• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

ODRA 3/2016- Marek Orzechowski

 

Marek Orzechowski                         

                                                                 Z BRUKSELI

EUROPA W CZASACH STRACHU

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak, jak dawniej. Komisja Europejska pracuje nad dyrektywami, Rada Europejska patrzy jej na ręce, Parlament Europejski wszystko bierze pod lupę. Korki wokół unijnych budynków nie są wcale mniejsze, urzędnicze mrówki spieszą rankiem do pracy, w Brukseli nadal punktualnie stawiają się wysłannicy rządów, a w pobliżu Ronda Schumana Unia z zapałem buduje nową siedzibę dla Rady. Więc Unia żyje.

A JEDNAK COS JEST NIE TAK. Przy biurkach, w kantynach, w salach posiedzeń, na korytarzach, w powietrzu… Coś nie do końca wypowiedzianego, ale nieoczekiwanie niedobrego, groźnego –  jakiś paraliżujący swobodę nieznany wirus, jakaś odbierająca rozsądne myślenie przywleczona nie wiadomo skąd zaraza. – Już się nie pracuje tak jak dawniej – mówi znajomy urzędnik. – Wciąż myślimy o jakimś kataklizmie. Nie ma tej atmosfery pewności, że sprawy idą w dobrym kierunku. Brakuje entuzjazmu. Kiedy włączamy komputery, w niewypowiedziany sposób boimy się. I co najgorsze, tracimy wiarę w sens tego, co robimy.

To ostatnie uczucie, przyznaję, nie jest obce i dziennikarzom, i to nie od dzisiaj. I czy tylko im?

Tak, o Unię powinniśmy się bać, tyle że mądrze. Strach może być dobrym doradcą, ale strach, który paraliżuje, nie jest naszym sojusznikiem. Szóstego stycznia 1941 roku amerykański prezydent Franklin D. Roosevelt prezentując swój polityczny program wyróżnił cztery podstawowe wolności w życiu publicznym, istotne dla wszystkich: wolność słowa, wolność religii, bezpieczeństwo ekonomiczne i wolność od strachu, Freedom from Fear. Można powiedzieć – krótki dekalog współczesnego politycznego systemu demokracji, bez złych wobec kogokolwiek zamiarów. Od tej daty minęło ponad osiemdziesiąt lat i jeżeli się trochę zastanowimy, te cztery podstawowe  Roosveltowskie wolności są aktualne i dziś. Ale i dziś także zagrożone. Również  u nas, w Unii Europejskiej… Kto by pomyślał. Brzmi jak herezja, ale stan naszej wspólnoty nie jest kwestią wiary, a faktów.

Roosevelt formułował swój program politycznego działania, kiedy w Europie buszował ogień II wojny światowej a nad jej mieszkańcami wisiały jeszcze ostatnie czarne chmury traumatycznych doświadczeń z pierwszej wojny. Dziś w Europie ognia jeszcze nie widać. Za to czuje się swąd strachu. Według amerykańsko-niemieckiego politologa Franza Neumanna po zakończeniu Zimnej Wojny strach i obawa wcale nie zniknęły z naszej planety – przeciwnie, nabrały kolorytu i objętości, paraliżując ludzi i odbierając im krok po kroku zdolność podejmowania wolnych decyzji. Globalizacja, renacjonalizm, terror, wojenne konfrontacje, niewolnictwo, malwersacje, oszukańcze banki, podkradane euro, korupcja, bieda, migracja i prymitywna propaganda medialna wywołują w wielu obszarach społecznego i politycznego życia prawdziwą epidemię strachu. Jej skutkiem jest wzrost gotowości do dobrowolnej uległości, przypisywania sobie niezasłużonej winy – i nadmierna ekspozycja kompleksów. Ale i inwazja pogardy, pragnienia zemsty, ksenofobii. Jesteśmy silni i jednocześnie boimy się naszej siły, żyjemy nasyceni i jednocześnie boimy się głodu. Łatwo nam zabrać nasze samozadowolenie, łatwo nastraszyć odebraniem bezpiecznego jutra. Te wszystkie facebooki, twittery, chaty, blogi, sieci nie tylko zawróciły nam w głowach, ale i przewróciły w nich. Tracimy cierpliwość dla świata realnego. Im gorzej na ziemi, za oknem, u sąsiada, tym szybciej i częściej uciekamy do wirtualnych doznań, nad którymi, jak sądzimy, jeszcze panujemy. Przynajmniej jesteśmy u siebie, tak myślimy. Nam pomaga na chwilę, światu coraz mniej.

W gruncie rzeczy żyje nam się lepiej niż kiedykolwiek przedtem, właściwie jak nigdy dotychczas w naszej historii. Mimo cyklicznych kryzysów wiary i gospodarki, i mimo trudno definiowanego ryzyka jakiegoś nagłego dramatycznego upadku, Europa nadal znajduje się w stanie uzasadnionej satysfakcji z osiągniętych postępów w rozwoju wspólnotowego bezpieczeństwa, pokoju, wzrostu gospodarczego, interkomunikacji, i tak społecznej, jak i duchowej wymiany. Europa, niekoniecznie cała, ale na pewno Unia Europejska, nadal wzbudza podziw, nieskrywaną zazdrość, wywołuje emocje, jest magnesem dla wielu. Że nie brakuje w tych uczuciach również nieufności, niechęci czy wręcz nienawiści – rozumie się samo przez się. Europie nie brakuje ani przyjaciół ani wrogów. Nie brakuje ani na zewnątrz jej granic, ani niestety wewnątrz. Jej sukces jest dla wielu niebezpieczny. Ale przede wszystkim, w swoim stanie omnipotencji nasza europejska wspólnota popada często w nastrój samopychy. Tymczasem, wrogowie nie śpią. I Apokalipsa puka do drzwi.

 

NASZĄ SŁABOŚCIĄ (zabrzmi to oczywiście mało sympatycznie) jest nasza demokracja, a raczej – to, jak ją praktykujemy. A dla Unii Europejskiej stała się ona już zwykłym przekleństwem. Nasza demokracja jest systemem dobrym – ale na dobrą pogodę. A u nas złej nie brakuje… Mamy ponadto w Unii dwadzieścia osiem demokratycznych systemów, i każdy z nich  jest najlepszy. Kiedy nie pada deszcz, nie widać, jak są dziurawe. Przecież zwlekamy, narzekamy, żądamy parytetów, jesteśmy niezdecydowani, szukamy wymówek i kompromisów, które nikogo nie zadowalają. Tracimy czas, jesteśmy w oczach innych słabi. Inni obok nas, i przede wszystkim ci przeciw nam, nie mają takich kłopotów. Rządzą sprawnie, decyzje podejmują szybko, są żywotni i nie marudzą, chętnie nas prowokują.

My chwalimy się kodeksami, oni efektami. My czytamy w kodeksach, czego nam nie wolno, oni –  gdzie mamy słabe punkty. My szukamy za wszelką cenę dialogu, oni posłuchu. My się zastanawiamy, oni wykonują rozkazy. Oni się spieszą, my marnujemy czas. Nasi domowi demokraci szukają naszego wsparcia i aplauzu tylko co cztery lata – i wówczas tym intensywniej nie mówią nam prawdy. Zapominamy, że nasz kodeks i nasz cywilizacyjny kanon nie muszą być – i nie są – podzielane przez naszych wrogów. Dla nas posiadanie władzy oznacza poszukiwanie równowagi w społeczeństwie, dla nich jest instrumentem dla pokonania przeciwnika. Każdego przeciwnika. Z respektu dla własnych kodeksów nie potrafimy szybko działać, skazujemy się na przyglądanie się, oglądanie, nadmierną roztropność; odczekujemy, przeczekujemy, wysiadujemy, nie chcemy zrobić złego kroku, żadnej krzywdy sobie ani innym. Piękna postawa. Szlachetna. Godna pochwały. I bardzo niepraktyczna.  Dla naszych interesów szkodliwa, dla naszego przeżycia śmiertelnie niebezpieczna. (...)

 

ODRA 3/2016- Rozmowa z Józefem Piniorem

EUROSCEPTYCZNA POLITYKA

MOŻE DLA POLSKI ZAKOŃCZYĆ SIĘ KATASTROFĄ

Z Józefem Piniorem, byłym europosłem i senatorem, nauczycielem akademickim, o nacjonalizmie rządzących, islamofobii, ręcznym sterowaniu mediami, przejmowaniu i psuciu państwa, Międzymorzu, dobrej zmianie oraz Polsce, której nie ma, rozmawia Stanisław Lejda.

 

Jak ocenia pan dzisiejszą sytuację w Polsce? Stała się na tyle głośna, że dyskutuje się o niej nawet na forum unijnym.

– Nie do końca zdajemy sobie jeszcze sprawę, co robi większość parlamentarna i rząd Prawa i Sprawiedliwości. Moim zdaniem, mamy do czynienia z sytuacją historyczną – nie boję się użyć tego słowa – kiedy nacjonalistyczna prawica po raz pierwszy w naszej historii w głęboki sposób przejmuje państwo polskie. PiS robi to, co nie udało się endecji w II Rzeczypospolitej.

Rządzący twierdzą, że przeprowadzają zmiany, ponieważ taka jest wola ich wyborców.

– Wola ich wyborców nie dotyczyła naruszenia infrastruktury liberalnej polskiej demokracji.

Użył pan określenia „prawica nacjonalistyczna”. Większość komentatorów twierdzi, że główny spór polityczny w Polsce toczy się między ugrupowaniami liberalnymi i konserwatywnymi. Do tych drugich zaliczają PiS, wskazując, że to partia przywiązana do tradycyjnych i narodowych wartości. Nazywanie jej członków nacjonalistami ma wydźwięk pejoratywny

– Jeżeli premier polskiego rządu wyprowadza flagę UE ze swoich konferencji, to nie jest to zachowanie nacjonalistyczne?! Co to ma wspólnego z konserwatyzmem!? A refleksja premier Szydło na temat filmu Ida – czy można ją interpretować inaczej niż jako wypowiedź nacjonalistyczną?! To, co rząd PiS zamierza wprowadzić w polityce kulturalnej bądź w szkołach w zakresie edukacji, odwołuje się wprost do programu nacjonalistycznego.

Politycy tej partii nazywają to wartościami narodowymi i patriotycznymi.

– Narodowa Demokracja i Roman Dmowski też tak to określali. PiS zwyciężyło w ostatnich wyborach między innymi dlatego, że w sposób haniebny grało na ksenofobii i rasizmie. Umiejętnie wykorzystano w tym celu strach przed islamskimi uchodźcami. Nie znam żadnego przywódcy w Europie na poziomie rządowym, który by – jak Jarosław Kaczyński – mówił o chorobach roznoszonych przez uchodźców.

Ale to fakt.

– Jaki fakt?! Błagam o niepowtarzanie takich bzdur!

Przed rozprzestrzenianiem chorób, jakie mogą przywozić imigranci z Afryki i Bliskiego Wschodu przestrzegał m.in. niemiecki Instytut Roberta Kocha, a duński Urząd ds. Szczepień wydał nawet polecenie, by szpitale przygotowały się na pojawienie nowych schorzeń. Te informacje są dostępne w Internecie. To tak, jakbyśmy negowali, że imigranci dopuszczają się gwałtów i molestowania kobiet

– A Polacy nie gwałcą! Do tego trzeba być Arabem?!

Skala takich przestępstw jest znacznie mniejsza.

– Mniejsza?! Gdy otwarto strefę Schengen, w ciągu kilku dni mieliśmy w Niemczech nawałnicę kradzieży samochodowych, dokonywanych przez gangi polskich małolatów. Ja i pan jesteśmy Polakami – to znaczy, że jesteśmy złodziejami samochodów?! Taki statystyczny wniosek można z tego wyprowadzić?! Na świecie, od Atlantyku do Pacyfiku, żyje około półtora miliarda muzułmanów. Mówi pan o sytuacjach ekstremalnych. To tak, jakby oceniać rzymski katolicyzm na podstawie jednego z wrocławskich księży, który chodzi na ksenofobiczne manifestacje o wydźwięku nacjonalistyczno-rasistowskim. Uważam, że islamofobia w dzisiejszej Polsce i w niektórych kręgach w Europie funkcjonuje na podobnej zasadzie jak stereotyp żydokomuny w latach trzydziestych-czterdziestych ubiegłego wieku.

Oczywiście, że te obawy nie dotyczą wszystkich imigrantów. Niemniej niechęć do nich – zapewne nie bez przyczyny – w zachodniej Europie narasta, także w RFN. Partia Alternatywa dla Niemiec według ostatniego sondażu (rozmowę przeprowadzono 26 stycznia br.) jest już trzecią siłą w tym kraju.

– Stereotyp żydokomuny też pojawił się w całej Europie. Nie było to zjawisko wyłącznie polskie, kwitło np. we Francji.

Polacy, o czym świadczą sondaże, obawiają się łamiących prawo i lekceważących nasze obyczaje imigrantów, a nie muzułmanów. Na Białostocczyźnie żyją oni od wieków i nikomu to nie przeszkadza. Ale sam pan powiedział, że te lęki pomogły PiS wygrać wybory.

– Społeczeństwo jest w tej sprawie podzielone. Większość Polaków i Polek nie głosowała na PiS. Popierała tę partię większość, która poszła na wybory.

Takie są reguły demokracji. W poprzednich wyborach PO uzyskała jeszcze mniej głosów

– PO jednak nie prowadziła działań zmierzających do zmiany systemu politycznego. Natomiast PiS to robi.

W jaki sposób PiS chce zmienić system polityczny?

– Niszcząc liberalną infrastrukturę polskiej demokracji. Na przykład, w praktyce paraliżując swoimi decyzjami działalność Trybunału Konstytucyjnego. Moim zdaniem to podstawowe naruszenie zasad ustawy zasadniczej.

PiS utrzymuje, że nie zamierzało zajmować się Trybunałem. Gdyby PO pierwsza nie wykonała kroku w celu zawłaszczenia tej instytucji, problemu by nie było.

– PO popełniła bardzo poważny błąd, potem jednak poddała to pod osąd tego trybunału. Nie chcę usprawiedliwiać działań Platformy w tym względzie. Wynikały z bezwładu tej partii. Politycy PO nie wiedzieli, co robić, zwłaszcza przed wyborami, i popełnili oczywisty błąd. PiS to wykorzystało, żeby – mówiąc kolokwialnie – wywalić stolik z szachami w powietrze.

Niektórzy politolodzy mówią nawet, że nie tylko w tej sprawie PiS wchodzi „w buty PO”. Robi to tylko bardziej zdecydowanie, pogłębiając wiele wad, widocznych za czasów Platformy.

– Nie zgadzam się z tą opinią. Nie jestem członkiem PO, byłem jedynie członkiem jej klubu parlamentarnego. Przy całej uzasadnionej krytyce rządów tej partii nie było to ugrupowanie naruszające zasady konstytucyjne i łamiące liberalną infrastrukturę polskiej demokracji. A w tej chwili mamy do czynienia z rządem, który zmienia system polityczny naszego kraju. Polska staje się demokracją nieliberalną. Co to oznacza? O Trybunale Konstytucyjnym mówiłem, do tego dochodzi ręczne sterowanie radiem i telewizją. PiS wykorzystało fakt, że przez prawie trzydzieści lat polskiej transformacji nie poradziliśmy sobie z budową publicznych mediów na kształt np. BBC. Nie twierdzę, że wcześniej wszystko było super, ale PiS niszczy to, co do pewnego stopnia było autonomiczne i kontrolowane przez instytucje demokratyczne. Oni w tej chwili rządzą telewizją publiczną i mediami na telefon.

Jeśli chodzi o media publiczne, niemal wszyscy moi rozmówcy – medioznawcy, politycy, politolodzy itp. – z którymi publikowałem w ostatnich latach na łamach „Odry” wywiady, twierdzili, że w Polsce rzadkością było dziennikarstwo niestronnicze. Media publiczne oraz mainstreamowe sprzyjały ówczesnemu obozowi władzy, a tzw. media niezależne popierały PiS. Poprzednio z publicznego radia i telewizji zwalniano dziennikarzy prawicowych, teraz spotyka to zwolenników PO. Jak widać, dotychczasowych złych praktyk PiS nie stara się likwidować, choć to zapowiadało.

– Powtórzę: po pierwsze, nie jestem apologetą III RP. Po drugie, od 1989 roku nie udało się nam zbudować takiego systemu mediów publicznych, który gwarantowałby ich rzeczywistą niezależność oraz autonomię. Nie przeprowadziły tego kolejne rządy oraz prezesi Radiokomitetu, zaczynając od Andrzeja Drawicza. Nie zrobiła tego także PO. Powiem więcej: ta partia odwróciła się od mediów publicznych. To, co mówił Tusk o niepłaceniu abonamentu, było skandaliczne i politycznie głupie. Niemniej jest różnica pomiędzy bezwładem w sferze mediów publicznych i ich pauperyzacją, z czym mieliśmy do czynienia w minionych latach, a tym, że media stają się ręcznie sterowanymi mediami partyjnymi. Jeżeli tej różnicy się nie widzi…

Różnica, prawdopodobnie, będzie taka, że zjawisko uzależniania mediów publicznych od aktualnej władzy się pogłębi

– Mówiąc o pogłębianiu pewnych zjawisk, myślimy o ewolucji. Nie! Mamy dziś do czynienia z zasadniczą zmianą ustrojową, z historycznym przełomem. Po raz pierwszy w historii nowoczesnej Polski, czyli po 1918 roku, nacjonalistyczna prawica przejmuje w tak głęboki sposób polskie państwo. Endecja pewnie też by się tak zachowywała, gdyby w latach trzydziestych XX wieku udało się jej przejąć władzę. Dzisiaj mamy jakby dopełnienie tego procesu. Powrócę jeszcze raz do problemu uchodźców. To, że ludzie wobec tego problemu są podzieleni, jest oczywiste. Ale co zrobiło PiS? Utożsamiło polskość oraz patriotyzm z etnicznością i z jednym wyznaniem. Etniczny Polak to rzymski katolik. Gdy jednak popatrzymy na kształtowanie się polskiej tożsamości narodowej…

– … to zauważymy, że niemal od zawsze byliśmy mieszaniną wielu grup etnicznych.

– Dlatego ze zdumieniem patrzę na histerię wzniecaną przez PiS. Oni chyba nie wiedzą, że pradziadek Sienkiewicza był muzułmaninem, a Mickiewicz umarł w Stambule – centrum ówczesnego politycznego świata islamu – prowadząc rekrutację do polskich legionów wśród ludności żydowskiej z imperium otomańskiego.

A sięgając do bliższej historii: to w Iranie znaleźli podczas II wojny światowej schronienie żołnierze armii Andersa oraz tysiące polskich dzieci po ewakuacji z ZSRR…

– Na nieznajomości tych faktów polega, moim zdaniem, prymitywizm polityczny ekipy rządzącej. W dodatku przeprowadza ona głęboki zamach na polskie państwo. PiS szło do wyborów z postulatami społecznymi: 500 złotych na dziecko, niższy wiek emerytalny, wyższa kwota wolna od podatku itp. Gdy ta rozmowa ukaże się w druku, minie sto dni rządów PiS, podczas których – mimo zapowiedzi – nie zrealizowało ono swoich obietnic. Co rządzący zrobili? Przejęli wojsko, służby specjalne, administrację, w tej chwili wchodzą na edukację. PiS przede wszystkim interesuje głębokie przejęcie struktur państwa polskiego, robią to, co nie udało się Narodowej Demokracji w II Rzeczypospolitej.

Wspomniał pan o prymitywizmie politycznym. Jedną z jego cech jest to, że w dyskusji – nawet gdy przeciwnik polityczny ma rację – konkurencja nigdy mu jej nie przyzna. Przypomniał pan obietnice socjalne PiS. Najbliższy wprowadzenia jest program 500+. W jego ocenie opozycja zachowuje się wręcz schizofrenicznie. Słyszymy, że realizacja tego programu zrujnuje polskie finanse, po czym następuje krytyka rządzących, że nie będzie dopłaty na każde pierwsze dziecko, a więc PiS nie realizuje przedwyborczych obietnic. Wydaje mi się, że akurat próba ograniczania skutków tego programu dla budżetu winna być popierana przez PO i Nowoczesną, a jest odwrotnie. Czyli postępowanie partii się nie zmieniło: im gorzej dla rządu, tym lepiej dla opozycji. Interes kraju się nie liczy?

– Zgadzam się: polski system partyjny i parlamentarny nie jest oparty na szukaniu porozumienia. PO zrobiła wszystko, by zrazić do siebie związki zawodowe. To był ogromny błąd. Fakt, że Komisja Trójstronna nie była w stanie zbierać się w okresie poprzednich rządów, był straszliwą pomyłką, za którą Platforma srogo zapłaciła. Nie było żadnego powodu, żeby np. nie podjąć rozmowy ze związkami zawodowymi o złagodzeniu obecnego reżimu emerytalnego. 

Więcej w marcowym numerze miesięcznika "Odra."

 

ODRA 2/2016 - Magdalena Bajer

Magdalena Bajer

 

NARODOWY CZYLI JAKI?

 

Wieczorem 10 kwietnia 2010 roku, w dniu katastrofy prezydenckiego samolotu POD Smoleńskiem byliśmy z synem na Placu Zamkowym, gdzie na telebimie widać było i słychać mszę świętą odprawianą w Katedrze św. Jana przez arcybiskupa metropolitę Kazimierza Nycza (jeszcze nie kardynała). Droga stamtąd pod Pałac Prezydencki trwała prawie godzinę (normalnie 5 -7 minut) w gęstym milczącym tłumie ludzi w różnym wieku. Analogia do papieskich pielgrzymek narzucała się sama, mimo całkowicie innych uczuć – radości z nadzieją (przed laty) i smutku z niedowierzaniem jeszcze (wtedy).

 

We wtorek Rada Etyki Mediów wydała oświadczenie z pozytywną oceną reakcji większości mediów na to, co się stało, mimo powątpiewania niektórych moich kolegów.

 

Początki zmierzchu

W pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej byłam w operze na koncercie z tej okazji. Skończył się on równocześnie z mszą w katedrze, skąd, jak co miesiąc, ruszył pochód pod Pałac Prezydencki. Stanęłam na chodniku Krakowskiego Przedmieścia naprzeciw pomnika Mickiewicza. Nie ma żadnej przesady w określeniu: „przerażające” – na to, co zobaczyłam. Wymawiające słowa modlitwy usta na wykrzywionych złością twarzy i ręce niosące transparent z napisem: „Tusk = Stalin”.

„Religia smoleńska” narodziła się szybko, szybko też przepadła wewnętrzna lojalność w Radzie Etyki Mediów. Kilkuosobowe grono nie obroniło się przed jej niszczącym działaniem (Magdalena Bajer była wówczas członkiem REM – przyp. red.) Nie zamierzam przypominać przebiegu tego zjawiska na przykładzie dalszych losów REM – były one częścią rozległego procesu społecznego, którego dotkliwe i niebezpieczne skutki obserwujemy dzisiaj. Dodam jeszcze tylko, że podział Polaków na „prawdziwych” i podejrzanych o zaprzaństwo dokumentuje m.in. ponad dwieście  listów mailowych przysyłanych do mnie i do ówczesnej prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Krystyny Mokrosińskiej z oskarżeniami o służenie złej sprawie, obcej agenturze, antypolskim siłom itp. Wywołało tę lawinę skrytykowanie przez Radę występów Jana Pospieszalskiego pod Pałacem Prezydenckim, gdzie prowokował on ludzi do oskarżania państwa o współwinę za to, co się stało. Na te występy skarżono się zresztą w listach i telefonach do REM.

Od tamtego czasu zarysowujący się w społeczeństwie podział stawał się coraz głębszy i trwalszy. Doczekał się już analiz socjologów, politologów i psychologów, a także świadectw cierpiących z jego powodu obywateli. Ludzie, którzy dawno się nie widzieli, zaczynali spotkania od wzajemnego „obwąchiwania się” (ustalenia politycznych sympatii), jeśli nie chcieli z góry narazić się na kłótnię. Z czasem to ustało, w środowiskach zawodowych, kręgach przyjacielskich i towarzyskich stało się wiadome, co kto myśli, kogo w polityce lubi a kogo nie (choć ciągle zdarza mi się przeżywać zaskoczenia, zwłaszcza po ostatnich wyborach parlamentarnych).

Zjawisko przechodzenia na stronę „dobrej zmiany” (oferowanej w deklaracjach PiS), ludzi o poglądach i postawie, którą nazywamy centrową, jest samo w sobie ciekawe; przypomina akt nagłego nawrócenia, znany głównie z hagiografii, po którym nawrócony nie wraca myślami, tym bardziej w rozmowach z inaczej myślącymi, do stanu sprzed doznanej iluminacji. Zapewne doczekamy się naukowego opisu tego fenomenu, bo potrwa on dostatecznie długo – ale teraz pragnę zwrócić uwagę na inny, mniej rzucający się w oczy, skutek istnienia dwóch duchowych i umysłowych formacji.

 

Epitet

Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku pracowałam w tygodniku „Polityka”, redaktor prowadzący numer pewnego razu zapytał: - Czemu piszesz zwykle „narodowy”, „naród”, a tak rzadko „społeczny”, „społeczeństwo”? Wywiązała się długa rozmowa.

Jesienią tego roku znajomy z dużej i ważnej instytucji kultury zwierzył mi się: - Staramy się zabezpieczyć, żeby nam tu nie dodali czegoś „narodowego”, bo teraz wszystko będzie „narodowe”. Zrozumiałam (po chwili) te obawy, choć te słowa powinny mnie raczej zmrozić, jako że pojęcie narodu cenię i jestem do tej kategorii wspólnoty przywiązana… Ale zdałam sobie wtedy sprawę z jeszcze jednej szkody wyrządzonej społeczeństwu przez wciąż utrwalane podziały – właśnie narodu. Jest to szkoda szczególnie dotkliwa dziś, gdy tak bardzo nam potrzeba autentycznego dialogu społecznego. Wciąż o tej potrzebie słyszymy z ust polityków, komentatorów, żurnalistów, choć ci ostatni, poza powtarzaniem powyższej formułki, ani jednym słowem w takim dialogu nie próbują uczestniczyć.

Spodziewam się, że językoznawcy będą mogli kiedyś napisać wiele prac na ten temat i może tam znajdziemy odpowiedź na pytanie, kiedy zaczęliśmy reagować na przymiotnik „narodowy” jak na epitet?

Trzeba sprawiedliwie przypomnieć, że na naszym stosunku do tego pojęcia i oczywiście do kategorii narodu w sensie socjologicznym, historycznym i politycznym, zaciążyły fobie wypływające z doświadczeń Drugiej Rzeczypospolitej, obudzone w umysłach lewicy u progu Trzeciej. Lęk przed nawrotem nacjonalizmów rozmaitych odcieni szybko dorównał obawom przed reliktami komunizmu. Ciągle jeszcze wymówienie nazwiska Romana Dmowskiego, niepoprzedzone konotacją negatywną, budzi podejrzenie – zanim nastąpi ciąg dalszy wypowiedzi. To jednak mimo wszystko dialog (choćby tylko zamierzony, a nie rzeczywisty).

Myślę, że momentem, w którym słowo „narodowy” stało się epitetem, były manifestacje, głównie z ostatnich lat, relacjonowane w mediach z informacją, że towarzyszyły im protesty „narodowców”. Jedni przyjmowali je ze złością na tak nazwanych kontrmanifestantów, którzy próbowali zakłócić np. paradę równości, inni się z nimi identyfikowali, ale wszyscy odbieramy to określenie jak rodzaj wyzwiska. Obecnym władzom, pragnącym nadać „narodowy sens” (cokolwiek to znaczy) różnym sferom życia publicznego, przede wszystkim poczynaniom kulturalnym, będzie trudniej zdjąć to odium niż by się zdawało. Przeciwstawiając „rodzimość” – nacechowaną a priori pozytywnie – „europejskości”, a priori podejrzanej o to, że rodzimości zagraża, rządzący sami sprowokowali sytuację, która przypomina opozycję pojęciową z minionej epoki: nacjonalizm – kosmopolityzm, gdzie oba pojęcia były epitetami.

Dedykuję im fragment wiersza Majakowskiego, poety, którego nie chcemy dzisiaj cytować, o słowach, co się ścierają jak ubiór co sparciał... Ścierają się tym prędzej, im częściej ich używamy w fałszywych kontekstach.

 

Konspekt do hagiografii

Przeczytałam niedawno długą listę propozycji dla filmowców, którzy pragnęliby tworzyć narodowe obrazy z hollywoodzkim rozmachem, zapewniającym im światowy odbiór, zatem szerokie upowszechnienie polskiej historii. Szlachetny zamysł uwolnienia naszej kultury od wiecznego trawienia narodowych klęsk oraz zdjęcia z niej piętna martyrologii… Trochę z tym co prawda koliduje niecierpliwe oczekiwanie kręgów prawicowych na film Antoniego Krauzego o katastrofie smoleńskiej, ale da się to pewnie zinterpretować jako przyczynek do dziejów najnowszych naszego kontynentu; zresztą porównamy to, kiedy film będzie gotowy.

Tymczasem nie ucichły jeszcze krytyczne dywagacje wokół Idy Pawła Pawlikowskiego. Świeży zarzut: film nie promuje Polski (!), bo nie pokazuje, co robili podczas okupacji naszego kraju Niemcy, nie wyważa odpowiednio proporcji między Polakami ratującymi Żydów i tymi, co ich krzywdzili oraz zawiera inne jeszcze dysproporcje sprawiające, że jest „niepatriotyczny”. Strach pomyśleć, co spotka przygotowywany najnowszy obraz Ryszard Bugajskiego o Julii Brystygierowej – ale, znów: zobaczymy.

Słysząc i czytając takie rzeczy zastanawiam się, jak wedle kryterium „promowania Polski” ocenić Josepha Conrada. Pisał po angielsku o niepolskich bohaterach, a jednak dumni jesteśmy z jego twórczości, która ma ciągle wielu czytelników na świecie. I prawdziwe będzie stwierdzenie, że Conrad przysparza Polsce chwały przez swój wkład w europejską wspólną kulturę. Tu przepraszam za przypominanie oczywistości, ale wobec prymitywnych pomysłów z zakresu polityki historycznej wydaje mi się to potrzebne. Zamawianie hagiografii narodowej (w nowoczesnej wersji technologicznej), której konspekty układają zatroskani o wizerunek Polski reformatorzy kultury, nie ma nic wspólnego z rzeczywistym wspieraniem kultury. Choćby tylko dlatego, że takie zamówienia rzadko przynoszą wartościowe owoce. Wielkie dzieła malarstwa historycznego, np. Guernica czy Wolność wiodąca lud na barykady powstawały z autentycznych przeżyć artystów porwanych doniosłością idei i dramatyzmem zdarzeń albo jako program (Matejko) edukowania społeczeństwa zdominowanego przez wrogów oraz podtrzymywania w nim dążeń wyzwoleńczych.

Mamy w rodzimej historii zdarzenia o wymiarze uniwersalnym, różnej rangi, o różnym ładunku dramatyzmu: Bitwa Warszawska, Lwowsko-Warszawska Szkoła Matematyczna, Enigma, Monte Cassino… Trudno jednak wyobrazić sobie zlecenie tych tematów filmowcom, pisarzom, muzykom etc. z sugestią, żeby opracowali je tak, aby budziły na świecie podziw i zostały uznane za wzory. Niedobre byłoby także – w sytuacji powszechnego dostępu do globalnych treści – stosowanie innej taryfy wobec dzieł przeznaczonych do odbioru światowego i tych służących za pomoc w wychowaniu patriotycznym w szkołach. To też oczywiste.(...)

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra. 

ODRA 2/2016 - Jacek Sieradzki

Jacek Sieradzki                                          Intermedia

 

WARSZAWA NIE PŁACZE

 

Już prolog epopei pod tytułem „bitwa o Teatr Studio” wyglądał kuriozalnie. Jesienią ubiegłego roku dyrektor naczelny teatru, menadżer Roman Osadnik, zerwał umowę z festiwalem Boska Komedia i lekką ręką wysypał do sedesu sporą gotówkę, jaką miała przynieść współpraca z zasobną krakowską imprezą, nie mówiąc o profitach prestiżowych. Stwierdził bowiem, że nie ma pewności, czy teatr zdoła zamówioną na grudzień premierę przygotować.

 

Dowcip w tym, że miała ją przygotowywać jego zastępczyni, szefowa artystyczna teatru, Agnieszka Glińska, przebywająca aktualnie na chorobowym. Glińska po chwili odezwała się z chorobowego, oznajmiając, że spokojnie by z premierą zdążyła. Z czego wynikło, że państwo dyrektorstwo nie jest w stanie z sobą nie tylko się dogadać, ale wręcz skomunikować, choć lekarze chyba nie zalecili chorej wyłączenia komórki.

Może zresztą zalecili, diabli wiedzą. Z informacji wyciekających z teatru wynikało, że konflikt między naczelnym a artystyczną miał w znacznej mierze podłoże osobowościowe; padało wręcz słowo: mobbing. Ale były też pretensje zawodowe, chociażby o niemożność wytyczenia zakresów obowiązków, o priorytety. Zakres sporów rychło się poszerzył – o proporcje angażowania się firmy we własną działalność artystyczną i w zewnętrzną komercję, czyli organizowany przed teatrem letni projekt „Plac Defilad”. Zespół się podzielił. Aktorzy stanęli gremialnie po stronie Glińskiej, inni pracownicy po stronie Osadnika, zaczął działać związek zawodowy, powstał list w obronie teatru podpisany przez znane osoby. Kompromisu jednak nie było, miasto umyło ręce, służąc skłóconym jedynie profesjonalną mediacją, jakby chodziło o desperatów na gzymsie, grożących skokiem w przepaść. W grudniu Agnieszka Glińska skoczyła, czyli złożyła dymisję. Przyjętą z satysfakcją niezdarnie maskowaną obłudnymi komunikatami, że niepowetowana szkoda, bo wszystkim zależało…

To jest najbardziej poruszający i nieoczekiwany element tej sprawy. Oto nikt odpowiedzialny za jakość warszawskiej kultury nie zabrał się z jaką taką determinacją za szukanie ratunkowego rozwiązania dla Studia. Jedynej, do ciężkiego diabła, sceny w tym smutnym mieście, która w ostatnich sezonach osiągnęła widoczny, ewidentny i ludzką miarą mierzony sukces.

t

Teatr Studio mieści się w prawym skrzydle Pałacu Kultury. Na plecach jego jest Teatr Lalka. Towarzysze radzieccy konsekwentnie projektowali Warszawie kulturę teatralną: na lewo miał być duży teatr dla dorosłych – dzisiejszy Dramatyczny – na prawo sceny lalkowa i młodzieżowa. Tę ostatnią nazwano Teatr Klasyczny. Grywano tu poczciwe sztuki, a pod koniec lat sześćdziesiątych także śpiewogrę Dziś do ciebie przyjść nie mogę, pełną zakazanych pieśni wojennych z tradycji nielewicowej. Waliła na to cała Warszawa, a politycznie spektakl był odbiciem walki o ideowe wpływy między gomułkowcami a moczarowcami; studiowanie tych patriotycznych przepychanek może być dziś nader instruktywne.

W latach siedemdziesiątych teatr objął Józef Szajna. Zmienił nazwę na Studio, powołał galerię, później tu była też organizacyjnie przyczepiona Sinfonia Varsovia. Przede  wszystkim Szajna grał swoje autorskie przedstawienia, korzystając z wielkiej literatury, ale podporządkowując ją malarsko‑przestrzennym wizjom. Był to wtedy jedyny w Warszawie teatr awangardy plastycznej. Berło po Szajnie przejął potem Jerzy Grzegorzewski; obydwaj przez ćwierćwiecze kształtowali wizerunek sceny jako miejsca poszukiwań i eksperymentów. Choć za Grzegorzewskim stał – niezmiennie za niego schowany, co pewnie zdziwi dyrektora O. – Waldemar Dąbrowski, który umiał dbać, by w jadłospisie pojawiały się i lżejsze dania. Paradoksalnie to tu właśnie po 1989 miało miejsce pierwsze zachłyśnięcie się zachodnim blichtrem – „Tamara”, hybryda widowiska dramatycznego z wykwintną kolacją.

Pamięć o artystycznych wyzwaniach Szajny i Grzegorzewskiego ciążyła później nad niezbyt udanymi antrepryzami Zbigniewa Brzozy, Bartosza Zaczykiewicza i Grzegorza Brala. Dopiero Glińska odkleiła scenę od przeszłości. Umiała narzucić socrealistycznym marmurom swój klimat sztuki lekkiej, lecz nie głupiej, ile trzeba uśmiechniętej, ile trzeba poważniejącej. Czytającej klasykę (inauguracyjny von Horvath) bez namaszczenia, lecz i bez uproszczeń, biorącej ze współczesności inteligenckie tematy (skutki Czarnobyla, terroryzm, molestowanie, eksperymenty medyczne), stroniącej od eksperymentu dla eksperymentu, ale zezwalającej na nieortodoksyjne interpretacje, byle w jakiejś sprawie (Wichrowe wzgórza Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego). Dodatkowym wabikiem były nazwiska artystów modnych i lubianych, Iwana Wyrypajewa, Doroty Masłowskiej.

Czy dyrekcja Glińskiej była pasmem sukcesów? A skąd! Zdarzały się dzieła puszczone w pośpiechu i w zbyt dobrym samopoczuciu (Wiśniowy sad), teatr nabrał się też (w licznym towarzystwie) na renomę scenicznego cudotwórcy z Uralu, Nikołaja Kolady. Lekka atmosfera skutkowała brakiem dyscypliny: widziałem taki przebieg Dwojga biednych Rumunów mówiących po polsku – najlepszego spektaklu Glińskiej – gdzie spod gagów wyłaniała się quasi-Beckettowska pustka głównych bohaterów, i taki, gdzie ostał się jeno wygłup. Jedno wychodziło, drugie nie, jak to w teatrze. Ale teatr żył, miał napęd, wigor, nie było w nim rutynowego odwalania partaniny. Miło było tu przychodzić i zostawać na piwie w barze, jeśli przypadkiem nie toczyło się i tam jakieś autorskie spotkanie. A teraz czytam, że bar i jego ekspansywność jest jednym z elementów konfliktu. Nie do pogodzenia?!

Mieczysław Marszycki, jeden z najświetniejszych ludzi teatru, jakich znałem, wieloletni wicedyrektor Dramatycznego mówił oczywiście o swoim teatrze: „nasz” – gdy w ogóle mówił, bo wypowiadał się publicznie rzadko – ale nikt nie miał wątpliwości, że nie przypisuje sobie roli decyzyjnej. Był sługą teatru Holoubka. Albo teatru Jarockiego. Służenie temu akurat kapryśnemu tyranowi wiązało się niekiedy z upokorzeniami; je też znosił. Spełniał niespełnialne żądania, usuwał przeszkody, rozładowywał konflikty jak zawodowy mediator. Oddawał się służbie dwadzieścia cztery godziny na dobę, zawsze w cieniu artystów, prawdziwych artystów, bo to oni nadawali jego robocie sankcję sensu.

            Ile razy trzeba to powtarzać?

t

Za parę dni w teatrze Krystyny Jandy odbędzie się premiera sztuki braci Presniakow Udając ofiarę, niezłej inteligenckiej, gorzkiej komedii. Dziesięć lat temu ten sam utwór wystawił Współczesny Macieja Englerta z lubianymi aktorami, Borysem Szycem, Andrzejem Zielińskim. Czy szefowa Polonii zakłada, że widz o tym nie pamięta? Że jej elektorat przyjdzie na opowieść, którą miał szansę chwilę temu widzieć i która z pewnością nie jest evergreenem? Wydawałoby się, że obie sceny adresują swój program do podobnego, jeśli nie tego samego widza. Złudzenie?

Pora się przyznać: nie do przeniknięcia są dla mnie kryteria, jakimi kieruje się warszawska publiczność kupując bilety. Poza, rzecz jasna, wyborami oczywistymi: rozrywką (farsy) czy rozgwieżdżoną obsadą (na przeciętną Kotkę na rozpalonym blaszanym dachu w Narodowym z kiedyś Kożuchowską, dziś Olszówką, Małeckim, Wiśniewską i Gajosem niepodobna dostać biletów). Ale poza tym? Wiadomo właściwie tyle, że widz jest; teatry są dość wypełnione. I że zachowuje się konserwatywnie: jest głęboko przywiązany do miejsc, które oswoił, które są dla niego przewidywalne. Każdą zmianę, każdą nowość przyjmuje z potężnym oporem. Skutki czego właśnie ćwiczy Teatr Powszechny; paradoksalnie wcale nie fakt, że pierwszy sezon Pawła Łysaka nie był udany, jest tu powodem pustych widowni.

Co stwarza wręcz idealne warunki hodowli hiper‑rutyny; jakich by zdumionych oczu nie robili obserwatorzy sceny, znajdując dynamikę, odwagę, chęć przełamywania schematów wszędzie, tylko nie w stolicy. No bo tak: skoro wiernych i lojalnych widzów mają na okrągło i zapobiegliwa Polonia, i zgrzybiały Współczesny, awangardowy TR z mikroskopijną widownią na najgorszych krzesłach świata i błyszczący Nowy, gdzieś na przedmieściach, w filmowym studio, gdzie taksówka to drugie tyle, co bilet, pół-offowy Teatr WARSawy i mrówczo odbudowujący klientelę tradycyjny Dramatyczny, skoro tytuły z jednych scen spokojnie mogłyby się zjawić na afiszach innych, niekiedy nawet w identycznym kształcie  – to cóż tu roić o dywersyfikacji programowej, o wyraziście odróżnialnych szyldach, o rozpoznawalnych liderach? Kto miałby się tego domagać? Gospodarz czyli miasto? Magistraccy urzędnicy już wiedzą: każda zmiana kosztuje awantury, protesty, środowiskowe przepychanki i dąsy, sukces jest dalece niepewny. A widz przecież i tak drepcze do kas. Po co się męczyć z artystami, negocjować z nimi warunki, liczyć się z ich nieprzewidywalnością, z ryzykiem? O ileż łatwiej zadbać o mieszkańców miasta zapewniając beztroską zabawę przy piwie w letnie wieczory, z ładną fasadą teatru za plecami. A że z fasady tej znikną plakaty Glińskiej, która przecież też służyła – i to bardzo skutecznie! – potrzebom warszawiaków, ale ciut inaczej: łącząc dostępność, przyjazność i atrakcyjność scenicznego przekazu z artystyczną formą i niegłupią treścią? Kto ten brak zauważy, kto po jej teatrze będzie płakał?

Właśnie, kto?

Jacek Sieradzki

ODRA 2/2016 - Viktor Grotowicz

Viktor Grotowicz

PRÓBA GENERALNA HOLOCAUSTU

Jedna z sióstr mojej 98-letniej teraz matki została w 1942 roku, w wieku prawie 30 lat, zabrana do kliniki psychiatrycznej w Berlinie z powodu objawów maniakalno-depresyjnych. Po czterech dniach jej rodzice otrzymali wiadomość, że zmarła na atak serca. Jako że fizycznie była całkowicie zdrowa, to bardzo prawdopodobne jest podejrzenie dokonania na niej mordu w ramach eutanazji.


W tamtym czasie jednak nikt z tej ogromnej rodziny (moja matka miała jedenaścioro rodzeństwa) nie chciał zweryfikować tego podejrzenia. Również rodzice mojej ciotki, umęczeni bombardowaniami i przybici troską o depresyjny stan córki, nie chcieli (o ile wiem) wszczynać żadnych wyjaśnień dotyczących tej nagłej śmierci – z odczuwanego wstydu, z braku sił lub uzasadnionego strachu? Tego nie wiemy. Nikt z mojego pokolenia z licznych potomków tej rodziny nie próbował, o ile się orientuję, wyjaśniać tej kwestii, mimo iż wszyscy zdajemy sobie sprawę i uważamy za pewnik, że nasza ciotka została zamordowana przez nazistów. Ja także tego nie zrobiłem – między innymi przez wzgląd na moją matkę, która zawsze unikała tego tematu –wyznał jeden z czytelników książki znanego historyka, badacza zbrodni narodowego socjalizmu Götza Alyego Obciążeni. Eutanazja 1939-1945. Historia społeczna (Wydawnictwo Czarne, 2015).

 

 

Wybawienie czyli pomoc w umieraniu

Co ósmy żyjący dziś dorosły Niemiec jest bezpośrednio spokrewniony z człowiekiem zamordowanym w latach 1940-1945 z powodu choroby psychicznej albo upośledzenia fizycznego. Ofiary stosowanej w latach 1939-1945 przez nazistów „eutanazji” stanowią ostatnią tę grupę ofiar reżimu Trzeciej Rzeszy, o której nadal niewiele wiadomo. Z dwóch powodów. Pierwszy to fakt, iż ludzie, którzy dokonywali tych zbrodni lub w jakimś stopniu byli ich współsprawcami, do dnia dzisiejszego tuszują przeszłość, używając takich eufemizmów jak „wybawienie”, „łaska śmierci”, czy „udzielanie pomocy w umieraniu”. Powód drugi to bierność rodzin ofiar w dociekaniu prawdy, a tym samym w kwestii kary dla sprawców.

Dlaczego tak się dzieje? Wielu członków rodzin tych pomordowanych poczuło, po cichym, na wpół tajnym zniknięciu ich potrzebujących permanentnej niekiedy pomocy krewnych, ulgę: państwo „zdjęło” bowiem z ich barków ciężar życiowy, ogromny kłopot. Później większość rodzin milczała; wiele wstydziło się nawet wymienić nazwiska ofiar, nie występowało o odszkodowania.

Wielu Niemców popierało zabijanie „darmozjadów”, zwłaszcza podczas wojny. Tylko nieliczni jednoznacznie potępiali te mordy, większość milczała zawstydzona, nie chcąc poznawać żadnych szczegółów. Tak też było po 1945 roku. Tylko w nielicznych wypadkach rodziny pamiętały o zamordowanych ciotkach, małych dzieciach, rodzeństwie czy dziadkach. Dopiero dzisiaj, po prawie siedemdziesięciu latach, milczenie zostało przerwane. Powoli z zapomnienia wyłaniają się ci, którzy musieli umrzeć, ponieważ uważano ich za chorych umysłowo, niewygodnych lub po prostu kłopotliwych, jako że byli nienormalni, niebezpieczni dla ogółu, niezdolni do pracy, ewentualnie wymagali stałej opieki albo też stanowili plamę na honorze rodziny. Tak pisze we wstępie do swojej książki Aly. Jej celem jest wyjaśnienie jednego z najbardziej mrocznych rozdziałów dziejów niemieckiego społeczeństwa.

 

Przywrócić ofiarom nazwiska

Problem ofiar nazistowskiej „eutanazji” jest wciąż obecny i to nie tylko w świadomości ich rodzin, czy tak zwanych „zwykłych obywateli”, ale także w mentalności niemieckich funkcjonariuszy państwowych. Götz Aly, który z powodu niepełnosprawności własnej córki (zadedykował jej książkę) potraktował temat bardzo osobiście, przez długie lata toczył boje z różnymi instytucjami, odmawiającymi mu wglądu w dokumenty dotyczące osób zamordowanych w ramach tej akcji. Pisze: Ci niepełnosprawni, opóźnieni w rozwoju i kaleki, których zostawiono samym sobie i kazano umrzeć, nie byli anonimowymi „unpersonami”, których nazwiska znajdują się poniżej granicy wstydu albo też chronione są tajemnicą lekarską. To byli ludzie, którzy być może nie byli w stanie pracować, ale z pewnością wiedzieli, co to śmiech, cierpienie lub łzy – każdy z nich był niepowtarzalną osobowością. Nadszedł już czas, aby uczcić z nazwiska tych zamordowanych, a fakty z ich życia umieścić w ogólnie dostępnej bazie danych. Dopiero wówczas tym dawno zapomnianym ofiarom zwrócona zostanie – przynajmniej w sposób symboliczny – godność ludzka.

Ta, jak najbardziej przekonująca przecież argumentacja, nie trafia jednak do wielu historyków, a zwłaszcza archiwistów w Niemczech, którzy nadal zdają się kierować owym „wstydem”, jaki odczuwały rodziny tych ludzi oraz fałszywie rozumianym nakazem „ochrony wrażliwych danych osobowych”. Na taką prostą, a jednocześnie jednoznaczną formę okazania ofiarom respektu i uznania nie mógł się zdecydować, jeszcze pod koniec 2012 roku, prezydent niemieckiego Archiwum Federalnego. Zrobiono to więc nielegalnie: nazwiska i daty urodzenia 30 076 osób, które zabito w komorach gazowych podczas pierwszego etapu „eutanazji”, a więc do sierpnia 1941, odnaleźć można na stronie internetowej (www.iaapa.org.il/46024/Claims#german).

Dane zostały nielegalnie umieszczone w Internecie przez Hagaia Aviela z Tel Avivu. Niemieckie Archiwum Federalne podało Aviela do sądu i szybko wygrało sprawę przeciwko niemu. Na razie jednak nie można wykonać wyroku Sądu Administracyjnego z Koblencji nakazującego usunięcie danych z Internetu, jako że Niemcy nie mają z Izraelem umowy o pomocy prawnej.

 

Komitet Rzeszy ds. naukowej ewidencji

To, co było zaskakujące, inne – i absolutnie niepasujące do praktyki stosowanej zwykle przez nazistów wobec ludzi, grup, narodów, ras uznawanych za wrogie – to ogromna ostrożność w używaniu środków represji, jak i eksterminacji w przypadku „obciążonych”. Reżim Hitlera od samego początku cechowało ignorowanie wszelkich norm, czy to prawnych czy etycznych –  liczył się wyłącznie cel, deklarowane dobro narodu i rządzącej nim partii. W przypadku aktów eutanazji dokonywanych na przełomie lat 30. i 40. XX wieku ta bezwzględność była celowo łagodzona. Mało tego: także opór stawiany nazistom w tej właśnie sferze nie był od razu łamany najbardziej bezwzględnymi metodami, ale uwzględniany, a w najgorszym wypadku ignorowany.

18 sierpnia 1939 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Rzeszy przesłało urzędom ochrony zdrowia i lekarzom informację o powstaniu nowej instytucji: Komitetu Rzeszy do spraw naukowej ewidencji ciężkich schorzeń uwarunkowanych dziedziczenie i przez predyspozycje. Oficjalnie komitet ten miał służyć do gromadzenia danych zdeformowanych itp. noworodków, aby umożliwić, w celu lepszej prewencji i terapii, postawienie diagnozy. W rzeczywistości chodziło o selekcjonowanie dzieci, które miały poważne zniekształcenia i były zabijane. Mordy dokonywane na chorych psychicznie dorosłych także nadzorowane były oficjalnie przez Wydział Medyczny Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rzeszy. W tym czasie przeprowadzono tzw. „planową ewidencję gospodarczą” znacznej części pacjentów. W specjalnej ankiecie pytano o 1) długość pobytu w ośrodku, 2) określone diagnozy, 3) okres potrzeb związanych z opieką, 4) zdolność do pracy, 5) przynależność konfesjonalną i 6) ewentualne przymusowe umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym w ramach środka zabezpieczającego stosowanego w stosunku do niepoczytalnych kryminalistów. Poza tym –  co nie miało nic wspólnego z oficjalnym celem prowadzonej ewidencji chorych – ministerstwo domagało się także informacji o tym, jak często i którzy członkowie rodzin odwiedzają poszczególnych pacjentów. (...)

Więcej w lutowym numerze "Odry". 

ODRA 2/2016 - rozmowa z Bartłomiejem Nowotarskim

ZWYCIĘZCA NIE POWINIEN BRAĆ WSZYSTKIEGO

 

Z profesorem Bartłomiejem Nowotarskim, politologiem i prawnikiem konstytucjonalistą z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, o polityce konfrontacji, weto-aktorach, losowaniu sędziów, socjalistycznym ludowładztwie i obezwładnianiu demokracji rozmawia Stanisław Lejda

 

Od ponad dekady Polacy są podzieleni na trzy grupy. Najliczniejsza, obejmująca prawie połowę naszych obywateli, to tzw. milcząca większość, uważająca, że: „PiS i PO – takie samo zło”. Dwie mniej liczne – przeciwnicy i zwolennicy PiS – tkwią w ostrym konflikcie, którego osią stał się ostatnio Trybunał Konstytucyjny. Politycy oraz wspierający ich prawnicy i dziennikarze przerzucają się argumentami, tocząc grę, której istoty wielu ludzi nie rozumie. Zacznijmy zatem od źródła sporu: dlaczego Platforma Obywatelska, po przegranych wyborach prezydenckich, postanowiła zmienić ustawę o TK?

– To bardzo trafna diagnoza – rzeczywiście można powiedzieć: mamy w Polsce trzy partie. Często mówię to Arabom podczas moich misji demokratyzacyjnych: gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie polityczne. Otwarty pozostaje problem, czy grupa ludzi zniechęconych do polityków będzie rosła, gdyż będą oni widzieć jedynie spór, niekiedy wręcz o banały. Nie mam jednak wątpliwości, że polaryzacja sceny politycznej trzyma obie partie przy życiu. Mamy do czynienia z polityką konfrontacji i żadnych szans na porozumienie np. w sprawie Trybunału Konstytucyjnego nie będzie. Obecnie rządzący chcą wymieniać elity, zapewne głównie na „swoje”. Perswazja, charakterystyczna dla polityki liberalnej demokracji, została zastąpiona konfrontacją, każde porozumienie oznaczałoby ustępstwo. Ale w pewnym momencie jako społeczeństwo możemy się nie pozbierać. To musi stać się sygnałem ostrzegawczym dla polskich autorytetów: świeckich i duchownych, ludzi kultury, nauki, rektorów uniwersytetów czy społecznych animatorów społeczeństwa obywatelskiego. I to już teraz, kiedy manifestujący nie biją się jeszcze na ulicach, jak miało to miejsce w ostatnich latach Republiki Weimarskiej. Polaryzacja niszczy szanse na profesjonalną debatę i profesjonalne media. Choć oczywiście w polityce zdarzają się rzeczy gorsze niż nawet tak ostry spór. W Wenezueli czy w Austrii dwie główne partie dogadały się i obsadzały swoimi ludźmi wszystkie ważne stanowiska, bez względu na to, kto wygrywał wybory. To był już kartel polityczny, szczególnie niebezpieczny, ponieważ zabija rywalizację. A przechodząc do głównego pytania: ktoś wpadł na dziki pomysł, żeby wyprzedzić kadencję członków trybunału.

Nie wiemy kto?

– Wiadomo tylko, że PO, ale kto konkretnie wpadł na ten pomysł – nie wiem. Prawdopodobnie działo się to w dwóch etapach: najpierw chciano wymienić trzech członków Trybunału, a potem ktoś dorzucił kolejnych dwóch. Kwestia kadencyjności parlamentu, prezydenta oraz członków TK; jako element checks and balances, (mechanizmów gwarantujących zachowanie równowagi politycznej – przyp. Red.) jest konstytucyjnie chroniona. W Polsce jednak nie tak mocno, jak w Niemczech, gdzie w ustawie zasadniczej zapisano wprost: nie można zrezygnować z podziału władz. My takiego sformułowania, niestety, w konstytucji nie mamy. Niemniej wybieranie członków TK, zanim skończyła się kadencja ich poprzedników, było złamaniem konstytucji, ponieważ kadencyjność to element powściągania się władz.

Dlaczego Platforma zdecydowała się na ten krok?

– Żeby zabezpieczyć się na przyszłość.

PO i bez dwóch dodatkowych sędziów miałaby w Trybunale przewagę.

– Ale politycy Platformy mieli świadomość, że do 2019 roku partia mająca dziś większość w parlamencie wymieni dziewięciu członków trybunału i w końcu zdobędzie w nim większość. Właśnie dlatego wybory do TK odbywają się na tzw. zakładkę, żeby zdobywający władzę nie mieli w nim większości. Wszędzie na świecie członkowie trybunałów wybierani są przez jakieś ciało polityczne, w Niemczech robią to – po połowie – Bundestag i Bundesrat. Często zdarza się, że wybierany przez landy Bundesrat jest w opozycji do Bundestagu. Politycy landowi są wybierani w połowie kadencji Bundestagu, w związku z tym senat zwykle staje się wyraźnym opozycyjnym aktorem na scenie politycznej.

U nas wybory do Sejmu i Senatu się zbiegają

– …bo mamy złą konstrukcję Senatu, o czym mówię od dłuższego czasu.

Niektórzy w tej krytyce idą dalej: mówią, że Senat należałoby zlikwidować.

– Nie podzielam tego poglądu. Senat to bardzo ważny weto-aktor, czyli mający prawo sprzeciwu uczestnik gry decyzyjnej, jaka toczy się w każdym państwie. Z reguły zaczyna się ona w rządzie, skąd projekt ustawy idzie do izby niższej, gdzie zwykle większość mają te ugrupowania, które dzierżą władzę. A zatem nie jest to faktyczny weto-aktor. Następnie projekt ustawy trafia do senatu, który co prawda ma prawo weta, ale w Polsce jest ono iluzoryczne, ponieważ te same partie przeważnie dominują w całym parlamencie. Mamy jednak innych uczestników procesu decyzyjnego dysponujących prawem weta: Trybunał Konstytucyjny, prezydenta, mogącego zawetować każdą ustawę lub skierować ją do TK, oraz Rzecznika Praw Obywatelskich. Jako konstytucjonalista uważam, że im więcej weto-aktorów, tym bezpieczniej dla demokracji. Choć oczywiście nie może ich być zbyt wielu, bo wtedy wydłuża się podejmowanie decyzji. Mechanizm musi być wyważony.

Powróćmy do sporu o TK.

– Politycy PO rozpoczęli grę o Trybunał, bo wystraszyli się, że pod koniec obecnej kadencji parlamentu, większość w nim będzie miała obecna ekipa rządząca. W 2016 roku kończą się także kadencje szefów Narodowego Banku Polskiego, Rady Polityki Pieniężnej, Najwyższej Izby Kontroli – chyba że rządzący uruchomią wcześniej jakieś mechanizmy nadzwyczajne, by zmiany przyspieszyć. A jest to możliwe. Ryzyko polega na tym, że zaatakowane zostały – wcześniej zrobili to Orban na Węgrzech i Mečiar w Słowacji – wszystkie instytucje checks and balances, które ja nazywam weto-aktorami. A tylko one mogą zablokować złe decyzje rządzących, na tym polega ich rola. Wkrótce ukaże się moja książka o odpowiedzialności władzy oraz erozji demokracji, w której ukazuję, na przykładzie kilkunastu państw, jak władza wykonawcza starała się przejąć kontrolujące ją instytucje.

Polska jest jednym z takich przykładów?

– Nie zdążyłem podjąć tego wątku, chociaż sądzę, że PO również próbowała stać się partią dominującą. Chorobą polskiej demokracji jest wyznawana przez partie zasada: zwycięzca bierze wszystko. Wygrywający w wyborach uważają, że nie muszą dostosowywać się do mechanizmów kontrolnych czy uwzględniać zdania opozycji. Tak jest na przykład w Meksyku i połowie krajów Ameryki Łacińskiej, z Argentyną na czele.

Paweł Kukiz sposób rządzenia PO nazywa partiokracją. PiS „twórczo” taki model sprawowania władzy rozwija

– Można powiedzieć: tamci uchylili drzwi, a ci mają wejście smoka i kopniakiem szeroko je otworzą. Dlaczego władza tak chętnie przejmuje instytucje kontrolujące? Po pierwsze, ułatwia to rządzenie – gdy nie ma oponentów, szybciej przechodzą wszelkie decyzje. Po drugie, gdy „upakuje się” w tych instytucjach na długie kadencje w miarę posłusznych ludzi, w dodatku wystraszonych o własną przyszłość, można liczyć na ich przychylność. Tak zrobiono na Węgrzech, gdzie sądownictwo nagle zaczęło podlegać nowemu biuru, którym kieruje pani prezes, żona jednego z czołowych polityków Fideszu. Jednoosobowo decyduje, czy i gdzie przenieść sędziego, kogo zwolnić itp. Kiedy pojawiają się tego typu rozwiązania, każdy człowiek zaczyna bać się o swoją przyszłość zawodową i staje się uległy. W Polsce kadencje sędziów TK są długie, są oni opłacani do końca życia, mogą nadal pracować jako profesorowie, czyli nie muszą obawiać się o przyszłość. Ale próby skrócenia ich kadencji czy mocniejszego podporządkowania mogą spowodować, że takie obawy się pojawią.

Dlaczego rządzący tak energicznie próbują podporządkować sobie instytucje mające ich kontrolować?

– O ułatwieniu rządzenia już mówiłem. Po drugie, jeśli w takich instytucjach ulokuje się swoich ludzi, i to na wieloletnie kadencje, to gdy do władzy dojdą inni, można blokować ich poczynania, włącznie z unikaniem własnej odpowiedzialności. Ma się też wtedy większe szanse na reelekcję.

Zwolennicy PiS twierdzą, że Trybunał stał się stroną politycznego sporu z rządem. Nie jest w nim bezstronnym arbitrem, raczej graczem w swojej sprawie.

– W krajach demokratycznych uprawnienia do badania zgodności stanowionego prawa z konstytucją przyznano albo osobnym trybunałom, albo sądom najwyższym. Jeżeli TK jest jedynym uprawnionym do tego organem, to, moim zdaniem, ma on również prawo badania zgodności z konstytucją aktów dotyczących Trybunału. Polska konstytucja mówi wyraźnie o wszystkich sędziach: są niezawiśli oraz podlegają konstytucji i ustawom. Sędziowie TK według ustawy zasadniczej podlegają tylko konstytucji. (...)


Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

ODRA 2/2016 - Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

 

DZIESIĘĆ TYGODNI, KTÓRE ZASKOCZYŁY WSZYSTKICH

Dziesięć  tygodni, które upłynęły od dnia zaprzysiężenia rządu Beaty Szydło (kończę ten tekst 23 stycznia), pokazały, jak bardzo mało o sobie wiemy. Wyborcy o politykach, rządzący o rządzonych, jedni Polacy o drugich. Owe tygodnie były pasmem nieustannych zdziwień, zaskoczeń i … nieporozumień.

Po ponad  dwudziestu pięciu latach budowanej mimo wszystko bez większych wstrząsów III RP, przez niespełna trzy miesiące dowiedzieliśmy się o sobie więcej niż przez wszystkie lata, które upłynęły od zmiany ustrojowej. I nie jest to wiedza przyjemna, choć kilka wydarzeń przekroczyło najśmielsze oczekiwania nawet tych, którzy deklarowali, że żadnych złudzeń wobec nowej władzy nie mają i spodziewają się najgorszego.

 

Zaskoczenie 1, czyli tempo zmian

Nawet ci publicyści, którzy mają największe prawo napisać dziś: „a nie mówiłem” –  bo ostrzegali przed wodzowskimi zapędami Jarosława Kaczyńskiego, zapowiadali budowę Polski autorytarnej, w której nie będzie miejsca na inteligenckie miazmaty –  nie przewidzieli tempa, w jakim będzie odbywała się przebudowa państwa i prawa. Gdyby komuś przyszło do głowy zorganizowanie zakładów, ile czasu zajmie rządzącym demontaż Trybunału Konstytucyjnego, ile przejęcie publicznych mediów, ile likwidacja służby cywilnej, ile wprowadzenie ustawy inwigilacyjnej, ten, kto przewidziałby tempo wprowadzania „dobrej zmiany”, zostałby miliarderem.

Wszystko wskazuje na to, że kalkulacja Jarosława Kaczyńskiego była następująca: jak najszybciej, jak najwięcej zmian, zanim opozycja się ocknie, ogranie i zewrze szeregi. Błyskawiczne zbudowanie mechanizmów, dzięki którym skupiona w rękach PiS władza uwolni się od ograniczających ją barier (choćby konkursy w korpusie służby cywilnej), kontroli (najpierw destabilizacja, a potem faktycznie ubezwłasnowolnienie Trybunału Konstytucyjnego), a przede wszystkim wzbogaci się o nowe narzędzia, dzięki którym będzie można paraliżować i zastraszać opozycję (prawo do inwigilacji, połączenie stanowisk ministra sprawiedliwości i prokuratora). Dzięki temu, kiedy wreszcie opozycja wpadnie na inne metody niż tylko efektowne, ale nieskuteczne protesty z mównicy sejmowej, będzie już za późno. Przejęcie telewizji publicznej będzie już wtedy tylko miłym dodatkiem, pozwalającym zwycięskim konkwistadorom z PiS oglądać się nie tylko w telewizji „Trwam”, ale i na wszystkich kanałach rządowej Telewizji Polskiej (kiedyś zwanej publiczną). I to z gwarancją, że będą pokazywani wyłącznie w sytuacjach korzystnych, od dobrego profilu, a zdjęciom towarzyszyć będą państwowotwórcze komentarze.

Ten pośpiech nie wynika, jak podejrzewano początkowo, z chęci zdobycia jak największej liczby stanowisk do rozdania wyposzczonym ośmioma latami w opozycji działaczom. Celem jest zdobycie takiej pozycji, która zagwarantuje utrzymanie władzy, nawet gdy odwrócą się od PiS wyborcy, którzy naprawdę uwierzyli w wyborcze deklaracje dobrych zmian. Budowany z taką determinacją system nie powstaje na cztery lata.

 

Zaskoczenie 2, czyli nieporadność opozycji

Platforma Obywatelska po przegranych wyborach przypomina ciężko oszołomionego boksera wagi ciężkiej, który jeszcze długo po walce jest w stanie przypomnieć sobie, jak znalazł się na deskach, i nie może zrozumieć, o co właściwie chodzi tym wszystkim ludziom, którzy mówią, że to dlatego, bo zlekceważył przeciwnika. Zamiast bić się, czekał, że rywal odsłoni miękki brzuch, proszą o niski wymiar kary.

Spadające na łeb na szyję notowania PO (w połowie stycznia 13-15 proc.) są efektem procesu rozmontowywania PO, który zaczął się dużo wcześniej, niż sądzą ci, którzy upatrują przyczyn klęski w porzuceniu („ucieczce” do Brukseli) Platformy przez Donalda Tuska. Platforma stała się partią władzy, niezdolną do podjęcia walki najpierw w obronie swojego prezydenta, a potem w obronie własnej dużo wcześniej, gdy po reelekcji w 2011 roku uwierzyła, że nie ma z kim w Polsce przegrać, a już z Prawem i Sprawiedliwością na pewno nie. Reszta była tylko konsekwencją. Żenującą, jak próba obciążenia winą za porażkę w wyborach prezydenckich Bronisława Komorowskiego, choć Platforma zrobiła wszystko, żeby do porażki się przyczynić. Kompromitującą, jak podtrzymywana do końca wiara, że nawet jeśli PiS wygra, to nie będzie w stanie stworzyć koalicji rządowej, bo wszyscy marzą o współrządzeniu z Platformą.

Przeciągające się w nieskończoność wybory nowego przewodniczącego, z których kolejno wycofywali się Ewa Kopacz, Borys Budka, Tomasz Siemoniak (mówiło się jeszcze o Rafale Trzaskowskim), pensjonarskie obrażenie się na Ryszarda Petru, tylko dlatego że zirytowani Platformą wyborcy zaczęli deklarować poparcie dla Nowoczesnej, a sam Petru przedstawiać się jako „lider parlamentarnej opozycji” – wszystko to pogrąża PO coraz bardziej. I kiedy masę upadłościową PO obejmie Grzegorz Schetyna, może się okazać, że nie będzie już czego zbierać.

Platforma odzwyczaiła się od walki, a większość jej polityków nadal nie potrafi zrozumieć, dlaczego partia przegrała. Świadczyło o tym wyjście z sejmowej sali podczas głosowania nad uchwałami powołującymi nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Świadczy nierozliczenie polityka/ polityków winnych pomysłu, żeby w poprzedniej kadencji wybrać niezgodnie z prawem dwóch sędziów TK, co teraz służy PiS jako wymówka do czynów znacznie bardziej drastycznych.

Dopóki PO nie powie wyraźnie: tak, przegraliśmy przez własną arogancję, zadufanie, pazerność i lekceważenie społeczeństwa, tak, jesteśmy współwinni tego, co się dzieje, bo daliśmy PiS-owi moralną – a właściwie niemoralną – legitymację do łamania prawa, tak, ukarzemy winnych, żałujemy za grzechy i przyrzekamy poprawę, – tak długo proces padania partii w sondażach będzie trwał.

 

Zaskoczenie 3, czyli bez znieczulenia

Można wprowadzać zmiany szybko, ale dbając o PR, przekonując elektorat do swoich decyzji, budując przekaz pozwalający na różne interpretacje tego, co się robi, bez palenia mostów. Zwycięski PiS uznał, że szkoda czasu. Nie warto zajmować się tłumaczeniem powodu zamachu na Trybunał Konstytucyjny, na służbę cywilną, wolne media itd. Nie ma co udawać, że chodzi o coś innego niż absolutna władza nad Polską.

Kampanie wyborcze, zarówno prezydencka, jak i parlamentarna, były uzupełnione środkami znieczulającymi, które miały łagodzić lęk niezdecydowanej części elektoratu przed powrotem PiS z okresu IV Rzeczpospolitej. Temu służyła rezygnacja podczas kampanii z retoryki smoleńskiej i wysunięcie na plan pierwszy ludzi bez przeszłości z IV RP, niebudzących negatywnych skojarzeń u tej części elektoratu, którą Prawo i Sprawiedliwość musiało dopiero do siebie przekonać. Nie było prawie Jarosława Kaczyńskiego, nie było w ogóle Zbigniewa Ziobry ani Antoniego Macierewicza. A kiedy ten ostatni wyjechał za ocean i tam zaczął snuć dywagacje, co też zrobi, gdy wreszcie zostanie ministrem wojny (ministerstwo obrony dla takiego wojownika jak Macierewicz brzmi na pewno kapitulancko), w kraju kandydatka na premiera czym prędzej wyciągnęła jak królika z kapelusza Jarosława Gowina, zapewniając na konferencji prasowej, że to on, i nikt inny, będzie ministrem. Ludzie uwierzyli, oddali PiS-owi władzę, a wtedy natychmiast pojawili się Ziobro jako złowróżbny prokurator generalny i minister sprawiedliwości oraz Macierewicz jako minister obrony narodowej w kraju otoczonym przez wrogów. A potem poszło już samo. Marszałkiem sejmu został Marek Kuchciński człowiek, o którym bardzo długo życzliwa Prawu i Sprawiedliwości Jadwiga Staniszkis powiedziała, że osobiście ją to upokarza, a prezesem telewizji Jacek Kurski, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był kiedykolwiek przywiązany do rzetelności i obiektywizmu.

Ani znieczulenie, ani zasłona dymna przestały być już potrzebne.(...)

 

Więcej w lutowym miesięcznika "Odra".

ODRA 1/2016 - z Andrzejem Gospodarowiczem rozmawia Stanisław Lejda

NIE PROGNOZUJMY KATASTROFY

Z prof. Andrzejem Gospodarowiczem, rektorem Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, o programie gospodarczym rządu Prawa i Sprawiedliwości, realizacji wyborczych obietnic, reformie emerytalnej, podatku bankowym, kulturze politycznej i wicepremierze Morawieckim rozmawia Stanisław Lejda

 

– Premier Beata Szydło w swoim exposè wyłożyła główne założenia programu gospodarczego rządu. Komentatorzy wypowiadają się o tym programie różnie, ale przeważają opinie krytyczne. Jak pan ocenia plany gospodarcze nowego rządu?

– W porównaniu z exposè wcześniejszych premierów, to ostatnie zawierało więcej odniesień do kampanii wyborczej, podczas której ze strony przyszłej premier, jak i prezydenta Dudy padały bardzo wyraziste zapowiedzi. I Beata Szydło do nich się odnosiła. Niejako była do tego zobowiązana, bo jeżeli przed wyborami obiecuje się np. 500-złotowy dodatek na dziecko, to należy do tego nawiązać. Tak konkretnych zapowiedzi, jeżeli dobrze pamiętam, bo trochę lat upłynęło, ze strony Platformy Obywatelskiej nie było.

Też się pojawiały, np. obietnice wprowadzenia projektu podatkowego nazwanego 3x15, likwidacji tzw. podatku Belki itp.

– Obietnice PO były adresowane głównie do przedsiębiorców lub innych wybranych grup, PiS natomiast zmierza w kierunku państwa socjalnego. Obietnice tej partii, dotyczące obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia kwoty wolnej od podatku czy dodatku na dzieci, skierowane są do całej populacji Polaków. Beata Szydło zapowiedziała ich wprowadzenie, ale żadnych szczegółów nie podała. Ale w przypadku exposè to zrozumiałe, szefowa rządu jedynie zasygnalizowała, czym jej gabinet będzie się zajmować.

Przyjrzyjmy się zatem tym obietnicom po kolei. Dodatek w wysokości 500 złotych na dziecko ma według nowego rządu nie tyle wspierać finansowo rodzinę, lecz docelowo podnieść tzw. współczynnik dzietności, który jest w Polsce wyjątkowo niski.

– Hasło 500 złotych na dziecko okazało się w czasie kampanii bardzo nośne. Twórcy programu wyborczego PiS mieli rację zakładając, że zyskają dzięki temu sporo nowych zwolenników. Ta obietnica była nie tylko ukłonem w stronę elektoratu PiS, kierowano ją także do zwolenników innych partii, a przede wszystkim do niezdecydowanych. Zapewne dla wielu ludzi ten argument okazał się przeważający.

Politycy PiS dobrze wiedzą, że wybory prezydenckie i parlamentarne wygrali dzięki obietnicom. Dlatego utrzymują, że postarają się je realizować. Ale nie mówią już o dodatku na każde dziecko, tylko na drugie i następne…

– Bo gdybyśmy racjonalnie podeszli do hasła 500 złotych na dziecko – poza tym, że jest krótkie i nośne, musielibyśmy również powiedzieć, że jest bardzo dyskusyjne. Mieliśmy swego czasu próbę wprowadzenia tzw. becikowego. I co z tego wyszło? Przecież to była klęska, trzeba było wielokrotnie modyfikować przepisy w tej sprawie. Należałoby z tego doświadczenia wyciągnąć wnioski. Na razie nie wiemy, jaki ostateczny kształt będzie miała ta ustawa, ale nie mówi się już, że rodzice dostaną pieniądze na każde dziecko, zapewne będą też jakieś inne uwarunkowania. Czy dodatek 500 złotych na dziecko spowoduje zauważalne zwiększenie dzietności Polek? Podejrzewam, że nie. Może więc powinniśmy raczej zastanowić się, czy nie lepiej zwiększyć ilość miejsc w żłobkach i przedszkolach. Mamy bowiem całkowicie inną sytuację społeczną niż 20-30 lat temu. Kobiety, zwłaszcza młode, chcą pracować, a nie siedzieć w domu. A zatem może rozsądniej byłoby wprowadzić ulgi dla kobiet, które mają dzieci i pracują, np. obniżyć daninę na ZUS.

Wprowadzono ulgi podatkowe na dzieci

– …ale to za mało. Żeby odnotować zauważalne zmiany w liczbie urodzeń, takich narzędzi należałoby zastosować dużo więcej. Nie ma jednego rozwiązania, które od razu i skokowo zwiększy przyrost naturalny.

A może – jak twierdzą niektórzy ekonomiści – zamiast tworzyć sieć różnych dodatków, ulg czy zapomóg, należałoby podwyższyć płacę minimalną, która w Polsce jest jedną z najniższych w Europie, do takiego poziomu, żeby dało się za nią utrzymać rodzinę. PiS zapowiedziało zwiększenie minimalnej stawki godzinowej do 12 złotych, ale i tak będzie ona prawie trzykrotnie niższa niż w Niemczech.

– Na pewno stawkę godzinową należy podnosić. PO też o tym wspominała, ale tego nie zrobiła. Z płacą minimalną związanych jest szereg innych obciążeń nałożonych na pracodawców. I chociaż kwestia, czy zwiększać płace jest bezdyskusyjna, należy przeanalizować konsekwencje takiej decyzji i zastanowić się: o ile? Skutki takiej decyzji są do policzenia. Rzecz w tym, że chociaż jest to decyzja polityczna, powinna być racjonalna ekonomicznie. Nie może być podejmowana na zasadzie: podnosimy i koniec, nas to nie dotyczy, niech przedsiębiorcy się martwią. Dziwię się, że PO tego nie zrobiła dwa-trzy lata temu, gdyż taka decyzja szłaby w dobrym kierunku.

PO zmierzała w inną stronę: podniosła szereg podatków, dlatego wzrost gospodarczy nie przełożył się na istotną poprawę bytu przeciętnego Polaka. Ponadto podwyższyła wiek emerytalny. PiS zapowiedziało, że przywróci poprzednie rozwiązania, a prezydent skierował właśnie (rozmowę przeprowadzono 2 grudnia 2015 – przyp. red.) projekt takiej ustawy do Sejmu. Wokół sensowności tego posunięcia też trwa polityczny spór.

Średnia długość życia systematycznie się podnosi, więc liczba osób, które będą pobierały emerytury, wzrośnie. Będzie się też wydłużał okres pobierania emerytury. Jaki będzie kształt ustawy PiS, nie wiemy. Czy przywróci ona poprzednie rozwiązania, czy np. wprowadzi wymóg 40 lat stażu pracy, by przejść na emeryturę? Wtedy niewiele osób będzie mogło skorzystać z dobrodziejstwa tej ustawy. Trafi ona teraz do komisji sejmowych, gdzie poszczególne jej zapisy mogą zostać mocno zmienione. Na pewno zmiana jest potrzebna, bo reforma emerytalna PO była mało elastyczna oraz zbyt restrykcyjna, więc jakieś bufory powinno się wprowadzić.

Jakie?

System emerytalny powinien być bardziej elastyczny. Można np. pozwalać przejść na wcześniejszą emeryturę w wieku 63 czy 64 lat, ale pod warunkiem, że jej wysokość będzie minimalna. Powinna jednak pozwolić emerytowi przynajmniej skromnie żyć. Nie może być tak niska, by zmuszać go do pobierania zasiłków z MOPS czy innego źródła, bowiem nadal będzie obciążał budżet. Teraz takiej możliwości nie ma – emeryt musi dożyć do 67 lat.

Czy zamieszanie z emeryturami było w ogóle potrzebne? Wygląda to niepoważnie: jedna partia wydłuża wiek emerytalny i mówi, że robi to w interesie obywateli, następnie druga wygrywa wybory i uchyla tę decyzję – także w interesie obywatela.

– Z dwudziestu ośmiu krajów Unii Europejskiej tylko w czterech, Belgii, Luksemburgu, Finlandii i Szwecji, nie prowadzi się żadnych prac związanych z podwyższeniem wieku emerytalnego. W pozostałych zamierza się go podnieść, lub już to zrobiono. Długość życia jednak wzrasta…

 

Więcej w styczniowym numerze "Odry".

ODRA 1/2016 - Piotr Gajdziński

REWOLUCJA TYSIĄCA SAMURAJÓW

CZYLI JAK ZMIENIA SIĘ W POLSCE ATMOSFERA

Piotr Gajdziński

Ostatnie tygodnie roku 2015 roku, budynek Telewizji Polskiej, uroczystość wręczania nagród w jednym z literackich konkursów. List prezydenta Dudy. Wymowa jednoznaczna – trzeba pisać książki o polskich bohaterach, którzy walczyli za ojczyznę, za nią ginęli, o ich poświęceniu i bohaterstwie. Niemal fizycznie odczuwam zmianę atmosfery w tej jednej z najbardziej koniunkturalnych w Polsce instytucji.

 

W wystąpieniach królują pojęcia „poświęcenie”, „walka”, „bezkompromisowa postawa”, „ojczyzna”. I jeszcze jedno. Skarga na kraj, a w podtekście na dotychczasowe elity, które za tę walkę i poświęcenie swoich bohaterów nie wynagrodziły, zasług nie uznały. Wiarołomstwo ojczyzny, która zamiast wynieść na cokoły swych najlepszych synów, zdradziła. Zdradziła, oczywiście, o świcie, bohaterowie są zawsze zdradzani o świcie.

 

Naród wypiera społeczeństwo

To tylko przykład, jak szybko zmienia się w Polsce atmosfera. Zwycięstwo Andrzeja Dudy, a później bezsporny sukces Prawa i Sprawiedliwości spowodowały, że zaledwie w ciągu kilku tygodni zaczęliśmy oddychać innym powietrzem. Obowiązują inna retoryka, inne idee, inni bohaterowie. Z tła dla oficjalnych wystąpień prezesa Rady Ministrów zniknęły unijne flagi; po mianowaniu nowych wojewodów wyparowują one także z gmachów, przynajmniej niektórych, Urzędów Wojewódzkich. Z ust wicepremiera odpowiedzialnego za gospodarkę nie pada żadne stwierdzenie dotyczące współpracy z krajami unijnymi, dużo za to o otwarciu na Chiny i kraje ASEAN. Unia stała się demode. W sali posiedzeń Rady Ministrów zawisł krzyż, który teraz z kolei stał się bardzo a la mode. Ze słownika politycznego znika, słychać to było choćby w przemówieniu Beaty Kempy na uroczystości 24 rocznicy powstania Radia Maryja, słowo „społeczeństwo”, które zostało zastąpione przez „naród”.

Zmienia się nawet ogląd przeszłości, przynajmniej tej nieodległej. Wrogiem nie jest już komunizm, głównym przeciwnikiem stał się postkomunizm. Pojemny worek, do którego można wrzucić całą III Rzeczpospolitą. Dowodem Stanisław Piotrowicz, były prokurator, do 1989 roku członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, odznaczony przez reżim generała Jaruzelskiego krzyżem zasługi (ale tylko brązowym!), którego Jarosław Kaczyński desygnował na funkcję głównego harcownika w sprawie – postkomunistycznego, jakżeby inaczej – Trybunału Konstytucyjnego.

Wskazanie Piotrowicza nie jest przypadkiem, ani tym bardziej błędem. To przemyślany ruch w procesie budowy nowego Obozu Wielkiej Polski, w której znalazło się miejsce i dla zaangażowanego od lat siedemdziesiątych w antykomunistyczną opozycję Antoniego Macierewicza i dla prokuratora Piotrowicza. A także dla Stanisława Jasińskiego, członka partii komunistycznej w latach 1975-1982, dyrektora Wydziału Spraw Wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego w Płocku, który teraz będzie kierował największą polską firmą – Orlenem. Miało się znaleźć nawet dla Bogusława Kowalskiego, mianowanego prezesem Polskich Kolei Państwowych, tajnego współpracownika komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, który – według Sławomira Cenckiewicza, historyka IPN – w latach osiemdziesiątych aż sześćdziesiąt razy spotykał się z oficerami bezpieki, a dwadzieścia razy wziął za swoje donosy finansową gratyfikację. Po ujawnieniu tych faktów – „w poczuciu odpowiedzialności” – Kowalski zaledwie po dwóch dniach „służby” zrezygnował ze stanowiska pierwszego kolejarza kraju.

Byli partyjniacy, według nowej retoryki, równie, a może nawet bardziej bohatersko niż działacze „Solidarności”, walczyli o wolną Polskę. „W tamtym czasie ponosiłem większe ryzyko, pomagając tym, którzy roznosili ulotki, niż ci, którzy te ulotki roznosili” – tłumaczył Piotrowicz, choć nikt, nawet Instytut Pamięci Narodowej, nie umie się doszukać zasług obecnego posła PiS dla opozycji.

 

Nieważne skąd kto przychodzi

Nie ma w tym niczego nowego. Już w 2010 roku, podczas kampanii prezydenckiej, Jarosław Kaczyński ciepło oceniał Edwarda Gierka, byłego szefa PZPR. „Cenię to, że Gierek chciał siły Polski. Śmiano się często z tego dziesiątego miejsca na świecie. A ja się z tego nie śmiałem. Ja wiedziałem, że to nieprawda, ale uważałem, że to zdrowa ambicja. On miał nawet ambicje dalej idące, takie mocarstwowe. Ja akurat to uważałem za dobre. Działał w takich okolicznościach, jakie wtedy były, ale on chciał z Polski uczynić kraj ważny, w tamtym kontekście, w tamtych okolicznościach, to była bardzo dobra strona jego działania, jego osobowości, jego poglądów, wskazująca na to, że był komunistycznym, ale jednak patriotą” – mówił wówczas prezes Prawa i Sprawiedliwości. Dzisiaj Kaczyński wysyła do narodu – narodu, nie społeczeństwa! – przemyślany, wyraźny sygnał: wszyscy walczymy o nową Polskę. Nieważne skąd kto przychodzi, ważne dokąd zmierza. I z kim. Przede wszystkim z kim.

Choć pomysł to diaboliczny, to nie pozbawiony racjonalnych podstaw. PiS dawno już przeciągnął na swoją stronę znaczną część przywiązanego do socjalnych przywilejów postpeerelowskiego elektoratu. Teraz, gdy Sojuszu Lewicy Demokratycznej nie ma już w parlamencie, a Leszek Miller zmienił się w komentatora politycznego, droga do serc tego elektoratu jest otwarta. Któż więc teraz owe bohatery? Jak się okazuje My, naród. Wszyscyśmy walczyli z komuną, wszyscyśmy się jej sprzeciwiali i bohatersko wypychali na antypody cywilizowanego świata. Prezydent Duda nazywa to elegancko budową wspólnoty. (...)

Więcej w styczniowym numerze "Odry". 

ODRA 1/2016 - Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

 

EUROPEJCZYCY ODWRÓCENI OD EUROPY

 

Lubimy w Europie kryzysy. My, dziennikarze. Nie mamy wyjścia. Kryzysów, sporów, kłótni, walk i batalii żądają od nas nasze redakcje. Ponoć bez bitewnych nagłówków trudno sprzedać temat. Kogo interesuje Europa?, mówią nam koledzy, przecież ludzie czekają na mięso. Jeżeli już, to jakiś skandal, no albo chociaż kryzys. Wtedy jest miejsce na Brukselę. Wówczas nasi słuchacze, widzowie i czytelnicy wiedzą: jeszcze żyją, skoro się kłócą. I taką Europę znają, upadłą, skłóconą, oderwaną od życia. Niepotrzebną. Myślą wtedy: Awantur to mamy dosyć w domu. Niech idzie w diabły.

 

Prawdziwe skandale zdarzają się jednak niezwykle rzadko. Jeżeli urzędnicy UE lub europosłowie nieco szaleją albo puszczają im nerwy, to przysparzają sobie problemów raczej poza biurami i parlamentem. Oczywiście są to także skandale, chociaż nie tak już pikantne jak te stwierdzone w miejscu pracy. Dlatego niektórzy nasi koledzy dziennikarze lubią zaglądać do parlamentarnych toalet. A nuż przyłapią jakiegoś posła albo jego asystenta na wciąganiu koki? Przecież to ponad ludzkie siły, by stali na nogach całą dobę… Inni pobierają próbki wody z pisuarów do analizy: może pojawi się w nich jakiś ślad cudownego, napędzającego zmysły środka? Jeszcze inni lubią szarpać nerwy ochronie. Tak to niby pilnuje ona bezpieczeństwa, że mysz się nie prześlizgnie, a tu proszę, cały kot przeszedł… Mają wtedy swoje czołówki, skandal – i te pięćdziesiąt złotych więcej; a my wszyscy później znów stoimy w długich kolejkach i złorzeczymy. Przecież wszyscy wszystkich tu znają, a jednak rewidują…

 

Kryzysom trzeba pomagać

Prawdziwe skandale bywają więc rzadko, ale się zdarzają. Mnie dogonił przed laty skandal z europosłem Samoobrony oskarżonym o gwałt na prostytutce. Nie lubiłem takich tematów, unikałem ich jak ognia, sam ich nie szukałem. Ale musiałem podążyć tym nieprzyjemnym tropem. Dotarłem nawet do pokrzywdzonej. Gdy ją zobaczyłem, podziwiałem odwagę posła: musiał być albo w wielkiej seksualnej desperacji, albo po zdrowej wódce. Poseł się gwałtu wypierał, chociaż samego stosunku nie; ona zaś zaangażowała najlepszego adwokata z miasta. Temat był, a telewizja w Warszawie spragniona krwi z Brukseli… Więc włóczyłem się po zakazanych dla dobrze wychowanych chłopców zaułkach Brukseli, ponieważ znieważona oskarżeniem o brak prezerwatywy kobieta urzędowała na co dzień daleko od parlamentu. Były to przykre chwile dla posła, bo mimo dzielnej obrony stracił reputację, jak i dla mnie, ponieważ to mnie obciążył on winą za skandal. W pewnym sensie miał rację. Moi koledzy siedzieli daleko w Warszawie i czekali na materiał, a z mikrofonem i kamerą po mieście biegałem ja. Czy mogłem odmówić? Pewnie nie, skoro to robiłem. Mea culpa.

Kryzysy nie rodzą się więc na pniu, trzeba im pomagać. Najskuteczniej retoryką, albo przekłamaniem. Albo tryumfalizmem, albo negacją. Bruksela świetnie się do tego nadaje. Wśród tysięcy anonimowych urzędników zawsze zaginie owo tajemnicze „unijne źródło”, co to niby coś ujawniło albo poufnie doniosło. Nie ma znaczenia. I tak nikt nie będzie go szukał, to igła w stogu siana. Co innego w Berlinie albo Waszyngtonie – tam ministerialni urzędnicy siedzą na jednym stołku latami, wszyscy ich dobrze znają, oni równie dobrze znają dziennikarzy, i każda próba manipulacji ich rzekomymi wypowiedziami kończy się znalezieniem i wydaniem winnego. Więc i „kryzysów” mniej.

 

Monstrum, które zjada własny ogon

Każdego tygodnia coś się jednak w Brukseli dzieje naprawdę. Poza naszymi plecami, bez większego rozgłosu spotykają się stali przedstawiciele unijnych państw i próbują rozwiązać wszystkie możliwe gordyjskie węzły. Na inne, comiesięczne, spotkania przyjeżdżają resortowi ministrowie z pełnymi teczkami pomysłów, i to nierzadko takimi, które ujawnione wcześniej w domu mogłyby błyskawicznie doprowadzić do ich dymisji. Kiedy jednak przejdą już przez brukselską procedurę, mogą zwalić wszystko na Unię. To ona, zła, nieobliczalna, to zakażone wirusem siedlisko zjadliwej biurokracji znów straciło rozum i goni w piętkę. Rozumiesz pan… wszystko przez Brukselę – rozkładają później ręce panie na poczcie, urzędnik w banku, rolnik na polu, policjant na drodze, śmieciarz, budowlaniec, no i minister. Byłoby naprawdę dobrze, gdyby nie ta Bruksela… No, ale cóż robić, przecież nie mamy wyjścia.

Günter Verheugen, wieloletni komisarz do spraw rozszerzenia, przemysłu i przedsiębiorczości, a także wiceprezydent Komisji Europejskiej, mówi dziś, że większość problemów z mozołem rozwiązywanych na unijnych konwentyklach rodzi się na unijnych biurkach. Gdyby nie było nas, nie byłoby kłopotów, nie byłoby się nad czym głowić, dodaje. I opowiada. Kiedy był komisarzem wielokrotnie zastanawiał się nad rozwiązaniem jakiegoś problemu, spisywał na połowie kartki swój pomysł, w kilku zdaniach podawał wskazówki i puszczał w obieg między swoich współpracowników. Taka procedura. Po trzech tygodniach wracało do niego dwadzieścia stron uwag i szczegółowych zaleceń, a wraz z nimi ginął ślad jego wyjściowego pomysłu. Więc Verheugen papier wyrzucał do kosza i zapisywał nową kartkę. I znów puszczał ją w obieg…

Gdyby to Unia Europejska starała się o członkostwo w Unii, nie zostałaby przyjęta z braku demokratycznych procedur i przejrzystości, gorzko wyznaje Verheugen. Jest to monstrum, które zjada własny ogon. (...)


Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra". 

 

ODRA 1/2016 - Klaus Bachmann

Klaus Bachmann

 

UNIA EUROPEJSKA NA ROZDROŻU

A W ŚRODKU NIEMCY

 

Podczas niemal wszystkich ostatnich kryzysów Polska pozostawała na uboczu. Kryzys euro Polski nie dotknął, ponieważ nie przyjęła dotąd wspólnej waluty. Kryzys migracyjny też Rzeczpospolitą ominął, bo główny szlak uchodźców wiedzie przez Bałkany. Terroryzmu jak nie było, tak nie ma, a problem integracji muzułmanów Polacy co prawda chętnie oceniają (zazwyczaj dość ogólnikowo: „multi-kulti się nie sprawdziło”), ale to też jest problem Europy zachodniej, a nie „nasz”.

Silne emocje, które pojawiły się podczas kampanii wyborczej, kiedy okazało się, że malutka część imigrantów napływających do Grecji i Włoch mogłaby trafić do Polski w ramach relokacji, także nie wywołały głębszej refleksji nad tym, jak otaczająca nas Europa (w tym Niemcy) zmienią się pod wpływem tych kryzysów.

 

Strefa Schengen nie dla wszystkich

Jest jednak kilka powodów, aby się nad tym głębiej zastanowić. Nie jest obojętne, jak będzie za parę lat wyglądać Unia Europejska, której Polska jest członkiem. To samo dotyczy Niemiec. Pojawiło się wiele znaków wskazujących na to, że czas, kiedy Polska była zieloną wyspą na morzu kryzysów, właśnie się kończy. Rządy kilku państw zachodnioeuropejskich już dyskutują o skonstruowaniu strefy Schengen od nowa. Tak, aby powstał krąg państw, które będą prowadziły wspólną politykę imigracyjną i integracyjną, utrzymując granice otwarte wewnątrz tej grupy, ale pozamykane na zewnątrz. Prawie wszystkie te państwa są płatnikami netto do budżetu UE, co oznacza, że koszty wynikające z tworzenia i utrzymania tego kręgu będą chciały (i mogły!) sobie odliczyć od wkładu do budżetu w przyszłości.

Tak będzie, jeśli nie dojdzie do kompromisu w gronie całej Unii. Obecnie kompromis nie jest jeszcze wykluczony, rysuje się bowiem możliwość i takiego rozwiązania, w myśl którego państwa niechętne wobec przyjmowania uchodźców finansowałyby większą część kwot przekazywanych Turcji (aby skuteczniej powstrzymała migrantów na swoim terenie) i do ONZ, której służbom kończą się już środki na utrzymywanie obozów dla uchodźców w Turcji, Libanie i Jordanii. Dzięki temu państwa przyjmujące dużo uchodźców mogłyby więcej wydawać na ich rejestracje, integracje i na deportowanie tych, którzy nie przejdą z sukcesem przez procedury azylowe.

Przy takim scenariuszu strefa Schengen się obroni, ale wszyscy będą musieli znacznie więcej środków wydawać na ochronę granic, zwłaszcza kraje z bardzo długą granicą zewnętrzną. Polski to nie ominie. Zwolennicy podejścia do kryzysu migracyjnego w Polsce na sposób Orbana zapominają bowiem zwykle o tym, że im skuteczniejsze są płoty budowane na Bałkanach, tym szybciej wzrośnie prawdopodobieństwo, że uchodźcy wybiorą inne szlaki – na przykład przez Rumunię i Ukrainę do Polski. Oczywiście i tak nie zostaliby w Polsce, ale napływ choćby tylko kilku tysięcy imigrantów dziennie postawiłby Polskę w podobnej sytuacji jak Macedonię na początku kryzysu.

 

Po co (i komu) potrzebna jest Unia?

Znacznie bardziej interesujące mogą jednak okazać się długofalowe skutki obecnych kryzysów dla UE, całej Europy, w tym Niemiec i Polski. Nie chodzi tu o rozpad Unii, która pewnie i tak nie będzie trwała wiecznie, ale której spójność zawsze pogłębiała się w wyniku kryzysów, więc można śmiało założyć, że i tym razem tak będzie. I to bez względu na to, czy kilka państw (Wielka Brytania, Węgry) ją opuści, czy nie. Żywotność Unii Europejskiej wynika z trzech przesłanek: 1) z presji wewnętrznej, poczucia zagrożenia ze strony Rosji i ze strony radykalnych islamistów, 2) z wewnętrznych potrzeb ekonomicznych i społecznych oraz 3) z faktu, że UE jest potrzebna nie tylko Europejczykom, po to, by stawiać czoło globalizacji i globalnym zagrożeniom oraz zwiększać wpływ państw członkowskich w instytucjach i negocjacjach międzynarodowych; jest też potrzebna Stanom Zjednoczonym, dla których jest narzędziem stabilizacji europejskiej części ich sfery wpływów.

Ale z tego powodu więzi wewnątrz UE wcale nie musiałyby się pogłębiać. Ich pogłębienie jest raczej skutkiem pewnej wewnętrznej dynamiki. Polega ona na tym, że w czasach kryzysu ekonomicznego (na przykład wysokiego bezrobocia) rozszerzenie rynku i zniesienie barier dla eksportu daje najlepszą gwarancję powstawania dodatkowych miejsc pracy, ekspansji handlu i zwiększania wpływów do budżetu. Integracja gospodarcza stwarza oczywiście kolejne problemy. Ich przezwyciężenie wymaga najpierw koordynacji polityki państw, których przedsiębiorstwa konkurują na wspólnym rynku, a następnie integracji, to znaczy budowania wspólnych instytucji i norm. W ten sposób ze Wspólnego Rynku powstała strefa Schengen, strefa euro i wspólne polityki, a ze skromnych instytucji Wspólnoty Węgla i Stali powstał krajobraz instytucjonalny obecnej Unii Europejskiej.

Już w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia politolog Ernst Haas opisał na podstawie historii Wspólnoty Węgla i Stali, jak nawet przeciwnicy wspólnego rynku stają się jego zwolennikami, kiedy tylko władza centralna zaczyna wydawać pierwsze regulacje. Od tego momentu bowiem każdy podmiot domaga się jak najściślejszego przestrzegania tych regulacji po to, aby swoich konkurentów pozbawić przewagi wynikającej z obchodzenia reguł. Przenosząc to na dziś: jeśli powstanie kompromis w sprawie migracji, to pilnować jego dotrzymania będzie Komisja Europejska, ale także ci, którzy byli mu przeciwni będą się domagali, aby bezwzględnie i bez wyjątku egzekwować przestrzegania wspólnie podjętych zobowiązań.

To jednak nie wyjaśnia jeszcze, jak Unia Europejska będzie wyglądać, jeśli w wyniku obecnych kryzysów nie rozpadnie się, lecz nadal będzie się rozwijała.

 

 

Więcej w styczniowym numerze "Odry". 

Odra 12/2015 - Pietro Citati

Pietro Citati

MARÍA ZAMBRANO I ELENA CROCE.

HISTORIA DWÓCH GENIALNYCH PRZYJACIÓŁEK

 

Między 1955 a 1990 rokiem Elena Croce i María Zambrano wymieniły między sobą mnóstwo listów, które zostały ostatnio zebrane w tomie wydanym pod redakcją Eleny Laurenzi Do rychłego zatem i do zawsze (oryg. A presto, dunque, e a sempre, wyd. Archinto).

Obie bardzo się różniły – jeśli chodzi o umysł, kulturę, upodobania; lecz od razu zrodziła się między nimi przyjaźń, sięgająca korzeniami do najbardziej intymnych i sekretnych rejonów duszy. Były z sobą związane, chociaż trudno wskazać dokładną tego przyczynę. Wystarczyło, że jedna wypowiedziała jakieś słowo, aby w drugiej obudziło to reakcję, czasami niemal ekstatyczną, której echo wciąż do nas dociera. María Zambrano miała genialną wyobraźnię filozoficzną, którą zaczęła rozwijać w cieniu myśli Ortegi y Gasseta, i która żywiła się bogatą fantazją liryczną. Pisanie było dla niej czymś fundamentalnym. Ton, rytm, melodia, jednym słowem muzyka jest czymś zasadniczym w przekazywaniu myśli. Słowo pisane zanurzało się w ruchomej płynności życia. Ty wiesz – pisała – jak bardzo lubię wmieszać się w tłum, chodzić ulicami, być jak gąbka, która wchłania wszystko wokół. Oraz: Ileż napisałam w swoim życiu! Kiedy mam przed sobą białą stronicę, oddycham. Jak twierdziła Cristina Campo, była ona postacią delikatną i tragiczną; miała w sobie coś z Ifigenii i Antygony, była jedną z tych istot, które na ziemi pełnią jedynie rolę pośredników, ponieważ nie było w niej nic (natchnienia, natury rzeczy, bogactwa), czego od razu nie podarowałaby innym. Z takim ciężarem przewędrowała świat: wzięła udział w rewolucji hiszpańskiej; a kiedy ta poniosła klęskę, żyła przez czterdzieści pięć lat na wygnaniu, w Meksyku, we Francji i we Włoszech. Spędziła dziesięć lat w Rzymie, kochała bardzo jego światło: obserwowała je o świcie i o dziesiątej rano, a także w trakcie niektórych wspaniałych godzin południowych, którym przyglądała się ze swojego małego mieszkanka na piazza del Popolo – Plaza del Sol, jak go nazywała. Zawsze, nawet kiedy mieszkała w pobliżu Genewy, zachwycała się Włochami, ich krajobrazem, ich życiem, ich siłą twórczą, pisząc słowa, które wzruszają Włocha: Włochy są być może jedynym miejscem, gdzie historia i człowiek mogą się spotkać. Poza Włochami nie ma ratunku (…) Włochy są najbardziej żywotnym krajem, jaki znam; najbardziej niezrównanym, jedynym oryginalnym, jestem przekonana, że Włochy są jedyną żywą jeszcze rzeczywistością w Europie. Zdołała we Włoszech zachować swą wolność, również tę na poziomie filozoficznym; czuła się tam jak w domu. Wszystko się jej podobało: opery buffa, spacery, pogawędki, świetliste dzieło Benedetta Crocego, nie mniej świetliste oczy jego córki, Eleny Croce, które widywała czasami przyćmione lekko smutkiem.

Kiedy siostra Marii, Aracoeli, odwiedziła Elenę w Rzymie, uznała, że jest ona uosobieniem wdzięku, inteligencji, elegancji. Wszystkie te cechy Elena posiadała wcześniej, lecz teraz objawiały się one w całej pełni. Wydawała się nieobecna, odległa w stosunkach z innymi ludźmi – tak bardzo baczącymi na to, co się aktualnie dzieje; lecz w rzeczywistości to Elena była istotą głęboko związaną z życiem, podczas gdy inni byli jedynie niedyskretnymi gośćmi rzeczywistości. We wszystkim, co robiła i mówiła, w słowach wypowiadanych w rozmowie i napisanych w listach, objawiała wielką zdolność do syntezy, której María Zambrano jej zazdrościła. Jak ujawniają jej niewielkich rozmiarów książeczki, cechowała Elenę zarówno głębia myśli, jak i nadzwyczajna dbałość o formę: była wolna, jak wolną powinna być chrześcijanka. Istota historii? – upierała się Zambrano. – Ty ją potrafisz uchwycić. W tym, co piszesz, podobnie jak w rozmowie czy w listach, wszystko, czego dotykasz, wszystko, na co patrzysz, staje się historią, nie tracąc jednak swojego indywidualnego rysu, swojej wyjątkowości.

I tak obecność oraz przyjaźń Eleny Croce przekazywały Maríi Zambrano wibrującą żywotność i stawały się stałym elementem jej życia, takiego, z jakiego nie potrafiłaby nigdy zrezygnować. Podczas gdy domeną Maríi Zambrano była kontemplacja, do Eleny Croce należało działanie: zajmowała się sprawami Maríi, starając się dla niej o pracę, o dom, ten realny i ten symboliczny. Oczywiście, Elena działała często pod wpływem impulsu, by robić wszystko oprócz tego, czego pragnęła; zamiast pisać, poświęcała więc wiele swojego czasu na inicjatywy praktyczne, z których potem była niezadowolona. Nie potrafię pisać – mówiła – ponieważ mam skłonność do chaotycznego aktywizmu, z którego jestem niezadowolona i jestem niezadowolona z mojego niezadowolenia. Nie potrafiła sympatyzować z własnym ja, wręcz go nie cierpiała. Ale rozglądała się wokół siebie. Przyglądała się długo swoim gościom, usiłując odgadnąć, czy są obdarzeni odpowiednią inteligencją. Miała magiczną wręcz zdolność odkrywania tej cechy: dostrzegała jej obecność, tak jak potrafi się wyczuć językiem związek chemiczny albo smak jedzenia. W obliczu jakiejkolwiek nowej znajomości wpadała w rodzaj transu: jej demoniczne spojrzenie badało  osoby, przebiegało po ich ciele, oczach, ubraniach, gestach; wsłuchiwała  słuchała się w ich rozmowy, odgadywała ich uczucia i wrażenia, odkrywała ich zalety i wady. Czasami bywała tak perfidna, że drżano przed nią. Ale ta perfidia była przede wszystkim rezultatem sondy, mającej dotrzeć do ukrytych cudzych uczuć i namiętności.

Była kruchym diamentem: równie twarda, stanowcza, skrajna w zachowaniu, jak bezbronna w obliczu życia. Potrzebowała ochrony, ale nikt nigdy nie zdołał ochronić jej we właściwy sposób. Czuła się wykluczona, niezdolna do poruszania się w rzeczywistości; nie umiała czuć się swobodnie, oddać się, ulec swojej ogromnej potrzebie dawania. Miała temperament tragiczny. Czego szukała przez całe życie, wodząc tymi swoimi wielkimi oczami, które wpatrywały się w ciebie groźnie, by potem rozbłysnąć w łagodnym uśmiechu? Poszukiwała absolutu, chociaż nigdy by nie użyła tego słowa.

Nie była zadowolona z własnego życia. Nie kochała samej siebie i chciała być kimś innym, niedościgłym romantycznym wzorcem, chociaż pragnienie to służyło jej głównie do tego, by rozdrapywać dawne rany. Odczuwała wstyd, skruchę, poczucie winy z powodu tego, że nie jest tym, czym być chciała lub być powinna. Podobnie jak Benedetto, jej ojciec, była niecierpliwa; gdy jednak niecierpliwość ojca znikała podczas jego pracy, jej niecierpliwość nie znikała w obliczu niczego. Kierowała się szlachetnymi impulsami, podejmowała szlachetne inicjatywy. Podobnie jak przedsięwzięcia Don Kichota, również i jej skazane były często na porażkę. Nie miała złudzeń: nie przejmowała się rezultatem i za każdym razem rzucała się z zapałem w wir nowej działalności. W jednym z swoich ostatnich listów María Zambrano wyznała, że nie czuje się dobrze. Wydaje jej się, że siedzi na brzegu ciemnej studni, gdzie, długo wpatrując się w jej dno, dostrzega jasną wodę. Ale kiedy wpatrywała się w horyzont, nie widziała nic; może jedynie niewysłowioną jasność. Forma jej się wymykała, historia wydawała się nieobecna, a myśl uratować mogła jedynie ironia. Co się tyczy Eleny Croce, wydawało się czasami, że zamieszkuje pośród duchów, o których nie może mówić. Potem zaatakowała ją choroba, która uderzyła w najczulszy punkt: pamięć, cudowną zdolność do kojarzenia myśli, sztukę rozumienia innych.

Kilka lat temu przyjaciel, który bardzo ją kochał, opowiedział mi pewien sen. Śniło mu się, że nasza przyjaciółka przemieniła się w rybę, że schodziła coraz głębiej ku dnie jeziora. On także był rybą, gonił ją, wołał, żeby się zatrzymała i na niego zaczekała, bo pomógłby jej wypłynąć na powierzchnię. Mogliby tam żyć oboje, wraz z innymi rybami. Ale ona się nie odwróciła: zstępowała coraz szybciej ku otchłani, jak gdyby to było jej prawdziwe miejsce i jak gdyby pragnęła jedynie ciszy, samotności i zguby.

©Pietro Citati

Przełożyła Joanna Ugniewska

(„Corriere della Sera”, 8 maja 2015)

 

Odra 12/2015- Ludwik Flaszen

Prezentujemy poniżej Mowę Dziękczynną, jaką Ludwik Flaszen – mieszkający od ponad trzydziestu lat w Paryżu pisarz, krytyk (m.in. Cyrograf ), współtwórca Teatru Laboratorium, współpracownik „Odry” od wielu lat –  wygłosił, odbierając 6 października 2014 dyplom doktora honoris causa Uniwersytetu w Turynie. Tytuł pochodzi od redakcji.

 

Ludwik Flaszen

O „NEANDERTALCZYKU PONOWOCZESNYM”

I „ARCHAICZNEJ KULTURZE KSIĄŻKI

PONADTO O ROZMIĘKCZONYM TOTALITARYZMIE

I TALENTACH MAKIAWELSKICH JERZEGO GROTOWSKIEGO

 

Czcigodny Panie Rektorze, Czcigodni Profesorowie, Szanowni Obecni, Drodzy Przyjaciele!

Pozwólcie, że na wstępie mojej wypowiedzi złożę wyrazy podziękowania za zaszczyt, jaki spotyka mnie ze strony Waszego sławnego uniwersytetu. Nie wiem doprawdy, jakich słów użyć, by wyrazić wdzięczność za ten wspaniały dar, jakim zostałem wyniesiony u schyłku mojej ziemskiej wędrówki. Stojąc oto przed Wami w todze, z biretem uczonego na głowie, nie będę ukrywał mojej radości. Los, niełatwy i surowy sędzia, uśmiechnął się do mnie, obrawszy sobie za rzeczników dostojnych obecnych, a za promotora prof. Franco Perrelliego. Doktorat honoris causa Uniwersytetu w Turynie…

Na mojej emocjonalnej mapie mam z Waszym historycznym miastem wiele najprzeróżniejszych skojarzeń. To tutaj Fryderyk Nietzsche spędzał ostatnie twórcze chwile swojego życia. Tutaj nieprzejednany filozof „mocy woli”, przechodząc ulicą, ujrzał przeładowany wóz, którego woźnica wściekle okładał biczem konia – zwierzę u kresu sił. Samotnik, który swoje ostatnie listy sygnował imieniem Dionizos Ukrzyżowany, stanął w obronie katowanego zwierzęcia, całując je, zalany łzami, po pysku. Był to ostatni świadomy akt życia myśliciela, zanim umysł jego zapadł w ciemność. Jedno z emblematycznych wydarzeń w dziejach europejskiego ducha… Kiedyś w czasie mojego pobytu w Turynie na zaproszenie Waszego DAMS[1] prof. Perrelli pokazał mi miejsca, gdzie to się działo.

Powiedziało mi się: europejskiego ducha. Bardzo to staroświecka, a wedle kodeksu bien-pensance – podejrzana formuła, pochodząca z epoki, kiedy istniał jeszcze fundamentalny podział na oświecenie i obskurantyzm. I czy godna egalitarystycznego nadczłowieka Ery Wszechelektroniki? Przed tysiącami lat istniała cywilizacja glinianych tabliczek z hieroglifami i znakami pisma klinowego: były to narzędzia myśli oświeconych elit. Dziś mamy cywilizację tabliczek elektronicznych, którymi posługują się wszyscy. Również globalny neandertalczyk postnowoczesny – coraz liczniejszy, gromadnie zmierzający ku dominacji światowej.

Życie ludzi mojej generacji, szczególnie tych z Europy Środkowej i Wschodniej – nas, ludzi z tej „gorszej Europy” – niemal od dzieciństwa, w całości, upływało w okolicach, po których krążyło widmo totalitaryzmów różnych odcieni, aż do roku 1989. W przeciwieństwie do czasów, z których pochodzi oryginał słów o krążącym po Europie widmie, Europa nasza była ziemią totalitaryzmów powstających, praktykujących, spełnionych.

Lata nauki tej generacji – nasze Lehrjahre, jakby powiedział oświecony mąż J.W. Goethe – nie płynęły rytmem przewidzianym w szkolnych programach nauczania ani owym rytmem naturalnym, właściwym rozwojowi jednostki ludzkiej, lecz w nieprzewidywalnych, urywanych rytmach dramatycznej i okrutnej historii XX wieku. W drodze do szkoły i przez okna klas oglądaliśmy widoki zmienne pod względem czasu i miejsca, jak w jakimś fotoplastykonie, w którym niesamowitość zdjęć jest po prostu rzeczywistością, a tłem muzycznym muzyka konkretna, którą Osip Mandelsztam – znawca, cierpiętnik i ofiara stalinowskiego totalitaryzmu – nazwałby zgiełkiem czasu („szum wriemieni”).

Pozwalam sobie mówić o szkole, o drogach i bezdrożach mojego wykształcenia formalnego, bo oto stoję przed wami, Panie i Panowie, w obrzędowym stroju męża uczonego. Zaczynałem moje lata szkolne niedługo przed II wojną światową w Polsce, w małym mieście na Śląsku Cieszyńskim, w pobliżu granicy czeskiej i niemieckiej. Po wybuchu wojny chodziłem do szkoły we Lwowie, w mieście zajętym przez Armię Czerwoną na Zachodniej Ukrainie, właśnie wcielonej do Związku Sowieckiego. Chodziłem do szkoły założonej w drewnianym baraku, w leśnej osadzie dla polskich wygnańców, wywiezionych na roboty w głąb Rosji, do Autonomicznej Republiki Mari. Potem uczęszczałem do szkoły dla polskich uciekinierów w mieście Andiżan, w Uzbekistanie, w Azji Środkowej. Po powrocie do kraju chodziłem do liceum w Krakowie, mieście mojego urodzenia. Tam też ukończyłem studia na Uniwersytecie Jagiellońskim z tytułem magistra filologii polskiej.

Istna odyseja pedagogiczna! Jak Odyseusz poznawałem różne ludy, ich obyczaje i języki. Do mojej Itaki nie jestem pewien, czy dotarłem.

Pokolenie moje należy do mijającej, by nie rzec archaicznej, kultury: kultury książki. Nie wiem, czy pokolenia podróżujące bez ograniczeń wehikułem Internetu są w stanie zrozumieć, czym była dla nas książka. Ten pospolity produkt, używany dziś coraz rzadziej, wyrzucany po użyciu na śmietnik wraz z kuchennymi odpadkami i plastikowymi opakowaniami. Książka miała dla nas właściwości magiczne – także jako przedmiot: druk z jego zapachem, papier z jego powierzchnią i barwą, oprawa, grzbiet z liternictwem tytułu. Był to posłaniec z innego, lepszego świata, jak dzisiaj – przypuszczam – dla młodego narkomana Internetu ekran i klawiatura komputera z jego „sezamie, otwórz się”!

W świecie mojego dzieciństwa i młodości, aby „być kimś” i po prostu liczyć się towarzysko, trzeba było być człowiekiem oczytanym. Nawet dzieci przechwalały się między sobą tym, co czytały. W domu moich rodziców książka otoczona była najwyższą czcią. Częściowo – jak myślę – brało się to z mojej rodowej tradycji ludu, zwanego narodem Księgi; częściowo z tradycji polskiej – tradycji narodu, którego tożsamość w warunkach wiekowej niewoli i rozproszenia ogniskowała się wokół wielkich poetów i pisarzy, zwanych wieszczami. A także z dziedzicznego odruchu wschodnioeuropejskiej inteligencji. Miała ona wysoką misję: szerzyć oświatę wśród ludu, przodować w zmaganiach o niepodległość kraju, nieść zbiorowości zbawcze idee. Książka była symbolem wysokich dążeń jednostki. I jej przynależności do Europy. Najwyższym prestiżem w moim jeszcze pokoleniu cieszył się osobnik czytający również książki francuskie w oryginale. To był znak, że jest się Europejczykiem. Odwieczny problem wchodzenia inteligenta polskiego do Europy… Oczywiście, z marzeniem o jej porwaniu.

W warunkach wojny i wygnania – a tych nie szczędził mi los – o książki było szczególnie trudno. Bieda, by tak rzec, lekturalna towarzyszyła mi przez większość mojego życia. Także w Polsce komunistycznej, po wojnie. A w Związku Sowieckim, dokąd nas wywieziono w bydlęcych wagonach, była to po prostu skrajna nędza, w całej polisemii tego wyrażenia. A tam właśnie przeżywałem duchowe burze przejścia od dzieciństwa do adolescencji. Prócz głodu fizycznego, stanu permanentnego niedożywienia, dotknął mnie równie intensywny głód książki, zwłaszcza polskiej. Nieporównywalne to doświadczenia, ale przychodzi mi na myśl wyznanie Primo Leviego, że powtarzanie z pamięci tercyn Boskiej komedii pomogło mu przeżyć obóz. Mnie książki pomogły w przetrwaniu straszliwej codzienności tamtych lat. Do dziś żywa jest we mnie pamięć cudownych zdobyczy młodocianego pożeracza książek. (Dodam, że już wtedy myślałem o mej przyszłości literackiej i oczywiście pisałem wiersze).

Kiedyś na bazarze w wyżej wzmiankowanym mieście Andiżan, wśród szpargałów rozłożonych na brudnej szmacie przez biedaka Uzbeka znalazłem tom poezji Puszkina. Kupiłem go – za przyzwoleniem matki – za kawałek gliniastego, kartkowego chleba. Był to w moim życiu nabytek bezcenny. Puszkin, jak przystało na Rosjanina jego epoki i jego sfery, miał wszechstronne wykształcenie klasyczne. W wierszach jego roi się od odniesień do zachodnioeuropejskiej tradycji, do jej mitologii wydarzeń, piśmiennictwa, sztuk, postaci. Przypisy do tego wystrzępionego tomu stanowiły dla mnie, wraz z tekstami poety, istną encyklopedię wiedzy o kulturze europejskiej. Z napisanych petitem not, zamieszczonych u dołu pożółkłych, zatłuszczonych stron, poznawałem imiona starożytnych greckich i rzymskich bóstw. Dowiadywałem się, kto to jest Zeus, Atena, Bachus, Dionizos, Apollo, Nemezis, a także pieśniarze Arion i Orfeusz oraz poeta Horacy. I co to jest Partenon. Dowiedziałem się, że istniał w średniowieczu we Włoszech taki poeta, Dante Alighieri, i że jest on autorem poematu pt. Boska komedia. Bardzo chciałem wówczas zobaczyć ten Partenon – pomnik europejskiej kultury i przeczytać zagadkowy poemat Dantego, a także zobaczyć ojczyznę jego twórcy.

Łaskawy los, który oszczędził mi roli ofiary Holocaustu i pozwolił przetrwać sowiecką zsyłkę – a nawet sprawił, że sowiecka zsyłka ocaliła mnie od Auschwitz – otóż mój łaskawy los po dziesięcioleciach pozwolił mi spełnić te moje dziecinne marzenia. Wielokrotnie widziałem Partenon, wielokrotnie widziałem ojczyznę Dantego, a nawet dane mi jest o szarej godzinie odczytywać – ze słownikiem – tercyny Boskiej komedii w oryginale. No i to szczęśliwe, i tak dla mnie zaszczyt [AK1] hic et nunc. We Włoszech!

Książka była dla nas również symbolem oporu. Przedmiotem podlegającym zakazom, kontroli nie tylko cenzora urzędowego, ale również nadzorowi i decyzjom najwyższych władz Państwa i Partii, które zarządzały wszelkim imprimatur. Na granicy przewożone przez pasażerów książki kontrolowali celnicy. Za rozpowszechnianie, a i za samo posiadanie niedozwolonych książek można było być przesłuchiwanym przez policję polityczną, a nawet pójść do więzienia na podstawie „legalnego” wyroku sądu. Za sprawą nieprawomyślnych książek rozpętywano nagonki ideologiczne. Niepokorni autorzy karani byli – humanitarnie – tylko zakazem druku. Jakby od pewnej ilości zadrukowanych i zszytych razem kartek papieru zależały losy państw i całego światowego – tak to się nazywało – obozu socjalistycznego. Książka – tabu totalitaryzmów. Był to hołd, spłacany jej odwiecznemu prestiżowi. I paradoksalnie – prestiż ten wzmagający.

Były lektury, które budziły w nas świadomość, czym jest trudny do rozszyfrowania pod naporem nieustającego prania mózgu – świat, w którym przyszło nam żyć i tworzyć. Lektury, którym zawdzięczamy duchowe ocalenie. I wybór drogi. Dla wielu z nas należały do nich: Artura Koestlera Ciemność w południe – powieść o procesach moskiewskich lat trzydziestych, tom poezji Czesława Miłosza Ocalenie i jego esej o ówczesnej sytuacji duchowej intelektualistów i pisarzy w Polsce Zniewolony umysł. Książki tego rodzaju przekazywaliśmy sobie dyskretnie, a jeśli je posiadaliśmy, przechowywaliśmy je w trudno dostępnych zakamarkach naszych bibliotek. Spotkał mnie też szczególny zaszczyt: moja pierwsza książka pod znamiennym tytułem Głowa i mur, skonfiskowana przez cenzurę (w roku 1958) krążyła w konspiracyjnym obiegu. Muszę się pochwalić: w Polsce stała się ona legendą; jak dowiedziałem się po latach, jej lektura wpływała na postawy młodych opozycjonistów. W moim pokoleniu zdarzało się jeszcze, że książki decydowały o losach i powołaniu ludzi… Prawzorem tej „losotwórczej” roli lektur jest Don Kichot, który został legendarnym bohaterem Cervantesa pod wpływem jego lektury rycerskich romansów. I Cierpienia młodego Wertera Goethego, które w pokoleniu romantyzmu w Europie spowodowały epidemię samobójstw z miłości i Weltschmerzu. W XIX-wiecznej Rosji lektura książek nagminnie wpływała na rewolucyjne zaangażowanie młodzieży. W Polsce poezja romantyczna żywiła wolę czynu i poświęcenia kilku pokoleń zapaleńców. Prowokowała do podjęcia ryzyka. Nie zawsze rozważnego.

Tak tropem książki, nie teatru, dochodzimy do Grotowskiego. Jak wielokrotnie publicznie wyznawał, to książka brytyjskiego podróżnika Bruntona L’Inde Secrète, którą przeczytał w dzieciństwie, na wsi, pod niemiecką okupacją – jakimś cudem nabyta przez matkę w mieście – otworzyła przed nim perspektywę poszukiwań na całe życie.

Kim jestem? To esencjalne pytanie mistrza Maharyszi, o którym mowa w książce Bruntona, znane jest dzisiaj dzięki mistrzowi z Pontedery wszystkim teatrologom i specjalistom od antropologii teatru.



[1] Wydział Sztuk Wizualnych.


 [AK1]?

Odra 12/2015 - Maciej Dymkowski

Maciej Dymkowski

BARWY POLITYCZNEGO PRAGMATYZMU

 

 Współczesna psychologia akademicka ukazuje rozmaite poznawcze ułomności i ograniczenia człowieka. Akcentuje, iż jego przekonania i wybory zazwyczaj pozostają pod wpływem tego, co wcześniej działo się w umyśle poza kontrolą świadomości. Mniej lub bardziej odbiegają one od postulowanych przez normatywne modele racjonalności.

 

Według Zygmunta Freuda ludzie chętnie wierzą we wszystko, co ułatwia bądź umożliwia zaspokajanie ich pragnień. Jednak Freudowski wizerunek człowieka jawi się dzisiaj jako przesadnie uproszczony: co prawda rzeczywiście żyjemy w świecie złudzeń, ale częściej niż pragnienia stoją za nimi właściwości umysłu. Co tutaj szczególnie ważne, nęcą nas swymi powabami zdeformowane wizerunki społecznej rzeczywistości, masowo powielane pod postacią rozmaitych projektów ideologicznych. Pozostawiają one ślady na umysłowości i myśleniu bardzo wielu ludzi.

 

Ciemne strony ideologicznych fascynacji

Na ideologie składają się złudzenia, w świetle których rzeczywistość jawi się jako uporządkowana i przewidywalna, sensowna i poddająca się kontroli. A przy tym ludzie potrzebują przeświadczenia, iż ich poglądy wyznają też liczni inni, co przemawia za tym, że są one „jedynie prawdziwe”, niepodatne na skrzywienia i iluzje.

Każda ideologia aspiruje do wyłączności, nie toleruje konkurencji w kontrolowaniu myślenia i odczuwania, w zniewalaniu umysłów. Zawiera wyobrażenia idealnego uporządkowania świata (również tego niedostępnego zmysłom, występującego pod postacią religii) oraz wskazówki, jak doń zmierzać. Dostarcza niepodważalnych dla swoich wyznawców objaśnień przeszłości i teraźniejszości, jak też ramowe przewidywania przyszłości. Bywa ważnym źródłem motywacji wielkich mas ludzi.

Bez wątpienia mylili się myśliciele wieszczący w ubiegłym wieku schyłek ideologii. Wciąż można zaobserwować nieustające na nie zapotrzebowanie, jako że chronią one ludzi przed poczuciem zagubienia i niepewnością. Dostarczają wizerunku społecznej rzeczywistości, która w istocie, jako wielce złożona, nie poddaje się żadnemu całościowemu, koherentnemu opisowi. Są źródłem drogowskazów moralnych, ukierunkowują wybory i zachowania polityczne, dostarczają ram dla organizacji codziennego życia.

A przecież gdy stajemy się wyznawcami którejkolwiek z ideologii, rozbrat między tym, co ona głosi, a złożoną rzeczywistością wręcz zadziwia bezstronnego obserwatora! Co prawda psychologowie akademiccy podpowiadają, że złudzenia polepszają czasem nasze życie, a nawet sprzyjają osiąganiu rozmaitych celów. Ale dzieje się tak tylko wówczas, gdy nie są nadmiernie drastycznymi zniekształceniami tego, co opisują.

 

Zniewolenie umysłów wyznawców myśli Marksa i Freuda

Szczególną rolę w zniewalaniu ludzkich umysłów odegrał marksizm, być może najbardziej wyrafinowana doktryna ideologiczna. Jak sugestywnie pisał Leszek Kołakowski, był on wielką fantazją dwudziestego stulecia, marzeniem o społeczeństwie, w którym wszystkie aspiracje ludzkie zostaną spełnione. Dostarczał instrumentów pozwalających opisać całą złożoność społecznej rzeczywistości w taki sposób, aby nawet wytrawni intelektualiści mogli ufać, iż otrzymują odpowiedzi na najtrudniejsze pytania.

Również psychoanalizę Freuda można uważać – z pewnej perspektywy – za system przekonań składających się na ideologię, zwłaszcza gdy pozostaje w symbiozie z marksizmem. Stawia sobie wówczas za cel skuteczne wspomaganie mas zneurotyzowanych jednostek i, dzięki temu, naprawę zwyrodniałych społeczeństw doby kapitalizmu. Świadczą o tym dzieje sporej części europejskiej lewicy pozostającej pod wpływem jednocześnie myśli Marksa i Freuda. Szczególnie doniosłą rolę w łączeniu obu tych tradycji odegrał tam Erich Fromm, autor słynnej Ucieczki od wolności. Oferował nęcącą swoją prostotą propozycję wyjaśnienia przemian społecznych w Europie XX wieku jako efektu rozpowszechnienia się patologicznego typu człowieka. Zainspirował prace nad historycznymi konsekwencjami masowego kształtowania się osobowości autorytarnej.

Marksiści uważają się za nieuprzedzonych obserwatorów Historii, którzy – wyzwalając się z klasowych ograniczeń – mogą skutecznie demaskować fałszywą świadomość. Analogicznie, lewicowo zorientowani wyznawcy Freuda ufnie wierzą, iż dzięki poddaniu terapii psychoanalitycznej mas zneurotyzowanych ofiar punitywnego społeczeństwa kapitalistycznego mogą je wyzwalać spod władzy mechanizmów obronnych, deformujących treści ich świadomości.

Na gruncie obu tych ideologii odmawia się „niewtajemniczonej” jednostce, która nie przyjęła perspektywy żadnej z nich i nie akceptuje ich wizerunków świata, kompetencji niezbędnych do podejmowania „słusznych” decyzji strategicznych, skutecznego dbania o własny interes. Jej podmiotowość jawi się – co opisywane bywa w specyficznych językach tych ideologii – jako wyraźnie zredukowana. Nie jest i nie może być „pełnym” człowiekiem, panem samego siebie i swojego losu.

Karl Popper nie bez racji akcentował, że zarówno marksizm, jak i psychoanaliza przypominają pierwotne mity, które cechuje pozorna moc wyjaśniająca. Bardzo trudno wskazać postępowanie, którego ich wyznawcy nie uznaliby za ich potwierdzenie.

 

Ideologiczne podłoże ekstremizmu politycznego

Ideologie wymagają zwykle od swoich wyznawców przyjmowania zdecydowanych, ekstremalnych postaw politycznych. Mogą wówczas szczególnie skutecznie służyć grupom upośledzonym, dostarczając im uzasadnień dla delegitymizacji istniejącego porządku politycznego albo chronić interesy jego obrońców. Myśl Marksa, ze swym eksponowaniem osobliwie pojmowanej sprawiedliwości społecznej, inspirowała rozmaitych burzycieli zastanego ładu politycznego, ale bywała też (i wciąż bywa, choć rzadziej) wielce przydatnym instrumentem uzasadniania jego prawomocności.

Silne identyfikacje ideologiczne charakterystyczne są zarówno dla radykalizmu lewicowego, jak i prawicowego. Bywa to widoczne u zacietrzewionych reprezentantów rodzimej prawicy, choć również na przeciwnym biegunie politycznego spektrum można czasem dostrzec wysoki poziom radykalizmu. Dla piszącego te słowa nie ulega wątpliwości, iż bez względu na treść przekonań nasi politycy zasługują na tym bardziej pozytywne oceny, im bardziej stronią od ideologii, a zwłaszcza od ideologicznego fundamentalizmu.

Więcej w grudniowej "Odrze". 

Odra 12/2015- Wiesław Gałązka

PObojowisko

10 LAT WOJNY PO Z PIS I PIS Z PO

Wiesław Gałązka

 

W Polsce opłaca się być Kassandrą, bo kasandryczne przepowiednie zawsze się tutaj tak czy owak sprawdzają.

Ksawery Prószyński

 

Według meteorologów od 2014 roku rośnie na świecie liczba huraganów, powodzi, opadów śniegu, suszy i pożarów, co jest wynikiem zmian klimatu. Występowały także zaćmienia słońca… W tym czasie w Polsce można było także dostrzec efekty zmian klimatu politycznego. Zjawisku temu sprzyjały wybory do Parlamentu Europejskiego, i samorządów, wybory Prezydenta RP, Sejmu i Senatu oraz referendum Pawła Kukiza wsparte przez Bronisława Komorowskiego.

 

Towarzyszyły im kampanie powodujące okresowe zaćmienia umysłów, podczas których wyborcy mogli obserwować kandydatów nie tylko przez okopcone propagandą medialne szkiełka. Propagandą, bo od 2005 roku polską komunikację polityczną trudno nazwać marketingiem politycznym i wyborczym a tym bardziej profesjonalnym public relations, które wskutek ignorancji i indolencji polityków oraz większości dziennikarzy kojarzone jest z kłamstwami i oczernianiem, nie zaś z opartą na prawdzie dbałością o dobrą reputację.

PR to utrzymywanie relacji z otoczeniem, które mają na celu zdobywanie zaufania, szacunku i sympatii. Tymczasem obecnie są to pojęcia, które trudno skojarzyć z polską polityką. Potwierdzają to liczne badania opinii społecznej. Wzajemna nieufność, nieposzanowanie i mowa nienawiści stały się znakami czasu naszej obecnej polityki…

 

Moherowe berety vs. Aksamitne kapelusze

Zaczęło się w 2005 roku. Przegrana Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim w walce o fotel prezydencki i zwycięstwo formacji Jarosława Kaczyńskiego rozpoczęły trwającą już 10 lat brudną wojnę PO z PiS i PiS z PO. Miały na nią niewątpliwie wpływ zbyt wyrazisty „rozwój IV RP” węszącej wszędzie „układy”, arogancki język publiczny jej władz oraz postępowanie podległych instytucji i służb, a także zrażanie do siebie mediów niezależnych. Wśród postaci budzących kontrowersje dotyczące działań i wypowiedzi szczególnie wyróżniali się Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro, „trzeci bliźniak” Ludwik Dorn, Mariusz Kamiński i późniejsi sojusznicy: Roman Giertych i Andrzej Lepper.

Ale winę za coraz gorsze relacje między dwoma antagonistycznymi partiami ponosiła także PO, a zwłaszcza „niedoszli zwycięzcy” wyborów w 2005 roku – Donald Tusk i „premier z Krakowa” Jan Maria Rokita. Ich retoryka była zaraźliwa… Przy medialnej ofensywie PO, coraz mniej sprzyjającej PiS, doszło do zawiązania przez tę partię koalicji z LPR i Samoobroną, co zwiększyło do niej niechęć większości wyborców. Przede wszystkim tzw. „wykształciuchów” i ludzi młodych. W następstwie próby zneutralizowania tych „przystawek” przez PiS doszło do samorozwiązania się parlamentu i ponownych wyborów w 2007 roku.

 

„Pancerna” brzoza

Do 10 kwietnia 2010 pomiędzy prezydentem i premierem oraz ich otoczeniami narastały konflikty (nieraz żenujące). W propagandzie PO dominował trend do ośmieszania Lecha Kaczyńskiego. Tragedia smoleńska spowodowała jednak wielki obywatelski wstrząs i autentyczne współczucie dla Jarosława Kaczyńskiego.

To był przełomowy moment w relacjach pomiędzy PiS i PO. W PiS, choć partia ta doznała największych strat w potencjale intelektualnym, doszło do zwarcia szeregów. Natomiast w Platformie zapanowało zamieszanie a rząd nie zapanował nad sytuacją. Nie wdrożył profesjonalnej polityki informacyjnej, co przyczyniło się do szybkiego rodzenia się teorii spiskowych, a premier, licząc, iż sytuacja sprzyja nowemu otwarciu w relacjach z Moskwą, dał się zwieść Putinowi i dalsze jego postępowanie było już tylko robieniem dobrej miny do złej gry.

Jarosław Kaczyński zdobywał sympatię nie tylko elektoratu swej partii i miał szansę wygrać wybory prezydenckie na fali współczucia, zwłaszcza, iż kandydatem PO do tego stanowiska został polityk, któremu wytykano częste gafy i który po słynnej, spontanicznej wyprawie Lecha Kaczyńskiego do Gruzji, kpił ze „ślepego snajpera”… Być może gdyby prezes PiS nie dał się zwieść lizusom ze swego otoczenia i zamiast w krypcie wawelskiej pochował brata w kaplicy Muzeum Powstania Warszawskiego (jako jego twórcę i syna powstańca), wygrałby wybory… Jednak znaczna część Polaków uznała propagandowy chwyt mający zasugerować konieczność „kontynuowania dzieła poległego prezydenta” przez brata za zbyt nachalny, a comiesięczne demonstracje pod krzyżem za bardziej polityczne, niż żałobne, więc zagłosowała na Bronisława Komorowskiego. O przegranej Kaczyńskiego zadecydowała także nieciekawa debata z Bronisławem Komorowskim, który doprowadził do wspólnego podpisania egzemplarza Konstytucji RP, przeznaczonego na aukcję charytatywną. Tym samym w pewnym sensie podporządkował sobie prezesa PiS, który jest świetnym mówcą wiecowym, ale w studiach telewizyjnych czuje się niezbyt dobrze.

Więcej w grudniowej "Odrze". 

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »