• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

,,ODRA” 10/2012 – Euro ex machina

Robert Kaczmarek

Narodziny euro w pierwszych dniach stycznia 1999 roku świętowano uroczyście i w godnym towarzystwie wielkich magów kapitału i polityki w szwajcarskim klubie w Davos. Tylko baczny obserwator mógł dostrzec pewne różnice w humorach. Amerykanie przejawiali zadowolenie, bo od dawna byli przekonani, że strefa euro będzie ich terenem łownym. Europejczycy z kolei maskowali lekki niepokój: euro zapowiadało się zbyt mocne, co z pewnością zaciąży na eksporcie.

Wskaźniki makroekonomiczne nie mogły mylić. Znacznie wyższe oszczędności po tej stronie Atlantyku niż po tamtej, gdzie Amerykanie w ogóle przestali oszczędzać; niepewność finansowego jutra w Stanach Zjednoczonych w sytuacji, gdy wszyscy grali na giełdzie za pożyczone pieniądze; fantastyczny deficyt handlowy Stanów przy potężnych nadwyżkach w Europie – to były podręcznikowe warunki wzmocnienia walutyeuropejskiej i schyłku dolara. Można było oczekiwać, że banki szybko zróżnicują swe rezerwy ciężkim złotem nowej monety i wszyscy staną w kolejce po euro. Efektem mogła być jego rewaluacja i, jako się rzekło, spadek europejskiego eksportu. Dla niejednego z uczestników spotkania w Davos nadejść miały czasy intensywnej batalii o powstrzymanie wzrostu euro, któremu na początek nadano wartość 1,16 dolara.

Nieoczekiwanie jednak natychmiast po narodzinach euro zaczęło tracić na wadze.

 

2000: SŁABE EURO

Dokładnie rok później ci sami magnaci, zebrani w tym samym hotelu, byli świadkami, jak spadające euro mija granicę równowagi parytetowej z dolarem i leci w dół, zda się, bez końca. Degrengolada kontynentalnej waluty odbywała się przy kompletnej obojętności sterników giełd i ław rządowych, którzy po prostu stwierdzili, że ten spadek urządza wszystkich, nawet jeśli nie ma w nim żadnej logiki.

No bo jaka tu logika? Że rynki wolały dolara, choć nie powinny, to się jeszcze dało zrozumieć. Ale dlaczego wolały jena, z jego bliskim zeru, czyli nic nieprzynoszącym czynszem, na dodatek dławionego dziesięcioletnią już wówczas recesją gospodarki japońskiej? A dlaczego kupowały funta z jego deficytem i przestarzałą infrastrukturą gospodarczą, która rdzewiała tym szybciej, im bardziej brytyjski rynek odchodził od zasad regulacji?

Na koniec roku 2000, po dwóch zaledwie latach funkcjonowania, euro straciło już jedną czwartą wartości w stosunku do dolara, silnie spadło także w relacji do jena i funta. Oznaczało to, że rynki praktycznie nie wykazywały żadnego nim zainteresowania. Dla Amerykanów oznaczało to sytuację interesującą: wprawdzie drogi dolar utrudniał spełnienie ich oczekiwań o monetarnym impulsie eksportowym do Unii, ale powiększał siłę kapitałów amerykańskich, dla których Europa Zachodnia to główny teren inwestycji zagranicznych.

Analitycy finansowi pospieszyli jako pierwsi z wyjaśnieniami o charakterze koniunkturalnym. Po pierwsze, wzrost gospodarczy w Europie w ostatnich latach XX wieku był niższy niż w Stanach. Do tego Europejczycy dokonywali masowych inwestycji w Ameryce, wykupując przedsiębiorstwa i bony skarbowe. Strefa o niskim wzroście, która eksportuje kapitały do strefy wysokiego wzrostu, może tylko oczekiwać osłabienia swojej waluty i wzmocnienia waluty konkurenta, nawet jeśli ma lepszy bilans płatności bieżących. Najprościej mówiąc, jej zyski zostały z nadmiarem wchłonięte przez wydatki za granicą.

Na korzyść dolara przemawiały także dane strukturalne. Amerykanie dłużej pracowali, mieli krótsze urlopy i mniejsze bezrobocie. Poza tym wymienili już wówczas znaczną część parku maszynowego, unowocześnili procesy produkcji i podnieśli wydajność, w dużym stopniu dzięki kapitałom japońskim i europejskim. W efekcie dyktowali warunki w wielu dziedzinach związanych z nowymi technologiami, gdzie wiara w nieograniczone możliwości sieci i informatyki czyniła ze Stanów atrakcyjny teren inwestycji nawet przy drogim dolarze.

Podkreślić też trzeba, że zawsze lepsza jest sytuacja walut okrzepłych, otoczonych narodowym mitem, pamięcią wieków, spójnością narodowych celów, co w sumie daje psychologiczne zabezpieczenie niedościgłe dla pieniądza sztucznego, jakim jest euro. (...)

,,ODRA” 10/2012 – Słabe, niebezpiecznie państwo

SŁABE, NIEBEZPIECZNE PAŃSTWO

Z Władysławem Frasyniukiem o korupcji, nepotyzmie, ustawianych przetargach, przyzwoitości, aferze Amber Gold, Michale Tusku, służbach specjalnych, biedzie i konieczności politycznej eutanazji rozmawia Stanisław Lejda

– Na ścianie pańskiego biura wisi dyplom dla Władysława Frasyniuka za „wybitny wkład w przetransportowanie Polski z czasów realnego socjalizmu do normalności”. Jaka jest ta normalność? Nie ma niemal dnia, by gazety nie donosiły o kolejnym przypadku korupcji bądź nepotyzmu. Ostatnio takich informacji przybywa, serię zapoczątkowała tzw. afera taśmowa w PSL. Do takiej normalności „przetransportował” pan Polskę?

– Chciał pan pewnie mnie sprowokować, ale pytanie wcale nie jest prowokacyjne. Taśmy PSL pokazały prostactwo, chamstwo, prymitywizm obecne w życiu publicznym, ale jeśli chodzi o koszty finansowe, jakie z tego tytułu ponosi społeczeństwo, są one niewielkie. Rok temu aresztowano dwóch funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, którym udowodniono korupcję. Zaznaczmy – w ministerstwie, którego celem nadrzędnym jest porządek w państwie. W prasie pojawiła się na ten temat jedynie krótka notatka. Nikt się nad nią na dłużej nie zatrzymał, opozycja jej nie zauważyła. Tymczasem sprawa dotyczyła dwóch wysokich urzędników. Gdzie są politycy, którzy ich nadzorowali? W tej chwili (rozmowę przeprowadzono 29 sierpnia b.r. – przyp. red.) nagłaśnia się aferę Amber Gold. Słusznie wyciąga się konsekwencje wobec osób na niższych szczeblach, które nie podjęły stosownych działań, ale w MSWiA mamy do czynienia z takimi zjawiskami, że powinno się bić na alarm w wielkie dzwony. Znam tę sprawę, bo ciągnie się od lat.

Dlaczego została przemilczana?

– Sam się temu dziwię. Zastanawiam się, dlaczego emocjonujemy się trzyipółtysięcznymi dietami członka rady nadzorczej i radnego czy pensjami prezesów zarządów firm państwowych. Według mnie to nie są poważne problemy. Naprawdę wielkie kwoty wyciekają w wyniku nepotyzmu i korupcji.

– Na masową skalę?

– Tak. Politycy doskonale wiedzą, iż pensja poselska to nie są jedyne pieniądze, jakie są do wzięcia w wyniku działalności politycznej. A dziennikarze są w tej materii kompletnie bezradni. Często zastanawiam się, dlaczego jakość polityki tak dramatycznie zjechała w dół.

–  I do czego pan doszedł?

– Żyjemy w kraju dotkniętym przez kryzys finansowy, podobnie jak reszta Europy. Ten z kolei wynika z kryzysu wartości, który nęka nie tylko nas. Jaskrawym przykładem jest to, że były kanclerz Niemiec, Gerhard Schröder zaczął pracować dla rosyjskiego przedsiębiorstwa gazowego…

A kilku naszych byłych premierów wylądowało na dyrektorskich posadach w międzynarodowych  instytucjach bankowych.

– Brakuje wartości, polityka stała się plastikowa. Powszechne jest kombinowanie, jak w polityce najwięcej zarobić samemu i jak dać zarobić własnej rodzinie.

Powiedział pan, że wiele spraw jest przemilczanych, także w mediach. Nie brak głosów, że robi się to celowo. Np. nagłaśnia się tzw. aferę taśmową, bo uderza ona w PSL, natomiast inne patologie – jak wspomniana korupcja w MSWiA – się wycisza. Podobnie jest z nepotyzmem – żonę ministra Budzanowskiego zatrudnił minister Nowak w kancelarii prezydenta, córka Rostowskiego pracuje u ministra Sikorskiego… Takie przykłady można mnożyć – politycy upychają swoje rodziny w urzędach i agendach rządowych. Stało się to niemal normą – na wszelkich szczeblach władzy państwowej i samorządowej, a z normą się nie walczy, raczej się do niej dostosowuje.

« poprzednia 1 24 5 6 7 8 9 10 11 12 13 następna »