń ekspertów jakby z innej planety, ryczałtowego zrzucania winy na nas, niedorozwiniętych, niedojrzałych do kooperacji z muzułmanami. Specjalistów szukających winnych w społeczeństwie odrzucającym szansę kulturowego wzbogacenia, nieświadomym teoretycznych zysków z ustępowania krok po kroku, zrzucania odpowiedzialności na promowany przez Europę postmodernizm, na ksenofobię wyssaną z mlekiem matki, wreszcie oczywiście na globalizację. Brzmi to wszystko rozczulająco dobrze, poprawnie, szlachetnie, zapewnia dobre samopoczucie i moralną nieskazitelność – ale brzmi fałszywie, groźnie… i niebezpiecznie.

 

W Molenbeek niewierny nie jest bratem

Z moralnym rygoryzmem nie mamy jednak w Molenbeek czego szukać, za nic mają tam objaśnienia polskich znawców, słowo globalizacja brzmi tam podobnie obco jak renesans, socjologiczne tyrady tłumaczące ich złe nawyki nie są warte nawet jednej filiżanki herbaty w zadymionych kafejkach, cierpienia młodych Werterów ubolewających nad ich socjalnym wykluczeniem traktowane są z kpiną. Wszystko, co wykładane jest na dyskusyjne stoły w telewizjach, to posłanie z innego, obcego dla nich świata. Ich jest inny i w dodatku jest lepszy. Wiedzą o nim dokładnie tyle, ile potrzebne jest dla zagwarantowania sobie wiecznego życia. Wiedzą, co to jest wiara w jednego, jedynego Allaha i co to jest Umma, jednocząca ich wszystkich wspólnota. Kiedy nas zabijają, krzyczą Allahu Akbar, kiedy wysadzają nas i siebie w powietrze idą prosto do raju, a my do piekła. Fundamentem Ummy jest solidarność, a wyrzeczenie się jej – jest odrzuceniem Boga, bluźnierstwem. Zdradą i wykluczeniem. I to jest najważniejsze w życiu muzułmanina: wykluczenie – z własnej, islamskiej wspólnoty, a nie z socjalnego, obcego religijnie środowiska.

Salah Abdeslam, 26-letni terrorysta z Molenbeek, jedyny schwytany współorganizator zamachów w listopadzie 2015 roku w Paryżu, jedyny, który nie wysadził się w powietrze, ukrywał się przed policją tam, gdzie się wychował. Nawet się nie ukrywał, po prostu żył. Cztery miesiące, sto dwadzieścia dni. Równoległy islamski świat Molenbeek, jego świat, dla nas niedostępny, zapewnił mu schronienie i bezpieczeństwo. Widziano go w wielu miejscach, gawędził na ulicy, zaglądał do swojej knajpy, robił zakupy, poszedł nawet do fryzjera, dbał przecież o swoją modną fryzurę. Nie stracił rozumu, nie był lekkomyślny, był po prostu u siebie, w swoim świecie. Siedział tam, gdzie nic mu nie groziło. Tam, gdzie nawet najbardziej sprawne służby niewiele mogą. Gdzie niewiernemu nie podaje się ręki, gdzie udaje się, że go nie ma, gdzie nie odpowiada się na jego pytania, gdzie niewierny nie jest bratem, gdzie się boi. To jest świat Salaha Abdeslama, islamskiego terrorysty z Molenbeek. Nikt nie zadzwonił na policję, nikt nie wysłał poufnego SMS-a do mediów, nikt nie złożył donosu. Nikt nie odmówił mu schronienia. Terroryście, bandycie i mordercy. Naszemu egzekutorowi. Wpadł w sieci policji przez zuchwalstwo, swoje własne, nie otoczenia. Był przekonany, że stał się niewidoczny na zawsze. Zdradziła go technika, komórka, która jest jeszcze neutralna, która nie wierzy w Allaha.

Odra 5/2016 - Rozmowa z Andrzejem Zollem

WŁADZA NIE MA WOLNOŚCI

 

Z profesorem Andrzejem Zollem, prawnikiem, byłym Rzecznikiem Praw Obywatelskich, pierwszym prezesem Trybunału Konstytucyjnego o trójpodziale władzy, racji stanu, rozkładaniu konstytucji, niszczeniu służby cywilnej i wychodzeniu z Unii Europejskiej rozmawia Magdalena Bajer

 

Nie używa pan pojęcia: państwo prawne, z jakim spotykamy się częściej, ale: państwo prawa. Co to jest państwo prawa?

Państwo prawa to określenie takiego ustroju państwa, w którym przepisy prawne, a więc normy abstrakcyjne i generalne, stanowione w sposób przewidziany konstytucją, są nie tylko instrumentem sprawowania władzy, ale także ogranicznikiem dla władzy. Najlepiej wyraża to artykuł 7. polskiej konstytucji: Organy władzy publicznej działają na podstawie prawa i w granicach prawa.

Prawo opisuje wolność władzy?

Władza nie ma wolności działania. Ma kompetencję. Trzeba to odróżnić. Wolność odnosi się do osoby i jest przyrodzona, wynika z naszego człowieczeństwa. Władza takiej wolności nie ma, jej kompetencja wynika z prawa i mieści się w granicach przepisu prawnego. Trzeba to powtarzać, bo często mamy do czynienia z pomieszaniem pojęć wolności i kompetencji, a to zasadnicza różnica. W państwie prawa, o które pani pyta, władzy nic wykraczającego poza granice jej kompetencji robić nie wolno.

Czy i kiedy – w państwie prawa – władza może prawo zmienić?

– Może zawsze; przecież każde exposé premiera, rozpoczynającego po wyborach sprawowanie rządu czy starającego się o wotum zaufania, jest programem zmiany prawa. Organem władzy publicznej, także działającym na podstawie prawa i w jego granicach, który może prawo zmieniać, jest parlament. Jeżeli w parlamencie jakaś partia ma większość wystarczającą do tego, żeby zmienić konstytucję, to uznawszy, że konstytucja za bardzo ją uwiera, może to zrobić. W Polsce partia sprawująca dzisiaj władzę nie ma większości konstytucyjnej, wobec tego musi działać w granicach obecnej konstytucji.

– Czy zdaniem pana profesora gdyby uzyskała niezbędną większość, zmieniłaby konstytucję?

– Najprawdopodobniej doszłoby do radykalnej zmiany konstytucji. Taki projekt został już przecież zaprezentowany przez Prawo i Sprawiedliwość w 2005 roku, przed objęciem przez tę partię władzy i po raz drugi w roku 2010. I tam były propozycje zmian bardzo istotnych. Jeśli się dokładnie przeanalizuje tamten projekt, widać, że gdyby został zrealizowany, doszłoby do zmiany ustroju państwa. Nie bylibyśmy już państwem demokratycznym, w znaczeniu demokracji liberalnej, dlatego że władza ustawodawcza miałaby zdecydowaną przewagę nad władzą sądowniczą. Władza sądownicza zostałaby w swoich uprawnieniach znacznie ograniczona. Ale taką zmianę trudno dostrzec opinii publicznej, złożonej w większości z osób nie bardzo biegłych w zakresie prawa.

– Trójpodział władzy ma takie znaczenie?

– Jedną z podstawowych zasad demokratycznego państwa prawa jest podział władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Ta zasada jest w polskiej konstytucji bardzo interesująco sformułowana: Ustrój Rzeczypospolitej opiera się na zasadzie podziału władzy, a to znaczy: na zasadzie odrębności i równoważenia się władzy. Żadna z trzech władz nie uzyskuje pierwszeństwa ani przewagi. Nie ma władzy najważniejszej.

Dlaczego świadomość tego jest ważna?

– Jest konieczna, bowiem to właśnie różni ustrój dzisiejszej Polski, oparty na konstytucji z 1997 roku, od ustroju opartego na konstytucji z roku 1952, która w artykule 15 stanowiła, że najwyższą władzę w państwie sprawuje Sejm Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Czy to była prawda – możemy wątpić, ale tak to zostało zadeklarowane: mamy jedno centrum władzy i władza ustawodawcza, stanowiąca to centrum, ma przewagę nad władzą wykonawczą i sądowniczą. Chciałbym przytoczyć bardzo charakterystyczną wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z okresu, kiedy był premierem. Na Mazurach została wtedy rozstrzygnięta przez sąd sprawa o przywrócenie gospodarstwa właścicielce, która opuściła je, emigrując w latach siedemdziesiątych do Niemiec. Kiedy po dwudziestu latach wróciła, zastała swoje gospodarstwo przejęte przez państwo i wystąpiła o jego zwrot. Sąd, po przeprowadzeniu procesu, przyznał jej rację; odzyskała gospodarstwo. Premier Kaczyński wystąpił w „Wiadomościach” telewizyjnych i powiedział, że to skandal, bo sąd Rzeczypospolitej Polskiej… nie dba o polską rację stanu. Zapomniał chyba o tym, że o rację stanu ma dbać premier! Sąd powinien dbać o to, żeby został zastosowany właściwy przepis i nie ma zważać, czy jest to zgodne z polską racją stanu, czy nie.

Powoływanie się na rację stanu było w tym przypadku demagogią, ale taka demagogia łatwo przemawia do ludzi słabo znających prawo.

Owszem, dlatego wciąż trzeba przypominać, jakie są kompetencje poszczególnych władz w państwie praworządnym. Nierzadko przecież zdarza się, że państwo przegrywa w sądzie ze swoim obywatelem, ponieważ przed sądem jest takim samym podmiotem jak obywatel. To podstawowa cecha państwa praworządnego.

Zakłócenie równowagi w trójpodziale władzy, czego prób jesteśmy świadkami, mogłoby zagrozić podstawom państwa prawa?

Zawsze zagraża. Gdyby PiS uzyskało większość konstytucyjną, zapewne doprowadziłoby – legalnie – do zmiany ustroju. Teraz, nie mając takiej większości, usiłuje zmienić ustrój, nie zmieniając konstytucji. Blokuje Trybunał Konstytucyjny, żeby nie przeszkadzał w uchwalaniu ustaw, badając ich zgodność z konstytucją, a jednocześnie uchwala ustawy, które konstytucję rozkładają. Dotyczy to spraw związanych z ochroną praw człowieka i obywatela – inwigilacja przez policję, połączenie urzędu ministra sprawiedliwości z urzędem prokuratora generalnego, przy czym nie chodzi o sam fakt, bo konstytucja w tej sprawie milczy, ale o uprawnienia zapisane w ustawie, która tę zmianę wprowadziła. Uprawnienia dane ministrowi sprawiedliwości-prokuratorowi generalnemu przekraczają wszelkie standardy cywilizowanych państw europejskich. Rząd, czyli władza wykonawcza, dostaje tak rozległe uprawnienia w zakresie działania prokuratury, że może to prowadzić do naruszania praw człowieka.(...)

 

Więcej w majowym numerze "Odry"

ODRA 4/2016 - Katarzyna Gruber

Katarzyna Gruber

 

WOJNA TADEUSZA ŻDANOWICZA

 

20 czerwca 1941 roku Tadeusz Żdanowicz, jego matka Nadzieja i starsze rodzeństwo: Katarzyna – czyli ja – oraz Witold zostali deportowani przez władze sowieckie z Baranowicz do Krasnojarskiego Kraju. Tego samego dnia aresztowany został mąż i ojciec Felicjan Żdanowicz. Historia deportacji i pobytu na Syberii zawarta została we wspomnieniach Witolda i moich.

Tadzik miał wówczas niespełna szesnaście lat, ukończył dwie klasy gimnazjum w polskiej szkole, a przez następne półtora roku uczył się w szkole sowieckiej. Lata zesłania spędził w kołchozie Zawiety Iljicza we wsi Ammała, następnie w miasteczku rejonowym Kozulka, gdzie pracował jako robotnik. Mieszkał z mamą, podczas gdy ja pozostałam w kołchozie, a potem mieszkałam i pracowałam w Krasnojarsku. Natomiast nasz brat Witold wstąpił w 1942 roku do armii polskiej zorganizowanej w ZSRR, dowodzonej przez generała Władysława Andersa, i wraz z nią dotarł do Persji.

28 kwietnia 1943 roku osiemnastoletni Tadeusz został zmobilizowany do Polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki w ZSRR, dowodzonej przez generała Berlinga. Poległ 12 października 1943 roku w pierwszej bitwie tej armii pod Lenino, a właściwie koło wsi Trigubowa, gdzie się bitwa rozegrała. Według informacji przekazanych nam przez kolegów Tadzika, którzy po odniesieniu ran wrócili z frontu, brat na oczach kolegów został zabity przez spadającą bombę i zasypany górą piasku. Jego ciała nie odnaleziono, a w dokumencie przesłanym mamie podano, że zginął bez wieści.

 

Po ujawnieniu zbrodni katyńskiej Stalin podjął decyzję o zorganizowaniu wojska polskiego u boku armii radzieckiej. Oficerowie sowieccy byli dowódcami tej armii, jej oficerami politycznymi zostali polscy komuniści, armię zaś tworzyli głównie Polacy zwolnieni z więzień, obozów, zsyłki, a także deportowani w latach 1939‒1941 w głąb Związku Sowieckiego, a od wiosny 1944 także mieszkańcy polskich Kresów Wschodnich. Wojsko Polskie walczące na froncie wschodnim wniosło znaczący wkład w walkę z Niemcami. Dywizja w sile 11 tys. żołnierzy, której formowanie zaczęto w maju 1943, do lipca 1944 powiększyła się do około 100 tys., a w chwili zakończenia wojny do ponad 330 tys. żołnierzy skupionych w dwóch armiach, dysponujących wszystkimi formacjami lądowymi.

W okresie od 5 czerwca do 8 października 1943 roku Tadeusz napisał do nas (mieszkałyśmy wtedy z mamą we wsi Bolszaja Jerba w Chakasji), czternaście listów, które zachowały się wraz z dokumentami przysłanymi przez władze wojskowe. Niewykluczone, że listów powstało więcej, co wynikałoby z treści tych, które się zachowały, jednak brat ich niestety nie numerował. Wygląda na to, że do naszych rąk dotarła tylko część korespondencji. Listy pisane są ołówkiem na standardowym papierze listowym bardzo złej jakości i małego formatu. Kartki były składane w trójkąt, jedna strona tego trójkąta stawała się jednocześnie kopertą, na której zamieszczono adresy nadawcy i odbiorcy. Po przeszło sześćdziesięciu latach listy te są trudne do odczytania. Można za to odczytać adresy, stempel pocztowy z datą, numerem poczty polowej i pieczęcią cenzury wojskowej. Nie na wszystkich są znaczki pocztowe, porto wynosiło trzydzieści kopiejek. Listy Tadzika odczytała i przepisała na maszynie, oraz dobrała do nich zdjęcia córka Witolda, Elżbieta. W listach dokonaliśmy bardzo nieznacznych poprawek, niezmieniających w żadnym wypadku ich treści, raczej ułatwiających ich zrozumienie.(...)


Więcej w kwietniowym numerze "Odry". 

ODRA 4/2016 - Marek Orzechowski

II. GUTE NACHT, DEUTSCHLAND

 

Europa, Anno Domini 2016, marzec. Nielegalni migranci nie będą już przepuszczani bez kontroli przez europejskie granice, zaś tak zwany „bałkański szlak” zostanie zamknięty. Nielegalni migranci będą mogli nadal dobijać się do granic Europy w drodze do Niemiec, a „bałkański szlak” wcale nie zostanie zamknięty. Austria, Węgry, Słowenia, Macedonia, Chorwacja, Serbia nie chcą już przepuszczać tysięcy ludzi bez dokumentów na kiwnięcie ręki, chociaż wszyscy chcą nie do nich, tylko do Niemiec. Kanclerz Angela Merkel oburzona zamknięciem granic. O co chodzi?

 

NATO będzie na Morzu Egejskim polować na przemytników, aby powstrzymać nielegalną migrację. NATO będzie wyławiać nielegalnych migrantów na tym samym morzu, aby nie stracili życia oraz dostarczać ich na greckie wyspy. Grecja będzie pilnować zewnętrznej granicy Unii, aby powstrzymać nielegalnych migrantów. Grecja będzie, jak dotychczas, przewozić ich z wysp na stały ląd, aby maszerowali dalej, do Niemiec. Turcja zgadza się przyjmować wydalonych z Europy nielegalnych migrantów, jednocześnie Turcja będzie dosyłać Europie migrantów legalnych, jeden za jednego. Niemcy nie będą przyjmować nielegalnych migrantów gospodarczych, ale będą nadal prowadzić politykę „otwartych drzwi”. Przed szczytem Unii z Turcją Berlin ogłosił, że ostatnio znacznie spadła liczba nielegalnych migrantów przedostających się do Niemiec. Po szczycie ten sam Berlin ujawnił, że w pierwszym tygodniu marca 2016 roku do Niemiec przybyło więcej nielegalnych migrantów niż w całym marcu roku ubiegłego.

 

Dom wariatów?

Misch-masch? Dom wariatów? Trudno zrozumieć? Nie wiadomo, o co chodzi? Nawet po kilkakrotnym czytaniu? A może autor stracił rozum i nie wie, co pisze? Dopadła go umysłowa boleść, rozdwojenie jaźni? Cierpi na jasną pomroczność? Pisał pod wpływem alkoholu? Zapewniam, że nie, nic takiego nie miało miejsca. Wszystkie przytoczone wyżej informacje są prawdziwe – chociaż, oczywiście, ze sobą sprzeczne. Podane w wielkim skrócie, oddają obecny, bardzo chaotyczny, a więc niestety faktyczny, stan zmagań, nie-zmagań Europy z falą nielegalnych migrantów.

To nie ja popadłem w schizofrenię, to Europa. To nie ja gryzę własny ogon, ale Unia. I nie da się zaprzeczyć – jej stan graniczy z załamaniem nerwowym. Nie padł ani jeden wystrzał, nikt nie wypowiedział wojny, a jednak żyjemy w stanie wyjątkowym. Europa, ta wielka piękna Europa stąpa w miejscu, cofa się, to znów stawia krok do przodu, już chce coś zrobić, ale brakuje jej woli, już gotowa byłaby powiedzieć prawdę, ale znów robi kolejny unik zastraszona oskarżeniem o niehumanitarność. Urzędnicy przekładają kartki na biurkach, szukają złotego rozwiązania w obłokach, chociaż jest na ziemi, echem odbija się przerzucanie odpowiedzialności, trudno ukryć pozorowanie działań. I wszędzie wylewająca się hipokryzja deklaracji, oświadczeń i tradycyjne unikanie nazywania rzeczy po imieniu, jednym słowem – wielka bezradność, niebezpieczna i groźna. I jak zawsze polityczna – bardzo nieludzka w skutkach ‒ poprawność. Łatwiej skłamać niż powiedzieć prawdę. Chociaż jej brak szkodzi każdemu, najbardziej temu, którego ma chronić.

A jaka jest ta prawda? Nie trzeba spoglądać w niebiosa, wystarczy stąpać po ziemi. Jest to prawda prosta, zadziwiająco prosta, i jakże obca wszystkim Gutmenschen o gołębich sercach. To oni, widząc ciągnące do Europy fale muzułmanów, mają na myśli przede wszystkim własne społeczności, ponoć już skostniałe, zwapnione, które należałoby według nich przewietrzyć, odświeżyć, wstrząsnąć nimi, dodać im barwy i wzbogacić nowym, nieznanym, obcym kolorytem i obyczajem. A prawda jest taka, że Europa może przyjąć pewną liczbę migrantów. Pewną! Prawda jest i taka, że Europa nie boi się migrantów. Tylko niektórych! I prawdą jest także, że Europa potrzebuje migrantów. Nie wszystkich! I w końcu, że Europa może i powinna otworzyć drzwi. Ale na swoich warunkach, obowiązujących także jej obywateli!

Tylko ich spełnienie, przez wszystkich, zapewni nielegalnym migrantom godziwe warunki pobytu.

 

Macedonia na straży Europy

To nie są wielkie prawdy, nie są wymyślone, to prawdy bardzo przyziemne, chroniące naszą substancję i nasze dziedzictwo. Nic więcej. Można by sądzić, że są naszymi prawdami wspólnymi, europejskimi, może nawet i unijnymi. Ale czas i rozwój sytuacji w ostatnich miesiącach pokazuje, że niekoniecznie, że nie do końca. A oprócz nich – jest jeszcze prawda jedna, ratująca wszystkie inne nasze prawdy: maleńka Macedonia, jeszcze poza Unią, staje się forpocztą Europy. Broni jej integralności, broni jej granic. Broni Europy takiej, jaka była dotychczas, chociaż jutro i tak będzie już inna. Macedonia nie da jednak rady. Nie może. Nie całej Europie bowiem zależy, by mogła. Ale Macedonia robi za Europę brudną robotę. Jak w zeszłym roku robił ją premier Węgier Orban. Dzięki temu my w Brukseli i gdzie indziej pozostajemy czyści, niewinni i święci. I bardzo humanitarni. Dzięki niej kanclerz Merkel może się moralnie, pięknie oburzać.

Ale jest i inna jeszcze prawda, prawda niemiecka. Jaka? Też bardzo prosta, i jakże oczywista. Niemcy, ten piękny, silny europejski kraj, sąsiad wszystkich sąsiadów, mogą przyjąć tyle osób z całego świata, ile tylko zechcą, stać ich na to, nikt im tego zabronić nie może. Mogą przenieść do siebie cały muzułmański świat, jeżeli uznają to za korzystne i potrzebne, i nikomu nic do tego, to ich decyzja, ich miejsce, ich pieniądze, ich problemy. Skoro wieśniacy z Afganistanu, Mali, Iraku, Syrii, Sudanu, Maroka, Jemenu, Somalii chcą do Niemiec – droga wolna. Wystarczy wysłać po nich samoloty, nie powinni narażać życia na morskich falach i tłuc się kilometrami po wiejskich drogach, siedzieć na mokrej ziemi. Zamiast filmować ich morskie peregrynacje i nędzne obozowiska, można przecież wysłać po nich Luftwaffe, albo Ryanaira. Będzie szybciej i bezpieczniej, nie trzeba będzie po drodze zamykać cudzych granic, i przede wszystkim będzie jeszcze bardziej humanitarnie.

 

Piękna twarz Angeli

Ale Niemcy nie są wyspą i swoim otwartym sercem dzielą się nie tylko z milionami ludzi spragnionych życia po niemiecku, ale chcą się nim podzielić również z nami. Przecież co dobre dla Niemiec, musi być dobre i dla nas. Przecież w ubiegłorocznym, wrześniowym idealistycznym geście kanclerz Merkel, kiedy bezwarunkowo otworzyła granice kraju, zawarta była cała wielka, piękna tradycja oświeconej Europy, jej bogactwo duchowe, jej stan prawny, kultura i duma, jej doświadczenia i wielkie cywilizacyjne zdolności. Jej rozum, i wiara. Ten Merkelowy gest otwarcia i zachęty, aby przyjść, gest zaproszenia, obietnicy przygarnięcia i pociechy, skierowany do milionów obcych ludzi we wszystkich zakątach świata, to w gruncie rzeczy kwintesencja Europy, z jakiej jesteśmy i powinniśmy być dumni. To łamanie się wspólnym chlebem, gest wyrosły z naszych skomplikowanych, historycznych doświadczeń. To piękniejsza twarz Europy.

I kanclerz Merkel być może zasłużyłaby nawet na pokojową Nagrodę Nobla, o której marzy, i na chóry anielskie w każdej z unijnych stolic, gdyby w tym swoim europejskim geście była konsekwentna. Nie tylko wobec ciągnących do nas muzułmanów, ale i wobec nas, żyjących tu od pokoleń mieszkańców wspólnej Europy. I gdyby odniosła się do tej europejskiej tradycji w całości – dopytała uprzejmie przed podjęciem swojej decyzji pozostałych członków europejskiej rodziny, czy zechcą, są w stanie, czy mogą być w tej trudnej chwili prawdziwymi jak ona Europejczykami z krwi i kości. A przede wszystkim czy stać ich na udźwignięcie tego wielkiego ciężaru. Nie wystarczy bowiem być uosobieniem humanitarnej Europy, nie wystarczy być Europą in persona, trzeba jeszcze tę pozostałą Europę mieć za sobą, a to wymaga rodzinnej, szczerej rozmowy. Nie wystarczy być aniołem europejskiej moralności w samotności, kiedy inni wcale nie mają bardziej grzeszni [AK1] i gdy od początku było wiadomo, że bez współpracy z nimi Niemcy nie dadzą rady, Sie schaffen das einfach nicht.

 

Ekskluzywna moralna wyniosłość Niemiec

Bo że ten ciężar jest wielki, kłopotliwy, trudny i dla Europy niebezpieczny – nie ma najmniejszej wątpliwości. Zaledwie bowiem kanclerz zaprosiła do Niemiec miliony ludzi, już rozpoczęła walkę o „europejskie rozwiązanie” problemu swojego autorstwa, czyli solidarne podzielenie się biedą, jaką zrzuciła na nasze nieszczęśliwe głowy i barki. I gdzieś miała rację – gdyby bowiem te setki tysięcy rozpłynęły się po wszystkich krajach Unii, Niemcy mogłyby rzeczywiście powiedzieć: Wir haben es doch geschafft, poradzimy sobie z tym, bowiem zamiast jednego dezintegrującego problemu w Niemczech byłoby dwadzieścia siedem, także w innych państwach. Idealizm kanclerz Merkel był oczywiście krótkiego żywota i to nie w zderzeniu z tymi, co to niechętnie podążają jej śladem, ale raczej z samą substancją napływającej do Europy fali uchodźców z innych światów.

Biedni ludzie z rozdygotanego świata chcą bowiem do Niemiec, tylko do Niemiec, do tego światowego urzędu socjalnego dla wszystkich wygnańców i samowygnańców. Rzeczywistość dogoniła Merkel szybko, szybciej niż się spodziewała. Dotkliwe niepowodzenie tego zakładanego z góry i wielokrotnie wymuszanego „europejskiego rozwiązania” oraz nieskrywany brak zrozumienia dla jej gestu ze strony innych Europejczyków, muszą niechybnie prowadzić u kanclerz do rozczarowania wspólną Europą i każą jej wątpić w sedno europejskich wartości, jak zapewne uważała – uniwersalnych, skoro na ich gruncie właściwie samodzielnie podjęła jedną z najważniejszych w historii kontynentu decyzję. Niestety, nie wszystkie kraje są Niemcami, a raczej żaden poza nimi, i to, co moralnie słuszne i piękne dla Niemiec, może być gdzie indziej odebrane jako nacisk, wymuszenie, narzucenie woli.

„Świat spogląda na Niemcy jako kraj nadziei i szansy” – mówiła kanclerz wkrótce po otwarciu granicy. Na Niemcy, tylko na Niemcy. Piękne chwile. Ale ta ekskluzywna moralna wyniosłość mogła świecić najjaśniejszym blaskiem tylko kosztem innych. Niemcy leżą bowiem w centrum Europy i droga do nich prowadzi przez inne państwa, mniej moralnie perfekcyjne, na które świat nie patrzył już z nadzieją. Otwierając granice Niemiec, Merkel wymusiła ich otwarcie również przez innych, więc na skutki nie trzeba było długo czekać. Niemcy pokazały światu swoją kulturę otwarcia, która krok po kroku wymusiła postawienie płotów i blokad gdzie indziej. Im więcej humanitaryzmu wystawiano na ogląd w Berlinie, tym więcej rodził wymuszonego populizmu na drodze do jego źródła.

 

Fiasko polityki Mutti Merkel

To jest cena. To są realne skutki, dla wszystkich, dla całej Europy. Zamknięte granice nie są bowiem wynikiem złej woli i duchowego niedorozwoju europejskiego, istniejącego wszędzie poza Niemcami. W prostej linii są konsekwencją decyzji podjętej ponad głowami innych. Namawiano Niemcy do przyjęcia europejskiego przywództwa, więc kanclerz wzięła te zawołania i namowy do serca. Otworzyła je dla obcych i nieznanych, ale zamknęła dla bliskich, sąsiadów. I teraz los toczy się tak, jak można było przewidzieć – z uśmiechów na selfie nic nie pozostaje. To nie tylko my, w Europie, uginamy się pod ciosami, to przede wszystkim niemieckie społeczeństwo nie daje rady. Zrezygnowało z dumy, nie cieszy się blaskiem, którym jaśnieje w światowych mediach, jest mu obojętne, co myśli o niemieckiej misji cały, daleki świat. Angela Merkel jest kanclerzem Niemców realnych, a nie tych, co dopiero nimi będą, z migracyjnym tłem, więc odwrót jest nieunikniony. Chodzi jeszcze tylko o to, na kogo spadnie odium. W historii Bundesrepubliki nikt nie nadwyrężył tak bardzo substancji niemieckiego społeczeństwa, nie zaryzykował jego dezintegracji i nie wystawił go na tak ciężką i dotkliwą próbę, jak ona, Mutti Merkel.

Gazety niemieckie piszą więc o fiasku jej polityki. Dopiero teraz. Twierdzą, że malejąca liczba migrantów na niemieckich granicach nie jest rezultatem jej polityki, ale właśnie jej fiaska. A przy tym sugerują, że do niemieckich drzwi puka mniej chętnych, ponieważ „wrogowie Merkel” nie podzielili jej idealizmu i postawili w Europie mury, chociaż mogli pójść jej śladem. To ważne stwierdzenie – i choć brzmi jak absurd, nie jest nim. Oznacza bowiem, że za fiasko jej migracyjnej polityki odpowiedzialność ponoszą inni, jak premier Orban na przykład, ale również Austria, Serbia, Chorwacja czy Słowenia, które nie mają już wyjścia, i jeżeli chcą przeżyć, muszą granice zamknąć. Także Polska, i Czechy, i Słowacja, i Dania, i Szwecja. Oznacza również, że drastyczne zaostrzenie w Niemczech przepisów wobec nielegalnych migrantów wynika nie z dramatyzmu sytuacji, tylko niechęci zewnętrznych polityków, odmawiających Merkel poparcia. Więc winni są już zidentyfikowani. Ale czy oznacza to również, że gdyby przeciwnicy polityki Merkel granic nie zagrodzili, Niemcy przyjęliby wszystkich chętnych, nieważne ilu by ich było? (...)

Więcej w kwietniowym numerze "Odry"

ODRA 4/2016 - z Marianem Nogą rozmawia Stanisław Lejda

DOBRA ZMIANA IDZIE W ZŁĄ STRONĘ

 

Z prof. Marianem Nogą, ekonomistą, byłym członkiem Rady Polityki Pieniężnej, o wpływie polityki na gospodarkę, planie Morawieckiego, unijnych pieniądzach, politycznych kulisach i teoriach spiskowych rozmawia Stanisław Lejda

 

W radiowych i telewizyjnych audycjach publicystycznych rozmawia się głównie o teczkach Wałęsy, sporach wokół Trybunału Konstytucyjnego i pękniętej oponie w samochodzie prezydenta (rozmowę przeprowadzono 7 marca br. – przyp. red.). Sprawy gospodarcze zeszły na dalszy plan. Gospodarka nie obchodzi polityków?

– Obchodzi, i to do tego stopnia, że nawet gospodarkę chcieliby wprowadzić do gry, jaką między sobą toczą. Mają z tym jednak problem, bo, niestety, politycy na gospodarce słabo się znają. Mogę to udowodnić.

Proszę bardzo.

– Posłużę się przykładem. Poprzedni rząd przeprowadził w 2015 roku aukcję na szerokopasmowy Internet. Spodziewał się, że w jej wyniku wpłynie do budżetu 1,8 miliarda złotych. A wpłacono 9,5 miliarda. Co zrobił rząd PiS? Przełożył zaksięgowanie tej kwoty na styczeń roku 2016, żeby zwiększyć deficyt budżetu w roku ubiegłym. Jeśli politycy PiS mówią, że rząd PO zostawił po sobie ruinę i potężny deficyt, to powiem wprost: nóż się w kieszeni otwiera. Mamy do czynienia z ordynarną manipulacją, której politycy partii rządzącej nie dostrzegają. I rozgłaszają na prawo i lewo to, co im napisano w esemesie: PO doprowadziło budżet państwa niemal do bankructwa, choć naprawdę pozostawiło go w bardzo dobrej sytuacji.

Politycy PiS bardzo szybko wycofali się jednak ze stwierdzenia „państwo w ruinie”. Kiedy agencja Standard & Poor’s obniżyła Polsce rating, zaczęli twierdzić co innego.

– Podałem to jako przykład ich niewiedzy. Gdyby choć odrobinę wiedzieli o ekonomii, mimo esemesa z centrali partii nie powtarzaliby oczywistej nieprawdy. A skoro o tym mówią, to moim zdaniem na sprawach gospodarczych się nie znają.

Teraz – jak mówią – dźwigają Polskę z zapaści. Udaje się im? Niedawno minęło sto dni rządów PiS. Jak pan ocenia dokonania gabinetu Beaty Szydło w gospodarce?

– Bardzo źle, mimo iż PiS jest dzieckiem szczęścia. Jeżeli obecnie rządzącym spadło z nieba 9,5 miliarda złotych, a do końca czerwca dostaną kolejne 8 miliardów z zysku Narodowego Banku Polskiego, to te 17,5 miliarda złotych pokryje im koszty wprowadzenia od 1 kwietnia br. programu 500+.

Ale tylko w tym roku.

– O to właśnie chodzi! A za rok – zęby w ścianę! Tych pieniędzy nie będzie. Kolejna sprawa: Andrzej Duda mówi, że szykuje się do obniżenia wieku emerytalnego.

Na początku swego urzędowania nawet zapowiedział, że jeśli nie przeprowadzi tej sprawy jako jednej z pierwszych, to, będąc człowiekiem honoru, poda się do dymisji.

– Niezmiernie trudno będzie mu wywiązać się z tego zobowiązania. ZUS, który jest już przecież opanowany przez polityków PiS, wyliczył, że koszty tej reformy – tylko w ciągu pierwszych pięciu lat jej obowiązywania – zamkną się w granicach od 250 do 400 miliardów zł. Czyli rocznie potrzeba na nią minimum 50 miliardów. Tymczasem – jak wspomnieliśmy – już w 2017 roku zabraknie na program 500+. A skąd wziąć dodatkowe 50 miliardów na obniżone emerytury, nie mówiąc o kosztach związanych z podwyższeniem kwoty wolnej od podatku? Rozumiem, że podczas kampanii wyborczej można w Polsce powiedzieć wszystko, to nie jest prawnie zakazane.

Wyborcy o tych obietnicach pamiętają. I nie kryją niezadowolenia, że PiS wycofuje się ze swoich prosocjalnych obietnic lub odsuwa ich spełnienie na przyszłe lata.

– To niezadowolenie wynika również z fatalnego poziomu edukacji ekonomicznej polskiego społeczeństwa. Z wiedzą w tzw. mikroskali – czyli jak założyć firmę, jak generować pierwsze zyski, jak powoli i systematycznie zarządzać niedużymi sumami itp. – nie jest najgorzej. Natomiast poziom edukacji w zakresie makroekonomii – a o tym rozmawiamy: o budżetowych wpływach i wydatkach, kosztach obniżenia wieku emerytalnego itp. – jest na bardzo niskim poziomie. Przeciętny Kowalski nie zdaje sobie sprawy, że skutki danej ustawy dotkną także jego – w momencie, kiedy wejdzie ona już w życie, a na związane z nią wydatki nie będzie pieniędzy.

Za zarządzanie gospodarką biorą się politycy, a nie ekonomiści. Piastujący ministerialne funkcje lub zasiadający w parlamentarnych komisjach gospodarczych powinni przecież legitymować się odpowiednią wiedzą.

– Znam wszystkich ludzi odpowiedzialnych za polską gospodarkę – zarówno w poprzednich, jak i w bieżącej kadencji. Z wieloma nawet jestem na ty. Z Mateuszem Morawieckim w tym samym czasie wykładaliśmy na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Wiceminister finansów Konrad Raczkowski to mój kolega, razem napisaliśmy książkę, która ukazała się w Polsce i w Londynie. Niemniej jednak uważam, że obecny rząd zachowuje się, jakby nie zdawał sobie sprawy, że to, co mówią poszczególni jego członkowie, a zwłaszcza jak wypowiadają się premier i prezydent, ma ogromne znaczenie nie tylko dla wewnętrznych czy zewnętrznych efektów politycznych. Tymczasem wpływa to przede wszystkim na gospodarkę. We wspomnianej książce dokładnie z Konradem Raczkowskim opisaliśmy tzw. ryzyko systemowe związane z funkcjonowaniem państwa. Obejmuje ono: ryzyko gospodarcze, ryzyko finansowe oraz ryzyko polityczne. Te trzy elementy zawsze występują w pewnej symbiozie. Niech się więc premier Szydło, prezydent Duda oraz politycy PiS nie dziwią, że niektóre decyzje polityczne, jak chociażby ta o zablokowaniu działania Trybunału Konstytucyjnego, mają także reperkusje gospodarcze. Nie chcę się spierać, na ile w tym konflikcie winna była również PO, bo rzeczywiście tak było, ale Trybunał, choć trochę kulawo, jednak działał.

W tym mocno zapętlonym sporze żadna ze stron nie jest bez winy. Sęk w tym, by jednego bezprawnego działania nie leczyć kolejnym bezprawiem.

– Trafił pan w sedno! Rządzący nie mogą być zaskoczeni, że gdy podwyższone zostaje ryzyko systemowe, automatycznie obniża się wiarygodność gospodarcza. Obniżenie ratingu przez agencję S&P mnie nie zdziwiło. Jej analitycy przede wszystkim oceniają ryzyko systemowe.

Wspomniał pan o ryzyku politycznym płynącym z wypowiedzi polityków oraz o bliskich kontaktach z Konradem Raczkowskim. Jak współautor książki o ryzyku systemowym mógł wypowiedzieć tak niefortunne słowa o możliwym upadku kilku polskich małych banków? (Został za to zdymisjonowany 8 marca br. – przyp. red.).

– Znam doskonale sprawę, bo opisał mi ją w rozmowie telefonicznej. Wszystkim wiadomo, że upadł bank spółdzielczy w Wołominie i dwa SKOKi, a wypłaty z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego przekroczyły już trzy miliardy złotych. To spora kwota, średni bank można założyć, mając pół miliarda złotych, czyli za straty wywołane upadkiem trzech wspomnianych instytucji finansowych, mogłoby powstać sześć banków. Na seminarium o ograniczonej liczbie słuchaczy Raczkowski powiedział, że gdyby banki spółdzielcze, których jest w kraju 560, działały jak ten z Wołomina czy dwa upadłe SKOKi, to nic nie uchroni ich przed plajtą. Ja mogę tak gadać do rana, lecz gdy cokolwiek mówi pierwszy zastępca ministra finansów, to każde jego słowo brane jest pod lupę. Zaczynają się spekulacje: „On chyba coś wie”. Studenci mają dzisiaj możliwość nagrywania wykładowcy, potem dzwonią do dziennikarza i sensacja gotowa. Po prostu był nieostrożny. Powiedziałem mu: „Tego nie powinieneś mówić nawet u cioci na imieninach. Niestety, jesteś wiceministrem, a u nas każda niefortunna wypowiedź z reguły zostaje wykorzystana”.

A miał rację? W prasie ekonomicznej przewijają się opinie, że niektóre banki, szczególnie te, które udzieliły najwięcej kredytów we frankach – czyli Bank Millennium, mBank czy Getin Noble Bank – mogą być zagrożone niewypłacalnością.

– Nie miał racji. NBP od wielu lat publikuje raport o stabilności finansów publicznych w Polsce. Jako były członek RPP zapewniam, że wszystkie banki są monitorowane 24 godziny na dobę każdego dnia w roku. Nawet gdyby z tej obserwacji wynikało, że jakaś instytucja jest zagrożona, to we wspomnianym raporcie nie zostanie to umieszczone. Co najwyżej znajdzie się sformułowanie, że „w kilku bankach popełniane są pewne błędy, z powodu których mogą one stracić płynność finansową”. Tylko tyle. Polski system bankowy jest naprawdę zdrowy.

O zagrożeniu dla banków mówi się w kontekście pomocy, jakiej prezydent oraz obecny rząd chce udzielić frankowiczom.

– Chcę obalić kolejny mit, jak to ciężko mają banki, które udzielały kredytów we frankach. 25 lutego br. uczestniczyłem w spotkaniu wszystkich byłych i obecnych członków RPP. Usłyszałem tam, że frankowicze są najlepszą grupą kredytobiorców w polskim systemie bankowym. Regularnie spłacają swoje długi, więc niech nikt nie opowiada, że przez kredyty frankowe ten czy inny bank upadnie. Natomiast dowolny bank splajtuje, jeżeli pojawi się i pójdzie w świat plotka, że udzielił za dużo takich kredytów, a jeszcze do tego się doda, że „przegrzał” inwestycje kapitałowe i kupił, na przykład, afgańskie obligacje. Bo adekwatność kapitałowa, czyli współczynnik wypłacalności banków wynosi przeważnie od ośmiu do dwunastu procent.

 

Więcej w kwietniowym numerze "Odry'

ODRA 4/2016 - Piotr Gajdziński

Piotr Gajdziński

NARÓD „NAM SIĘ NALEŻY”,

 CZYLI SZCZEP ŻARŁACZY

 

 W ostatnich wyborach Prawo i Sprawiedliwość otworzyło tamę, przez którą popłynęła fala ekonomicznego populizmu, jakiego w wolnej Polsce jeszcze nie doświadczyliśmy. Chętnych do zainkasowania państwowej kasy nigdy u nas nie brakowało, nigdy też nie brakowało tych, którzy uważali, że im „się należy”. Do kolejnych wyborów grupa „żarłaczy” urośnie jeszcze bardziej.

Pewnie nigdy nie poznamy nazwiska osoby, która podsunęła Jarosławowi Kaczyńskiemu pomysł programu 500+. W zawsze lojalnym PiS-ie twórcą najlepszych idei może być przecież tylko prezes, a z punktu widzenia złaknionej władzy prawicy był to koncept przedni.

 

PUSTA TECZKA PEŁNA OBIETNIC

Lista obietnic, które Prawo i Sprawiedliwość złożyło wyborcom podczas dwóch kampanii wyborczych w 2015 roku, prezydenckiej oraz parlamentarnej, jest długa. I konkretna. A wyborcy lubią konkrety, zwłaszcza w brzęczącej monecie. Pół tysiąca złotych na każde dziecko, bo tak brzmiała najważniejsza obietnica – oczywiście, bardzo chętnie. Ponad ośmiotysięczna kwota wolna od podatku? – łykamy natychmiast, podobnie jak deklaracje obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia minimalnej stawki godzinowej do 12 zł oraz bezpłatnych leków dla seniorów.

Ważną rolę w kampanii wyborczej odegrała też obietnica ulżenia ciężkiemu losowi frankowiczów. Najważniejsza jest pomoc ludziom, którzy przez nagły wzrost kursu franka mogą wpaść w poważne tarapaty związane ze spłatą kredytów. Są różne warianty – tłumaczyła premier Szydło. – Jednym z nich byłoby umożliwienie kredytobiorcom spłaty rat po kursie franka obowiązującym w dniu, w którym zaciągali kredyt, innym jest spłata po kursie z dnia poprzedzającego załamanie waluty. Wszystko to miało się stać, jak obiecywała z trybuny sejmowej Beata Szydło, w ciągu pierwszych stu dni rządów prawicy. Wydarzyło się jedno, i to w dużo gorszej formule niż obiecywano – przyjęto ustawę o wypłacaniu co miesiąc 500 zł na drugie i kolejne dzieci. I choć opozycja oraz dziennikarze wytykali PiS-owi, że to niewiele, partia nie spełniła obietnic z kampanii wyborczych, a słynna niebieska teczka z projektami ustaw okazała się pusta, to najważniejszy cel – choć w kadłubkowej formie – został osiągnięty. Prawica rozpoczęła proces, który nazywa elegancko „transferami społecznymi”, a który jest w istocie kupowaniem sobie wdzięczności elektoratu, a w efekcie poparcia w kolejnych elekcjach.

W dodatku to dopiero pierwszy krok. Kolejne zostały już zarysowane. Jarosław Kaczyński, prawdziwy i jedyny kreator polityki rządu, zapowiedział rozszerzenie programu 500+ w dalszych latach; wicepremier Mateusz Morawiecki obiecał, że za piętnaście lat nasze pensje dogonią unijną średnią, że rząd obniży podatek CIT dla małych firm, a duże polskie firmy będą miały preferencje przy publicznych przetargach, bo cena nie będzie już odgrywała decydującej roli… Podczas podsumowania pierwszych stu dni rządów PiS odbył się prawdziwy festyn deklaracji i przyrzeczeń, których adresatami byli i stoczniowcy, i rybacy, górnicy oraz prządki. Można się śmiać, że na liście beneficjentów zabrakło tylko „cyklistów oraz wegetarian”, ale ta taktyka jest przemyślana.

 

BAJKOPISARZE I CZARODZIEJE ZAWSZE DOCHODZĄ DO WŁADZY

Margaret Thatcher mawiała, że z socjalistami jest ten kłopot, iż nigdy nie wiadomo, kiedy skończą im się cudze pieniądze. Pani premier się myliła – ta reguła dotyczy nie tylko socjalistów. Żelazna Dama, która w młodości skrupulatnie prowadziła rachunki ojcowskiego sklepu, zapomniała też dodać, że na świecie jest cała masa ludzi, których zupełnie nie obchodzi, z czyjego portfela pieniądze pochodzą. Ważne, aby ostatecznie lądowały w ich kieszeni. Dlatego wszyscy bajkopisarze i czarodzieje prędzej czy później dochodzą do władzy. Byle tylko ich obietnice brzmiały pięknie i miały choćby leciutki posmak racjonalizmu. W erze społeczeństwa konsumpcyjnego, gdy wszyscy chcemy więcej i więcej, gdy każdemu marzy się jacht, wygodna posiadłość i bogato wyposażony barek, gdy na każdym kroku wmawia się nam: „zasługujesz na więcej”, aż dziw, że bajkopisarze dochodzą do władzy tak późno.

Od blisko dziesięciu lat socjolodzy przekonują, że między Odrą, Wisłą i Bugiem, między Tatrami i Bałtykiem, żyją tak naprawdę dwa narody, albo dwa plemiona, jak woli pisać część publicystów. Jeden naród to głosujący na prawicę wyznawcy wartości konserwatywnych, wrogo lub przynajmniej z dystansem nastawieni do Europy, przywiązani do Kościoła zwolennicy „silnego”, omnipotentnego, państwa. Drugi to wyznawcy wartości liberalnych, tzw. Europejczycy, przez prawicowych publicystów określani mianem „lemingów”.

Jest w tym opisie sporo racji. Ale wciśnięty między te dwa szczepy, od lat toczące ze sobą śmiertelną walkę, jest jeszcze szczep trzeci. Wcale niemały. Kto wie, może nawet liczniejszy od konserwatystów i „Europejczyków”? To naród „Nam się należy”. Szczep „żarłaczy”, pasożytujących na organizmie państwa i społeczeństwa. Od mniej więcej roku „żarłacze” znów poczuły krew i chcą ją pić aż do upojenia. Jeden z bankowych prezesów opowiadał mi niedawno, że kierowana przez niego instytucja wysłała do swoich klientów zadłużonych we frankach propozycję przewalutowania ich kredytów na bardzo korzystnych warunkach. Nikt nie odpowiedział. Najwyraźniej wszyscy liczą, że ich strata zostanie w końcu pokryta przez rząd.

 

DOJNA KROWA W RUINIE

Prywatny przedsiębiorca, od ponad trzydziestu lat prowadzący firmę, która zatrudnia kilkunastu pracowników. Pokaźny, wypełniony gotówką i precjozami sejf (nie wierzy bankom), trzy domy. Kilka lat temu zdobył mandat radnego, co zmusiło go do ujawnienia dochodów – stwierdził, że miesięcznie zarabia niespełna tysiąc złotych.

– Państwo oszukuje mnie na każdym kroku, wszędzie podatki, opłaty, akcyzy. Traktuję to jako haracz. Państwo jest jak rozbójnik przy drodze, co to odbiera bogatym, a daje biednym. Dlaczego nie miałbym więc postępować tak samo? Ząb za ząb. Ustawiłem się w roli biednego – tłumaczy agresywnym tonem.

Realizuje tę strategię konsekwentnie od początku działalności. Na różne sposoby: płatności za usługi wyłącznie w gotówce, w każdym miesiącu kilka dni zwolnienia lekarskiego, co nie przeszkadza mu pracować, ale pieniądze płaci ZUS, świadczenia na niepełnosprawne dziecko pobiera wszystkie – jak lubi powtarzać – „po korek”. Z zazdrością spogląda na kolegę, w latach dziewięćdziesiątych właściciela ogromnych kurników. Bo kolega zgrabnie zbankrutował, ograbiając wierzycieli, przede wszystkim banki i skarb państwa, z kilku milionów. Dzisiaj nie pracuje, pomaga jedynie synowi prowadzić hodowlę indyków. Wynagrodzenie? Nie dostaje, syn go utrzymuje. Dwa luksusowe samochody? Należą do firmy syna, podobnie jak willa, którą on tylko „czasowo użytkuje”. Coroczne, dwu-, trzytygodniowe wyjazdy do Hiszpanii, Portugalii, Francji lub Włoch, a zimą narty w Alpach? To tylko służbowe podróże w poszukiwaniu kontrahentów, aby pomóc synowi.

Obaj uważają, że Polska jest krajem „zrujnowanym”. Głównie przez kapitał zagraniczny, który „wykupił najlepsze kąski”, aby „zniszczyć konkurencję, a z Polaków zrobić niewolników”. Potrafią o tym rozprawiać godzinami. Ale zastrzegają, że nie są zwolennikami żadnej partii. Dla nich państwo nie jest żadnym „dobrem wspólnym”. Jest „dojną krową”, a jego zadaniem jest dbanie o pomyślność i szczęśliwość obywateli.

Nie są w tych poglądach osamotnieni. Słynne powiedzenie prezydenta Kennedy’ego: Nie pytaj, co Ameryka może zrobić dla ciebie. Zapytaj, co ty możesz zrobić dla Ameryki w Polsce tylko z rzadka i w momentach szczególnych znajduje wyznawców. Znaczna część Polaków hołduje zasadzie dokładnie odwrotnej.

 

HOJNY PATRIOTA DAJE ZŁOTÓWKĘ, JEDNĄ ZŁOTÓWKĘ

Spadek po komunizmie? Na pewno, ale nie tylko, nie da się zrzucić wszystkich narodowych wad na peerelowski system. Gdy w 1936 roku prezydent Ignacy Mościcki ogłosił powołanie Funduszu Obrony Narodowej, którego celem było wzmocnienie polskich sił zbrojnych, zebrano łącznie 1 mld zł. Dużo, ale większość tych pieniędzy nie pochodziła, wbrew narodowej mitologii, z kieszeni dobrowolnie zrzucających się na wojsko obywateli. Obywatele, tak mitologizowani dzisiaj przez PiS mieszkańcy jeszcze bardziej zmitologizowanej II Rzeczpospolitej, wrzucili do puszek i wpłacili na specjalne konta zaledwie 37,3 mln zł. Co oznacza, że średnio jeden obywatel II Rzeczpospolitej wyłożył na obronę ojczyzny niewiele ponad jedną złotówkę. Nie była to hojność porażająca. Tym bardziej że część tej sumy zebrano wśród Polonii amerykańskiej, co wobec słabości ówczesnej złotówki miało niemałe znaczenie.

Lubimy myśleć o sobie jako o narodzie bezgranicznie oddanym ojczyźnie, ale to nieprawda. Gdy szło o wolność, odwagi i determinacji starczało nielicznym. Zawsze, nawet w momentach najważniejszych. Nie bez przyczyny trzecia zwrotka Pierwszej Brygady, hymnu Legionów Piłsudskiego w oryginale brzmiała:

Nie chcemy już od was uznania

Ni waszych mów, ni waszych łez!

Skończyły się dni kołatania

Do waszych serc, jebał was pies!

Zresztą i w wersji oficjalnej wyraźnie wybrzmiewa żal do zobojętniałego na legionowy wysiłek narodu. Jak zachowywała się znaczna część Polaków podczas nawałnicy bolszewickiej w 1920 roku, dobrze pokazują wspomnienia Wincentego Witosa. Podczas podróży po Wielkopolsce i Pomorzu wielokrotnie słyszał on namowy do buntu przeciwko Józefowi Piłsudskiemu. Takie sygnały dochodziły nawet z armii, tej samej, którą dzisiaj podaje się jako przykład patriotyzmu. Witos zapisał rozmowę z generałem Bolesławem Roją, byłym współpracownikiem Piłsudskiego w Legionach, następnie dowódcą Okręgu Generalnego „Kielce”, a od marca 1920 roku dowódcą Okręgu Generalnego „Pomorze”: Jedyny dla Polski ratunek widzi on w usunięciu tego rządu i Naczelnego Dowódcy Piłsudskiego, z winy którego polska krew się leje, utworzenie rządu chłopsko-robotniczego, na którego czele ja powinienem stanąć, jemu zaś oddać komendę nad całą armią i porozumienie się z bolszewikami, którzy na to czekają. (…) dalsza zaś walka jest tylko zbrodniczym marnotrawieniem krwi chłopskiej i mienia, bo inni umieją się chować i szanować. Witos odprawił Roję, ale ten był uparty i kilka dni później wrócił do tej sprawy.

Tego rodzaju działania podejmowano w okresie, gdy jedność i mobilizacja narodu stanowiły jedną z podstawowych wartości mogących doprowadzić do zwycięstwa i odparcia sowieckiej nawałnicy ze wschodu.

 

NARÓD WSPANIAŁY, TYLKO LUDZIE K…

Później była II wojna światowa z piękną kartą Państwa Podziemnego. Ale także ze szmalcownikami, denuncjowaniem Żydów i ich mordowaniem, dziesiątkami Polaków współpracujących z okupantem. Było rozkopywanie żydowskich grobów w poszukiwaniu złota i klejnotów, przeszukiwanie terenów Majdanka, Treblinki i Oświęcimia po wyzwoleniu obozów przez Armię Czerwoną. Polacy nie wydali, jako jeden z nielicznych okupowanych narodów, swojego Quislinga, to prawda, ale też Niemcom nie bardzo polski marszałek Pétain czy ksiądz Tiso był potrzebny, bo niemiecka polityka zmierzała do całkowitego wymordowania całego narodu.

W Peerelu też nie wszyscy, znowu wbrew narodowej mitologii, garnęli się do sprzeciwu wobec komunistów, a „polskie miesiące” w 1956, 1970, 1976 i 1980 roku wybuchały przede wszystkim z powodów ekonomicznych. Wyjątkiem był Marzec 1968 roku, ale ten ograniczył się w praktyce wyłącznie do inteligencji. A peerelowski „dzień codzienny”? Chwacko, choć nie lubimy się do tego przyznawać, maszerowaliśmy w pierwszomajowych pochodach, ubrani w czerwone krawaty z czerwonymi legitymacjami. Liczącą ponad trzy miliony członków komunistyczną partię nie tworzyli, jak można by dzisiaj sądzić, kosmici ani tym bardziej „czerwone ludziki” zrzucone nad Wisłą z samolotu, który wystartował z Placu Czerwonego. Legitymacja PZPR zapewniała ciut wygodniejsze życie, dawała większe możliwości awansu i nieco przywilejów. Wbrew pozorom niezbyt wiele. Ale to wystarczało.

Naród polski, jak wszystkie inne narody, nie składa się tylko z aniołów, ani nawet przede wszystkim z aniołów. Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy – dawno już stwierdził Józef Piłsudski. Te słowa, niestety, nie straciły ani na trafności, ani na aktualności.

Rozkochany w marszałku Jarosław Kaczyński to rozumie. Co więcej, potrafi zastosować w praktyce. I będzie stosował. Przy okazji sporu o Trybunał Konstytucyjny Kornel Morawiecki (tzw. starszy Morawiecki) powiedział w swoim głośnym sejmowym przemówieniu, że wola narodu jest ważniejsza niż prawo. Kaczyński podziela tę opinię, bo dzisiaj jest mu to wygodne, ale uważa przede wszystkim, że wola narodu jest ważniejsza od słupków w budżecie. Dużo ważniejsza. Jeśli słupki się nie zgadzają, tym gorzej dla słupków. Kaczyński nie zna się na gospodarce, nie rozumie jej i nie jest w tym odosobniony. Wielu Polaków słupki też nie interesują. Interesuje ich tylko grubość portfela. Więc jeśli ich własny portfel będzie stawał się grubszy, choćby tylko trochę grubszy, będą rosły słupki poparcia dla PiS. Nawoływanie ekonomistów, że nie możemy żyć na koszt przyszłych pokoleń? Wołanie na puszczy.

Ale, dodajmy też sprawiedliwie, że nie interesuje to również Greków głosujących na lewacką Syrizę premiera Aleksisa Tsiprasa czy Hiszpanów oddających głos na populistyczny Podemos, co zresztą po hiszpańsku znaczy „Damy radę”. Przypadek? (...)

Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika "Odra" 

ODRA 3/2016- Marek Abramowicz

Marek Abramowicz

 

SPONDEO AC POLLICEOR,

PRZYSIĘGAM I OBIECUJĘ

 

Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie jesteśmy zdolni do odróżnienia dobra od zła. Nieumiejętność czynienia tego odróżnienia byłaby dla ludzkości samobójstwem. A kiedy mówię o odróżnieniu dobra od zła, mam na myśli tylko takie odróżnienie, którego znaczenie, siła obiektywna, zniewalająca, nie zależy od nas; odróżnienie, którego nie możemy ani unieważnić, ani zmienić według naszej woli lub kaprysu, odróżnienie, które zastajemy gotowe, które się nam narzuca i które jesteśmy zmuszeni przyjąć jako prawdziwe. Tak o głosie sumienia, który każdy z nas w sobie wyraźnie słyszy, pisał Leszek Kołakowski w pośmiertnie wydanym eseju Jezus ośmieszony.

 

Wewnętrzny głos sumienia jest najważniejszym strażnikiem naszej przyzwoitości i cnoty, ale bynajmniej nie jedynym.

 

Mądrość i prawość uniwersytetów

W życiu społecznym, jako obywatele, pragniemy być uznawani za przyzwoitych także w opinii innych przyzwoitych obywateli. Ci jednak nie zawsze są jednomyślni. Niektórzy głoszą poglądy na temat obywatelskiej przyzwoitości wyraźnie sprzeczne z naszymi, inni różnią się w poglądach wzajemnie między sobą. Wiele kwestii społecznych i politycznych nie wymaga dokonywania moralnego wyboru, a zatem nasz wewnętrzny głos sumienia nie może być w tych kwestiach doradcą. Czy istnieje więc jakiś niezawodny społeczny standard, jakiś godny zaufania arbiter? Kościół nie zawsze chce wypowiadać się w kwestiach politycznych, najczęściej bowiem, wierny swemu nadprzyrodzonemu powołaniu, programowo oddziela to, co boskie, od tego, co cesarskie. Zostają nam poeci, pisarze, teatry i uniwersytety. Moim zdaniem, ufać należy zwłaszcza w społeczną mądrość i prawość uniwersytetów, bowiem w kwestiach dotyczących spraw publicznych uniwersytety wypowiadają się zwykle z umiarem, rozsądnie, uczciwie, a przy tym jasno i jednoznacznie: „tak–tak, nie–nie”.

To moja osobista opinia, oparta na doświadczeniach i przemyśleniach długiego życia; wiem też dobrze, że wielu myśli tak samo. Moim zdaniem, wyjątkowy autorytet uniwersytetów wynika z ich zupełnie wyjątkowych historycznych zasług, powagi i znaczenia. Od stuleci uniwersyteckie kolegia, profesorowie, rektorzy, promotorzy doktorskich dysertacji nie tylko kształcą zawodowo europejskie elity, ale przede wszystkim współtworzą fundamenty naszej europejskiej kultury i cywilizacji, także w sensie rzymskiej civitas, to znaczy ogółu obywateli połączonych wspólnie akceptowanym prawem, które określa ich obowiązki i obywatelskie przywileje stosowne do zajmowanej pozycji. Przestrzeganie prawa, akceptacja społecznej hierarchii i związanych z nią przywilejów i obowiązków oraz szacunek dla elit, urzędów, sądów i wyroków trybunałów są pierwszą powinnością wszystkich bez wyjątku cives (obywateli), niezależnie od ich zasług i godności.

 

Co jest godziwe, a co godziwe nie jest

Prawne wydziały uniwersytetów nauczają fachowo litery obowiązującego prawa. Poprzez historyczną i filozoficzną refleksję nad ogólnymi, „platońskimi” standardami społecznego porządku i obywatelskiej przyzwoitości wyjaśniają nam wszystkim także ducha praw. Upewniają omnes cives, ale przede wszystkim wykształcone elity, o tym, co w życiu społecznym jest godziwe, a co godziwe nie jest. Zacytuję jeszcze raz Leszka Kołakowskiego, który podczas uroczystości nadania mu stopnia doktora honoris causa na Uniwersytecie Wrocławskim w roku 2002 tak mówił, wyraźnie i jasno: Jeszcze ważniejszą, dyskutowaną bynajmniej nie tylko u nas, ale w całym świecie prawie, jest kwestia stosunku między uniwersytetem jako zbiorem szkół zawodowych i uniwersytetem w znaczeniu tradycyjnym. Przyznaję, że jestem bardzo przywiązany do tradycyjnej idei „universitas”, czyli do tradycyjnej idei uniwersytetu jako miejsca, gdzie nie tylko zawodowe umiejętności i sprawności są nauczane, ale także przekazywane są fundamenty naszej kultury, bez której byśmy się cywilizacyjnie zniszczyli.

Uniwersytet Wrocławski, który wyróżnił Leszka Kołakowskiego honorowym doktoratem, jest moją Alma Mater. W pamiętnym roku 1968 ukończyłem tam studia na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii. Od razu po dyplomie rozpocząłem pracę asystenta na matematyce. Prowadziłem ćwiczenia do kilku wykładów i studiowałem na monograficznym seminarium matematyczne aspekty ogólnej teorii względności Alberta Einsteina.

Wrocławska matematyka stała na najwyższym światowym poziomie. Kontynuowała tradycje słynnej szkoły lwowskiej. Jej legendarny twórca, Hugo Steinhaus, był wtedy mocno starszym panem, lecz kipiał młodzieńczą energią. We Wrocławiu nie tylko zgłębiłem kilka działów matematyki i fizyki; wrocławska Alma Mater nauczyła mnie także specyficznego etosu naukowych badań i dysput.

 

Matematyk zrobi to lepiej

Podobnie jak Sokrates, nasi mistrzowie sprowadzali niekiedy nasze błędne poglądy ad absurdum w przyjacielskiej rozmowie. Krok po kroku, drogą logicznych, wynikających jeden z drugiego argumentów prowadzili nas ku zrozumieniu prawdy. Nigdy nie traktowali naszych studenckich pomyłek z ironiczną wyższością autorytetu. Byli dla nas zawsze ujmująco życzliwi, koleżeńscy. Szlachetna koleżeńskość i wzajemna życzliwość matematyków, zupełny brak zapalczywości w sporach i szacunek dla adwersarza stanowiły styl szkoły lwowskiej, opisywany we wszystkich relacjach i wspomnieniach ze Lwowa.

Ten sam styl charakteryzował środowisko matematyków wrocławskich; ja się w nim wychowałem jako student, a potem początkujący uczony. Wielbiliśmy naszego Hugona i szanowaliśmy siebie nawzajem niezależnie od wieku, uniwersyteckiej pozycji, wyznawanych poglądów politycznych lub jakichkolwiek innych pozamatematycznych względów. Zgrabnie opisuje to hugonotka autorstwa Stanisława Hartmana, wybitnego matematyka wykształconego w Warszawie i we Lwowie, a po wojnie wrocławianina:

 

My tu: katolicy i marksiści

Żydzi i komuniści

Jesteśmy do kroćset kroci

Wszyscy po trosze... Hugonoci.

 

Hugonotkami nazywane są zwykle aforyzmy układane przez Hugona Steinhausa, ale niekiedy zalicza się w ich liczbę także krótkie, żartobliwe utwory innych autorów, jeśli dotyczą Steinhausa albo innych lwowskich lub wrocławskich matematyków z jego kręgu. Ze wszystkich hugonotek cenię najbardziej „matematyk zrobi to lepiej”. Ona się zawsze sprawdza.

 

Nagość i strajki

W roku 1968 mieliśmy w Polsce urząd cenzury, ale peerelowski minister kultury nie ośmieszał się tropieniem i administracyjnym zakazywaniem nagości na scenie. Władysław Gomułka, pierwszy sekretarz KC PZPR, komicznie purytański nudnik, starał się, co prawda, tępić Kalinę Jędrusik za jej piękny biust, ale kilka lat później Teatr Studio wystawiał Dantego Józefa Szajny, w którym Leszek Herdegen występował w otoczeniu nagich aktorek. W naszym wrocławskim Teatrze Współczesnym Grażyna Krukówna perwersyjnie rozbierała się w Białym małżeństwie Tadeusza Różewicza, a w warszawskim Teatrze Dramatycznym grano jego Na czworakach z grupą wynajętych striptizerek. Wtedy komunistyczne władze nie miały chorobliwych obsesji na temat ludzkiej seksualności. Zajmowały się czymś innym. Zwalczały nieprawomyślności polityczne, ekonomiczne, historyczne, aksjologiczne… I robiły to bezwzględnie, brutalnie, bezwstydnie. W więzieniach siedzieli Jacek Kuroń, Karol Modzelewski i inni dysydenci, niezłomni poeci nie mogli drukować wierszy, niesłusznych historyków wyrzucano z pracy. Czasy „dyktatury ciemniaków” były naprawdę parszywe.

Po zdjęciu Dziadów ze sceny Teatru Narodowego przetoczyła się przez polskie uczelnie fala studenckich protestów. We Wrocławiu studenci Uniwersytetu ogłosili strajk okupacyjny. Spędziłem strajkową noc w gęstym tłumie kolegów, w historycznej Auli Leopoldina, najpiękniejszej barokowej sali Dolnego Śląska. Dyskutowaliśmy o obywatelskich wolnościach, o naprawie Rzeczypospolitej, śpiewaliśmy patriotyczne pieśni. Długą owacją na stojąco przyjęliśmy uchwałę Rady Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii. Nasi profesorowie otwarcie, jednoznacznie i jasno potępili działania władz PRL-u i poparli studenckie postulaty. Spowodowało to natychmiastowe represje władz. Prześladowano studentów, asystentów, profesorów. Stanisława Hartmana, u którego trzy lata wcześniej zdałem egzamin z algebry, usunięto z katedry i pozbawiono prawa do wykładania. Próbowano go także zmusić do emigracji, ale zdecydowanie odmówił. Potem działał w opozycji demokratycznej. Był jednym z założycieli Towarzystwa Kursów Naukowych oraz współpracownikiem Komitetu Obrony Robotników. W stanie wojennym został internowany i osadzony w więzieniu. To było drugie więzienie w jego kryształowo uczciwym życiu polskiego patrioty – w czasie wojny siedział na Pawiaku.

 

Odwaga, hart, przyzwoitość

Kilku innych wrocławskich profesorów, matematyków i fizyków, wykazało się podobną osobistą odwagą, hartem ducha i obywatelską przyzwoitością. Spotkały ich za to prześladowania. Matematyk Bolesław Gleichgewicht, do którego wykładu prowadziłem ćwiczenia w roku akademickim 1968/1969, poszukiwany był w stanie wojennym listem gończym. Napisałem o tym notatkę do paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. Dużo wtedy w „Kulturze” publikowałem, bezpieczny na Uniwersytecie w Oxfordzie, gdzie pracowałem jako Senior Visiting Fellow, czyli wizytujący profesor. Bardziej jeszcze niż profesorowie Hartman i Gleichgewicht znani są ze swej budzącej szacunek obywatelskiej postawy moi nieco starsi koledzy – Kornel Morawiecki, Jan Waszkiewicz i Ludwik Turko. Wszyscy byli ważnymi działaczami „Solidarności”, byli wielokrotnie aresztowani, prześladowani, więzieni. W III Rzeczypospolitej zajmowali się nie tylko uniwersytecką nauką, ale także polityką. Piastowali funkcje państwowe i samorządowe. Morawiecki jest obecnie marszałkiem seniorem sejmu VIII kadencji, a jego syn Mateusz wicepremierem rządu Beaty Szydło. Waszkiewicz był marszałkiem województwa Dolnośląskiego. Turko był w latach 1997–2001 członkiem Trybunału Stanu. Dziś jest belwederskim profesorem i pracuje w Zakładzie Teorii Cząstek Elementarnych[AK1] . W grudniu 2015 odmówił przyjęcia Krzyża Wolności i Solidarności od prezydenta Andrzeja Dudy, motywując to opinią, iż niektóre działania prezydenta są bezprawne i naruszają Konstytucję Rzeczpospolitej Polskiej.

 

Kto łamie przysięgę, naraża się na infamię

Uniwersytet Wrocławski jest moją Alma Mater, ale doktorat zrobiłem pod kierunkiem Andrzeja Trautmana na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego („na Hożej”). Uzyskanie doktoratu to jedna z ważniejszych chwil w życiu. Stajemy się wtedy członkami uniwersyteckiej społeczności, a poprzez osobę naszego promotora, jego promotorów i promotorów ich promotorów zakorzeniamy się w uniwersytecką tradycję rodzinnej Europy. Moje korzenie sięgają Gaussa, Eulera, Newtona i Galileusza. Takie korzenie ma zapewne wielu polskich fizyków i matematyków. Od wieków trwająca kulturalna unia Polski z Europą jest równie dla naszego narodu istotna, jak obecna przynależność Polski do Unii Europejskiej –  europejskość jest bowiem fundamentem polskiej, narodowej tożsamości.

Mój głęboki smutek budzą próby osłabiania lub zaprzeczania tych więzi, choćby w symbolicznym geście usuwania flag Unii z budynków publicznych. Uważam to za szkodzącą Polsce głupotę. Od kiedy się to dzieje, stale noszę w klapie marynarki miniaturkę flagi Unii Europejskiej obok miniaturki polskiej flagi. Europejskości nie da się z Polski usunąć z powodów, których jest legion. Także dlatego, że każdy wypromowany na polskim uniwersytecie doktor więź z Europą umacnia, składając przysięgę spondeo ac polliceor, to znaczy „przysięgam i obiecuję”. Tak uroczyście przysięgamy, wypowiadając te dwa słowa po łacinie, w obecności naszego promotora oraz innych profesorów, gdy uniwersytet nadaje nam stopień doktora, włączając nas tym samym na zawsze w uniwersytecką społeczność.

Pełny tekst przysięgi doktorskiej jest oczywiście dłuższy, mówi między innymi o tym, że uzyskaną fachową wiedzę w swej specjalności doktor wykorzystywać będzie nie dla osiągnięcia korzyści, lecz do krzewienia prawdy oraz że nigdy nie użyje jej w sposób niegodny lub hańbiący. Przysięga jest nie tylko ozdobnym rytuałem, czasem bowiem uniwersytety upominają, i to publicznie, swych doktorów za to, że ci, postępując niegodnie, tę przysięgę łamią. Każdy, kto upominający głos uniwersytetu słyszy, lecz go uporczywie ignoruje lub odrzuca, zwłaszcza bezwstydnie i publicznie, naraża się na infamię. Nie będzie mógł być uznawany za przyzwoitego ani godnego czci przez ogół tych, którzy spondeo ac polliceor przyrzekali i swej doktorskiej przysięgi dotrzymują.

 

Marek Abramowicz

 

Marek Abramowicz – stały felietonista „Uranii”, czasopisma astronomów, ukończył astronomię na Uniwersytecie Wrocławskim i klasę wiolonczeli (u prof. Kazimierza Wiłkomirskiego) we wrocławskiej Wyższej Szkole Muzycznej. Zajmując się głównie astrofizyką czarnych dziur, pracował i wykładał na wielu uniwersytetach europejskich, m.in. w Stanford, Oksford. Jest emerytowanym profesorem Wydziału Fizyki Uniwersytetu w Göteborgu. Opublikował ok. 200 prac naukowych, ale i sporo artykułów m.in. w paryskiej „Kulturze”.  

 

ODRA 3/2016 - Jacek Sieradzki

Jacek Sieradzki

 

Intermedia

 

KAZAĆ ODWRÓCIĆ CZAS

 

Niezastąpiony Wojciech Młynarski przed niespełna trzydziestu laty napisał balladkę Po Krakowskim w noc majową, której treść stanowiła smętna skarga Bolesława Prusa, skamieniałego w pomnik na rogu Karowej. Obsiadły go gołębie, akurat w tym przypadku obdarzone szczególną mocą perswazyjną. Przekonywały, że nie czas na negację czy wewnętrzną emigrację, wypada się godzić z realiami; unisono gruchały mu do ucha nawiąż dialog, nawiąż dialog. A pomnik opierał się jak mógł, by wykrztusić wreszcie na koniec, nieco nieśmiało, sentencję:

By nie zgorszyć pań prześlicznych,

Ujmę rzecz eufemistycznie:

Trudny dialog z kimś, kto wciąż ci … na łeb.

Dlaczego tak usilnie od paru miesięcy – w felietonie dwa numery temu też tak było – plączą mi się po głowie sytuacje, żarty, piosenki, sentencje z marnych lat osiemdziesiątych? Przecież wszelkie analogie z dzisiejszą rzeczywistością byłyby fałszem i łatwizną. Nic nie jest takie samo. Ot, ta ballada, opisująca konkretną sytuację, brzmi dziś zupełnie anachronicznie. Zdychająca przed rokiem 1989 komunistyczna władza naprawdę gruchała w stronę społeczeństwa zaproszenia do negocjacji, nieważne już, w jakiej intencji i jak bardzo przez zęby. Władza współczesna, mocna demokratycznym mandatem, prowadzić żadnego dialogu nie planuje. Po prostu wymienia nieswoich na swoich. Jak leci.

Pytanie: co robić? Potulnie zamknąć twarz? Czy jednak usiłować nawiązać – nieproszony tym razem – dialog, ryzykując ubabranie się w, jak śpiewał bard, białej lepkiej cieczy, którą skądinąd pryskają różne ptaszki, wcale nie tylko z jednej strony placu.

t

W połowie stycznia ukazał się w tygodniku „W Sieci” artykuł Piotra Zaremby pod tytułem Teatr hochsztaplerów. Tytuł, jak to w tabloidzie, dano bardziej rewolwerowy, niżby to wynikało z tekstu, w którym ludzi sceny, których nie lubi, autor określił jako chłopców dorysowujących wąsy portretom, też niemiło ale dopuszczalnie w ramach ostrej polemiki. W artykule Zaremba zarysował sumiennie swój światopogląd teatralnego konserwatysty; z lekka uszczypliwie można by sprowadzić go do konstatacji, że kiedyś, panie, było mądrze, a teraz jest głupio. Kiedyś robiono teatr niepróbujący wychodzić poza tekst sztuki, niedopisujący nic autorowi, ani nie jego słów, ani obcych jego dziełu sensów. To teatr oparty na słowie, na jego dogłębnym zrozumieniu i starannym podaniu (sformułowania Piotra Fronczewskiego, pod którymi Zaremba się podpisuje). Dziś teatry specjalizujące się we współczesnym repertuarze po trosze zjadają własny ogon. Symbolem tego z jednej strony jest masa przedstawień o samym teatrze naznaczonych niebywałym narcyzmem, z drugiej przedziwna mieszanka: zabawy formą prowadzące do zupełnego bełkotu łączone z prostacką, najczęściej lewicową, publicystyką (Strzępka i Demirski to pierwsze nasuwające się nazwiska). Jest jeszcze sporo ekshibicjonizmu, mocne zafascynowanie drastycznościami obyczajowymi, dawno już nic nieodsłaniającymi, bo wszystko już odsłonięto. Ale przynajmniej ludzie robiący ten teatr robią go na własny rachunek. Co więcej, nowy sposób opowiadania (umowne inscenizowanie swoistych teatralnych reportaży) bywa twórczy. Chwaliłem na tych łamach takie fenomeny jak paradokumentalna sztuka Radosława Paczochy o Władysławie Broniewskim. Albo teatralna opowieść Tato Artura Pałygi. Na podobnej zasadzie można natrafić na ciekawe opowieści rodem z teatru światowego. Prawdziwa tragedia zaczyna się, gdy specjaliści od dorysowywania wąsów zabierają się do najszerzej pojmowanej historycznej spuścizny.

Jak widać, autor stara się znaleźć w dzisiejszym teatrze jakieś pozytywy. W końcu jednak pruje długą serią pretensji do artystów reżyserujących klasykę: do Klaty, Rychcika, Libera, Kleczewskiej. Obszar rażenia ogranicza dopiero we wnioskach. Jestem zwolennikiem tezy powiada – że przynajmniej teatry o statusie sceny narodowej powinny być w rękach ludzi bliższych wrażliwością Axerowi czy Holoubkowi. (…) Warto byłoby więc sformułować przynajmniej jakieś warunki brzegowe, jakieś minimum. (…) I znowu: każdy powinien mieć prawo do eksperymentów. Ale czy na narodowej scenie? Za cenę tego, że nowe pokolenia nie dowiedzą się już, o czym pisał Czechow? Ja będę powtarzał: to jest głupstwo! A jeśli głupstwo za publiczne pieniądze, to władza publiczna ma prawo i obowiązek to naprawiać.

No, skoro mamy wezwanie do naprawy, czyli tak zwanej dobrej zmiany, to reakcja musi być odpowiednio wysokotemperaturowa. Jak słyszę, Zaremba został zwyzywany na portalach społecznościowych od Fillerów i Misiornych, czyli pezetpeerowskich łobuzów piszących paszkwile na zamówienie władz. Nawet Dariusz Kosiński, wchodzący na łamach e-teatru w merytoryczną polemikę, określił tekst już w pierwszym zdaniu jako rozbudowany donos. Przeciw Zarembie przemawiają okoliczności: niedługo po publikacji Teatru hochsztaplerów dostał nominację na wiceszefa TVP Kultura, więc jego elukubracja naprawdę mogła wyglądać na gorliwe wykazanie się niezbędnym entuzjazmem ideowym. Od ludzi wchodzących do nomenklatury nierzadko wymagała takich gestów PZPR; wolno sądzić, że ta praktyka może być twórczo rozwijana przez nową przewodnią siłę.

Ja jednak nie zarzucam Piotrowi Zarembie pisania na zamówienie politycznie. Choćby dlatego, że wiem, iż nie są to u niego żadne doraźne myśli. Podobne czytywałem przed laty w „Uważam Rze” (przestałem, gdy autor wylądował w piśmie, które niemiło brać do ręki). Czytywałem nie bez sympatii choćby dla czułości i pasji, z jaką ceniony komentator od polityki komentował sztukę sceniczną. Przeszłą bo przeszłą, ale zawsze.

Zaremba najwyraźniej zakochał się w teatrze, do jakiego się chodziło w Warszawie w latach siedemdziesiątych tamtego wieku. W Dramatycznym Gustawa Holoubka, we Współczesnym Erwina Axera. No i w Narodowym Adama Hanuszkiewicza. W tym ostatnim przypadku zakochanie, jak się wydaje, nie miało granic. Oto publicysta zna (co mu się chwali, mało kto to dziś pamięta) tekst Konstantego Puzyny zarzucającego Kordianowi apoteozę politycznego oportunizmu. Powinno to mu, antykomuniście, wadzić. Ale nie wadzi. Publicysta zda się rozumieć, że popkulturowe rewolty Hanuszkiewicza (Balladyna na hondach) były w tamtym czasie równie szokujące, jak dziś Rychcikowa zamiana Guślarza z Dziadów w Jokera z Batmana. Ale nie ma ich za złe. Bo lubi ten teatr. Bo to estetyczno‑interpretacyjny bunt jego czasów, własne emocje, własne spory. Będąc – pisze – bliższy wrażliwości takich ludzi jak Axer czy Holoubek, byłem skłonny tym dawnym obrazoburcom wiele wybaczyć. Tymczasem młodszym o dwa pokolenia niczego już nie wybaczy, oskarży o gówniarstwo i zażąda wywalenia z teatrów narodowych. Jakiż to łatwy mechanizm, przewidywalny…

Warszawscy teatromani sprzed czterdziestu lat gorące uczucia lokowali chętnie w Starym Teatrze, do którego jeździły całe pielgrzymki. Zaremba nie. Z Dziadów Swinarskiego pamięta głównie, że Holoubek wyszedł z Improwizacji, podczas której, w tle monologu Jerzego Treli, chłopi żarli jaja na twardo. Ale i wobec tego ekscesu reżysera jest wyrozumiały: po latach trudno rozstrzygnąć dyskusje toczące się wokół jego oferty. Może zresztą do Krakowa zwyczajnie nie puszczali go rodzice? Bo z samej metryki wynika, że wszystko, o czym tu mowa, to przecież teatralne prymicje nastolatka.

Z doświadczeń lat siedemdziesiątych wierni widzowie, i takie szczawiki jak Zaremba, i starsze roczniki, wyhodowali w sobie przeświadczenie o istotnej wadze teatru: intelektualnej, społecznej, ba, etycznej. Odegrało to kluczową rolę, gdy teatr daleko wykroczył poza granicę rampy: w proteście przeciw wprowadzeniu stanu wojennego. Ale w miarę jak mijały lata, coraz trudniej było sprostać podwyższonym oczekiwaniom, tak w jałowych (poza wyjątkami) latach osiemdziesiątych, jak i po odzyskaniu niepodległości, gdy zniknięcie kontekstu zniewolenia kompletnie zbiło artystów z pantałyku. Mnóstwo zaprzysięgłych teatromanów przestało wtedy chodzić na przedstawienia; znam wielu takich dezerterów, starszych, młodszych, rówieśnych. Wśród tych, co zostali, kwitł syndrom nienasycenia: nic nowopowstającego nie było, nie mogło być tak dobre, tak cenne, tak ważne, jak przechowane w idealizującej pamięci emocje z młodości. Co rodziło tylko żółć, coraz to nowe jej pokłady.

Nie chcieliśmy wszyscy długo dopuścić do świadomości, że mistrzowie się starzeją, a większość z nich nie wykształciła następców. Zaremba nie ma racji, powtarzając za zapiekłym w rozgoryczeniu Piotrem Fronczewskim że Króla Edypa z Ateneum roku 2004 wydrwiwano jako przykład teatru martwego. Przeciwnie: spektakl cieszył się szacunkiem również wśród postępowców. Sam wtedy leciałem do Holoubka, prosząc, żeby Edyp przyjechał jako spektakl mistrzowski na pierwszy pod moją dyrekcją festiwal reżyserski Interpretacje w Katowicach (przetrzymał mnie w przedpokoju półtorej godziny, ale w końcu się zgodził i potem otwierał edycję, której triumfatorem mieli być Oczyszczeni Krzysztofa Warlikowskiego). Pies pogrzebany jest gdzie indziej: niech mi Piotr Zaremba łaskawie wskaże drugie na przełomie tysiącleci tradycyjnie pomyślane przedstawienie takiej rangi. Takiej klasy. Takiej mocy porównywalnej z obiektami scenicznej fascynacji naszych młodości. Jak razem poszukamy, znajdziemy może tytuły dwa. Może trzy. Nie więcej.

Nowoczesny teatr – które to określenie Zaremba używa wyłącznie w pogardliwym cudzysłowie – wchodził na całkowicie oddane pole. Oddane walkowerem!! Wchodził zresztą w postaci plejady twórców oddalonych od siebie o lata świetlne (Jarzyna, Warlikowski, Augustynowicz, Cieplak). Większość z nich łączyła jedynie postać Krystiana Lupy jako preceptora reżyserii, uczącego jej zupełnie inaczej, niż chciała tradycja, mniej rzemieślniczo, bardziej artystowsko, każącego przepuszczać wszystkie kwestie uniwersalne przez własne ja, umysł i ciało, emocje, lęki i wstydy. Teatr gwałtownie intymniał, by po jakimś czasie wrócić na publiczny plac, ale niejako od drugiej strony, wyposażony w nowe narzędzia, w dystans, antyiluzyjność, drwinę i autodrwinę, w środki komunikacyjne bliższe popowym songom niż klasycznej dramaturgii. Kręciły się w przyspieszonym tempie nowe, krótkotrwałe generacje, pojawiały się i ginęły nowe języki, nowe estetyki, które zyskiwały gorących zwolenników, a starzy, cóż, starzy niewątpliwie czuli się w tym i czują coraz bardziej obco, pusto, obojętnie. Czy doświadczenie nie powinno im jednak podpowiedzieć, że taka jest – może nie w stu procentach, może nie w każdym szczególe, ale generalnie – taka jest kolej rzeczy? Albowiem wszystkie formy sztuki, także te najbliższe sercu, przemijają i nic nie trwa wiecznie?

Piotr Zaremba wspomina Sprawę Dantona Stanisławy Przybyszewskiej. Andrzej Wajda mocował się z nią dwa razy. W latach siedemdziesiątych wystawiał ją w warszawskim Teatrze Powszechnym jako dramat lewicowy ‒ zgodnie z oryginałem. We francuskim filmie Danton przerobił ją na przestrogę przed rewolucją. A dla Klaty to tylko tworzywo do robienia min. Nie użyłbym tak lekceważącego określenia, ale owszem, pamiętam posmak goryczy na własnym podniebieniu, gdy prowadziłem galę finałową na kolejnych katowickich Interpretacjach, gdzie Sprawa Dantona w inscenizacji Jana Klaty z wrocławskiego Polskiego triumfowała w sposób bezapelacyjny i niepowstrzymany. „Moim” teatrem też było intelektualne przedstawienie Wajdy, nie Klatowska groteska. Ale wiedziałem, że nikt dziś nie zrobi takiego jak tamto widowiska, retorycznego, statycznego, pełnego niekończących się roztrząsań rewolucyjnych postępków (proszę obejrzeć Thermidora Przybyszewskiej, do którego ostatnio wrócił warszawski Polski, i zobaczyć, jak nieznośna zrobiła się to gadanina). Że nikt nie zagra głównych ról w takim śmiertelnym, bezdystansowym zapamiętaniu, jak Pawlik z Pszoniakiem, a, co najważniejsze, nikt nie będzie umiał wysłuchać ich pojedynków na racje tak, jak myśmy je chłonęli w roku 1975, a Zaremba trochę później. Nie ma takich powrotów. Klata wyczuł zapach czasu, redukując ideową egzaltację Przybyszewskiej do obrazu rewolucjonistów‑obwiesiów w brudnych perukach z piłami mechanicznymi w łapach. Trafił tym w coś ważnego dziś, choć siądź, staruszku i płacz.

Nowa władza ustami swych wysokich przedstawicieli w kulturze zapowiada, że do fundamentów przebuduje życie teatralne w Polsce, najwyraźniej mocno ją swoim kształtem denerwujące. Jest się czego przestraszyć; sztuka źle znosi generalne przebudowy, zwłaszcza zarządzane odgórne. Chwalić Boga, nic pochopnego na razie nie zaszło. Parę pomruków drugorzędnych polityków mylących artyzm z propagandą przeszło bez echa. Tym bardziej jednak warto, jak się zdaje, nie kwitować ani wzruszeniem ramionami, ani internetowym hejtem poważnie wyłożonych rojeń konserwatywnego weterana teatralnych widowni, łudzącego się, że można za pomocą urzędowych warunków brzegowych odtworzyć teatr jego młodości. Nawet jeśli tęskniących znalazłoby się więcej, skutki próby mogłyby być tylko opłakane. Nie da się sztucznie wyhodować wrażliwości Axera czy Holoubka do prowadzenia narodowych scen, bo taki implant się po prostu nie przyjmie, niezależnie od szlachetnej zawartości genotypu. I nie ma sensu wymyślać dobrych zmian bez dialogu z twórcami, dialogu inaczej pomyślanego niż gruchanie gołąbków nad siwym łbem pomnika.

t

Artykuł Piotra Zaremby wywołał, jako się rzekło, sporą liczbę polemik. Krótki tekścik Konrada Kołodziejskiego Wyznanie internacjonalistki, umieszczony na prestiżowej drugiej stronie wśród komentarzy redakcyjnych „Rzeczpospolitej” przeszedł całkiem bez echa. Być może dlatego, że miał prawo wydać się zupełnie kretyński. Nie lekceważyłbym go jednak. Krystyna Janda – zanotował autor – powiedziała w wywiadzie, że jest artystką polską, a nie narodową. Publicysta nie przytoczył słów aktorki, nie podał ani źródła, ani kontekstu, streścił wszystko w przytoczonym zdanku i jął wykładać, co jego zdaniem Janda miała na myśli. W dzisiejszej lewicowo-liberalnej nowomowie Polska to tylko region Europy, a nie żaden kraj czy tym bardziej naród. Naród to pojęcie wywodzące się z autorytarnej przeszłości, czego dowodem sympatia, jaką do tego określenia żywo prawica. A Janda – i nie tylko ona – nic wspólnego z prawicą mieć nie chce. A w konsekwencji z narodem również.

Jak widać, dalej nie wiemy, co naprawdę powiedziała Janda (o lewicowo-liberalnej nowomowie sama przecież nie mówiła), a co włożył jej w usta pożal-się-Boże ironista. Istotniejsze jednak są jego wnioski. No cóż, trudno sobie wyobrazić po takim wyznaniu repertuar teatru kierowanego przez artystkę. Powinny chyba zniknąć z niego wszystkie polskie dzieła, można by się też zastanowić nad wystawianiem nienarodowej sztuki w jej języku oryginalnym (…) Sztuka i w ogóle kultura oparta jest na fundamencie narodowym, choćby z powodu języka, w jakim została napisana. Wydaje się zatem, że pani Janda – chcąc pozostać wierna swojemu wyznaniu – powinna zamknąć teatr na kłódkę i zająć się jakimś bardziej internacjonalnym zajęciem. Przy czym dla większości Polaków takim internacjonalistycznym zajęciem są zwykle prace fizyczne, bo taki jest podział pracy we wspólnej Europie. Ci ze wschodniej Europy zazwyczaj nie są od kultury, lecz od zmywania.

Życzliwa autorowi dusza powie, że to tylko taki sobie felieton, sprowadzanie do absurdu poglądów krytykowanej artystki. Doprawdy? Jakoś mi nie do śmiechu, gdy na stronie redakcyjnej poważnego dziennika czytam niby to żarcik, że dyrektorka jednej z warszawskich scen powinna czym prędzej zamknąć teatr i wynieść się na zmywak za to, że nie dość czołobitnie uszanowała święte słowo naród. Jeśli Zarembie w polemikach sugerowano rolę funkcyjnego krytyka z „Trybuny Ludu”, to tu w poszukiwaniu wzorca trzeba by sięgnąć głębiej w historię. Do międzywojnia. Do „Prosto z mostu”, endeckiej gazety uwielbiającej decydować o tym, który artysta jest wystarczająco narodowy, który nie, i co (oraz czym) należy zrobić temu, co na certyfikat nie zasłużył. Jeśli ten pałkarski klimacik zechce się dalej rozkrzewiać we współczesnym życiu, nasze spory z Zarembą o możność/niemożność wskrzeszenia wrażliwości Hanuszkiewicza czy Swinarskiego zostaną tylko marginalnymi pogwarkami sentymentalnych starców.

Jacek Sieradzki

ODRA 3/2016 - Bogusław Żyłko

SENS I WARTOŚĆ ŻYCIA WEDŁUG ŁOTMANA

 

Jurij Łotman (1922–1993) już za życia zdobył międzynarodowy rozgłos jako jeden z liderów szkoły naukowej, nieformalnej grupy uczonych z różnych dyscyplin, znanej jako tartusko-moskiewska szkoła semiotyczna. Zawiązała się ona na początku lat sześćdziesiątych na słynnych letnich szkołach semiotycznych, organizowanych przez Łotmana i pracowników kierowanej przez niego Katedry Literatury Rosyjskiej Uniwersytetu Tartuskiego (dawniej Dorpat, Estonia). Do Polski wieści o tej nowej wspólnocie badaczy i jej spiritus movens dotarły pod koniec tej samej dekady.


Pierwszymi czytelnikami wydawanych w Tartu w małych nakładach i w języku rosyjskim prac byli u nas literaturoznawcy (głównie poloniści) i oni narzucili „styl odbioru”, w którym Łotman jawił się jako strukturalista, twórczo stosujący do materiału literackiego zasady analizy strukturalnej, wzbogaconej o perspektywę semiotyczną. Prace Łotmana były atrakcyjne, bo ujmowały tekst literacki nie tylko jako wysoce złożoną „strukturę znaczącą”, ale także jako „przekaz”, „komunikat”, który swoje istnienie zawdzięcza użyciu wielu kodów nadawczo-odbiorczych naraz.

Także atrakcyjność wszystkich późniejszych jego rozpraw brała się zapewne stąd, że ich autor z jednej strony pozostawał wierny pewnym przekonaniom naukowo-teoretycznym, a z drugiej sprawdzał ich heurystyczną przydatność w coraz to nowych sferach kultury. Innym istotnym rysem już nie metody, ale w ogóle umysłowości Łotmana było to, że pociągały go i zagadnienia „ogólne”, zbliżające go ku filozofii kultury czy antropologii filozoficznej, ale i sprawy „szczegółowe”, pojedynczy tekst (wiersz, akt prawny, świadectwo historyczne). Z jednej strony patrzył na kulturę (kultura ludzka była w końcu jego „przedmiotem badań”) w skali makro, konstruując jej rozmaite typologie i modele jej przemian historycznych, z drugiej zaś mógł skoncentrować się na jakimś jej konkretnym przejawie. Przy czym i w tym drugim wypadku nie ograniczał się do „idiograficznego” opisu jednostkowego zjawiska, ale starał się dostrzec w nim głębiej ukryte energie.

Tę żywą antynomiczność (Łotman lubił antynomie) jego myśli można zilustrować jego podejściem do literatury jako do ważnego „szeregu” kultury. Zaczął on od problematyki struktury tekstu i badań typologicznych, mających na celu wypracowanie aparatu pojęciowego, niezależnego od światopoglądowych i estetycznych preferencji badacza, innymi słowy – metajęzyka, który byłby gwarancją naukowości pisanych przy jego użyciu prac. Ale temperament badawczy pchał go nieustannie w stronę historii, pełnej „furii i wrzawy”, w której kotle wytapiały się idee, doktryny, programy, znajdujące swój wyraz w tekstach filozoficznych, literackich, politycznych, publicystycznych i tak dalej, jak również odbijały się echem w sferze nieoficjalnej, w zachowaniach codziennych, w logosferze tego, co nazywamy życiem prywatnym.

Łotman musiał zatem zmierzyć się z problemem biografii, który z czasem stał się ważnym samodzielnym tematem badawczym. Sam gatunek biografii sięga korzeniami starożytności (Plutarch, Tacyt, Swetoniusz) i w swojej długiej historii w zależności od epoki historycznej zmieniał swoją postać, ale zawsze ciesząc się większym lub mniejszym zainteresowaniem. Czynnikiem, określającym za każdym razem jej kształt jest napięcie między dążeniem do prawdy, udokumentowanej źródłowo, i pragnieniem ożywienia opowieści o innej osobie poprzez odwoływanie się do intuicji i wyobraźni. W zależności od dominanty mielibyśmy biografię naukową, w skrajnej postaci – suche „kalendarium życia i twórczości”, a z drugiej – zbeletryzowane opowieści typu vie romancée. Drugim istotnym momentem jest wybór jakiejś koncepcji osoby ludzkiej, która nie musi być bezpośrednio przywoływana, ale implicytnie organizuje całościowy wizerunek przedstawianej postaci.

Łotman jako czynny biograf, autor książek o Puszkinie i Karamzinie (biografia Puszkina ukazała się po polsku w 1990 roku nakładem PIW-u; jej autor przygotował specjalny wstęp do polskiego wydania, który jednak nie został włączony do tego wydania), musiał do tych dylematów jakoś się odnieść. Generalnie można powiedzieć, iż wobec tej „płynnej” materii, jaką jest życie jednostkowe, Łotman stara się zachować postawę badacza, usiłującego zrozumieć przebieg życia jako szereg dokonywanych nieustannie przez daną osobę wyborów. Zakłada, zgodnie ze swoim semiotycznym światopoglądem, iż życie ma naturę syntaktyczną, rozwija się sekwencja sytuacji, w których należy wybierać którąś z rysujących się możliwości. Na początku jest ich wiele: przychodzące na świat dziecko jest czystą potencją. Z upływem czasu one dramatycznie się zmniejszają. Jak w zdaniu globalny sens pojawia się po postawieniu kropki, podobnie sens życia staje się uchwytny po dojściu do jego kresu. Sens – jak pisze Łotman w swoim ostatnim tekście – jest nieodłącznie związany z  końcem, gdyż to, co nie ma końca – nie ma też sensu. Bycie w sytuacji wyboru, będąc wyznacznikiem kondycji ludzkiej, nie oznacza, iż człowiek podejmuje decyzje życia w jakiejś pustce. Jako byt zanurzony w semiosferze ma wiele wzorów, wedle których może kształtować swój życiorys, które są zdeponowane w pamięci kultury (od mitologii antycznej poprzez hagiografię, przykładowe biografie „wielkich mężów”, literaturę i sztukę, po mitologię współczesną produkowaną przez kulturę popularną). W perspektywie semiotycznej osoba ludzka może być określona jako punkt przecięcia wielorakich kodów kulturowych i Łotman przekonywająco ukazuje, jak sama osoba ludzka może świadomie, korzystając z zastanych wzorów, tworzyć siebie i swoją biografię (jak to na przykład było w wypadku Mikołaja Karamzina, który w swojej biografii utrwalił wyrazisty wzór osobowy, oddziałujący na następne pokolenia rosyjskiej inteligencji).    

Łotman pokazuje, że konkretny człowiek jest wytworem swoich czasów, ale jego ujęcie jest dalekie od determinizmu. Oprócz wzorów kulturowych, rozmaitych ról społecznych, jakie on spełnia i które składają się na jego „biografię zewnętrzną”, nieredukowalny do tych ostatnich ośrodek, swoją tajemnicę, która sprawia, że jego słowa i czyny nie są do końca przewidywalne i mogą być odbierane jako manifestacje wolności ludzkiej.  

Rozważania prezentowane niżej wykraczają poza tradycyjną biografistykę, rozumianą jako gatunek piśmiennictwa, którego przedmiotem jest życie historycznie konkretnych osób, którzy które z jakichś względów zdobyli zdobyły „prawo do biografii”. Biegną one dwutorowo: z jednej strony interesuje autora życie jako ciąg zdarzeń, w których dana osoba uczestniczy jako ich aktywny uczestnik, świadek albo człowiek wplątany w zawirowania historii wbrew swojej woli (życiorysy mogą być spisywane w gramatycznej stronie czynnej lub biernej), fascynują tu możliwości układania scenariusza życiowego (z wykorzystywaniem w realnym życiu „gotowych” scenariuszy oferowanych przez wymienione wyżej dziedziny kultury symbolicznej), z drugiej zaś poświęca dużo miejsca biografii w dosłownym znaczeniu tego słowa, czyli  jako narracji o cudzym (albo w wypadku autobiografii – własnym) życiu. Łotman jako autor historyczno-biograficznych prac w praktyce musiał zmierzyć się z dylematami, doświadczanymi przez biografa, takimi jak choćby dopuszczanie do głosu intuicji pisarskiej (nie wymysłu, ale domysłu), czy w ogóle posługiwanie się w opowieści biograficznej konwencjami (może to mieć charakter nie do końca uświadomiony), wypracowanymi w literaturze (głównie w powieści), układający przebieg życia na podobieństwo fabuły literackiej.

Zasługą Łotmana jest umieszczenie zagadnień, jakie rodzi biografia (w jej różnych znaczeniach) w szerokim kontekście kultury, spojrzenie nań jako na ważny fakt kultury, a przez to – poprzez wprowadzenie czynnika ludzkiego – humanizujący kulturę i jej obraz w oczach szerokich rzesz czytelniczych.    

  Bogusław Żyłko

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »