• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 11/2014 -z Andrzejem Antoszewskim rozmawia Stanisław Lejda

DO WŁADZY DOCHODZĄ LUDZIE,

 O KTÓRYCH NIC NIE WIEMY

 

Z prof. Andrzejem Antoszewskim, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o bilansie rządów Donalda Tuska, gabinecie Ewy Kopacz, mentalności polityków, zaufaniu do rządzących i odpowiedzialności za Polskę rozmawia Stanisław Lejda

 

– Większość Polaków została zaskoczona decyzją Donalda Tuska, który przyjął stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Chwilę wcześniej, 27 sierpnia, wygłosił on kolejne exposé, w którym zapowiedział m.in. wyjaśnienie tzw. afery podsłuchowej oraz rozwiązanie wielu nękających Polaków problemów. Pytany o unijną posadę, zapewniał dziennikarzy, że go to nie interesuje, ponieważ ma sporo do zrobienia w Polsce. Okazało się, że to jedynie puste słowa.

– Rzeczywiście można się zastanawiać, po co było to exposé. Prawdopodobnie, choć zaznaczam, że nie mam na ten temat wiedzy, Donald Tusk nie był jeszcze wtedy przekonany o swoich szansach w Brukseli. Pojawiły się one nieco później, musiał więc rozstrzygnąć, czy skorzystać z propozycji oraz czy objęcie przez niego eksponowanego stanowiska w UE jest ważne dla Polski. Widocznie sprawy toczyły się bardzo szybko, być może nawet doszło do nacisków, żeby jednak się zdecydował. Oczywiście, skomplikowało to sytuację w Polsce. Po pierwsze, opinia publiczna była na to nieprzygotowana, po drugie – składane przez Tuska deklaracje zaczynają wyglądać trochę inaczej. Tym bardzie gdy już wiemy, że niewiele z nich wyszło. Np. sprawa wyjaśnienia afery podsłuchowej została zawieszona…

Można nawet powiedzieć, że zostanie „zamieciona pod dywan”. Małgorzata Woźniak, rzecznik prasowa MSW, stwierdziła, że jej resort nie przygotuje obiecanego przez Donalda Tuska raportu, a Ewa Kopacz w swoim exposé o aferze podsłuchowej w ogóle nie wspomniała.

– Według mnie to błąd, ponieważ ta sprawa bardzo interesowała opinię publiczną, opozycję i media. Czy będzie to kolejna sprawa zamieciona pod dywan? Trudno przesądzić. W natłoku dalszych wydarzeń – mamy przecież kampanię samorządową, po niej parlamentarną – ta afera będzie wypływać, ale nałożą się na nią inne wydarzenia, które usuną ją w cień. To często stosowana przez polityków strategia; liczą, że sprawy głośne w danym momencie, po upływie pewnego czasu, niekoniecznie nawet długiego, przestaną być tak absorbujące i bulwersujące. Teraz będziemy się przede wszystkim przypatrywali, jak spisuje się Radosław Sikorski w roli marszałka sejmu oraz jak Ewa Kopacz wypada jako premier. A sprawa podsłuchów i tego, co w nich ujawniono, będzie schodzić na plan dalszy.

Donald Tusk odchodzi do Brukseli po siedmiu latach kierowania rządem. Jakim był premierem?

– Przede wszystkim należałoby zapytać, czy jego rząd, niezależnie od tego, jak długo Tusk sprawował swoją funkcję, zostawia wszystkie sprawy załatwione. Nie możemy tego powiedzieć o żadnym polskim gabinecie. To, że politycy coś obiecują, a nawet składają konkretne deklaracje, absolutnie nie oznacza ich spełnienia – i to z różnych powodów. Większość z nich jest wygłaszana ze świadomością, że nigdy nie zostaną zrealizowane. Są jedynie czczymi obietnicami wyborczymi, mającymi jedynie pozyskać ileś dodatkowych głosów. Z drugiej strony, zawsze zachodzą wydarzenia nieprzewidziane. Na okres rządów Tuska przypadł np. kryzys europejski, wywierający ogromny wpływ na sprawy Polski. Stąd część obietnic gospodarczych nie mogła być zrealizowana. Łatwo je dzisiaj punktować na zasadzie: to obiecano, tamtego nie zrobiono. Opozycja tak robi, co zresztą naturalne.

A jeśli spojrzymy na rządy Tuska ponad opiniami opozycji, to ocena…

– …generalnie będzie jednak pozytywna. Argumentem koronnym jest to, że obecny kryzys przeszedł u nas stosunkowo łagodnie.

Polacy oceniają rzeczywistość znacznie gorzej niż politolodzy. Według badań IPSOS tylko 15 procent jest zadowolonych z poziomu swego życia. To jeden z najniższych wskaźników w świecie. Sondaż przeprowadzony przez Work Service mówi, że aż 83 procent Polaków, gdyby tylko mogło, wyjechałoby do pracy za granicą. Czy można dobrze oceniać rząd kraju, którego obywatele źle się w nim czują?

– Jeżeli chodzi o deklaracje chęci wyjazdu z kraju, jest to jedna ze spraw, które nie zostały rozwiązane w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, i dziś potężnie utrudniają nam życie. Służba zdrowia jest tego najlepszym przykładem. Jak wynika z badań Eurobarometru, Polacy należą do najbardziej proeuropejsko nastawionych społeczeństw. Granice przestają mieć dla nas istotne znaczenie, czujemy się Europejczykami, w związku z tym deklaracje o zmianie kraju przychodzą nam łatwiej. Motywy wyjazdów za granicę mogą być bardzo różne, przede wszystkim jednak biorą się z oceny sytuacji w Polsce. Młodzi ludzie nie widzą szans na pracę, starsi kłopoczą się o swoje emerytury, bo wiedzą, jaka jest ich wysokość na Zachodzie itd. Są jednak kraje, np. Węgry, będące w gorszej sytuacji niż my, i być może dlatego ocena siedmioletnich rządów Tuska nie jest tak jednoznacznie negatywna. Zastanawiające jest, że w sondażach prowadzonych tuż przed exposé Ewy Kopacz Platforma Obywatelska nadal prowadziła. Po siedmiu latach rządów jest to jednak zaskakujące.

Albo potwierdza tezę, że opozycję Polacy oceniają jeszcze gorzej niż partie rządzące.

– To prawda, błędy opozycji napędzają koniunkturę dla partii rządzących. Polacy stoją przed wyborem następującym: mamy jakiś rząd, coś o nim wiemy, natomiast opozycja jest w wielu momentach nieprzewidywalna albo wręcz nieakceptowana. Badania na zachodzie Europy już dawno pokazywały, że stabilność polityczna ma duże znaczenie dla obywateli. Jeżeli znamy wady tych, którzy rządzą, ale nie postrzegamy ich jako szkodników pogarszających naszą sytuację, to – mimo zastrzeżeń – ich popieramy. Natomiast niezbyt skłonni jesteśmy oddawać władzę mniej znanej i nieprzewidywalnej opozycji. Ale dzisiaj to się zmienia, chwiejność wyborcza na Zachodzie również rośnie, ludzie już nie kierują się tak mocno przywiązaniem do danej partii.

Notowania Platformy Obywatelskiej i utworzonego przez nią koalicyjnego rządu w ostatnich latach systematycznie spadały. Ewa Kopacz kilka razy wspomniała o potrzebie odbudowy wizerunku PO. Między wierszami jakby dawała do zrozumienia, że ten wizerunek popsuł jej tak pozytywnie oceniany poprzednik.

– Istotnie, w wypowiedziach nowej pani premier mamy wyartykułowane wprost albo zawoalowane sugestie, że po drodze stało się coś złego. Paradoksem jest, że chodzi o wizerunek rządu, a przecież gabinet Tuska był chwalony przede wszystkim za PR. Słowa Ewy Kopacz, że należy odbudować zaufanie, mogą wynikać ze świadomości, że notowania PO jednak spadają. Przewaga, jaką Platforma miała nad Prawem i Sprawiedliwością w 2007, czy jeszcze w 2011 roku, topnieje. Prawdopodobnie wynika to z klasycznego zużycia rządzących – siedem lat, jak na Polskę, to niesamowicie długi okres. Ale może też brać się z pewnej arogancji, wynikającej się z poczucia komfortu: mamy słabą opozycję, nie musimy się nią przejmować, więc możemy sobie pozwalać na różne rzeczy. Taka postawa spowodowała jednak, że część elektoratu Platformy odpłynęła do bardziej radykalnych środowisk politycznych. Są wśród nich osoby stanowiące naturalną bazę społeczną PO – np. ludzie młodzi, wykształceni, którzy z różnych powodów czują się rozczarowani.

Według sondaży w tej grupie społecznej najwięcej zwolenników ma dziś PiS

– No właśnie! Poza tym młodzi idą do partii Korwin-Mikkego, a wcześniej szli do Janusza Palikota. Jeżeli ci sami młodzi, którzy w 2011 roku głosowali na Palikota, dzisiaj deklarują poparcie dla Korwina, to oznacza, że partia rządząca ich traci i nie bardzo wie, dlaczego. Wiadomo, że Platforma, która stara się budować wizerunek partii dla wszystkich, w pewnych segmentach społecznych ma jednak większe poparcie. Gdy ono zaczyna spadać, może to się bardzo źle dla PO skończyć. Nie sądzę jednak, żeby Ewa Kopacz, mówiąc o odbudowie zaufania, miała na myśli jakieś konkretne błędy Donalda Tuska lub zgłaszała zastrzeżenia do jego stylu rządzenia partią, chociaż wszyscy wiedzą, że był autokratyczny i skutecznie wycinał swoich oponentów. Ale podobnie jest w innych polskich partiach.

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 10/2014 -Adam Krzemiński

Adam Krzemiński

NIEMIECKI KŁOPOT

 

Europa ma zgryz z Niemcami, a Niemcy z sobą. W krajach śródziemnomorskich demonstranci wymachują plakatami z wizerunkiem Angeli Merkel jako „strasznej Niemki” z wąsikiem Adolfa, która bierze pod obcas biednych Greków, Włochów i Hiszpanów. Zarazem jednak według ankiety BBC przeprowadzonej w dwudziestu dwóch krajach Republika Federalna to na świecie „najbardziej lubiany” i – jak twierdzi „The Economist” – hegemon wbrew woli.

 

 

Na piętnastu gęsto zadrukowanych stronach ten czytany na całym świecie brytyjski magazyn zachwyca się nad stanem niemieckiej gospodarki i popycha Niemcy – całkiem w duchu Radka Sikorskiego – do wzięcia odpowiedzialności za Europę. Niemcy powinny przestać sobie wmawiać, że są tylko nieco większą Szwajcarią. Są mocarstwem przewodnim i muszą się nauczyć myśleć strategicznie. Oto trzy okładki „The Economist”: 1999 – Chory człowiek Europy, 2005 – Niemiecka gospodarka zaskakuje, wreszcie 2013 – Hegemon wbrew woli i rysunek niemieckiego orła, który boczy się, chowając czerwony dziób pod prawe skrzydło. Zapatrzenie świata na Niemcy nie jest wcale chwilowe, w ankiecie BBC Niemcy już od roku 2007 są wśród najbardziej lubianych krajów.

 

IV Rzesza, czyli kraj cnót

Alison Smale z berlińskiego biura „New York Timesa” nie uważa, by Niemcy byli reluctant hegemon: Po prostu alianci wprowadzając po roku 1945 zasadę, że nigdy więcej cała władza nie powinna być skupiona w Berlinie, wykonali znakomitą robotę. Nadali Niemcom strukturę federalną, konstytucję, prawo, ordynację wyborczą utrudniającą władzę absolutną. To powoduje, że w Niemczech wszystko jest oparte na konsensusie, a nie na arbitralnych decyzjach władzy. Niemcy unikają już nawet słowa „przewodzenie”, ze względu na jego rdzeń „wódz”. Wolą mówić o odpowiedzialności. I tak jest lepiej.

Europejskie kamery telewizyjne są nastawione na ciągłe pomstowanie za granicą – u nas Kaczyńskiego – na „IV Rzeszę” Angeli Merkel. Zarazem jednak elity europejskie uczą się skomplikowanych niemieckich pojęć, takich jak Hartz IV (okrojony program socjalny dla bezrobotnych). Francuzi dumają, co to takiego ten niemiecki le Mittelstand (przedsiębiorcza warstwa średnia), Chińczycy chwalą niemiecką kulturę kompromisu i partnerstwa socjalnego, nazywając Niemcy „krajem cnoty”, i uczą się od Niemców selekcji śmieci. A Czesi wprowadzają niemiecki system emerytalny, tzw. Rentę Riestera.

Może i u nas szef Solidarności wertuje po nocach socjalne tajemnice niemieckiego cudu gospodarczego – od lat zamrożone płace i demontaż dawnego państwa opiekuńczego... A naszą prawicę zdumiewa kultura polityczną kraju rządzonego przez kobietę, która w NRD nie była w opozycji… Kraju, w którym homoseksualista jest ministrem spraw zagranicznych, ministrem finansów – człowiek niepełnosprawny, a ministrem gospodarki – Azjata...

Jest jednak pociecha dla naszej prawicy. Niemcy wcale nie są z siebie zadowoleni. Według ogłoszonej w lipcu ankiety OECD, najszczęśliwsze narody na świecie to Australijczycy, Szwedzi, Kanadyjczycy, Norwegowie i Szwajcarzy. Najbardziej niezadowoleni są – nie, nie Polacy, lecz Turcy i Meksykanie, ale i Niemcy plasują się gdzieś w tyle peletonu, nawet za Austriakami.

 

Dlaczego Niemcy się nie lubią?

Dlaczego Niemcy tak bardzo siebie nie lubią? – zastanawia się Evelyn Roll w „Süddeutsche Zeitung“. Gdyby nie piłkarska Bundesliga i markowe samochody, wpadliby w czarną rozpacz. Nawet niemieckiego białego burgunda nazwali Pinot Grigio. Skąd ta – jakże i u nas znana – mieszanka kompleksu niższości z manią wielkości? Stąd, że są – jak mawia Henry Kissinger – za duże na Europę, a za małe na świat?

Mimo wyborów do Bundestagu w 2013 i do Parlamentu Europejskiego w 2014 roku, Niemcy trwały jakby w letargu. Sondaże wskazywały na ponowne zwycięstwo obecnej koalicji i to się potwierdziło. Opozycja była ospała. Nie narzucała własnych tematów. A te, które spadły jej z nieba, niczego nie zmieniły. Ani afera z felernymi samolotami bezzałogowymi dla Luftwaffe, kupionymi w USA za ciężkie pieniądze. Ani kłamstwa rządu, ukrywającego współpracę niemieckich służb z Amerykanami w internetowym szpiegowaniu własnych obywateli.

Niemcy boją się zmian. I się boczą.

Cudzoziemiec jest urzeczony czystością miast, dyscypliną kierowców na autostradzie, uprzejmością sprzedawców, życzliwością przechodniów. Oto zamożny kraj, rozważnych, dobrze ułożonych ludzi. Kto jednak tłucze się po Niemczech od lat, coraz częściej słyszy od niemieckich przyjaciół: „Niedobrze, republika berlińska coraz bardziej się zamyka w sobie, coraz więcej egocentryzmu i coraz więcej tandety w mediach”.

Coś w tym jest. Jednym z najmodniejszych niemieckich zwrotów ostatnich lat jest Geiz ist geil (Skąpstwo jest zajebiste). Najczęściej powtarzaną kategorią psychoekonomiczną jest Gier (chciwość), a psychospołeczną – Neid (zazdrość). A w znakomitej księgarni Dussmanna przy berlińskiej Friedrichstrasse obok palety poradników o tym, jak przydatne są dobre maniery w społeczeństwie konkurencji totalnej, do kupienia jest cały stos książek o nowym egoizmie, Niemców w szczególności i współczesnego społeczeństwa w ogóle. Republika chamów. Dlaczego jesteśmy tacy aspołeczeni (2012) Jörga Schindlera, Psychogram społeczeństwa narcystycznego (2012), czy bestseller wydawcy konserwatywnej „Frankfurter Allgemeine”, Franka Schirrmachera, Ego. Gra o życie (2013). I wszystkie szkicują dość ponury obraz jednego z najbogatszych społeczeństw Europy.(...)

 Więcej w październikowej "Odrze".

Odra 10/2014 -rozmowa z Robertem Alberskim

ODDALIŚMY POLITYKOM

ZA DUŻO POLA W SAMORZĄDACH

 

Z dr. hab. Robertem Alberskim, dyrektorem Instytutu Politologii Uniwersytetu Wrocławskiego, o zawłaszczaniu samorządów przez partie, pieniądzach do podziału, braku zainteresowania wyborców i politycznym klientelizmie przed wyborami rozmawia Stanisław Lejda

 

W Polsce wybory samorządowe cieszą się zwykle mniejszą popularnością niż parlamentarne. Tymczasem w większości państw zachodnich …

– …bywa różnie, ale wysokiej frekwencji w wyborach do parlamentu towarzyszy z reguły duże zainteresowanie wyborami lokalnymi. Z frekwencją wyborczą w ogóle jest u nas problem. W stosunku do standardów europejskich jest ona niska i dotyczy to każdych wyborów. Od kiedy pojawiły się głosowania do parlamentu europejskiego, wybory samorządowe straciły ostatnią pozycję pod względem poziomu frekwencji, chociaż zdarzały się w Polsce miejsca, gdzie nie dochodziła ona nawet do czterdziestu procent. Jest kilka przyczyn takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, przynajmniej ja mam takie wrażenie, choć samorządność w naszym kraju bardzo mocno się rozwinęła, ludzie ciągle uważają, że znacznie więcej, jeśli chodzi o ich życie, zależy od polityków warszawskich, czyli od państwa.

Nie doceniamy roli samorządów?

– Nie doceniamy.

A może to praktyka sprawia, że nie odczuwamy ich pozytywnego wpływu. Samorząd kojarzy się nam głównie z dodatkowymi lokalnymi podatkami i opłatami.

– Być może nie zauważamy znaczenia samorządów przede wszystkim dlatego, że to, czym się zajmują, można nazwać pracą od podstaw. Sprawy kłopotliwe dla państwa, czyli przysłowiowe dziury w jezdni, przychodnie, szpitale, szkoły, zostały przerzucone na samorządy. Ci, którzy chociaż trochę interesują się sprawami publicznymi, doskonale wiedzą, że od samorządu zależy bardzo dużo. Można nawet powiedzieć, że z dnia na dzień coraz więcej. Tendencja jest taka, że w ciągu prawie dwudziestu pięciu lat, czyli od kiedy funkcjonuje w Polsce samorząd, dostaje on coraz więcej zadań. Z pieniędzmi bywa różnie, ale zadań przybywa. To jednak nie do końca przebija się do naszej świadomości.

Sądzimy wręcz na opak – dla większości Polaków, potwierdzają to badania, samorząd jest jakby przedłużeniem aparatu władzy państwowej w terenie.

– Bo to też jest państwo, tylko trochę inaczej funkcjonujące. Być może w inny sposób podchodzilibyśmy do samorządu, gdyby Polska miała większe tradycje administracji zdecentralizowanej. Np. w Niemczech, Stanach Zjednoczonych czy Szwajcarii wyraźnie widać, co należy do władzy centralnej, a co do lokalnej. My jesteśmy wychowani raczej na wzorcu francuskim – według niego państwo jest scentralizowaną całością, bez względu na to, jak różne formy organizacyjne przybierze. Lata PRL wzmocniły to przekonanie, a doktryna o jednolitości władzy państwowej funkcjonowała w praktyce.

Jednak nawet wtedy istniała atrapa samorządności, jaką były rady narodowe

– …i ludzie pamiętają, że kogoś do nich wybierano. Być może dlatego nie wszyscy widzą tę różnicę, że dzisiaj samorząd jest podmiotem prawnym, mającym własny budżet, swój majątek i odmienne zadania. Funkcjonują również organy, które zarządzają jednostkami samorządu, a kierują nimi lokalni urzędnicy. To nie są ludzie zrzucani na spadochronie nie wiadomo skąd, tylko osoby, które możemy wybierać.

Od kiedy partie polityczne wkroczyły do samorządów, w wielu z nich, szczególnie w sejmikach wojewódzkich i w wielkich miastach, listy kandydatów na radnych oraz burmistrzów czy prezydentów miast ustalają liderzy partyjni. W ten sposób mocno zniekształcono ideę samorządu, mówiącą o wyborze przez lokalne środowiska.

– Dzisiaj samorządy rzeczywiście trochę inaczej funkcjonują, niż zakładali ich twórcy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Nie wszystko się udało, zwłaszcza nie zawsze jest widoczna lokalność wielu jednostek terytorialnych. Trzeba tu jednak jasno powiedzieć: jako wyborcy pozwoliliśmy na to swoim brakiem zainteresowania. Oddaliśmy politykom za dużo pola w samorządach.

Na jego odzyskanie nie bardzo możemy już liczyć. Prawo, także to samorządowe, stanowią politycy. Nie zmienią go, bo im odpowiada. Zauważyli w samorządach kurę znoszącą złote jajka, czyli kilkadziesiąt tysięcy stanowisk, którymi można obdzielić towarzyszy partyjnych oraz ich znajomych i rodziny. I to jest główny powód mocnego upolitycznienia samorządów.

– To prawda, jednak nie powinno się generalizować, ponieważ partyjna rywalizacja toczy się odmiennie na różnych poziomach samorządu. Im wyżej w jego strukturze, tym partii jest więcej. Na szczeblu wojewódzkim są to już ewidentnie wybory partyjne i szansa, że ktoś spoza układu partyjnego przebije się do sejmiku, jest praktycznie rzecz biorąc żadna. Na przeszkodzie stoi próg wyborczy, trudno sobie wyobrazić, by jakiś lokalny komitet osiągnął pięć procent głosów w skali województwa. Wybory proporcjonalne są także w powiatach. Na tym poziomie partie bardzo często się ukrywają, występują pod niepartyjnymi szyldami, ale to również jest obszar polityki partyjnej. No i wreszcie jest szczebel gmin i tu bywa bardzo różnie. Najbliższa idei samorządu jest sytuacja w gminach wiejskich – tam praktycznie nie ma partii. Obecność ugrupowań politycznych w samorządach przypomina odwróconą piramidę, tzn. są one mocno reprezentowane w dużych samorządach, ale na szczeblu podstawowym można znaleźć gminy, gdzie na liście radnych nie ma nikogo, do kogo by się przyznawała jakaś partia. Wszyscy są formalnie bezpartyjni.

– Jedynie „formalnie”, czy w rzeczywistości?

– Nawet jeżeli tak jest, to sytuacji i tak daleko do ideału. Na szczeblu lokalnym często rywalizują ze sobą różne lokalne koterie, które wprawdzie nie mają nic wspólnego z partiami, ale jak im się bliżej przyjrzymy, zauważymy w tej grupie ludzi szereg zależności interesów. Przeważnie są to osoby mocno osadzone w danej gminie i mające w niej sporo do powiedzenia. I to one rozprowadzają swoich protegowanych.(...)

Więcej w październikowej "Odrze".

Odra 10/2014 -Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

 

A POLSKA, SIRE?

CZYLI KRAJOBRAZ PO TUSKU

 

 Wśród elementów, które trzeba po objęciu przez Donalda Tuska stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej poukładać na nowo, są wewnętrzne stosunki w Platformie Obywatelskiej, relacje PO z główną partia opozycyjną i pozycja nowego rządu, który na pierwszy rzut oka robi wrażenie dużo słabszego, za to bardziej egzotycznego niż poprzedni. Ale jest coś, co w politycznych układankach pojawia się najrzadziej: odpowiedzialność za sytuację wewnętrzną w Polsce, troska o obywateli, i zwyczajne stawianie interesu Rzeczypospolitej ponad własny.

 

Ponoć Maria Walewska, oddając Napoleonowi to, co miała najlepszego, zapytała: „A Polska, sire?”. Dziś politycy w podobnych okolicznościach myślą jedynie o sobie. Polska zostaje w cieniu.

 

MIAŁO BYĆ TAK…

Na rok przed wyborami 2015 roku wszystko w Polsce wydawało się oczywiste. Platforma Obywatelska – leniwa, syta i targana problemami w rodzaju afery podsłuchowej – będzie przez kolejne miesiące dryfować ku wyborczej klęsce, pogodzona, że po ośmiu latach sprawowania władzy przyjdzie oddać ją komuś innemu. Prawo i Sprawiedliwość będzie z nieskrywaną satysfakcją przyglądało się rosnącym słupkom poparcia dla siebie i szykowało do wyborczego tryumfu. Wymodlonego, wyczekanego i wreszcie prawdopodobnego!

Właściwie jedyny problem stanowiło to, czy tryumf PiS będzie wystarczająco spektakularny, aby partia Jarosława Kaczyńskiego mogła, być może z niewielkim udziałem którejś z przystawek – partyjek Gowina, Ziobry, ewentualnie Korwina-Mikkego – stworzyć rząd. A może po wyborach (oczywiście zwycięskich dla PiS) powstanie wielka koalicja PO-SLD-PSL (ewentualnie z kimś jeszcze) i wszystkie przegrane partie skrzykną się, by nie pozwolić Prawu i Sprawiedliwości skonsumować wyborczego sukcesu? W jednym i drugim przypadku sytuacja była do bólu przewidywalna, a scenariusze rozpisane niemal co do sceny. Platforma przez rok robiłaby wszystko, żeby się nadmiernie nie wykrwawić i wyjść z wyborów 2015 roku jako możliwie najsilniejsza partia opozycyjna, która będzie w stanie zbudować koalicję rządową, albo przynajmniej, wsparta przez prezydenta, utrudniać PiS-owi powyborcze harce.

 

Dryf z grającą orkiestrą

Wbrew pozorom, nie oznaczałoby to jednak wyłącznie dryfu z grającą do końca, jak na Titanicu, orkiestrą. Szykująca się do oddania władzy Platforma stałaby się sceną frakcyjnych przepychanek, dość gwałtownych, choć nie zagrażających całości partii. Platforma tryumfująca miała zdolność przyciągania ludzi o poglądach tak odległych od głównego nurtu partii, jak Jarosław Gowin z jednej, a Bartosz Arłukowicz (transfer z SLD) z drugiej strony. Platforma pogodzona z porażką rozmagnesowywałaby się z szybkością odwrotnie proporcjonalną do malejącego poparcia – i posłowie, a być może całe środowiska, dla których zabrakłoby tzw. biorących miejsc na krótszych listach PO, zaczęliby się rozglądać za miejscem, które gwarantowałoby im poselską dietę na kolejne cztery lata. Taką perspektywą mógłby skusić ich PiS, a być może nawet SLD.

Dodatkowo przyspieszałaby słabnięcie PO kolejna runda etap walk o wpływy w partii i lepszy dostęp do ucha przewodniczącego. Donald Tusk wielokrotnie dowiódł, że nikt ani nic nie jest w PO wieczne. Nawet w czasach prosperity najwierniejsi żołnierze, wykonawcy politycznych wyroków na kolegach, kumple z boiska, nie mogli być pewni dnia ani godziny. A co dopiero podczas walki w atmosferze zbliżającej się porażki…

Z drugiej strony, PiS musiałby aż do wyborów powstrzymać się z ujawnieniem, co zamierza zrobić swoim przeciwnikom po powrocie do władzy. Z nadzieją, że prezes Kaczyński choć raz wytrzyma do końca kampanii i nie da się sprowokować do ujawnienia wyborcom, że to, co nadejdzie, będzie powtórką z IV RP, tylko bardziej. W końcu przez osiem lat narosło mnóstwo spraw do rozliczenia, czy najzwyczajniejszej zemsty. No i Jarosław Kaczyński nie mógłby też ujawnić (przynajmniej nie od razu), jaki będzie los marnotrawnych synów, przyjmowanych obecnie z ojcowską wyrozumiałością na pokład partii-matki. Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski już zdążyli się pokłócić, jakby naprawdę nie wiedzieli, że jak warzywa z wiersza Brzechwy zginą w tej samej zupie!

 

Aż tu nagle…

Tak zwykle zapowiadany jest nagły zwrot akcji w bajkach, komediach romantycznych i horrorach. Polskiej polityce najbliżej jest do horroru, ale mimo wszystko takiego trzęsienia ziemi na rok przed wyborami nikt chyba się nie spodziewał.

Wybór Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej był szokiem, także dla niego samego. Jeśli prześledzić wypowiedzi byłego premiera w ciągu miesięcy poprzedzających nominację, widać, że nie brał takiej możliwości poważnie. Powtarzane wielokrotnie deklaracje, potwierdzane przez rzeczniczkę prasową rządu, że nawet gdyby pojawiła się taka możliwość, to Donald Tusk na pewno Polski nie opuści, oznaczały jedno. Długo nikt poważnie takiej propozycji polskiemu premierowi nie składał, a i premier się jej nie spodziewał. Deklaracje, że zamierza dokończyć drugą rządową kadencję, puszczanie oka, że przecież prawdziwa władza jest w Polsce, a nie w Brukseli, na stanowisku co prawda prestiżowym, ale mało decyzyjnym, były jednoznaczne: Wy w Brukseli możecie mnie nie chcieć, ale Polacy powinni usłyszeć, że to ja nie chcę. Na braku awansu też można zbić kapitał, trzeba go tylko odpowiednio przedstawić. A Platforma parowców ma dobrych.

Tym bardziej że europejskie media kreowały na męża stanu o formacie europejskim Radosława Sikorskiego (niektóre mówiły wprost o nowym przywódcy Europy). Zdecydowana postawa w pierwszych miesiącach konfliktu na Ukrainie ( właściwie ratowanie oblicza UE, gotowej oddać Ukrainę Putinowi) budziła szacunek, a na tle bezbarwnej szefowej dyplomacji europejskie Catherine Ashton wręcz podziw. Było zaś oczywiste, że Polacy mogą liczyć tylko na jedno tak eksponowane miejsce.

Dziś próbuje się to przedstawić jako mistrzowską grę polskiej dyplomacji, która wystawiła Sikorskiego w charakterze zająca, prowadząc dyskretną grę o stawkę znacznie wyższą. Jest to wiarygodne mniej więcej w takim samym stopniu co tłumaczenie, że mówiąc o „robieniu laski” Amerykanom, Sikorski miał na myśli „łaskę”, tylko źle się to nagrało. Dyskretny polityk, zwłaszcza polski, to oksymoron…

Początkowo zabawę miała opozycja, kpiąc z europejskich aspiracji polityków Platformy, z niedwuznaczną sugestią, że nikt przecież nieudaczników z PO nie wpuściłby na salony. Dlatego kiedy wskutek personalnych układanek podczas europejskiego konklawe i handlu międzynarodowymi stanowiskami kandydatura Tuska naprawdę się pojawiła, zapadło kłopotliwe milczenie.

 

Nie chce, ale musi…

Donald Tusk nie próbował nawet wyjaśniać, dlaczego wycofuje się z wcześniejszych deklaracji, że nigdy Polski, zwłaszcza rok przed wyborami, gdy PiS prze do zwycięstwa, nie porzuci dla unijnej posady. Piarowcy PO widać uznali, że im mniej będzie się ludziom o tym przypominać, tym szybciej o obietnicy zapomną. Zwycięży sugestia, że w sytuacji dla Europy krytycznej, w obliczu wiszącej nad wschodnią częścią kontynentu wojny, Polska, jak zawsze, daje światu to, co ma najlepszego.

Nie wykorzystało też nadarzającej się szansy Prawo i Sprawiedliwość. W krytyce wyjazdu Tuska do Brukseli postawiono na wątek ucieczki premiera przed nieuchronną kompromitacją i czekającą go odpowiedzialnością. A to był przekaz dla przekonanych. Adresowany do tych, którzy i tak wiedzą na pewno, że lider PO to nieudolny szef rządu i niekompetentny polityk. Logicznie rozumując, jeśli ktoś naprawdę uważał gabinet Tuska za najgorszy rząd od 1989 roku, to powinien „ucieczkę” do Brukseli uznać za rozwiązanie absolutnie racjonalne.

Jedynym, co można było przeciwko premierowi naprawdę zarzucić, była hipokryzja. Jestem przekonany, że nie brakowało ludzi, którzy uwierzyli, że nie rzuci on rządu i partii dla posady w Brukseli. Niewyobrażalnie lepiej płatnej i zdecydowanie mniej odpowiedzialnej. Przewodniczący Rady Europejskiej w porównaniu z przewodniczącym Komisji Europejskiej ma kompetencje mniejsze nawet niż prezydent RP w zestawieniu z premierem RP, choć wydaje się to niemożliwe. Tymczasem Donald Tusk Polskę rzucił, i to w sytuacji dla partii i rządu kiepskiej.

Co więcej, wyprowadzając się do Brukseli, premier zabiera ze sobą Elżbietę Bieńkowską, ledwie trzy miesiące wcześniej ogłoszoną cudowną bronią Platformy i Tuska osobiście na wszelkie zło. Jako wicepremier i szefowa superresortu, łączącego newralgiczne dla kraju kwestie infrastruktury i rozwoju regionalnego, miała łatać dziury pozostawione przez innych ministrów i ocieplać wizerunek rządu. Tymczasem okazało się, że niczego nie uratuje, nie załata, nawet nie ociepli, ponieważ też będzie w Brukseli ratowała Europę.

Oczywiście trudno mieć pretensje do Elżbiety Bieńkowskiej. Jej świętym prawem jest budować swoją karierę tak, by była najlepsza dla niej, zwłaszcza, że nie zarzekała się, iż ukochanej Polski ani partii nigdy nie porzuci. Jednak i w tym przypadku opozycja nie skorzystała z okazji, by zadać Platformie i Donaldowi Tuskowi pytania, dlaczego przynajmniej Elżbiety Bieńkowskiej nie zostawi w Polsce, by ratowała ojczyznę.

Ale ono też musiałoby brzmieć tak, jak pytanie pani Walewskiej zadane Napoleonowi: „A co z Polską, sire?”. A więc być bardzo kłopotliwe. (...)

Więcej w październikowej "Odrze"

Odra 9 / 2014 - Rozmowa z Tomaszem Giaro

PRAWO  I  PROROCY

 

 

Z profesorem Tomaszem Giaro, prawnikiem i teoretykiem prawa z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia  Magdalena Bajer.

 

Magdalena Bajer: Przeżywamy, jak mi się zdaje, czas refleksji nad tym, czy nie należałoby powstrzymać albo zahamować  procesu kodyfikowania  zachowań w różnych sferach ludzkiego życia i działania. Procesu, który zaszedł daleko i ciągle owocuje rozmaitymi kodeksami, zapisami dobrych praktyk czy zasad postępowania. Jest pan znawcą prawa rzymskiego, uważanego za jeden z filarów cywilizacji zachodniej. Proszę powiedzieć, w jakiej sytuacji narodziło się prawo rzymskie?

Tomasz Giaro: Wczesne kultury nie dysponowały korpusami norm spisanych, posługiwały się raczej prawem zwyczajowym. Ostatnio włoski antropolog prawa Rodolfo Sacco sformułował nawet tezę, że wciąż istnieje coś takiego jak „prawo nieme”, czyli normy nie tylko nie spisane, ale zupełnie nie wyartykułowane, a jednak przestrzegane.

Prawo naturalne, sumienie,  armature morale, jak to nazwał francuski pedagog i psycholog  Maurice Debesse...

– Tak. A jednocześnie istnieje tendencja do coraz bardziej drobiazgowego regulowania. Powoduje ona efekt kaskady: im bardziej regulujemy, tym więcej dostrzegamy miejsc, gdzie potrzebne są  dalsze regulacje. Można było tę tendencję zaobserwować już w prawie rzymskim, którego historia dzieliła się na dwa okresy: klasyczny i  poklasyczny. Ten drugi przypada na tzw. późne cesarstwo, rozpoczynające się od panowania Konstantyna Wielkiego, czyli mniej więcej od IV wieku po Chrystusie. Od tego czasu zaczyna narastać korpus  norm pisanych w formie konstytucji cesarskich.

Prawo klasyczne zupełnie  obywało się bez takich dokumentów?

– Opierało się ono  na interpretacji prawniczej konkretnych przypadków,  bardziej niż na przepisach. Nie wszystko musiało być z góry uregulowane. Kiedy pojawiał się trudny problem, szukano mądrego prawnika, który  go zinterpretuje. Ten klasyczny system jurysprudencyjny, polegający na zdecentralizowaniu tworzenia prawa, można porównać do współczesnego angielskiego systemu sędziowskiego. W common law (konkurującym z naszym kontynentalnym civil law) nic nie jest  uregulowane z góry. Sędzia dostaje konkretny przypadek, który rozstrzyga, a zarazem nie może pouczać  na przyszłość: jeśli zdarzy się coś podobnego, musicie postąpić tak jak ja teraz.   

– Na podstawie czego rozstrzyga?

Na podstawie swojej wiedzy, swojego rozsądku, zwyczaju, który nie jest wyartykułowany, w każdym razie nie zawsze wyraźnie. Istnieje  przysłowie brytyjskie: We will cross this bridge, when we come to it ( przejdziemy ten most, kiedy do niego dojdziemy), a na razie nie martwmy się o przeprawę. Podobnie było w klasycznym prawie rzymskim. I tamto prawo jurysprudencyjne, i prawo sędziowskie nigdy nie przewidują za wiele. Na tym polega ich siła, bo stosując takie prawo, unikamy grubszych błędów. Jeśli staramy się uregulować jak najwięcej naraz, błędy są nieuniknione. A jeśli postępujemy  from case to case,  to zakładamy, że  zajmiemy się czymś, dopiero wtedy gdy to wyniknie. Możemy oczywiście zrobić fałszywy krok, ale tylko jeden, który łatwo cofnąć. Dzisiaj postępujemy inaczej, tworząc, jak się to określa, całe „pakiety ustaw” i zdarza się, że te wielkie pakiety trzeba gruntownie zmieniać, bo się okazało, że idą w złym kierunku. Innymi słowy: cechą pozytywną anglosaskiego prawa sędziowskiego – podobnie jak klasycznego prawa rzymskiego – jest elastyczność.

– Czego zatem wymaga  się od sędziów? 

– Muszą być biegli w  interpretowaniu sytuacji życiowych, a więc kontekstu zdarzenia prawnego – zarówno umowy, jak i przestępstwa. Sprawnie operują oni analogią, ale i umiejętnością rozróżniania przypadków odmiennych, jakie się  jeszcze w ich praktyce sędziowskiej, a może nawet nigdy, nie zdarzyły. System kontynentalny jest  inny, bo regulujemy coraz więcej, nie bacząc na to, że każda kolejna regulacja kaskadowo wymusza dalsze, gdyż trzeba uwzględniać mnożące się okoliczności i wyjątki. Powstają coraz obszerniejsze kodeksy, do których  potrzebne są dodatkowo coraz bardziej drobiazgowe przepisy wykonawcze.

– Rozumiem, że pan profesor ocenia tę tendencję negatywnie?

– Obserwuję ją z niepokojem jako efekt szerszego zjawiska, jakim jest obniżanie się poziomu kultury politycznej, wiedzy w zakresie teorii prawa,  także moralności. Kiedy kryteria moralne nie są dostatecznie wyraziste, pojawia się mania regulowania ludzkich zachowań za pomocą prawa. Rozglądamy się wciąż czy coś jest zakazane, bo jeśli nie jest, trzeba to albo dopuścić, albo tego zakazać, czyli stworzyć nowy przepis. (...)

Więcej we wrześniowym numerze miesięcznika "ODRA".


Odra 9 / 2014 - Rozmowa z Aleksandrem Hallem

UNIA

POWINNA MIEĆ ASPIRACJE MOCARSTWOWE

 

Z prof. Aleksandrem Hallem, historykiem i politologiem, o rosnącym eurosceptycyzmie, europejskim superpaństwie, przyszłości UE, straszeniu PiS oraz partii prezydenckiej rozmawia Stanisław Lejda

W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego ugrupowania uznawane za prawicowe i eurosceptyczne osiągnęły spory sukces, zdobywając prawie jedną trzecią mandatów. Europejska prasa skomentowała ten fakt niemal jednobrzmiąco: nasz kontynent „skręca w prawo”. Zgadza się pan z tą opinią?

– Nie do końca. Trzeba zacząć od tego, że przecież istnieje bardzo różna prawica. Podobnie jest z lewicą; często to zróżnicowanie ma historyczne korzenie. Większość w Parlamencie Europejskim zachowała Europejska Partia Ludowa, która jest swoistym zwieńczeniem ugrupowań działających w poszczególnych państwach. Należy do niej, między innymi, niemiecka chadecja, a z polskich partii – Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe. W opracowaniach politologicznych EPL jest na ogół określana jako zbiór ugrupowań centroprawicowych. W klasycznym podziale na prawicę i lewicę Europejska Partia Ludowa jest więc również prawicą  – oczywiście z innym, centro-europejskim, odcieniem. Natomiast zjawisko eurosceptycyzmu, które ujawniło się w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego i jest w tej chwili dość silne, zwłaszcza w Europie Zachodniej, nie da się, moim zdaniem, zamknąć w schematycznym określeniu „prawica”.

 

 

Dlaczego?

– Bo eurosceptyczna jest także duża część lewicy oraz ugrupowań o charakterze protestacyjnym, takich jak włoski Ruch Pięciu Gwiazd założony przez Beppe Grillo, który bardzo trudno zaklasyfikować w kategoriach prawica – lewica. Dlatego stwierdziłbym tak: w Europie, zwłaszcza zachodniej, mamy do czynienia ze zjawiskiem wzrostu sceptycyzmu do struktur ponadnarodowych i ponadpaństwowych, których symbolem jest Unia Europejska. Tak się niewątpliwie dzieje, ale nie jest to równoznaczne z wyrażaniem tendencji prawicowych. Zjawisko jest znacznie szersze. Należy jeszcze przy tym pamiętać, że wyborom do Parlamentu Europejskiego tradycyjnie towarzyszy nieduża frekwencja, co rodzi pytanie o reprezentatywność tych głosowań. Na ogół w wyborach do Parlamentu Europejskiego w większym stopniu do głosu dochodzi elektorat, który odczuwa potrzebę zaprotestowania. Nie tylko przeciwko Unii, również przeciwko polityce ugrupowań rządzących w poszczególnych państwach. Tę tendencję obserwujemy od dosyć dawna: w wyborach europejskich partie antysystemowe i antyestablishmentowe uzyskują zwykle znacznie lepsze wyniki niż w głosowaniach do parlamentów krajowych.

– Także większość Polaków uważa wybory do PE za mało istotne. Wykazują one jednak pewną tendencję. Po raz pierwszy te wybory wygrały w swoich krajach takie ugrupowania, jak francuski Front Narodowy, brytyjska Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa czy Duńska Partia Ludowa. Mogą one nadal rosnąć w siłę – także podczas kolejnych wyborów do parlamentów w tych krajach.

– To niewykluczone, myślę jednak, że musimy inaczej interpretować przypadek każdego kraju. Jeżeli chodzi o Front Narodowy, trzeba wyraźnie powiedzieć, że to ugrupowanie mocną pozycję na francuskiej scenie politycznej zajmuje już od lat osiemdziesiątych XX wieku. Owszem, były okresy, kiedy Front Narodowy tracił na popularności, zwłaszcza w momentach, kiedy dochodziło do wewnętrznych rozłamów. Niemniej przez ostatnie trzydzieści lat obowiązujący we Francji większościowy system wyborczy nie dawał temu ugrupowaniu adekwatnej do poparcia społecznego reprezentacji w Zgromadzeniu Narodowym. Wybory do Parlamentu Europejskiego mają natomiast charakter proporcjonalny. Drugim czynnikiem sprzyjającym sukcesowi Frontu Narodowego w wyborach do PE jest bezprecedensowe załamanie pozycji Partii Socjalistycznej we Francji. Można śmiało powiedzieć, że prezydentura Hollande’a jest serią katastrof politycznych rządzącego obozu. Na to nałożył się również głęboki kryzys zaufania do głównej partii prawicowej – Unii na rzecz Ruchu Ludowego (UMP). Front Narodowy tę sytuację wykorzystał, nie uzyskał jednak jakiegoś oszałamiającego wyniku, zdobył bowiem niewiele ponad 25 procent głosów. Ale tego faktu nie można lekceważyć, jest to realna, istotna siła polityczna, ale nie jest to zjawisko nowe.

A jak tłumaczyć zwycięstwo partii Nigela Farage’a w Wielkiej Brytanii?

– Sukces Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa to odmienna sprawa. W Wielkiej Brytanii od dłuższego czasu narasta nurt zmierzający do wyprowadzenia tego kraju z Unii. Jest to prawica zupełnie inna od francuskiej, z odmiennym programem. Front Narodowy w dzisiejszej Francji jest ruchem przede wszystkim antyemigracyjnym, natomiast w sprawach ekonomicznych mocno protekcjonistycznym, opowiadającym się za bardzo głęboką ingerencją państwa w kwestie gospodarcze i socjalne. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa jest partią wolnorynkową, która bardzo konsekwentnie proponuje Wielkiej Brytanii opuszczenie Unii Europejskiej.

Wspomniał pan, że wpływ na narastanie eurosceptycyzmu w krajach Europy Zachodniej, także w Polsce, ma polityka prowadzona zarówno przez UE, jak i poszczególne należące do niej kraje. Nie podoba się ona coraz większej liczbie Europejczyków. Socjologowie i politolodzy wskazują na rosnące rozwarstwienie społeczne, wzrost bezrobocia i biedy, skandaliczne wręcz zadłużenie większości krajów Unii, różnego rodzaju afery z udziałem przedstawicieli elit politycznych, którzy praktycznie pozostają bezkarni itp. Można powiedzieć, że eurosceptycyzm ma solidne podstawy w otaczającej nas rzeczywistości.

– Zjawiska, o których pan mówi, w bardzo dużej mierze mają przyczyny w polityce konkretnych państw. Korupcja, alienacja klasy politycznej czy kwestie związane z sytuacją ekonomiczną wynikają z polityki krajowej, prowadzonej przez poszczególne rządy. Natomiast jeżeli mówimy o generalnej coraz większej niechęci do Unii Europejskiej, występującej w niektórych państwach naszego kontynentu, to ma ona bardzo różnorodne i często sprzeczne ze sobą przyczyny. Niewątpliwie jedną z nich jest zjawisko imigracji, zwłaszcza z obszarów odmiennej cywilizacji, np. islamskiej. Ta społeczność ma tendencję do zamykania się i życia w swoim świecie – nie razem, a obok ludności kraju, w którym się osiedla. Gdy dzieje się to w warunkach stosunkowo wysokiego bezrobocia, powstaje specyficzny klimat społeczny – rdzenni mieszkańcy danego kraju obawiają się nie tylko obcości cywilizacyjnej imigrantów, ale także lękają się o swoje miejsca pracy. Napór fal imigrantów na Europę jest jednak zjawiskiem w znacznej mierze obiektywnym. Wynika z różnicy bogactwa, jaka występuje pomiędzy Europą a jej najbliższymi sąsiadami, zwłaszcza tymi z południa. Ten trend występowałby niezależnie od tego, czy Unia by istniała, czy nie. W polityce państwowej trudno sobie z tym zjawiskiem radzić, ponieważ po drugiej stronie padają argumenty natury humanitarnej, do tego dochodzą także potrzeby rynku pracy w niektórych krajach. Problem jest bardziej skomplikowany niż się wydaje.

Sprawę imigracji najsilniej podnosi się we Francji, natomiast w innych krajach częściej słyszy się krytykę samej Unii i jej instytucji. Nigel Farage i jego partia głoszą, że „dalsza centralizacja zarządzania będzie prowadzić do podziału między władzą a ludźmi”. Ten rozdźwięk już obserwujemy w wielu krajach. Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa twierdzi wręcz, że UE zaczyna coraz bardziej przypominać nieruchawy Związek Radziecki w jego końcowym okresie. Zamiast rozwijać się ekonomicznie, paraliżuje rozwój gospodarczy zbyt dużą ilością przepisów prawnych oraz nadmierną biurokratyzacją. Podobnych zarzutów jest więcej.

– Cytat z wypowiedzi lidera Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa dowodzi, że europejska prawica jest jednak różna. Niektóre z takich ugrupowań, jak Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, krytykują UE za zbyt mocno rozbudowaną biurokratyzację i nadmierne tendencje centralizacyjne, podczas gdy inne, na przykład francuski Front Narodowy i dużą część tamtejszej lewicy, charakteryzuje mocna krytyka wymierzona w Unię, ale idąca w zupełnie przeciwnym kierunku. Przedstawiają one Unię Europejską jako narzędzie globalizacji i nieskrępowanie liberalnej polityki. Krytyka skrajnej lewicy i niemałej części rządzącej obecnie w Paryżu Partii Socjalistycznej – paradoksalnie – jest zbieżna z krytyką, jaką Front Narodowy formułuje wobec Unii w kwestiach ekonomicznych. Dzisiaj bowiem krytyka UE i eurosceptycyzm przekładają się na dobre wyniki w wyborach.(...)


Więcej we wrześniowym numerze miesięcznika "ODRA".

Odra 7-8/2014 -Agnieszka Góra

Agnieszka Góra

JA NIE WIEM, JAK CIEBIE KOCHAĆ

RENA MIRECKA: ŻYCIE PO GROTOWSKIM

 

Lublin, sala pełna ludzi, pięćdziesięciolecie pracy artystycznej aktorki i performerki Ewy Benesz. Ewa telefonuje do Reny Mireckiej, przez 25 lat aktorki Teatru Laboratorium. Były razem u Grotowskiego i w życiu.

Ewa: Już się rozkręcam.

Rena: Rozkręcasz się?

– Ludzie siedzą i wszystko słyszą. Już im opowiedziałam o tobie.

– Opowiedziałaś?

– To, co mi kiedyś Rysiek Cieślak mówił, że Rena była największą aktorką Europy. Więc tak cię przedstawiłam.

 

Pustynia

Dni są tu upalne. Jeszcze wczorajszego popołudnia Rena stała nad przepaścią. Być może rozmyślała wtedy o kościółku na wzgórzu. Takim, jaki zapamiętała z dzieciństwa. Albo o bagietkach? Rena jako dziecko lubiła te długie bułki francuskie. Bardziej prawdopodobne jednak jest to, że wczoraj nad przepaścią Rena patrzyła w dół i szukała odpowiedzi na pytania. Jak to, dlaczego nieraz mgła ogarnia tą przestrzeń ? Albo dlaczego słońce tak wcześniej wstaje?

Na pewno patrzyła na wysuszone zioła i kamyczki. Te zdobią bezkres tej przestrzeni. Terenu, który zajmuje czterdzieści procent powierzchni Izraela. Taka jest pustynia Negev. Wyżynna i niezmierzona, gdzie jelenie i sarny u podnóża piaszczystej góry patrzą ku niebu. Gdzie skoro świt gazele wspinają się po wydmach.

Ten świt nie jest jednak podobny do żadnego poprzedniego, które do tej pory tu spędzili. Rena i uczestnicy tego niezwykłego laboratorium. Bo na horyzoncie maluje się różany ogród. Kształtem przypominający sylwetki ciał. Rzeczywiście, to Rena i jej znajomi, ubrani w kwiaty, idą ku niebu. I choć zwykle też wstają przed świtem, to zawsze noszą się na biało. I idą jak teraz, jeden za drugim. Niemniej, tego dnia przystroili ciała różami. Bo i poprzedni wieczór był inny niż zwykle.

A było tak:

– Słuchaj, czy ja mogę na noc do domu, chciałbym się spotkać z moją żoną? – spytał Daniel, aktor z Izraela.

Na to Rena: Idź, ale pamiętaj, wróć przed wschodem słońca.

Przyszedł z bukietem róż. Potem szli ku wschodowi słońca, krokiem szczególnym. Medytacji. Rena i Ewa. Mariusz i Daniel. I pozostali uczestnicy laboratorium. Ponad dwadzieścia osób. Głównie aktorzy z Izraela, ale też trzech z Niemiec i trzech z Włoch.

 

Spotkanie z Ewą

Prawdopodobnie tego wieczoru to przed Danielem Rena snuje swoją historię: Kiedy teatr nasz się już dopełniał – ma na myśli Teatr Laboratorium Jerzego Grotowskiego i rok 1981 rok, gdy odbył się jego ostatni spektakl, Thanatos polski – to rok potem powiedziałam: „Słuchaj Ewo, idźmy teraz razem”. Podróżowałam wcześniej, z dwoma kolegami, potem z jednym. Do różnych ludzi. Potem oni się oddalili. Zostałam sama. Nie lubiłam podróży sama. I pracy, też sama. A Ewę znałam jeszcze z czasu, kiedy ona przyszła do Teatru Laboratorium.

Tu Rena urywa. Daniel wie, że Rena była w Laboratorium przed Ewą. Nie wie, że Grotowski pracował najpierw w Opolu, gdzie grała już Rena. Dopiero potem we Wrocławiu. Mieście, gdzie zjawiła się Ewa. – Bardzo szybko się zaprzyjaźniłyśmy – uśmiecha się Rena. – Jak wracałam skądś, to po prostu czekałam, kiedy spotkam Ewę. Chodziłyśmy do Muzeum Architektury, niedaleko Rynku we Wrocławiu. Zaszywałyśmy się w opowieść baśni. Wszystko, co robiłam z Ewą, i z Mariuszem, i z innymi ludźmi przekraczało potoczność. W osiemdziesiątym czwartym roku, w maju spotkaliśmy się w trójkę, w Brzezince. 

Wtedy, przy starym młynie: ona, Ewa i Mariusz. Las i ogień w kominku.

– Ogień, który ma energię dającą szczególne wyzwania i wibracje – mówi Rena. Było też wiadro z wodą. I Biblia.

Rena: Zaczęliśmy się przyglądać temu miejscu, sobie. Cisza. Na zewnątrz była polana porośnięta wysoką trawą. Nagle przyszła wielka ulewa. Nagle. Nawet zwierzęta nie zbliżały się do młyna. Tam na środku tej sali jest filar. I myśmy usiedli pod tym filarem i nagle zaczęliśmy mówić.

Mówili:

A my tu, dla i ku, aż pozwolisz nam w łodzi siąść bez trwóg.

I niebieskie światło opromieni naszą nową podróż.

Ciemność stanie się światłem, cisza będzie naszym tańcem. Dla i ku.

Rena: Nagle, w tej Brzezince postanowiłam podjąć samodzielną podróż – mówi Danielowi, a po latach doda: Teraz to nazywam podróż. Wtedy to było wyzwanie. Przecież ja całe dwadzieścia pięć lat przebywałam pod ręką, dość wymagającą i niekiedy okrutną, „Grota” – znów pada nazwisko Grotowskiego, bo to on miał wpływ na to, jaką stała się i jest dalej Rena. Zatem „Grot” jeszcze nie jeden raz wróci w jej opowieści.


Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 7-8/2014 -Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

 

PRAWDA, TYLKO PRAWDA

 

I CZASEM MAŁE KŁAMSTWO

 

 

Dziennikarstwo to fascynujący zawód. Uprawnia do bycia tam, gdzie miliony być nie mogą, daje możliwość zobaczenia jako pierwszy tego, co widzi niewielu, a co chcieliby zobaczyć na własne oczy wszyscy. Dobrze rozumiany daje możliwość pośredniczenia między tymi, którzy tworzą fakty, a tymi, którzy chcą lub powinni się o nich dowiedzieć. To duża odpowiedzialność i wielkie wyzwanie.

 

Jest oczywiste, że dziennikarz może wiele. Od jego oczu, słuchu, węchu, wiedzy i doświadczenia, wykształcenia i obyczaju, dyscypliny i kultury osobistej zależy, jak i co pokazuje, ile prawdy przekazuje, o czym donosi, w jakim stylu, co i jak komentuje, a przede wszystkim – na ile jest wiarygodny.

 

Moralizatorzy i donosiciele

Ani matka, ani ojciec, ani szkoła, ani nawet Kościół nie mają tak wielkiego wpływu na naszą codzienną świadomość, jak media. Media, czyli dziennikarze. Lepsi i gorsi. Łasi na przywileje i ortodoksyjnie prostolinijni. Awanturnicy i misjonarze. Oportuniści i zbawcy świata, łgarze i spowiednicy. Profesjonaliści i amatorzy, uczciwi i kłamcy. Moralizatorzy i donosiciele. Jak w każdym innym zawodzie.

Jak w każdym innym zawodzie? Zapewne tak, tyle że z zupełnie innymi skutkami. Gdy kłamie inżynier, lekarz, ksiądz – skutki są przykre, ale ograniczone. Kiedy kłamie dziennikarz, nieprawda, którą upowszechnia, sama się klonuje. Nie może zmienić rzeczywistości, ale zmienia nastawienie do niej, jej zrozumienie, a także zmniejsza odporność na nieprawdę. Przykładów nie brakuje, nie warto ich przytaczać, lepiej o nich zapomnieć. I nie warto też pytać o przyczynę: był to przypadek, niedopatrzenie, brak dobrej woli czy też celowy zły zamiar, manipulacja? I tak prawda zapłaciła najwięcej, a wraz z nią odbiorca, dla którego była przeznaczona.

Czy płaci również dziennikarz? Tak, ale cena nie zależy wyłącznie od niego. Wiele lat pracowałem w Bonn dla Voice of America(VoA), i to w czasach, w których – nazwijmy to tak – drobne kłamstwo, złośliwa konfabulacja, jakieś niedopowiedzenie lub przeciwnie, nadinterpretacja, mogły jakoś ujść w zamieciach trwającej wówczas wojny propagandowej między Wschodem a Zachodem. A jednak najważniejszą bronią strony zachodniej były fakty, wschodnia zaś wyspecjalizowała się w ich interpretacji i manipulacji. Ale i po zachodniej stronie nie każdy dziennikarz był do bólu dokładny i precyzyjny; wielu z nich kusiła słowna ekwilibrystyka, którą popisywała się komunistyczna propaganda. Bardzo prędko doświadczyłem i nauczyłem się dziennikarskiej dyscypliny w amerykańskim rozumieniu tego zawodu, która skutecznie chroniła mnie przed wszelkimi możliwymi wpadkami i kłopotami. Amerykańskie dziennikarstwo, operujące w dalekiej od komunistycznej przestrzeni, podlegające także różnym naciskom, ale przecież nie ideologicznym, wypracowało katalog zasad, które są w tym zawodzie bardzo przydatne, wręcz konieczne, aby całą nogą przejść przez największe nawet pola minowe.

 

Pisz, chociaż nie wiesz

Kiedy dziennikarz relacjonujący jakieś zdarzenie nie jest pewien, co powiedzieć lub napisać (takie przypadki niestety zdarzają się często), albo nie do końca może powołać się na wiarygodność swojego źródła, stosuje wybieg. Używa partykuły „jakoby” – która „gwarantuje” mu bezpieczeństwo. Zasady przestrzegane w VoA nakazywały raczej w ogóle zrezygnować w takim przypadku z podania informacji niż narazić się na zarzut szerzenia dezinformacji. Inaczej było i jest po naszej stronie Atlantyku – tu dziennikarz nie rezygnuje z podania wątpliwej informacji, bo nie chce przyznać, że wie niedokładnie, nie sprawdził źródła, a więc nie wykonał zadania; liczy też na pobłażliwość oraz nieuwagę odbiorców. Bardzo prędko nauczyłem się, że lepiej stosować regułę „kiedy nie wiesz, nie pisz”, niż „pisz, chociaż nie wiesz”. Fakt może być tylko jeden, jest od dziennikarza niezależny, jak słońce, które świeci na horyzoncie. Skłonność niektórych kolegów do panowania nad faktem kończy się dla nich z reguły, prędzej czy później, zawodowym dramatem.

Każdy naoczny świadek zdarzenia skłania się do nadmiernej ekspozycji własnych wrażeń. Ta ułomność jest nieobca także dziennikarzom, zwłaszcza mało doświadczonym. Ekskluzywność obecności w miejscu zdarzenia prowokuje do wyróżnienia własnych ocen, wykraczających poza zawodowy warsztat. Taka postawa zmienia w zasadniczy sposób wymowę i znaczenie podawanej informacji. Przykład: dziennikarz będący świadkiem jakiejś demonstracji skłonny jest dla podkreślenia ważności zdarzenia i swojej w nim obecności wyolbrzymić jej rozmiary i skutki. Jest więc ona w jego relacji dramatyczna, drastyczna, ważna i potężna, inaczej przecież by jej nie relacjonował. A policja dla jej rozpędzenia „musiała” użyć siły. Określenie „musiała” nie ma jednak nic wspólnego z rzetelnością, to już ocena dziennikarza, wybiegająca poza kanon czystego faktu. Tymczasem policja nic nie „musiała”. Wystarczyłoby powiedzieć „policja użyła siły” i wszystko byłoby jasne i poprawne, bez agitacji i zbędnej sugestii. Tego właśnie uczą amerykańskich kolegów: samoograniczenia w narzucaniu własnych opinii. Demonstracja może przecież być duża i gwałtowna, ale taktyka policji, która wie lepiej, z jakim zagrożeniem jest konfrontowana, polegać może akurat na rezygnacji z użycia siły – i co wtedy? Demonstracja będzie miała mniejsze znaczenie i będzie mniej ważna, bo policja „nie musiała” używać siły? Ale młody dziennikarz nie jest skłonny do respektowania prostych faktów – był w końcu na miejscu, był świadkiem wydarzenia, więc musiało ono być dramatyczne i policja „musiała” interweniować, chociaż zapewne „nie powinna”.

 Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 7-8/2014 -Rozmowa z ks. Antonim Zemułą

Z WADOWIC DO ŚWIĘTOŚCI

czyli

HISTORIA GODNA HOLLYWOOD

 

Z księdzem Antonim Zemułą, palotynem, wikariuszem nowojorskiej parafii św. Franciszki de Chantal, kolegą-ministrantem świętego Jana Pawła II, rozmawia Waldemar Piasecki

 

– Wyniesienie do świętości papieża Polaka Jana Pawła II ostatecznie spuentowało jego dzieło i drogę, jaką przeszedł z Wadowic do Watykanu. Co ksiądz czuł, kiedy papież Franciszek ogłaszał wyniesienie na ołtarze kolegi-ministranta? Byliście ministrantami u tego samego proboszcza, księdza infułata Edwarda Zachera.

– Muszę od razu wyjaśnić. Karol Wojtyła był ministrantem u księdza Edwarda dużo wcześniej niż ja. Nie zmienia to jednak mojej wielkiej dumy. Oczywiście ksiądz Zacher przeżył coś o wiele bardziej wzniosłego. Promocję swego ucznia na ministranta, księdza, biskupa, arcybiskupa, kardynała i papieża, uczestnictwo w ingresie wychowanka na tron Piotrowy i przyjmowanie go w parafii jako Ojca Świętego. Nic piękniejszego nie może się przydarzyć! W historii Kościoła, o ile wiem, było to tylko jego udziałem. To wspaniała karta katolicyzmu w Polsce, historia o wymiarze epickim czy, jak by to współcześnie i po amerykańsku ująć, godna Hollywood.

Należy ksiądz do elitarnego klubu wadowickich ministrantów „od księdza Zachera”, którzy są dziś kapłanami. Najdalej na kościelnej drodze zaszedł Karol Wojtyła. Ksiądz jest od 28 lat w palotyńskiej misji w Ameryce, Australii i znów Ameryce. Ilu was było?

– Ktoś wymienił liczbę ośmiu. Nie dałbym jednak za to głowy. Moim zdaniem jest nas więcej, kilkunastu. Niestety jest to już zbiór zamknięty.

– Zacher to postać niezwykła. Choć jakby nieco w atmosferze kanonizacyjnej radości pomijana...

– Niesłusznie, bo to on uformował Karola Wojtyłę do kapłaństwa. Ksiądz Edward urodził się w roku 1903, zmarł w 1987, po sześćdziesięciu latach służby, niemal od samego początku przebiegającej w Wadowicach. Na jego pogrzeb 16 lutego tamtego roku przybyły tysiące ludzi. Liturgię koncelebrował w asyście biskupów kardynał Franciszek Macharski. Specjalne posłanie skierował do zgromadzonych Jan Paweł II. Pisał, że z atmosfery ducha i życia parafii wadowickiej, tworzonej przez księdza doktora, zrodziło się jego powołanie kapłańskie. Zaś w Sodalicji Mariańskiej, prowadzonej przez ks. Zachera, pogłębiał miłość do Bogurodzicy i Kościoła i tam „uczył się świadomego i czynnego apostolstwa”. Papież chylił czoło przed inteligencją, sercem i charyzmatem żegnanego kapłana. Podkreślał, iż wspaniale służył on Kościołowi, zarówno w okresie dynamicznej aktywności, jak i cierpieniem ostatnich lat życia. Ojciec Święty pięknie żegnał mistrza swojej młodości.

Nie ma przesady w eksponowaniu roli księdza Zachera? Czy bez niego nie byłoby księdza Wojtyły?

– Skoro sam papież, a teraz święty, tak twierdził, to nie sposób tego kwestionować. Ja bym użył porównania, że w rodzinach sportowych często wychowują się sportowi następcy, w lekarskich – lekarze itd. Plebania parafialna Ofiarowania Najświętszej Marii Panny była dla Lolka Wojtyły drugim domem. Bywał tam parę razy dziennie i rozmawiał z ks. Zacherem, przyjacielem ojca, na różne tematy. To ksiądz uczył go religii, ministrantury, a potem wciągnął do parafialnego kółka teatralnego. Wojtyła „wyniósł” kapłaństwo z domu, tak jak Kazimierz Górski „wyniósł” z domu futbol. Oczywiście zmieniały się potem drużyny i stadiony, ale bez Wadowic i trenera-wychowawcy Zachera dalsza gra, na mistrzowskim już poziomie, nie byłaby możliwa.

– Ksiądz jest z tej samej drużyny, od tego samego trenera.

– Jestem wadowiczaninem. Tu się urodziłem w 1952 roku. Stąd jest mój ojciec. Moja mama to z kolei repatriantka z okolic Nowogródka. Mieszkaliśmy przy ulicy 1 Maja 47 (obecnie Lwowska), kilkaset metrów od kamienicy przy Rynku 2 (dziś Kościelna), gdzie mieszkała rodzina Wojtyłów. Moja biografia była podobna do biografii Lolka Wojtyły: chrzest w tym samym kościele, ta sama podstawówka, ministrantura, ta sama szkoła średnia. Oczywiście ten sam ks. Edward Zacher, od 1963 roku już proboszcz, nie tylko katecheta. Nietrudno zgadnąć, że aura kariery duszpasterskiej naszego kolegi-ministranta, wówczas już biskupa krakowskiego, unosiła się w Wadowicach. Przyjeżdżał odprawiać nabożeństwa majowe i październikowe i mówił nam, ministrantom, że jesteśmy jego „następcami”, co szalenie działało na naszą wyobraźnię. Miałem wtedy okazję parokrotnie porozmawiać z księdzem biskupem, a właściwie odpowiedzieć na jego pytania, najmądrzej, jak potrafiłem. Chyba zwróciłem jego uwagę.

– Podobnie jak on kiedyś zwrócił uwagę księcia kardynała Adama Sapiehy, który odwiedził Wadowice. Czy to był powód wybrania przez księdza drogi kapłańskiej?

– Najważniejsze było zdanie księdza Zachera, który „widział” mnie w stanie duchownym. Ale dojrzało to we mnie wcześniej, po bierzmowaniu w 1967 roku. Czasowo zbiegło się ono z wyniesieniem do godności kardynalskiej arcybiskupa krakowskiego. Rok później uczestniczyłem w rekolekcjach, jakie kardynał Wojtyła prowadził dla młodzieży. Odbył wtedy specjalne spotkanie z grupą wadowiczan. Byliśmy w siódmym niebie. Pamiętał mnie i zapytał: „A co tam u ministranta?”. Potem o plany. Odparłem, że myślę o kapłaństwie, co od razu pochwalił... Na pograniczu Wadowic i Kleczy Dolnej, na tzw. Kopcu, jest Seminarium Księży Palotynów. Tam w 1971 roku trafiłem na tzw. postulat, dwutygodniowy okres zastanowienia przed dokonaniem wyboru. Uzyskałem ostateczne potwierdzenie swego powołania. Nowicjat palotyński odbyłem w Ząbkowicach Śląskich, po czym w Ołtarzewie koło Warszawy sześcioletnie studia w seminarium. Tam w 1978 roku na kapłana wyświęcił mnie ksiądz arcybiskup Bronisław Dąbrowski, sekretarz Konferencji Episkopatu Polski.

– W Ołtarzewie drogi księdza i kardynała Wojtyły skrzyżowały się kolejny raz.

– Dwukrotnie. W seminarium odbywały się konferencje z udziałem kardynałów, co było ogromnym wydarzeniem. Co bardziej rozgarniętych seminarzystów przydzielano do asystowania dostojnikom. Mnie kardynałowi Karolowi Wojtyle, bo wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z jednej parafii. „O, ministrant!” – ucieszył się. Zapytał, czy umiem zrobić dobrą kawę. Entuzjastycznie potwierdziłem. Przygotowywałem tę kawę, jakby losy całego świata miały od tego zależeć. Rozmawialiśmy około 20 minut. To jeden z najważniejszych momentów mego życia. Drugie spotkanie było krótsze. To był chyba 1976 rok, zdaje się przed podróżą kardynała do Stanów Zjednoczonych. Stanęło mi ono przed oczami, gdy sam przybyłem do Ameryki.

– Dojdziemy do tego. Podobno w wiadomość o wyniesieniu metropolity krakowskiego na tron papieski ksiądz nie uwierzył.

– Rozpoczynałem właśnie posługę wikariusza na mojej pierwszej parafii św. Karola Boromeusza w Kielcach, pięknej barokowej świątyni malowniczo położonej na wzgórzu. Był między nami brat zakonny Mieczysław Mystkowski. Bardzo zainteresowany życiem Kościoła i funkcjonowaniem Watykanu. Wielce przeżywał konklawe po śmierci Jana Pawła I. Miecio miał ufną naturę i gdy dwie osoby powiedziały mu to samo, skłonny był brać to za prawdę. Płataliśmy mu w związku z tym różne figle. Kiedy więc dopadł mnie przed kościołem z okrzykiem: „Wojtyła został papieżem!”, uznałem, że bracia-palotyni zrobili kolejny dowcip bratu Mystkowskiemu. Odpowiedziałem: „Wiem, Mieciu. A ja zostałem biskupem, ale nie mów nikomu...”. Odszedł oburzony. Za chwilę biegłem go przepraszać, bo to samo usłyszałem w radiu. Los splótł w czasie mój debiut kapłański z wyniesieniem wadowickiego krajana na szczyt Kościoła. Zachowałem się wtedy jak niewierny Tomasz. Bracia żartowali, że papież powinien się dowiedzieć, jakich ma „udanych” kolegów-ministrantów.

– Dowiedział się?

– Tego nie wiem. W czerwcu 1979 roku Jan Paweł II przybył do Wadowic i przed kościołem Ofiarowania Najświętszej Marii Panny witał go ksiądz proboszcz Edward Zacher. Stałem blisko. Papież uścisnął mi dłoń ze słowami: „Powitać ministranta”. Chyba spiekłem raka jak uczniak... Notabene, liturgia na wadowickim rynku pokazała wtedy całą esencję relacji ks. Zachera i jego wielkiego wychowanka. Zebrane tłumy powitały mowę papieską z wielkim entuzjazmem. Kiedy jednak ksiądz proboszcz powiedział, że ziemia wadowicka i to miasto, gdzie nawet kamienie krzyczały w latach prześladowań po polsku, wydały syna, który zmieni świat, owacja przerosła oklaski, jakie otrzymał papież. Czuło się niezwykły charyzmat Zachera. W Wadowicach był on pierwszoplanową postacią kościoła i Kościoła przez duże „K”. O ile Karol Wojtyła był papieżem z Wadowic, o tyle Edward Zacher papieżem... Wadowic. To był wielki patriota, wspaniały kapłan, oddany nauczyciel, ale i surowy ojciec. To się czuło na każdym kroku.

– Wasze losy przeplatały się także w Ameryce...

– W 1980 roku trafiłem na placówkę misyjną do parafii św. Kazimierza w Buffalo, gdzie proboszczował ks. Edward Kazimierczak. Plebania była słynna w całym Buffalo, bo mieszkał na niej przez pięć dni 1976 roku kardynał Karol Wojtyła. Z jego wizytą wiązało się pewne wydarzenie, nagłośnione przez media. Otóż ordynariuszem diecezji był biskup amerykański (nie chcę wymieniać nazwiska), który demonstracyjnie nie wyjechał na lotnisko, by powitać metropolię krakowskiego, a potem unikał z nim spotkania. Podobno nie lubił Polaków. Kardynałowi Wojtyle to nie przeszkadzało i u św. Kazimierza czuł się jak w domu. Kiedy wprowadzałem się na tę plebanię i zobaczyłem zdjęcia kardynała (a wtedy już papieża) na ścianach, miałem poczucie, że nasze drogi znowu się przecinają. Stanęło mi przed oczami spotkanie i kawa w Ołtarzewie. A proboszcz Kazimierczak bardzo się cieszył, że ma wikariusza z tej samej parafii co papież.

– Dzień zamachu na papieża też ksiądz zapamiętał.

– Na zawsze. Wraz z księdzem proboszczem Edwardem Kazimierczakiem i wikariuszem Mathew Kopaczem jechaliśmy samochodem do innej parafii. Był 13 maja 1981 roku. Wspominałem nabożeństwa majowe w Wadowicach z udziałem biskupa Karola Wojtyły, kiedy radio podało: „W Watykanie zastrzelono papieża Jana Pawła II”. Raziło nas jak piorunem. Zatrzymaliśmy się. Radio podało kolejną informację: „Papież jest ciężko ranny, w stanie krytycznym”. Zaczęliśmy żarliwie modlić się o ocalenie Ojca Świętego. Potem zawróciliśmy do naszego kościoła. Wierni już się tam zbierali...

– Czy mógłby ksiądz zdefiniować rolę tego pontyfikatu dla Polski i Polaków?

– Cóż ja, prosty palotyn? Od tego są kościelni hierarchowie, uczeni profesorowie, chętni politycy. Najważniejsze, co papież nam dał, to nadzieja na inne, bardziej godne i zgodne z nauką chrześcijańską życie. Zachęcił do walki o wartości. Od tego zaczęła się przemiana w Polsce. Niestety ta walka stała się w polskim wydaniu często walką przeciw komuś, a nie o coś. Powoływanie się na naukę papieską jest często instrumentalne, niekiedy wręcz obraża osobę jej autora. Ugrzęźliśmy w potępieńczych swarach, zapomnieli o losie najbiedniejszych, najbardziej potrzebujących. Myślę, że to sprawiało Ojcu Świętemu niemało bólu. Najbliższe miesiące pokażą, co tak naprawdę wynieśliśmy z nauczania papieskiego, jak potrafimy być Polakami bez niego. Bo, nie ukrywajmy, on często musiał być Polakiem za nas. Mówił nam, co jest dla Polski dobre, a co nie (np. w ten sposób przesądził losy referendum akcesyjnego do Unii Europejskiej). Jednak w zakresie religijno-filozoficznym nie jestem optymistą. Nie spotkałem Polaka, który potrafiłby wymienić choćby trzy spośród czternastu encyklik Jana Pawła II, nie mówiąc już o znajomości ich treści, a tym bardziej o stosowaniu w praktyce. Zapewne zawiodło praktyczne upowszechnianie tych dzieł wśród wiernych. Podzielam opinię, że Polacy bardziej pragnęli Ojca Świętego słyszeć niż słuchać. Winię za to i siebie.

– Czy da się wytłumaczyć, dlaczego ludzie już podczas uroczystości pogrzebowych papieża domagali się „Santo subito”?! Natychmiastowej świętości?

– Jan Paweł II jest w oczach zwykłych ludzi świętym nie dlatego, że czynił cuda, ale też dlatego, że ludzie odnajdowali w nim samych siebie i to ich podnosiło i uskrzydlało. Myślę, że ks. Edward Zacher z tego byłby najbardziej dumny.

– Jednocześnie w Polsce pojawiło się rozczarowanie, że Ojciec Święty spoczął w Watykanie, a nie w kraju, i że nie trafi tu nawet jego serce. Były postulaty, żeby choć beatyfikację urządzić w Polsce. Z czego to wynika zdaniem księdza?

– Z patriotycznego porywu serca, ale też... z pychy i niezrozumienia sedna tego pontyfikatu. Jego celem był Święty Kościół Powszechny, a nie Polska. Opoką tego Kościoła jest skała, na której wznosi się Bazylika Piotrowa, a nie skała wawelska. Miejscem spoczynku pasterza, który przemierzył świat, niosąc prawdę, że początkiem i końcem wszystkiego jest człowiek, a Jezus jego odkupicielem (Redemptor Hominis), musi być serce Kościoła, a nie Kraków czy Wadowice (niezależnie od tego, jak bardzo to miejsce byłoby mi bliskie). Gdyby żył ks. Zacher, powiedziałby to samo, tyle że mocniej. Również papież Benedykt XVI wyraźnie oświadczył, że jeszcze tak nie było, żeby papieża beatyfikować poza Watykanem.

– Jak Amerykanie postrzegają postać i dzieło Jana Pawła II?

– Amerykanie spontanicznie orzekli, że Jan Paweł II był największym papieżem w historii, i nazywają go Janem Pawłem Wielkim. Jeżeli wziąć pod uwagę, że zaledwie ok. 22 procent mieszkańców Stanów Zjednoczonych jest katolikami, niewątpliwie jest to miarą uznania dla pontyfikatu papieża Polaka. Jak to się przekłada na akceptację konkretnych poglądów i wartości, ocenić trudniej. Na pewno wielu Amerykanów podziwia postać papieża, choć nie akceptuje jego nauki w zakresie poszanowania życia (kwestia aborcji, eutanazji, kary śmierci), planowania rodziny (antykoncepcja) czy partnerstwa (homoseksualizm). Amerykanie za pierwszoplanową postać w obaleniu komunizmu uważają Ronalda Reagana, co ich wyraźnie różni od nas. Najbardziej cenią chyba otwartość, wyrazistość i komunikatywność Ojca Świętego. Są przekonani, że po prostu był najpierw dobrym człowiekiem, a dopiero później przywódcą wielkiej religii. To obraz ukształtowany przede wszystkim przez media.

– Kim był dla świata?

– W najlepszym i sięgającym sedna duszpasterstwa rozumieniu tego słowa – proboszczem. Poprzez bezprzykładne otwarcie bram Stolicy Piotrowej na świat i odważne pójście między ludzi pokazał, że chce być świadomy uczestnikiem rzeczywistości, z całym dobrem i złem świata. Najpiękniej realizował ideę Kościoła powszechnego, otwartego i uczestniczącego. Jako dobry proboszcz starał się poznać wszystkich parafian, nieść im dobra nowinę i pocieszenie, wskazywać dobro i nazywać zło. Co także nie do przecenienia, widział świat również poza swoją parafią. Ekumenicznie otwierał ramiona nie tylko na innych chrześcijan, ale też na muzułmanów, Żydów, buddystów i wszystkich innych. Swemu otwarciu nie wahał się dać świadectwa na piśmie w encyklice Ut unum sint (Aby byli jedno), pierwszej w historii Kościoła poświęconej ekumenizmowi.

– Rozumiem, że z takiego proboszcza proboszcz Zacher byłby dumny...

– Jest dumny w niebie. Podejrzewam nawet, że to ks. Zacher wraz ze świętym Piotrem otwierał Janowi Pawłowi II (który żył tyle samo lat, co jego wadowicki mistrz) wrota wieczności. Dokonując z Wadowic wniebowzięcia.

Ksiądz Zacher zapewne może być dumny także z księdza. Dwa miesiące po śmierci Jana Pawła II przed kościołem św. Franciszki de Chantal odsłonięto jego pierwszy pomnik na świecie dłuta krakowskiego artysty Władysława Dudka. Zwraca uwagę swym pięknem, czego o większości pomników papieża Polaka nie da się niestety powiedzieć.

– Miał go odsłaniać najbliższy papieżowi człowiek, wówczas jeszcze arcybiskup Stanisław Dziwisz, miał nawet zarezerwowany bilet. Na przeszkodzie stanęło wyniesienie go na urząd metropolity krakowskiego. Zastąpił go ksiądz biskup prof. Tadeusz Pieronek. Było to wydarzenie w Nowym Jorku doniosłe. A mnie, kiedy patrzę na monumentalną postać przed naszą świątynią, nachodzi nieskromna myśl, że ministranci „od Zachera” trzymają się razem.

– Może po tym stwierdzeniu wróćmy do motywu, od którego rozpoczęliśmy. Co właściwie wydarzyło się 2 kwietnia 2005 roku?

– O godzinie 14.00 czasu nowojorskiego przyszedł do mnie na plebanię znajomy dziennikarz, który dowiedział się, że Ojciec Święty i ja jesteśmy ministrantami „od Zachera”. Rozmawialiśmy. Mieliśmy w pamięci dzień poprzedni, gdy z Watykanu nadchodziły dramatyczne wieści o stanie zdrowia papieża. O 15.00 miałem chrzcić syna Jacka i Agnieszki Karawajów z Kolbuszowej na Podkarpaciu i Suchowoli na Podlasiu, typowych regionów emigracyjnych. Przyszli kwadrans wcześniej, co widząc, wyszedłem, by udzielić im i rodzicom chrzestnym instrukcji. Dziennikarz zapytał, czy może zrobić zdjęcia, by utrwalić sakrament. Nie było obiekcji. Namaściłem czoło chłopca i miałem zadać sakramentalne pytanie o imię, jakie wybrali dla dziecka. Wtedy „strzelił” flesz aparatu. Chwilę potem zadzwonił telefon komórkowy reportera. Dowiedzieliśmy się o śmierci Ojca Świętego. Powiedziałem, że odszedł jak Chrystus. o trzeciej godzinie. Wszyscy byli poruszeni, jednak chrzest trzeba było kontynuować. Zapytałem o imiona, jakie rodzice chcą nadać synowi, i wtedy padło: „Jan Karol”. Myślę, że tę chwilę zapamiętali wszyscy obecni. Na mnie zrobiło to silne wrażenie. Przywołanie w tym momencie imienia danego na chrzcie Ojcu Świętemu i jego imienia pontyfikalnego było czymś niezwykłym. Karawajowie mówili, że to nie była decyzja chwili, że z tymi imionami już przyszli, a przy ich wyborze myśleli o papieżu. O tym, że jestem z Wadowic i byłem ministrantem w tym samym kościele co Karol Wojtyła, nie wiedzieli.

– Nie mogę nie zapytać o interpretację. Jak ksiądz to tłumaczy?

– Najprościej byłoby powiedzieć – i to sugerowały nowojorskie media, które się natychmiast zbiegły – że to jakaś nadprzyrodzona koincydencja. Że być może w godzinie przejścia Jana Pawła II do nowego życia otrzymałem jakiś przekaz lub że to był może przekaz dla małego Jana Karola. Dziennikarz też nie znalazł się tam przypadkowo, ale po to, by dać świadectwo temu, co zobaczył, opisać to. Ja jednak wolę się nie domyślać ani treści, ani sensu, ani nawet nie chcę szukać dowodu, że to był jakiś znak. Powiedzmy, że było to ostatnie skrzyżowanie naszych – wychodzących z Wadowic – dróg. Zresztą... dlaczego pan sam nie podejmie wysiłku interpretacji? Przecież to pan był tym dziennikarzem, który towarzyszył zdarzeniu...

 

Rozmawiał Waldemar Piasecki

Nowy Jork, maj 2014

Odra 7-8/2014 -Rozmowa ze Zbigniewem Cesarzem

PRZYSZŁOŚĆ UKRAINY

ZALEŻY OD UKRAINY

Z doc. dr. Zbigniewem Cesarzem, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o ukraińskich nacjonalistach, szansach prezydenta Petra Poroszenki, deoligarchizacji państwa, możliwej wojnie na Ukrainie i w Europie rozmawia Stanisław Lejda

Wielu obserwatorów politycznych miało nadzieję, że rozstrzygnięte w pierwszej turze wybory prezydenckie uspokoją sytuację na Ukrainie. Liczyli na rozmowy Petra Poroszenki z separatystami albo na ultimatum w sprawie złożenie broni przez tych ostatnich. Rozmawiamy kilka dni po wyborach. Walki na wschodzie Ukrainy jeszcze się nasiliły. Władze w Kijowie uznały, że wybór nowego prezydenta dał im prawo do rozprawienia się z separatystami?

– Te wybory miały podwójne znaczenie: międzynarodowe i wewnętrzne. Po pierwsze: unormowały status prawny Ukrainy na arenie międzynarodowej. Pojawił się w tym kraju centralny ośrodek władzy, uprawniony, by w kontaktach międzynarodowych występować jako przedstawicielstwo państwa i narodu. Nowy prezydent ma do sprawowania władzy legitymację, której nie można kwestionować, ponieważ oddano na niego większość głosów przy wysokiej, ponadsześćdziesięcioprocentowej frekwencji. Z punktu widzenia kryteriów europejskich były to więc wybory demokratyczne. Teraz już Europa, Stany Zjednoczone, ale także Federacja Rosyjska i inne państwa, mają partnera do rozmowy. I to jest niezwykle ważne. Natomiast drugi, równie istotny element ma charakter wewnętrzny. Na Ukrainie demokratyczna legitymacja prezydenta nie jest już tak mocna. Poroszenko objął urząd, który nie jest w stanie sprawować efektywnej władzy na terytorium całego państwa. Co gorsza, ta władza jest odrzucana przez tych, którzy podnieśli rebelię i chcą albo oderwać się od Ukrainy, albo stworzyć inne terytorialne jednostki państwowe lub quasi-państwowe.

Z rezerwą do wyników wyborów odniósł się też kijowski Majdan. Przebywający na nim ludzie postanowili tam pozostać. Nie wiemy też, jak wobec Poroszenki będą się zachowywać Julia Tymoszenko czy Arsenij Jaceniuk.

– Właśnie to podkreślam: mamy bardziej przejrzystą sytuację w aspekcie prawno-międzynarodowym, natomiast wybór prezydenta jeszcze nie przesądził definitywnie o kwestiach wewnętrznych Ukrainy. Po pierwsze, nie wszyscy zasiadają do rozmów, jakie ewentualnie powinny być prowadzone. Nie zaprasza się do nich separatystów.

Pana zdaniem powinno się ich zapraszać? Trudno będzie bezkrwawo rozwiązać problem separatystów, nie rozmawiając z nimi np. o zakresie autonomii rosyjskojęzycznych obwodów wschodniej Ukrainy.

– Powinno się rozmawiać, ale nie zawsze można. Władze w Kijowie najpierw próbują stłumić bunt i objąć panowanie nad całym terytorium. Wszyscy rządzący tak robią, nikt nie chce oddać władzy nad przynależnym im regionem. Ponieważ separatyści wystąpili przeciwko władzy wyjątkowo gwałtownie, udaremniali wybory, więc niejako sami wyłączyli się z gry politycznej, jaka toczy się na Ukrainie. Dlatego władze mają prawo zastosować przemoc, ale taka próba powinna być ograniczona dwoma aspektami. Po pierwsze, nie mogą sobie pozwolić na użycie bardzo dużych sił, bo byłyby one skierowane również przeciwko ludności cywilnej. W aglomeracjach, które podniosły bunt, niemożliwe jest prowadzenie działań zbrojnych na większą skalę bez ofiar wśród mieszkańców. A opinia międzynarodowa będzie oceniała, czy te działania nie wykraczają poza skalę niezbędnych do zastosowania środków. Po drugie, konieczne jest – nawet ze względów propagandowych – wykorzystanie szansy rokowań.

Tym bardziej że Zachód zachowuje sporą rezerwę wobec dosyć silnych na Ukrainie ugrupowań nacjonalistów

– Oni ponieśli dotkliwą porażkę, nie tylko w głosowaniach, także wizerunkową. Wyraźnie widać, że nowe ukraińskie władze mają poparcie ugrupowań raczej umiarkowanych. Te skrajne zostały zmarginalizowane, ale nikt nie będzie ich chciał likwidować.

Dlaczego?

– Bo są głośne, bardzo bojowe i w wypadku czarnego scenariusza będą bardzo potrzebne, jako grupy zdecydowane na ewentualną konfrontację z Rosją. W pewnych momentach władze Ukrainy mogą się nimi posłużyć jako czynnikiem wpływającym na działania innego państwa. Ten wpływ może być pozytywny lub negatywny. Ale strona, która chciałaby ingerować w sprawy wewnętrzne Ukrainy, wie, że będzie musiała zastosować siłę, a wtedy jej międzynarodowy wizerunek ulegnie zdecydowanemu pogorszeniu. Władze niemal wszystkich państw zezwalają na istnienie skrajnych grup politycznych, a niekiedy nawet je wspierają i hołubią, choć oficjalnie nie utrzymują z nimi kontaktów. Wiedzą bowiem, że nie robi się krzywdy tym, którzy mogą być w ekstremalnych sytuacjach potrzebni.

Wspomniał pan o wpływie nacjonalistów na wizerunek Ukrainy. Znaleźli się oni w nowym rządzie i to właśnie obawą przed nimi wielu polityków zachodnich tłumaczyło swój brak poparcia ostrzejszych sankcji wobec Rosji.

– Zauważalne jest warunkowe zaufanie Zachodu do tego rządu, zwłaszcza do wartości wyznawanych przez te skrajne ugrupowania. Wybór prezydenta sprawił, że międzynarodowy wizerunek Ukrainy ulegnie poprawie. Wiele będzie jednak zależało od tego, jak władzom w Kijowie uda się poradzić z problemami wewnętrznymi.

Na razie próbują rozwiązać je siłą. Czy taka konfrontacyjna polityka nie doprowadzi do jeszcze większych napięć z Rosją? Minister Siergiej Ławrow wezwał właśnie do przerwania operacji wojsk rządowych we wschodniej Ukrainie i do rozmów

– On wzywa do zaprzestania przemocy przez władze Ukrainy, ale akceptuje stosowanie jej przez drugą stronę. Przecież gdyby Rosja nie rozpoczęła operacji na Krymie, nie byłoby dzisiejszych walk! Kto zaczął pierwszy?! Winę za destabilizację Ukrainy bezsprzecznie ponosi Rosja. Gdyby ten konflikt zamknął się wewnątrz Ukrainy, na pewno byłby niebezpieczny, społecznie szkodliwy, naruszyłby równowagę regionalną, ale nie przekształciłby się w spór i konflikt o charakterze międzynarodowym. W sensie politycznym ta konfrontacja już istnieje. Stworzono niezwykle niebezpieczny precedens: używając siły militarnej, dokonano aneksji terytorium innego państwa. Przez to niektóre kraje europejskie poczuły się zagrożone, zwłaszcza te, których stabilność terytorialna nie jest jeszcze historycznie utrwalona.

Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 6/2014- Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

O ZANIKANIU OBYWATELA W OBYWATELU

 

Dwadzieścia pięć lat temu, późnym wieczorem 4 czerwca 1989 roku, kiedy na drzwiach lokali wyborczych zaczęły pojawiać się pierwsze informacje o zwycięstwie kandydatów Solidarności, wystawionych przeciwko kandydatom władzy, w Polsce rodziła się nowa kategoria człowieka – OBYWATEL.

 

Nie ten peerelowski, ośmieszony w jednym z aforyzmów Hugona Steinhausa – Obywatel to ten, który obywa się bez wszystkiego, ale obywatel prawdziwy, poczuwający się do odpowiedzialności za państwo, ponieważ po raz pierwszy mógł uznać to państwo za własne. Co prawda, nadal obowiązywały i jeszcze przez jakiś czas pozostawały w mocy konstytucyjne zapisy o wieczystym sojuszu z ościennym mocarstwem i przewodniej roli komunistycznej partii, która musiała fałszować wybory, żeby je wygrywać, ale to był moment, gdy coś zaczynało się zmieniać w myśleniu ludzi.

 

Syndrom biletu autobusowego

To wtedy pojawiła się słynna miara odpowiedzialności za własne państwo, czyli rezygnacja z jeżdżenia komunikacją miejską na gapę. Bo już nie wypada, bo to przecież jak okradanie samego siebie. Dziś brzmi to zabawnie, ale dla wielu ludzi przez dziesięciolecia walka z ustrojem sprowadzała się do małych oszustw. Skoro wszystko było własnością opresyjnego państwa, to nieskasowany w autobusie bilet zmieniał się w rękawicę rzuconą w twarz władzy. A wraży ustrój wraz z każdym nieskasowanym biletem słabł i chylił się ku upadkowi.

Wyimaginowane działanie na szkodę państwa usprawiedliwiało bierność, lenistwo, strach, a jednocześnie poprawiało samopoczucie. Rosły zastępy bojowników walki z komuną. Ale ta walka była równie nieprawdziwa, jak umowne było w tamtym ustroju pojęcie obywatela oraz wynikających z niego praw i obowiązków. Ktoś, komu odmawiano prawa do własności większej niż tolerowana przez państwo, do swobodnego głoszenia poglądów, do podróżowania tam, gdzie chciał i kiedy chciał, nie poczuwał się do wypełniania nakładanych na niego obowiązków. Państwo, które odmawiało zamieszkującemu w jego granicach człowiekowi oczywistych gdzie indziej przywilejów, nie mogło oczekiwać, że będzie on kasował bilet w autobusie. Nie miało nawet prawa żądać, by był obywatelem. Odpowiedzialnym i uczciwym. Bo ile praw obywatelskich, tyle samo obywatelskich powinności.

„Wspólne” oznaczało wtedy „państwowe”, a to powodowało rozdwojenie jaźni. Teoretycznie „państwowe” było także „moje”, a to znaczyło, że każdy powinien dbać o nie jak o własne, mając w zamian prawo do korzystania. Ale tak nie było. „Państwowe” oznaczało tak naprawdę „cudze” i korzystanie z niego było trudno dostępne, zwykle kosztowne i obłożone dodatkowymi restrykcjami. Więc brano z „państwowego”, bo „moje”, ale nie dbano, bo „cudze”. Boleśnie prawdziwie brzmiała kabaretowa scenka, w której ojciec tłumaczył synowi, jak wielkim grzechem jest kradzież.

– Nie wolno, synu, brać cudzego. Nawet drobna kradzież to przestępstwo. Dlatego pamiętaj, nigdy nie sięgaj po cudzą rzecz, nawet małą. Jeśli czegoś potrzebujesz, powiedz, tata przyniesie z pracy.

Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 6/2014- Piotr Gajdziński

ZANIM NADSZEDŁ ROK 1989

 

Piotr Gajdziński

 

W UŚCISKU RADZIECKIEGO NIEDŹWIEDZIA

 Symbolem poddaństwa Polski Ludowej wobec Związku Radzieckiego pozostaje pięćdziesiąt poprawek, które do projektu konstytucji wprowadził Józef Stalin. Ale nic lepiej nie ilustruje zależności Peerelu od sowieckiego imperium niż cytaty z rozmów między warszawskimi i moskiewskimi elitami politycznymi. Nic nie uderza bardziej niż uniżoność, z jaką komunistyczni władcy Polski zwracali się do „czerwonych carów” Kremla i ich chamskie oraz lekceważące odpowiedzi.

 

Władysław Gomułka w swoich Pamiętnikach opisał jedno ze spotkań Bolesława Bieruta z Józefem Stalinem. Co ty, kurwa twoja mać, wyrabiasz w Polsce? Jaki z ciebie komunista, sukinsynu – zaczął Wielki Językoznawca. Bierut, przekonany, że Stalin jest lekko pijany i stroi sobie z niego żarty, tylko się uśmiechnął, ale z błędu wyprowadził go Mołotow, zwracając się do niego podobnie jak Stalin obraźliwymi słowami: czego się śmiejesz, durniu? To poważna sprawa, a nie żarty – napisał Gomułka, który poznał przebieg tego spotkania z ust Bieruta. Swoją drogą to, że peerelowski prezydent tę historię opowiadał, świadczy, że nie czuł się specjalnie zażenowany słowami swoich, nazwijmy to eufemistycznie, rozmówców.

 

My rozbieriomsja kto wrag Sowietskowo Sojuza

Następcy Stalina na Kremlu wcale nie byli delikatniejsi i postępowali ze swoimi nadwiślańskimi namiestnikami z podobną bezwzględnością. Gdy 19 października 1956 roku – w Polsce było już po poznańskim Czerwcu, Władysław Gomułka wracał do władzy (szefem partii został dwa dni później) – na warszawskim lotnisku niespodziewanie wylądował radziecki samolot z całą kremlowską wierchuszką. Nowy sekretarz generalny KC KPZR, Nikita Chruszczow, był czerwony z wściekłości i wcale tego nie ukrywał. Jeszcze w samolocie powiedział swoim totumfackim: Wiaczesławowi Mołotowowi, Łazarowi Kaganowiczowi, Anastasowi Mikojanowi, marszałkom Gieorgijowi Żukowowi oraz Iwanowi Koniewowi, że Polska może wyjść z obozu sowieckiego; przestrzegał, że Gomułka dochodzi do władzy na fali nastrojów antyradzieckich. Sowiecki przywódca zupełnie nad sobą nie panował. Ledwo wysiadł, zaczął ostentacyjnie, z daleka wygrażać nam pięścią – opowiadał później Edward Ochab, I sekretarz KC PZPR. Podszedł do witającej go delegacji i zaczął wywijać pięścią przy samej twarzy Ochaba, jakby miał zamiar go uderzyć. My rozbieriomsja kto wrag Sowietskowo Sojuza – krzyczał, gdy pędził do Belwederu przez rozedrganą emocjami Warszawę. Najpewniej używał przy tym wielu niecenzuralnych określeń, bo po prostu używał ich na co dzień.

W kolejnych dziesięcioleciach komunizm stawał się nieco bardziej „kulturnyj”, ale szefowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej nadal odnosili się do swoich moskiewskich zwierzchników z pokorą wasala stojącego u tronu suwerena. Gdy Edward Gierek po raz pierwszy pojawił się na Kremlu w entourage’ u I sekretarza, ledwie szesnaście dni po objęciu funkcji szefa partii, od razu ustawił się w odpowiedniej pozycji. Przyjechaliśmy do was, aby poinformować i poradzić się was – mówił i nietrudno usłyszeć w tych słowach uniżony ton. A później z jego ust płynęły słowa, które musiały pieścić uszy sowieckiego przywódcy. Myślimy oczywiście, aby w warunkach spokoju przygotować rozwój naszej wsi na płaszczyźnie przeobrażeń socjalistycznych, gdyż jest to jedyna droga.

 

Naszym najlepszym przyjacielem jest Związek Radziecki

To była bardzo poważna obietnica, jedna z tych, których kremlowskim władcom nigdy nie udało się wycisnąć z Gomułki. Breżniew będzie później do tego wracał, z uporem maniaka podkreślając, że Polska – z silnym Kościołem katolickim i indywidualnym rolnictwem – wyróżnia się na tle innych państw obozu socjalistycznego. Gierek złożył też deklarację ściślejszej niż do tej pory współpracy z ojczyzną wszystkich robotników i chłopów. Chcemy, abyście poradzili nam, jak Polska może lepiej rozwijać współpracę gospodarczą z ZSRR. Nie potrzebuję zapewniać was o naszym stosunku do was, o naszej z głębi płynącej przyjaźni. (…) Chcemy oderwać się od niedobrych praktyk orientowania się na Zachód. Obecnie jest tak – ale my to zlikwidujemy – że produkcja eksportowana do krajów kapitalistycznych jest premiowana wyżej niż do ZSRR. Ta decyzja wywołała negatywne reakcje w partii i w klasie robotniczej – kłamał Breżniewowi, być może zresztą nieświadomie, bo od lat żyjąc w partyjnym kokonie, niezbyt dobrze znał prawdziwe nastroje panujące wśród Polaków. – Chcemy, żeby specjaliści radzieccy pomogli nam w opracowaniu naszego planu i znalezienia dodatkowej możliwości współpracy ze Związkiem Radzieckim. (…) Chcemy raz jeszcze pokazać, że naszym najlepszym przyjacielem jest Związek Radziecki, aby do końca wyrugować antyradzieckość.

Minęło dziesięć lat – burzliwych lat – a Leonid Breżniew musiał mieć poczucie, że genialni radzieccy uczeni wymyślili jednak machinę czasu, bo oto podczas swojego pierwszego spotkania z nowym I sekretarzem KC Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Wojciechem Jaruzelskim, usłyszał identyczną melodię: Witajcie, drogi mi i głęboko szanowany Leonidzie Iljiczu. Warto w tym miejscu odnotować jeszcze jedną wypowiedź Breżniewa, którą z powodzeniem można by przypisać Stalinowi lub Chruszczowowi. Gdy Stanisław Kania skarżył się gensekowi, że jest przez towarzyszy nieustannie atakowany i krytykowany, bardzo już leciwy i mocno niedomagający główny lokator Kremla oznajmił: Słusznie zrobili. Was trzeba było nie krytykować, ale wziąć do ręki pałę. Wówczas, być może, zrozumielibyście. (...)

Więcej
w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 6/2014- Rozmowa Stanisława Lejdy z Władysławem Frasyniukiem

PODCZAS KOLEJNYCH WYBORÓW

SKREŚLMY WSZYSTKICH POLITYKÓW

Z Władysławem Frasyniukiem, politykiem i przedsiębiorcą, o mannie z nieba i grabieniu obywateli, ludziach sukcesu i palantach, o nowym święcie niepodległości i o tym, dlaczego co cztery lata wybieramy źle, rozmawia Stanisław Lejda

 

Mija dwadzieścia pięć lat transformacji ustrojowej w Polsce. Ludzie związani z władzą twierdzą, że minione ćwierćwiecze to pasmo sukcesów. Bardziej sceptyczni są niektórzy komentatorzy, wyliczający liczne błędy, jakie w tym czasie popełniono. Najbardziej krytyczna jest opozycja – według jej przedstawicieli od 1989 roku spotykają nas niemal same klęski. Zaliczają do nich nawet wejście do Unii Europejskiej. A jak ocenia proces zmian jeden z głównych jego inicjatorów?

– Uważam, że Polakom potrzebne jest pozytywne myślenie, więc przy okazji okrągłych rocznic należy raczej pokazywać plusy, niż rozdrapywać rany. Niewątpliwie odnieśliśmy sukces. Najlepiej ocenić to z dystansu. Zagraniczne, głównie amerykańskie opracowania, pokazują, że wyścig, jaki od początku transformacji odbywa się między Czechosłowacją, Węgrami i Polską, wygraliśmy my. Stworzyliśmy najmocniejsze w tym gronie fundamenty dla demokracji i gospodarki rynkowej. Moim zdaniem niekwestionowanym sukcesem, wręcz fenomenem, był rząd Tadeusza Mazowieckiego, z takimi postaciami, jak Leszek Balcerowicz czy Jacek Kuroń. To ten gabinet zbudował trwałe fundamenty nowoczesnego polskiego państwa…

– …na których stawiano potem niekoniecznie udaną budowlę?

– Te fundamenty okazały się tak mocne, że nawet gdy następni budowniczowie stawiali krzywe ściany, konstrukcja się nie zawaliła. Żadna późniejsza ekipa nie wykazała się podobnym poziomem efektywności, pracowitości, profesjonalizmu oraz pozytywnego myślenia o państwie. A przecież dwie trzecie posłów X kadencji Sejmu to byli ludzie związani z władzą z poprzedniej epoki. Uwierzyli jednak, że demokracja daje drugie życie. Nie byłoby tego sukcesu, gdyby nie osoby z dawnego PZPR, które zauważyły, że Polacy stali się wreszcie współgospodarzem swego kraju. Wtedy nawet postkomuniści myśleli, co zrobić, żeby zmieniać naszą rzeczywistość. Patrząc z tej perspektywy, był to absolutny sukces – diament oprawiony w złoto.

Zgoda, mieliśmy świetny początek. Problem jednak w tym, że tego wspólnego pozytywnego myślenia szybko zabrakło, a jego miejsce zajęły międzypartyjne swary oraz dbałość o partykularne, a nie narodowe interesy.

– Wszystko zaczęło się od wyborów prezydenckich w 1990 roku, w których wystartował ówczesny premier Tadeusz Mazowiecki. Do tego momentu obóz Solidarności stanowił spójną grupę, w której obowiązywał określony system wartości, gdzie ceniono m.in. dotrzymywanie słowa i profesjonalizm. Podczas kampanii prezydenckiej ta grupa mocno się podzieliła. Potem Tadeusz Mazowiecki przegrał ze Stanisławem Tymińskim, człowiekiem kompletnie nieznanym, co pokazało, jak słabe były ówczesne elity, choć przecież to one zmieniały polską rzeczywistość. Po wyborach Lech Wałęsa zwrócił się do Mazowieckiego, żeby pozostał premierem. Miał świadomość, że to, co robi polski rząd, jego sposób myślenia i działania, jest istotny dla dalszego funkcjonowania kraju. Mazowiecki odmówił. Wałęsa zadzwonił do mnie: „Masz dobre kontakty z Tadeuszem, przekonaj go, chcę z nim pracować”.

– Próbował pan to zrobić?

– Tak. Mazowiecki powiedział mi wtedy: „Słuchaj Władek, budujemy nowy system wartości, odmienne zasady postępowania w polityce. Osoby publiczne to ludzie, którzy grają całą swoją osobą. Musi obowiązywać następująca prawidłowość: przegrywasz, odchodzisz”. Próbowałem przekonać Tadeusza do zmiany decyzji, ale jednocześnie myślałem: „Ważne są wartości z sierpnia 1980 roku, o których tak dużo mówiliśmy, więc może Mazowiecki ma rację”. Z drugiej strony martwiłem się, co będzie z rządem. Z dzisiejszej perspektywy uważam, że byłoby lepiej, gdyby Mazowiecki pozostał premierem. Był człowiekiem, który w każdej sytuacji kierował się uczciwymi zasadami. Później takie wartości zaczęły w polityce przeszkadzać. Nie lubię gdybać, ale kto wie? Gdyby Mazowiecki z Balcerowiczem pracowali przynajmniej do końca kadencji, prawdopodobnie ich reformy dałyby jeszcze lepsze efekty i skorzystałaby z nich zdecydowana większość społeczeństwa.

Nie jest pan zadowolony z efektów pracy późniejszych rządów?

– Reformowanie państwa polega na tym, że kolejne grupy społeczne wychodzą z biedy i szarości. Po czym stwierdzają: opłaciło się, jest efekt w postaci dobrej pensji oraz prestiżu. Tymczasem minęło dwadzieścia pięć lat i znaczące grupy Polaków cały czas mówią: nawet nie dotknęliśmy owoców reform! Z kolei politycy uznali, że słowa „reforma” należy unikać tak samo jak wulgaryzmów, i w 2014 roku premier kraju leżącego w środkowej Europie spokojnie mówi, że aspiracje polskiego społeczeństwa kończą się na ciepłej wodzie z kranu.

To prawda, Polacy dość nisko oceniają jakość ustrojowych przemian. Z jednej strony mówi się o sukcesie transformacji, tymczasem według badań IPSOS tylko 15 procent rodaków jest zadowolonych ze swego poziomu życia. To wskaźnik jeden z najniższych w świecie. Inny sondaż, przeprowadzony przez Work Service na zlecenie firmy Millward Brown, mówi, że aż 83 procent Polaków, gdyby tylko mogło, wyjechałoby do pracy za granicę. Te dane potwierdzają, że tylko nieliczni skorzystali z owoców reform, pozostałych przede wszystkim dotknęły ich koszty.

– Te koszty nie wynikają jednak ze zbyt wielkiego radykalizmu reform Leszka Balcerowicza, lecz z faktu, że każda następna ekipa w kontynuowaniu jego działań była wolniejsza niż żółw. A to Tadeusz Mazowiecki, przypomnę, miał ksywę Żółw. Jak zatem nazwać kolejnych premierów? Nie mam aż takiej wiedzy przyrodniczej, by znaleźć wolniej poruszające się zwierzaki. Problem w tym, że politycy, zwłaszcza ci z dawnej opozycji, zorientowali się, że za podnoszenie poprzeczki i podejmowanie poważnych wyzwań można zapłacić taką cenę, jaką zapłacił Mazowiecki. Przecież o Balcerowiczu niektórzy nawet mówili „Mengele polskiej gospodarki”. Politycy doszli więc do wniosku, że jedyne, co popłaca, to populizm. Ale to źle świadczy również o polskim społeczeństwie. Wielu ludzi wciąż wierzy, że jeśli ta lub owa partia wygra kolejne wybory do parlamentu, to z nieba posypie się manna. Prawdopodobnie dlatego co cztery lata wybieramy źle.

Ale tak dzieje się nie tylko w Polsce. Także w wielu innych państwach społeczeństwo, manipulowane przez polityków i mass media, głosuje na populistów.

– No to nie narzekajmy potem na rządzących, bo oni nie kupili mandatów na placu targowym, tylko otrzymali je od nas! Jako społeczeństwo jesteśmy słabo wyedukowani i nie potrafimy właściwie ocenić polityków. Jest to jeden z poważniejszych błędów nauki, a szczególne pretensje mam o to do socjologów. W biznesie istnieją bardzo precyzyjne kryteria, pozwalające stwierdzić, kto jest dobry, a kto zły. Łatwo ocenić efektywność firmy oraz pracujących w niej ludzi. W polityce tego nie ma, ponieważ politycy nie są zainteresowani, żeby takie narzędzia stworzyć. Jacek Kurski powiedział kiedyś: „ciemny lud wszystko kupi”. To przecież obelga. Politycy nas obrażają, a my temu ulegamy, dajemy tym samym ludziom mandat w nieskończoność! Być może wynika to z głęboko zakorzenionej w naszym narodzie wiary w cuda. Ale na cudowną przemianę polityków nie ma co liczyć, to w społeczeństwie musi się dokonać wstrząs.

Wiecej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 5/2014 - Magdalena Grocholska

Zło nie ma nad człowiekiem ostatecznej władzy –

mówi Jan Strzelecki

 

Magdalena Grochowska

 

BĄDŹ MOIM BRATEM

 

Zbiór miniaturowych esejów Próby świadectwa liczy zaledwie kilkadziesiąt stron. Ukazał się w 1971 roku. Na poświęconej autorowi konferencji naukowej w 2008 roku powiedziano, że to jedna z najważniejszych pozycji w polskiej humanistyce XX wieku.

 

 

Zadziwiająca lektura. Tekst emocjonalny i chłodny zarazem, przejrzysty i esencjonalny, wymagający i kojący. Filozoficzno-poetycka przypowieść o człowieku.

Kluczowy esej rozpoczyna się krótkim zdaniem: Myśmy wiedzieli, czym jest braterstwo.

Charakterystyczny jest brak formy „ja” – własne przeżycie autor splata z doświadczeniem innych i skrywa za słowem „my”. Wobec tak silnego poczucia wspólnoty użycie „ja” byłoby nieprzyzwoite, uważa. „My” jest spłatą długu wobec żywych i poległych przyjaciół. „My” określa głębię relacji pomiędzy „ja” i „ty”.

 

W rozmyślaniach, w wycofaniu się z aktywności politycznej po wojnie, w rezygnacji z życia pojmowanego jako kariera i sukces (choć kariera i sukces mogłyby być jego udziałem) powoli odtwarzał pejzaż duchowy czasu próby.

Swój zamysł tak określał: wyjść poza ponurą egzotykę cierpień i walk w bolesnym kręgu nadwiślańskiej martyrologii. Dokonać intelektualizacji tamtych doświadczeń, które zmieniły kilka zasadniczych spraw europejskiej myśli i kultury. Pokazać, jak człowiek, poddawany najcięższym próbom, potrafi się wyprostować.

Próby świadectwa są jak palimpsest – jedna warstwa myśli trawi drugą, znikają akcesoria wojny, blednie dosłowność zbrodni i śmierci, przekaz staje się uniwersalny. Strzelecki opowiada o człowieku, który – wczoraj, dziś i jutro – stoi oko w oko ze złem.

Znamienny jest pierwszy akapit, wstępne założenie, że życie ludzkie jest czymś więcej niż czystą egzystencją, kłębiącą się pośród tysięcy innych form istnienia. I że cierpienie zadane człowiekowi jest czymś więcej niż męka zadawana pokrzywom przez kosę.

 

Z posterunku żandarmerii, częściej niż na wolność, trafiało się na Pawiak. Na każdego czyhało doświadczenie cierpienia: Ciało było czymś kruchym, czymś, co szybko błagać zacznie o łaskę (…). Ciało było czymś, co nas będzie przekonywać, że nie ma nic poza jego bezpośrednim doznaniem; co nas wprowadzi w krąg przeżyć, w którym zbawieniem jest już tylko posłuszeństwo katom, a szczytem mądrości zgoda na uznanie uderzeń kija za głos absolutu.

Nie ma zgody na taki „absolut”! – ogłasza Strzelecki. Zło nie ma nad człowiekiem ostatecznej władzy!

Wprawdzie zło jest naturalniejsze niż dobro i wciąż zagraża miłości, jasności i ładowi, pisze, wprawdzie dobro trzeba chronić za tamą, wzniesioną przeciwko nieustannie grożącemu morzu, wprawdzie to, co cenne, rozsypuje się bez ludzkiej ręki umacniającej skrawek wydartego lądu – ale człowiek w swej woli pielęgnowania dobra nigdy nie powinien ustawać, powtarza za Camusem.

Człowiek może przekroczyć ograniczenia własnego ciała i nieludzkiego świata i może zachować wierność sobie, wierność elementarnym wartościom – jeśli wesprze go drugi człowiek.

Fascynuje głęboko etyczny wydźwięk jego myślenia – stwierdził ksiądz Józef Tischner. Według filozofa Strzelecki – „świadek polskich zakorzenień” – ukazuje w swym pisarstwie krąg wartości, bez których pewne pokolenia Polaków nie są w stanie zrozumieć samych siebie.

– Ta książka jest bezcennym znakiem tożsamości – mówi Adam Michnik – zapisem polskiego humanizmu najwyższej próby. Bardzo niewiele jest utworów, które – jak ona – potrafią wydestylować najszlachetniejszy etos: w stosunku do świata, do drugiego człowieka, do własnej historii, a także do zagrożeń, jakie świat niesie. Ja nie życzę młodemu pokoleniu, aby musiało namacalnie sprawdzać, czym jest braterstwo. Nie życzę mu, by znalazło się w sytuacjach granicznych, ale przecież w takich sytuacjach człowiek zawsze się może znaleźć. To nie musi być okupacja, lecz inne wybory, kiedy trzeba coś poświęcić dla drugiego. Wtedy nieoczekiwanie może się okazać, że to, co mówi na ten temat Janek, jest bardzo ważne.

 

*

 

Braterstwo oznacza utożsamienie się z kimś drugim, nieoddzielanie jego losu od swojego… – pisał.

Braterstwo jest wtedy, gdy głód drugiego doskwiera ci bardziej niż własny. Gdy jego śmierć obchodzi cię bardziej niż własna. Braterstwo jest łatwością przekraczania tych granic, które filozofowie głoszący samotność człowieka uznają za nieprzekraczalne….

To jest braterstwo: toczy się walka o teren fabryki Opla przy ulicy Włościańskiej na Żoliborzu, 18 września 1944 roku. Strzelecki jest celowniczym cekaemu. Ranny w głowę. Z grupy cofających się chłopców odrywa się Wojtek Wojewoda wraz z sanitariuszką, pod ostrzałem artyleryjskim wracają po Jana i wynoszą go z pola walki.

Braterstwo każe ukrywać Żydów.

I to jest braterstwo: Zakopane, początek 1945 roku. Niemcy znajdują radio i bibułę u Stefana Strzałkowskiego. Prowadzą go w kajdankach, jego ręce są fioletowe od mrozu. Strzelecki podchodzi i nakłada mu własne rękawiczki. Żona Strzałkowskiego napisze po latach: „…rozpoznaliśmy tę twarz w Stowarzyszeniu Dziennikarzy – dziękując mu za odwagę i serdeczność. Twarz, której się nigdy nie zapomina…”.

Maria Janion nazywa myśl Strzeleckiego „antynihilistyczną filozofią wartości”.

Bliskie jego wywodom słowa można znaleźć u Emmanuela Lévinasa, którego filozofia również jest zakorzeniona w doświadczeniu wojny i Zagłady: …jest coś małego i wulgarnego w działaniach podjętych dla doraźnych skutków, to znaczy w ostatecznym rozrachunku (…) dla doraźnej naszej egzystencji. I jest wielka szlachetność w energii wyzwolonej z objęć teraźniejszości. Robić coś dla najodleglejszych rzeczy w chwili zwycięstwa hitleryzmu, w głuchych godzinach nocy płynącej już bez godzin, to – niezależnie od oceny „występujących sił” – bez wątpienia szczyt szlachetności.

 

Ponad głowami ludzi rozpościera się „niebo wspólnych wartości” – wierzył – wyrażonych na sztandarach Rewolucji Francuskiej triadą: Liberté – Égalité – Fraternité.

Pisał w Próbach świadectwa, że ich własny wojenny los poddanych i uciśnionych uwrażliwił ich na los poddanych i uciśnionych w historii ludzkiej, pozwolił zrozumieć istotę dawnego zawołania rewolucyjnych ruchów – o braterstwo ludzi.

Wołanie o porównanie kondycji, o braterstwo powszechne było w tej perspektywie mistyką i buntem. Ta mistyka była nam niezmiernie bliska właśnie w swej rewolucyjnej wymowie, ukształtowaniu, rewindykacji. Odczuwaliśmy (…) swe głębokie pokrewieństwo z cieniami tamtych egzystencji. Towarzyszyło im poczucie wspólnoty i bliskości z losem plemion wyciętych, mieszkańców spalonych miast i zniszczonych kultur, poczucie uczestnictwa w losie historycznego proletariatu.

W głośnych tużpowojennych tekstach, polemicznych wobec marksizmu, przedstawiał projekt społeczeństwa – wspólnoty opartej na idei humanizmu socjalistycznego, na liberalnych wartościach europejskich, spośród których braterstwu nadawał znaczenie fundamentalne.

Maria Ossowska w książce Normy moralne. Próba systematyzacji określa braterstwo jako relację, w której miłość bliźniego przebiega w stosunkach symetrycznych. Braterstwo zakłada równość pod jakimś względem. Niweluje ono dystanse społeczne, przeskakuje szczeble drabiny społecznej. Hasła Wielkiej Rewolucji Francuskiej: wolność, równość i braterstwo stanowiły zespół, w którym konflikty między równością i wolnością miały być przez braterstwo złagodzone.

Braterstwo jest więc nie tylko zaleceniem miłości. Wedle Ossowskiej idea ta wspiera również postulat równości – w hasłach miłości bliźniego nieobecny.

Na sesji „Wokół idei Jana Strzeleckiego”, zorganizowanej rok po jego tragicznej śmierci, Adam Michnik powiedział: „Braterstwo, w ujęciu Strzeleckiego, było ideą najdoskonalej antyjakobińską. Jeśli jakobin powiadał: «bądź moim bratem albo cię zabiję», to Jan Strzelecki, odwracając to wezwanie, mawiał: «bądź moim bratem, bo grozi ci śmierć, bo nam grozi śmierć»”.

Więcej w majowym numerze Odry.

ODRA 5/2014-Viktor Grotowicz

                           W stulecie wybuchu pierwszej wojny światowej

Viktor Grotowicz

SAMOZAGŁADA STRACONEGO POKOLENIA

 

Jesteśmy opuszczeni, jak dzieci i doświadczeni, jak ludzie

 starzy, jesteśmy zajadli i brutalni i smutni i powierzchowni

 – myślę, że jesteśmy zgubieni.

E.M. Remarque

 

  Na pierwszą wojnę światową większość europejskich społeczeństw czekała z entuzjazmem, ogromnymi nadziejami i marzeniami o nowym wspaniałym świecie. Przemoc, dążenie do dominacji nad innymi ludźmi, grupami społecznymi, narodami, wiara w wyjątkową i niezniszczalną moc własnej nacji, a także negacja wartości „mieszczańskiego” wieku XIX, wynikająca z ich nieprzystawalności do zmieniającej się w szybkim tempie rzeczywistości oraz brak solidnego fundamentu mogącego je zastąpić, były napędem tych oczekiwań. Gdyby szukać jednej generalizującej, ale odpowiadającej ówczesnej sytuacji w Europie, formuły – to byłoby nią określenie „faza przejściowa”, i to we wszystkich najważniejszych obszarach życia społecznego: w polityce, gospodarce, kulturze, technice, etyce, obyczajach.

 

Chaos

Panował chaos wywołany brakiem możliwości prawidłowej realizacji nowych idei. Tak było np. z prawem wyborczym, które na początku ubiegłego stulecia stawało się już powszechne, ale nie miało jeszcze większego wpływu na skład elit rządzących: nadal dominowały tzw. warstwy wyższe, bogatsze i najbardziej wpływowe. Brak naturalnego mechanizmu zmiany władzy powodował odwoływanie się do populizmu, nacjonalizmu i przemocy. Była to jedyna skuteczna metoda zdobycia wpływów politycznych i dużej liczby zwolenników, a tym samym siły do walki z przeciwnikami. Wybuchające nacjonalizmy prowadziły do rozbijania istniejących układów społecznych, zwłaszcza tam, gdzie istniały liczne mniejszości narodowe. Do tego dochodziły ogromne wpływy „ducha czasu na ideologie imperialistyczne” i umocnienie się wizji „systemu państw światowych” (Münkler), polegające na dążeniu każdego właściwie państwa do roli mocarstwa, bo tylko taka pozycja dawała gwarancję uczestniczenia w grze na międzynarodowym parkiecie.

Konsekwencją był wyścig zbrojeń i związany z tym przerażający rozwój technologii masowej zagłady. W takiej atmosferze dyplomacja, ruchy pacyfistyczne czy dążenie do międzynarodowej kooperacji ekonomicznej przestawały mieć większą rację bytu: liczyła się siła, a nie rozsądek, hasła, a nie dysputy, rozkazy, a nie negocjacje. Powstawały idealne wręcz warunki do niczym niekontrolowanego konfliktu międzynarodowego, jako że zanikała gotowość szukania pokojowych rozwiązań, czego najlepszym przykładem było fiasko konferencji w Hadze, mających uporządkować i ucywilizować metody prowadzenia wojen. W państwach uprzemysłowionych osobny problem w sprawowaniu i zmianie władzy stanowił wzrost znaczenia ruchów robotniczych, który w warstwach mieszczańskich budził strach przed przewrotami rewolucyjnymi, a to z kolei umacniało elity rządzące, niemające większego poparcia ludności, ale uważane za jedyną siłę mogącą powstrzymać gwałtowne przemiany, nawet kosztem demokratycznej legitymizacji władzy. To z kolei wzmacniało tendencje do rozwiązywania konfliktów społecznych i narodowych metodami militarnymi.

 

Upadek Zachodu

Fascynacja tymi metodami nie oszczędziła także kultury. W tym wypadku można wręcz mówić o admiracji dla krwawych rozwiązań: bezwzględne odrzucenie kompromisu na rzecz przemocy krzewił futuryzm czy witalizm, a reszta awangardy, nawet jeżeli stroniła od tak radykalnych haseł, to jednak w mniejszym czy większym stopniu była zafascynowana wizją zawalenia się dotychczasowego świata, katastrofizmem i perspektywą apokalipsy. W powieściach i poezji gęsto było od wizji palonych, zatapianych, rozpadających się w gruzy miast, co streścić można w powstałym wówczas haśle „upadku Zachodu”. To wszystko nie miało być może bezpośredniego wpływu na decyzje militarne, ale z pewnością tworzyło atmosferę przyzwolenia, a wręcz dążenia do takich rozwiązań. Wojna uważana była nie tyle za katastrofę, co szansę zmiany na lepsze. Skończyło się apokalipsą, nieznanym dotychczas w swoim wymiarze okrucieństwem, przeogromną liczbą ofiar i cierpieniem, także, czy może: przede wszystkim: cywili, ale również przeoraniem wszystkich sfer życia społecznego.

Pod koniec wojny obraz Europy wyglądał następująco: Rosja była rozbita, a w głównych regionach byłego carskiego imperium władzę objął reżym komunistyczny, który w tamtym okresie był rzecz jasna uwikłany w krwawą wojnę domową z oddziałami białych. Austro-Węgry rozpadły się na kilka państw narodowych, które w rezultacie okazały się po części niezdolne do przeżycia, jak Czechosłowacja czy Jugosławia, a w każdym razie musiały zmagać się z ogromnymi problemami ekonomicznymi. () We Włoszech po krótkim okresie słabych liberalnych rządów do władzy doszedł faszyzm, który od pierwszego dnia zwalczał traktat pokojowy z Wersalu. W Niemczech początkowo wyglądało lepiej. Tutaj wydawało się, iż po zawieruchach rewolucyjnych stabilizuje się ustrój demokratyczny Republiki Weimarskiej, ale w rzeczywistości ta demokratyczna republika stanowiła jedynie fasadę skrywającą wewnątrzpolityczne zawieszenie broni między prawicą i lewicą. Tylko Wielka Brytania i Francja wyszły z tej wojny w stosunkowo dobrym stanie, oczywiście także ze znacznie obciążonymi hipotekami gospodarczymi i politycznymi, które w konsekwencji doprowadziły do wielkich konfliktów społecznych, a w rezultacie do powstania rządu Frontu Ludowego we Francji. Hegemonia wielkich zewnętrznych mocarstw Europy, Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego, stała się faktem dokonanym. Jednocześnie zarysował się początek końca europejskiej dominacji na kuli ziemskiej, na horyzoncie pojawił się też upadek kolonialnego władztwa europejskiego, nawet jeżeli na jakiś czas udało się je ustabilizować (Mommsen).

 

Stracone pokolenie

Spustoszenia te dotyczyły także samych artystów i intelektualistów. Można wręcz powiedzieć, iż wielka wojna przetrąciła im (po raz pierwszy w tak wielkim wymiarze) moralny kręgosłup. Gloryfikowanie przemocy i „ozdrowieńczego” rzekomo totalnego zniszczenia, a także włączanie się większości ludzi kultury, w najróżniejszy sposób, do propagandy wojennej, doprowadziło do załamania się ogólnoeuropejskiej tradycji kulturowej, a w rezultacie do zwiększenia podatności tej grupy na skrajne hasła polityczne i ideologie: tak faszystowskie, jak i komunistyczne. To powojenne spustoszenie i intelektualne bankructwo znalazło swoje odbicie w literaturze w postaci zbiorowego bohatera, któremu na imię „pokolenie stracone”.

Ten znamienny zwrot, który odegrał sporą rolę w rozwoju powieści, w zmianie jej formy i sposobu patrzenia na rzeczywistość pojawia się zarówno u Remarque’a w Na Zachodzie bez zmian, jak u Hemingwaya, w trzy lata wcześniej wydanej, powieści Fiesta; przedstawicielem tego pokolenia jest również główny bohater Wielkiego Gatsby’ego Fitzgeralda, wydanego rok przed Fiestą. Chodzi o młode pokolenie, które po przeżyciach wojennych nie jest w stanie zaaklimatyzować się w mieszczańskim społeczeństwie swoich rodziców. Podczas gdy u Fiztgeralda owa niemożność powrotu do dawnych struktur dotyczy przede wszystkim przegniłej moralności starego świata, to u Remarque’a jest to głównie rozczarowanie bardzo młodych ludzi, poczucie bycia oszukanymi przez tych, którzy mieli przygotować ich do życia. W związku z tym rodzi się pogarda dla starszego pokolenia, które wysłało ich na śmierć. Dochodzi do tego jeszcze niemożność normalnego funkcjonowania po przeżyciach na polu bitwy, po tych wszystkich przerażających scenach i nieustannym zagrożeniu własnego życia. Trzeba tutaj jeszcze wymienić Przygody dobrego wojaka Szwejka, wydane sześć lat przed Na Zachodzie bez zmian: rzadko bowiem zdarzają się tak świetne i jednocześnie tak bardzo różne powieści na ten sam temat. Obie opowiadają o koszmarze pierwszej wojny światowej. Obie obnażają jej okrucieństwo, bezsens i absurdalność. Obie są sztandarowymi przykładami prozy pacyfistycznej. Jednocześnie jednak różnią się od siebie tak bardzo, iż ich porównanie wydaje się może nie tyle niemożliwe, ile nie na miejscu. Mimo to te dwa wielkie dzieła stoją w dziejach literatury światowej na tej samej półce.

Więcej w majowym numerze miesięcznika Odra.

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »