• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

ODRA 5/2014-Marek Orzechowski

Marek Orzechowski

                                                                       Postrzegane z Brukseli

NA ZACHÓD OD WSCHODU

 Kryzys wywołany aneksją Krymu przez Rosję to w gruncie rzeczy punkt zwrotny w stosunkach Zachodu z Moskwą od momentu zakończenia zimnej wojny. Kto, gdzie, kiedy i dlaczego zawinił? Co się i dlaczego tak dramatycznie zmieniło? Jakie będą dalsze tego skutki? Czy grozi nam powrót do złowieszczej konfrontacji, która dynamiką i przestrzenią możliwej eksplozji przewyższy niebezpieczeństwa sprzed trzydziestu lat? Czy Zachód – Unia i NATO – nie doceniły determinacji Moskwy w określeniu nieprzekraczalnej linii zachodniej ekspansji na wschodzie? Czy Zachód źle słuchał, albo słuchając nie chciał dosłyszeć?

 

Zachowanie Rosji nie jest w gruncie rzeczy niespodzianką. Od kilku lat – kto chciał, mógł usłyszeć i wyciągnąć wnioski – pojawiały się czytelne sygnały, że Kreml nie będzie tolerować „zachodniej aneksji” Ukrainy.

 

Niedowartościowana i odrzucona rosyjska dusza

Mało kto już pamięta wystąpienie prezydenta Rosji Borysa Jelcyna podczas konferencji w Budapeszcie w 1994 roku, kiedy nie tylko wylał z siebie sporo żółci, ale i nie skąpił niezadowolenia i gróźb. Podobnie było dziesięć lat później w dniach Pomarańczowej Rewolucji, kiedy mimo czytelnego désintéressement Europy wydarzeniami na Majdanie, obawa przed konfliktem z Rosją zakreśliła ramy tego pierwszego obywatelskiego zrywu Ukraińców ku samostanowieniu. Trzy lata później, już po opanowaniu sytuacji w Kijowie, podczas dorocznej konferencji bezpieczeństwa w 2007 roku w Monachium prezydent Putin wyraźnie przestrzegł przed planami wchłonięcia Ukrainy przez NATO. W obecności najważniejszych zachodnich polityków i ekspertów wyznaczył w swoim przemówieniu czerwoną, nieprzekraczalną linię na wschód od Polski. Rok później, konflikt w Gruzji potwierdził, że taka linia istnieje, i że jej przekroczenie związane będzie z niebezpieczeństwem.

Podczas wystąpienia na Kremlu, uzasadniającego przyłączenie czy też ponowne włączenie Krymu do Rosji, Władimir Putin dużo mówił o politycznej hipokryzji, łamaniu przyrzeczeń, nierównym traktowaniu, wiarołomstwie Zachodu, który właśnie posunął się o krok za daleko. Wydarzenia w Kijowie ocenił jako zaplanowane z premedytacją „oderwanie Ukrainy” od wpływów Rosji. Ale kto dobrze słuchał Putina, ten zauważył, że nie wspierał się wyłącznie argumentami ekonomicznymi, nie skarżył się na złe traktowanie Rosjan na Krymie, nie eksponował „uzasadnionych” interesów bezpieczeństwa Rosji. Skupiał się na wrażeniach, odkrywał duszę, mówił o uczuciach. A przede wszystkim pokazał głębokie zranienie lekceważeniem Rosji przez Zachód, ujawniające bolesny kompleks rosyjskiej elity politycznej, która w kontaktach ze światem zachodnim czuje się niedowartościowana, odrzucona i pomijana, jakby Rosja w ogóle się nie liczyła. Putin oskarżył Zachód o żądzę władzy, siły i ekspansji, o oszustwo, którego ofiarą pada Rosją, nazwana niedawno przez prezydenta USA Baracka Obamę, jakby w poincie do tego wystąpienia, mocarstwem regionalnym. To niebezpieczna, mało racjonalna Putinowska diagnoza rosyjskiej duszy, która w czarnej rozpaczy zdolna może być do nieobliczalnych posunięć.

 

Czy Zachodowi zabrakło wyobraźni?

W przełomowych latach rozbiórki sowieckiego systemu Zachód, konfrontowany z rosyjską nadwrażliwością, z pewnością popełnił niejeden błąd w traktowaniu Rosji. Ale odczucia, jakie ujawnił prezydent Putin, ani nie tłumaczą, ani tym bardziej nie usprawiedliwiają brutalności jego posunięć wobec Ukrainy. Niezależnie bowiem od tego, jakie były zaniechania Zachodu, w żaden sposób nie były one przyczyną obecnego kryzysu i przypisywanie mu współwiny za zajęcie Krymu jest cynicznym nadużyciem.

Były amerykański ambasador w Niemczech John Kornblum, wspominając lata trudnych negocjacji z rozpadającym się sowieckim imperium, zapewnia, że Zachodowi nie zabrakło wyobraźni. Dostrzegano niebezpieczeństwa płynące z utraty przez Moskwę prestiżu – i zachodni przywódcy czynili wiele, aby ustrojowa przemiana nie była w odczuciu Rosjan historyczną przegraną, wręcz klęską, którą trzeba będzie w przyszłości wyrównać. Ale też nigdy, uzupełnia Kornblum, żaden zachodni przywódca, ani prezydent Clinton, ani kanclerz Kohl, nie obiecywał Moskwie, że Zachód nie będzie wspierać demokratycznych dążeń i że zrezygnuje, jeżeli taka będzie wola odradzających się narodów, z przemieszczania się na Wschód zachodnich instytucji. Oczywiście nie towarzyszyła temu żadna przemyślana strategia, a już na pewno nie w stosunku do Ukrainy.

Jednym z głównych posunięć Zachodu, mających służyć redukcji rosyjskiego poczucia izolacji, było powołanie w 2008 roku Rady NATO-Rosja, organu stałych konsultacji. Rada miała być łącznikiem z Kremlem, wykluczającym ponowne popadnięcie w zimnowojenną niechęć. Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że nie spełniła swojego zadania. Obie strony nie bardzo wiedziały, co mają konsultować i jaki cel osiągnąć. Bardzo szybko też okazało się, że Dimitri Rogozin, przedstawiciel Rosji w Radzie, traktuje wspólny stół w Brukseli jako miejsce do prezentacji wielkomocarstwowych ambicji, w dodatku w mało uprzejmej manierze. Akceptacji wzajemnych odmienności mało to służyło. Już wcześniej, podczas negocjacji w sprawie członkostwa Polski w Unii Europejskiej, Rogozin w imieniu Moskwy rzucał przeciw temu wszelkie możliwe kłody. Popisywał się wyjątkowo ekstrawaganckimi ofertami w sprawie Regionu Kalinigradzkiego, tej swoistej rosyjskiej enklawy w obszarze Unii, które groziły powstrzymaniem rozszerzenia Unii. Były komisarz Günter Verheugen wspomina go jako wielkoruskiego nacjonalistę, odpornego na racjonalne argumenty. Każda rozmowa z nim wymagała wielkiej determinacji i samozaparcia.

Więcej w majowym numerze miesięcznika Odra.

ODRA 5/2014-rozmowa

KOMERCJALIZACJA NAUKI

POWODUJE SPUSTOSZENIA MORALNE

 

Z prof. Łukaszem A. Turskim, fizykiem z Centrum Fizyki Teoretycznej Polskiej Akademii Nauk, przewodniczącym Rady Programowej Centrum Nauki „Kopernik”, rozmawia Magdalena Bajer

 

Mówił pan niedawno w mediach o kryzysie nauki polskiej. Przypomniało mi to tytuł artykułu Macieja Iłowieckiego w „Polityce”, z roku 1980, napisany po posiedzeniu Prezydium PAN, podczas którego ówczesny prezes prof. Janusz Groszkowski w dramatycznym referacie przedstawił uzależnienie nauki od władzy państwowej, zamknięcie na świat i nędzę finansową. Wszystkie to się zasadniczo zmieniło. Na czym polega kryzys obecny?

Tamten kryzys był lokalny, choć występował w krajach bloku sowieckiego. Obecny kryzys obejmuje całą Unię Europejską. Ale ja też sobie przypomniałem coś z minionych czasów, mianowicie marzenie komunistycznych „genseków”, żeby dogonić i przegonić Stany Zjednoczone. Strategia Lizbońska była takim projektem dogonienia Ameryki w rozwoju badań naukowych. Nie powiodło się. Kryzys nauki europejskiej jest, w moim przekonaniu, ewidentny.

– Czy nie jest pochodną kryzysu ekonomicznego, zatem czymś nieuchronnym?

Nie. Jest przede wszystkim pochodną kryzysu ideowego w Unii Europejskiej. Zresztą kryzys ekonomiczny też ma źródła w odwróceniu się czy też zapomnieniu o pewnych podstawowych regułach organizacji życia zbiorowego, które przyniosły sukcesy w przeszłości Europy. Od wartości przestrzeganych w zbiorowym życiu, których nie rozumiem tutaj jako konfesyjne, ale uniwersalne. Podobnie jak Strategia Lizbońska nie przyniósł oczekiwanych rezultatów System Boloński, który miał przebudować szkolnictwo wyższe w Europie. Cokolwiek sądzimy o rozmaitych rankingach światowych, to fakt, że w pierwszej dwudziestce powszechnie uznawanych rankingów są tylko dwie uczelnie europejskie, obie angielskie – Oxford i Cambridge – coś mówi. Pokazuje, że Europa od Stanów Zjednoczonych odstaje o... lata świetlne.

– Czy kryzys się pogłębia?

– Kryzys postępuje, bo Europa ciągle ma tylko te dwa uniwersytety, a na liście przybywa uczelni azjatyckich, w krajach gwałtownie się rozwijających.

A w Polsce?

W badania naukowe i szkolnictwo wyższe wpompowano bardzo dużo, jak na nasze warunki, pieniędzy, głównie unijnych, ale nie przyniosło to istotnego postępu.

Źle je wykorzystaliśmy?

Wykorzystaliśmy je na infrastrukturę. Budowlaną. Uczelnie i niektóre instytuty pobudowały się. Np. mamy teraz w Polsce więcej instytutów nanotechnologii niż we Francji. Te budynki trzeba utrzymywać, co jest kosztowne, ale przede wszystkim trzeba w nich prowadzić – i to na odpowiednim poziomie – badania, a to się nie dzieje.

Dlaczego?

– Bo to też dużo kosztuje i wymaga lat przygotowań. Próba wprowadzenia takiego systemu finansowania, który zapewniłby szybkie uzyskiwanie wyników naukowych, doprowadziła do znacznego ograniczenia autonomii uczelni. Nie oskarżam o to nikogo, efekt był niezamierzony.

Jak to się stało?

– Jeżeli pieniądze na badania naukowe w uczelniach mają pochodzić wyłącznie z krótkoterminowych grantów, a takie było założenie, to ludzie tracą niezależność. Wiedzą, że po trzech latach trzeba będzie się rozglądać za nowym grantem, więc lepiej się niczym nikomu nie narazić. Drugim czynnikiem, który na to wpłynął, było – szlachetne w intencji – zapewnienie wsparcia finansowego na badania bardzo młodym ludziom, tuż po studiach, ale znowu z krótkoterminowych grantów. Te pieniądze się kończą i ludzie, którzy wzięli kredyty mieszkaniowe, założyli rodziny, kupili jakąś aparaturę itp., zostają z marnymi perspektywami, bo nie ma nowych posad w uczelniach czy instytutach, a oni już wyrośli z wieku „łatwych” grantów.

To konformizuje.

Oczywiście. Autonomia uczelni jest potrzebna po to, żeby naukowcy mogli być niekonformistyczni. Dzisiaj grupa takich ludzi jest niewielka i są to na ogół osoby starsze, które mają dorobek, niekwestionowaną pozycję, albo młodsze, zajmujące się badaniami niewymagającymi zbyt dużych pieniędzy.


Więcej w majowym numerze miesięcnika Odra.

Odra 4/2014 - Mirosław Spychalski

Mirosław Spychalski

 

NA STRAŻY AWANGARDY

Wesołe i ponure wypisy z historii undergroundu

 

Dwie opasłe teczki. Ponad czterysta stron dokumentów. Potajemnie robione fotografie. Raporty z podsłuchów i obserwacji. Opinie grafologów, konsultantów i analityków. Kilkudziesięciu zaangażowanych funkcjonariuszy z Katowic, Krakowa, Bydgoszczy, Kłodzka, Wrocławia. Precyzyjna analiza charakterów obserwowanych wraz z listą osób, z którymi się kontaktują. Kopie prywatnych listów z załączoną do nich analizą treści. Z upływem czasu w materiałach coraz częściej pojawia się, groźnie brzmiące w PRL, określenie „nielegalny związek”. Funkcjonariusze bez specjalnego wysiłku potrafią uzasadnić, że to poważne określenie jest jak najbardziej na miejscu.


Z początku poruszają się po omacku. Standardowe policyjne metody nie zawsze się sprawdzają. Materia jest niezwykle trudna. Sprawy nie ułatwia fakt, że narracje stosowane przez obserwowanych są nie dość, że wydumane lingwistycznie, to jeszcze chaotyczne. Do tego stopnia, że trudno rozszyfrować nie tylko zamiary, ale nawet intencje. Miejscami przypomina to magiczny szyfr. Aby to wszystko ogarnąć, niezbędne są szczegółowe analizy specjalistów, a nawet wizyty w bibliotece. W końcu po kilku miesiącach intensywnej pracy udaje się funkcjonariuszom, nie bez trudności, opisać oraz skutecznie zneutralizować niebezpieczeństwo. Świat polskiej sztuki, a nawet całej socjalistycznej kultury mógł ostatecznie odetchnąć z ulgą. Zagrożenie minęło.

 

Obiekt „Jowisz” i jego kontakty

Katowice 4.XI.1975

Do Naczelnika Wydziału B

KW MO w Katowicach

tajne

Wydział III KW MO w Katowicach zwraca się o wzięcie pod obserwację Waniek Henryk, w dniach od 5XI-20XI 1975. W godzinach od 6.00-20.00. Podejrzanego o udział w nielegalnym związku.

Krótka charakterystyka figuranta: jednostka bardzo inteligentna o wysokiej kulturze osobistej, bez nałogów, zamieszkuje samotnie, może przebywać w środowiskach twórczych.

Wydział B niezwłocznie przystąpił do działania. Jak się szybko okazało, „figurant” Waniek, na potrzeby śledzących go tajniaków występujący pod pseudonimem „Jowisz”, wiódł życie spokojne i poukładane. Nie zrywał się jednak o szóstej. Jak donosił raport z obserwacji, figurant z reguły w bramie domu pojawiał się dopiero po godzinie dziewiątej., kiedy to

z psem rasy terier na smyczy udawał się do kiosku po gazetę. Tam zakupił gazetę. Potem udał się do stoiska Warzywa owoce, usytuowanego obok kiosku. W stoisku tym nie zauważono co obiekt zakupił, następnie odszedł, kierując się w stronę domu. Na wysokości budynku nr 40 przy ul. Paderewskiego spotkał się z mężczyzną, któremu nadano pseudonim „Wąsacz” i razem po przywitaniu się prowadzili rozmowę. O 9.47 „Wąsacz” pożegnał się z „Jowiszem” i wzięto go pod dalszą obserwację. Natomiast „Jowisz” udał się do miejsca zamieszkania.

Część stróżów porządku i bezpieczeństwa podążyła za „Wąsaczem”, reszta czekała pod domem „Jowisza”. Przyszło im czekać w ten listopadowy dzień aż do 12. Wreszcie w bramie pojawił się „Jowisz”, niosąc na ramieniu worek turystyczny i blok formatu A4 owinięty w biały papier, i ruszył w kierunku miasta. Obstawa nie odstępowała go na krok. Tego dnia „Jowiszowi” chorobą obserwacji udało się jeszcze „zarazić” dwie osoby. Mężczyznę (nadano mu pseudonim „Andrzej”), z którym udał się do kawiarni „Europa”, gdzie do nich podeszła kelnerka, u której zamówili dwie kawy ze śmietaną. W czasie picia kawy prowadzili spokojną rozmowę, paląc papierosy. Po spotkaniu „Jowisz” wrócił do domu. Nie na długo jednak.

Po 3 minutach wyszedł z psem na przechadzkę w towarzystwie mężczyzny, któremu nadano pseudonim „Profesor”. Przed klatką „Profesor” wyjął kartkę formatu A4, którą podał „Jowiszowi”. Chodząc razem wokół osiedla przez 10 minut, co parę kroków zatrzymywali się. „Jowisz” czytał kartkę, rękami gestykulując do „Profesora”. Razem wsiedli do windy i pojechali na górne piętra. Po 10 min. „Profesor” wyszedł z klatki, niosąc w ręku czarną teczkę, wypchaną, zamkniętą na żółty zamek pośrodku. (Wzięto go pod obserwację0.

I tak przez dwa tygodnie, dzień w dzień. Obserwacją objęto także wszystkich, którzy w tych dniach mieli nieszczęście spotkać „Jowisza”. Dość szybko ustalono, że „Andrzej” to Stanisław Piskor – „historyk sztuki, poeta i dziennikarz”, „Profesor” to Marek Zacharyasz – pracownik Biblioteki Śląskiej w Katowicach, a „Wąsacz” to nie kto inny, jak znany malarz, Jerzy Duda-Gracz.

Jednak to nie oni stanowili trzon nielegalnego związku o nazwie AMA, założonego między innymi przez „Jowisza”, czyli Henryka Wańka, malarza i pisarza, który postawił w stan gotowości śląską Służbę Bezpieczeństwa.

Na trop nielegalnej organizacji AMA bezpieka wpadła dość szybko, zaraz po jej powstaniu w roku 1975. Nic w tym dziwnego, gdyż Henryk Waniek dla katowickiej SB był osobnikiem podejrzanym już od roku 1969 i od tego czasu został poddany regularnej obserwacji. Wówczas to założono Kwestionariusz Ewidencyjny „Plastyk”, którego był głównym „figurantem”, czyli po prostu założono mu teczkę.

 

SB trafia na trop

Zaczęło się w roku 1969 od rutynowego przeglądu korespondencji ze skrytki pocztowej założonej na fałszywe nazwisko H. Marek.

Z uzyskanych dokumentów „W” wynika, że autorem wysyłanych, jak i otrzymywanych na skrzynkę nr 1039 przesyłek listowych jest Waniek Henryk zam. […]. Aktualnie jest on studentem VI roku Oddziału Grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach[1].

Treść listów Wańka-„Marka” postawiła funkcjonariuszy SB w stan gotowości:

Z treści tych dokumentów wynika, iż jest on młodym przedstawicielem katowickiego świata twórczego […]. W swych rozważaniach korespondencyjnych prowadzonych na tematy związane ze sztuką malarstwa Waniek daje się również poznać jako zdecydowany przeciwnik ustroju socjalistycznego i stosunków panujących w naszym kraju.

Ustalono oczywiście także adresatów „wrogich” przesyłek oraz postanowiono czegoś więcej się o nich dowiedzieć. I tak dowiedziano się na przykład, że zamieszkały w Sanoku osobnik Zdzisław Beksiński:

Komenda Powiatowa Milicji Obywatelskiej, Sanok 13 XII 1969. Tajne.

W odpowiedzi na Wasze zapytanie powiadamiamy […]. Pod wskazanym adresem mieszka ob. Beksiński Zdzisław, o którym niżej informujemy: wymieniony zawodowo nie pracuje. Prywatnie zajmuje się kolekcjonowaniem obrazów i różnych rysunków, jak również sam ich wykonuje[2].

W życiu społecznym i politycznym udziału nie bierze. Posiadane przez nas informacje wskazują, że wymieniony utrzymywał kontakty listowne z różnymi osobami zamieszkałymi na terenie kraju, lecz ich treść była chaotyczna i trudna do określenia ich celu. Wymieniony jest człowiekiem w sobie zamkniętym i zamyślonym. Z jego zachowania się oraz treści pisanych przez niego listów można wywnioskować, że zdradza on odchylenia od normy psychicznej.

Katowicka SB niebawem dowiedziała się, że tenże dziwny Beksiński wystawiał swoje obrazy w Katowicach. Temu wydarzeniu poświęcono także sporo uwagi. Jednym z podstawowych pytań, jakie zadawali sobie oraz kierownikowi Klubu Związków i Stowarzyszeń Twórczych funkcjonariusze, było: „dlaczego Beksiński, który zamieszkuje w Sanoku, miał wystawę w Katowicach?”

Dzięki raportowi tajnego współpracownika „Nikifor” funkcjonariusze chyba się uspokoili, gdyż obrazy nie zawierały akcentów politycznych: Rysunki Beksińskiego w większości miały charakter pornograficzny i w związku z tym ingerowała cenzura, która poleciła usunąć kilka prac[3].

Bardziej niepokojące wieści do Katowic dotarły z Bydgoszczy, gdzie zamieszkiwał inny korespondent Wańka, niejaki Anastazy Wiśniewski, który – jak informowali funkcjonariusze z Kujaw – reprezentuje typ malarza skandalisty. Przejawia skłonności do inicjowania różnych nieodpowiedzialnych zamysłów, czego wyrazem było powołanie na naszym terenie tzw. Galerii «Nie» i «Tak», co jest wyrazem tendencji negowania Związku Polskich Artystów Plastyków i uznającej, że prawdziwą sztukę można oglądać tylko w nieoficjalnych galeriach. Tendencja ta ma być wyrazem niezależności a sprowadza się w efekcie do opozycji wobec polityki państwa w sprawach sztuki.

Podobne skłonności według raportów wykazywali pozostali korespondenci Wańka, a jeden z nich, także malarz – Andrzej Urbanowicz z Katowic – organizował w swojej pracowni nie tylko nielegalne spotkania, ale nawet seanse okultystyczne.

Sprawa wyglądała naprawdę niepokojąco, w związku z tym postanowiono nie ograniczać się tylko do kontroli korespondencji, ale użyć dodatkowych środków do rozpoznania niebezpieczeństwa. Założono więc podsłuch telefoniczny. We wniosku podpisanym przez Naczelnika Wydziału III – płk. Henryka Sikorę, dokładnie określono potrzeby: interesują nas rozmowy o charakterze politycznym, utrzymywane kontakty oraz ich charakter a także inne sprawy, które by charakteryzowały bądź obciążały wymienionego.

Postanowiono także zebrać opinie o „figurancie” poprzez posiadane źródła informacji na uczelni. W tym celu przeprowadzono m.in. rozmowy z kontaktem poufnym docentem „P” oraz tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Wiktor”. Rozmowy miały na celu określenie faktycznych uzdolnień Wańka w zakresie grafiki, jego zaangażowanie w życie studenckie oraz pomóc w ujawnieniu jego bliższych kontaktów na uczelni. Postanowiono pozyskać źródło (bądź źródła) informacji także wśród studentów VI roku grafiki.

Wydział grafiki katowickiej ASP, która była wówczas filią Akademii Krakowskiej, mimo że wykładali na nim ci sami, co w Krakowie profesorowie, od uczelni macierzystej różnił się znacznie. Było to na tle innych uczelni plastycznych miejsce specyficzne. Henryk Waniek : – Co prawda, kiedy ja tam studiowałem, już ten wydział nie nosił takiej zobowiązującej nazwy, jaką miał wcześniej, mianowicie: Wydział Grafiki Propagandowej. Ale de facto pozostawał nim nadal, ponieważ właściwie specjalnością tej uczelni było wychowywanie fachowców na usługi propagandowo-polityczno-utylitarne. Nawet przed dyplomem już się zarabiało na różnych takich mniej lub bardziej politycznych rzeczach. A więc jakieś plakaty polityczne, wystawy polityczne, jakieś takie dekoracje z okazji wówczas czczonych świąt. Czyli, krótko mówiąc – syf.

Uzyskanie dokładnych informacji o „figurancie” w takim miejscu nie nastręczało więc funkcjonariuszom specjalnych trudności. To jednak nie było wystarczające. Postanowiono także:

Zebrać bliższe dane o Urbanowiczu Andrzeju, który jest młodym przedstawicielem środowiska plastyków na terenie Katowic a przy tym wysoce cenionym i pozostaje w ścisłym kontakcie z figurantem sprawy. Zmierzać się tu będzie do dokładnego jego opracowania a następnie pozyskania w charakterze kontaktu poufnego lub tajnego współpracownika[4].

Ten plan się nie powiódł. Po analizie osobowości Urbanowicza okazało się, że nie jest on dobrym materiałem na współpracownika policji politycznej, a wręcz przeciwnie – jego również objęto regularną obserwacją.

Obserwowani Waniek i Urbanowicz nadal żyli swoim życiem, niespecjalnie świadomi, jak ścisłej podlegają kontroli.

Nie miałem zielonego pojęcia, że aż tak intensywnie się mną zajmują. Nie widziałem zresztą powodu. Oczywiście jak każdy obywatel PRL wiedziałem, że gdzieś tam istnieje groźna bezpieka. Ale była ona dla mnie jakimś abstraktem. Dopiero z czasem ten abstrakt nabrał bardziej realnych kształtów – wspomina Henryk Waniek.

 

Byle jaka przestrzeń kulturowa

Waniek i inni wspominają okres początku lat siedemdziesiątych jako czas liberalizacji i odkryć duchowych, intensywnej wymiany myśli. Jako czas, kiedy szary Górny Śląsk, o kulturze bardziej niż gdzie indziej zdominowanej przez propagandę, rozbłysnął barwami. Obok kultury oficjalnej istniała druga, rozwijająca się żywiołowo. Jak wspomina Henryk Waniek, fakt mieszkania w Katowicach początkowo go przerażał, bo miasto jawiło się jako kulturowa pustynia. Potem zaś życie i tworzenie w nim uznał za błogosławieństwo. Jest dramatem, ale i skarbem urodzić się w byle jakiej przestrzeni kulturowej – powtarzał w eseju Przeciw ubezwłasnowolnieniu. Oneiron za Cioranem[5]. W miarę dojrzewania zaczął w tym mieście dostrzegać rzeczy inspirujące. Ważne dla niego było spotkanie na początku lat sześćdziesiątych malarzy kontestatorów z grupy St-53 („St” mogło zarazem oznaczać Stalinogród, czyli ówczesną nazwę Katowic, jak również odwołanie do nazwiska Strzemińskiego), którzy jeszcze w okresie stalinizmu mieli odwagę tworzyć na przekór obowiązującemu socrealizmowi, a co więcej – za swojego mistrza uznać wyklętego w tamtych czasach ucznia Malewicza, Władysława Strzemińskiego, wielkiej postaci polskiej międzywojennej awangardy. Strzemiński zaraz po wojnie tworzył w Łodzi szkołę plastyczną. Wraz z nastaniem socrealizmu został pozbawiony pracy. Zmarł z głodu w roku 1952.

Z grupą St- 53 związana była ówczesna żona Urbanowicza, malarka Urszula Broll, ale też artyści reprezentujący różne dyscypliny, m.in. student Strzemińskiego, reżyser teatralny Konrad Swinarski. To właśnie za jego sprawą w głębokim stalinizmie młodzi studenci katowickiej ASP poznali dzieła Strzemińskiego i jego Teorię widzenia. Jednakże, co było dla Wańka ważne, ich prace nie były niewolniczo podporządkowane teoriom patrona. Mówili własnym głosem.

Waniek opisuje Katowice lat sześćdziesiątych jako miasto co najmniej kilku kultur – oficjalnej, plebejskiej, a także tej „pokątnej” – prywatnych pokazów filmów, wystaw, dyskusji. Istotnym miejscem dla tej undergroundowej kultury było mieszkanie Urbanowicza i Broll. Andrzej Urbanowicz, Urszula Broll, zafascynowany okultyzmem student filmówki Antek Halor i Zygmunt Stuchlik, taki samorodny właściwie malarz, również Ślązak, i ja zorganizowaliśmy się w taki zespół, który nie był grupą artystyczną w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale był rezultatem takiego szukania alternatywy wobec tej zagłaskiwanej na śmierć przez Partię i jej fundusze takiej nędzy duchowej, kulturalnej i artystycznej właściwej dla Górnego Śląska tamtego czasu. To była taka nasza, po prostu, próba skonstruowania sobie azylu.

Ten zespół przeszedł do historii jako Oneiron. Z czasem ich działalność stała się legendą dla młodych zbuntowanych.

To nie był bunt o charakterze politycznym, to było otwieranie sobie świadomości. Przezwyciężanie martwoty intelektualnej kultury oficjalnej. Bardziej traktowaliśmy to jako uzupełnienie czy alternatywę dla tamtej. Odkrywanie rzeczy oficjalnie niedostępnych. Choćby pism Junga. Ciekawiło nas wiele rzeczy; na przykład okultyzm czy buddyzm. To nie było oficjalne, w tym sensie, że nie braliśmy na to dotacji i odbywało się bez opieki „instytucjonalnej”. Tym niemniej nie traktowaliśmy tego, jak jakiejś konspiracji – podkreśla Waniek.

Urbanowicz z Wańkiem na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stworzyli nawet – chyba pierwsze polskie – pismo undergroundowe „N.B.P.Ś”, co oznaczało „Nowe Bezpretensjonalne Pismo Święte”. Ukazywało się w dwóch egzemplarzach. Był to zbiór maszynopisów umieszczony w specjalnej teczce, który krążył po Polsce. Jak wspominał Urbanowicz: Być może była w tym kpina z testamentów, ale też świadomość tego, że pismo dotyczy rzeczy ważnych, mistycznych, magicznych, religijnych, słowem – świętych. Mieliśmy – być może żywimy je nadal – przekonanie o świętości życia[6].

Pismo miało szesnaście dwuegzemplarzowych edycji. Publikacje były nieregularne. Ukazywało się w latach 1967-1971. Teksty były różnej długości, od jedno do kilkunastostronicowych.

Każdy tekst – opisuje Urbanowicz – był osobno sczepiany lub zlepiany, zatem poszczególne artykuły były luzem. Były one składane na pół. I gdy po złożeniu kilkunastu okazywało się, że wypełniają one przestrzeń płaskiego pudełka powstałą z wycięcia w środku kartek w albumie Vignoli, numer był gotów. Ta wyglądająca na albumową księga była przesyłana ludziom zaprzyjaźnionym, a ci z kolei wysyłali ją dalej na wskazane przez nas adresy[7].

Zdaniem Urbanowicza „NBPŚ” docierało do ok. 50 osób z całej Polski –  filozofów, poetów, krytyków, malarzy. Czasem wywoływało ostre reakcje. Tak było w przypadku Jacka Woźniakowskiego, który oburzony jakimś obscenicznym tekstem czy wierszem Urbanowicza, zażyczył sobie wykreślenia go z listy adresowej.

Przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to ważny moment w polskiej kulturze. Pojawiły się w niej nurty i idee na swój sposób zrywające z tradycją Października 1956. O ile popaździernikowa kultura skupiała się na wyzwalaniu się z socrealizmu poprzez awangardę, przeszczepiając na polski grunt wszelkie modne na Zachodzie „izmy”, to dziesięć lat później niektórych z młodych artystów zaczęła drażnić jałowość i beztreściowość dzieł awangardowych. Tadeusz Nyczek, wyróżnia dwa nurty powstałe w ramach tego buntu. Jeden z nich to powrót do „realizmu” w sztuce, czyli zajmowania się rzeczywistością w sposób krytyczny. W malarstwie reprezentowała go m.in. powstała w 1966 roku krakowska grupa „Wprost”, w której skład wchodzili: Maciej Bieniasz, Zbylut Grzywacz, Leszek Sobocki, Jacek Waltoś. Marzec 1968 i Grudzień 1970 to były wydarzenia kluczowe dla tego pokolenia artystów. W malarstwie, literaturze, spektaklach teatralnych pojawiły się wyraźne akcenty buntu politycznego. W literaturze reprezentantami tej postawy byli oczywiście poeci Nowej Fali. Przejawem tego buntu był także rozkwit teatrów studenckich. Wtedy właśnie swoją obecność głośnymi politycznymi spektaklami zaznaczyły najważniejsze z nich, jak Teatr 8 Dnia, Teatr Stu i inne. Organem tego ruchu młodej zbuntowanej kultury był krakowski dwutygodnik „Student”. Temu wybuchowi otwartej kontestacji politycznej i rozwojowi młodej sztuki pomogły, paradoksalnie, pogrudniowe zmiany na szczytach władzy i tak zwana „mała odwilż gierkowska” z lat 1971-1973, kiedy to na krótki okres – zaraz po objęciu władzy przez Edwarda Gierka – złagodzono cenzurę.

– Waniek i Urbanowicz reprezentowali „trzecią drogę” – mówi Nyczek. – Abstrakcji i awangardzie, w której wówczas zaczęły dominować konceptualizm oraz działania performatywne, przeciwstawili się na inny sposób niż „Artyści krytyczni”. W ich obrazach oraz podobnych im artystów pojawiały się wizje oniryczne, symbole. Swoje odbicie znalazła w nich także fascynacja filozofią Wschodu i inne ślady ich poszukiwań estetycznych i duchowych. Część z tych dzieł można by nazwać psychodelicznymi.

Jak wspomina Waniek, psychodelia była w pewnym sensie „duchem czasu”, więc także w ich środowisku eksperymentowano z różnego rodzaju „pobudzaczami wyobraźni” – haszyszem, marihuaną czy LSD.

Mimo tych ważnych dla Wańka odkryć duchowych, z punktu widzenia SB w jego życiu nie wydarzyło się nic specjalnie ekscytującego (albo takie dokumenty się nie zachowały) aż do roku 1973, kiedy to przed wystawą – już nie studenta, ale uznanego malarza – Henryka Wańka:

Przedstawiciel Wydziału Kultury Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach – J. Witocki, zakwestionował jeden obraz. Przedstawiał on wyspę bezludną z wizerunkiem trupiej czaszki. Obok tego był namalowany przez autora czerwony sztandar. Obywatel Witocki polecił przemalować ten sztandar na kolor ciemno-niebieski. Przy czym dopiero wówczas ten obraz mógł być umieszczony w galerii klubu[8].

 

Tajny związek o nazwie Fundacja AMA

Światełko alarmowe w głowach „bezpieczniaków” zapaliło się dopiero w roku 1975, ale za to był to donośny alarm, który spowodował niezwykłą mobilizację.

W ramach prowadzonego kwestionariusza ewidencji krypt. „Plastyk” uzyskano dokumenty „W” (przechwycono prywatną korespondencję H. Wańka – M.S.), z których wynika, że H. Waniek wraz z innymi osobami jest założycielem Fundacji AMA (Przeciw Sztuce Nowoczesnej). Program Fundacji ogłoszony w Deklaracji ideowej z dn. 4.VII 1975 zakłada przyznawanie nagród i wyróżnień dla artystów tworzących prawdziwą sztukę, wolną od awangardy i moderny oraz niezależną ideowo. Działalność Fundacji sprowadza się w efekcie do opozycji wobec aktualnie prowadzonej polityki kulturalnej PRL i stanowi zagrożenie w sferze kultury i sztuki[9].

Tadeusz Nyczek zwraca uwagę, że poza sporem o charakterze estetycznym z przedstawicielami awangardy, istotny był jeszcze jeden aspekt sprawy: – Po październiku 1956 komuniści szybko zaakceptowali awangardę. Jeżeli chodzi o treść, a w zasadzie jej brak, taka sztuka z punktu widzenia systemu była jak najbardziej bezpieczna. Ponadto była doskonałym towarem eksportowym. Tym na Zachodzie pokazywano, że PRL jest krajem nowoczesnym i kulturowo otwartym. Własnym obywatelom zaś, że ich kraj nie jest tak kulturowo zacofany, jak inne w bloku.

Jak wspominają i Nyczek, i Waniek, to właśnie artyści awangardowi cieszyli się wówczas największym poparciem władz. To oni głównie otrzymywali stypendia, wystawiali w najlepszych galeriach i nimi chwalono się na Zachodzie. Problem pojawiał się wtedy, gdy artysta w dziele zaczynał się odnosić do rzeczywistości. Wtedy wpadał w kłopoty.

Dobrym przykładem polityki kulturalnej władz z tamtego okresu są losy dwóch teatrów. Eksportowego, eksperymentalnego, ale „poprawnego politycznie” Ośrodka Grotowskiego oraz objętego milicyjnymi szykanami, zbuntowanego politycznie Teatru Ósmego Dnia. Jak zauważa Tadeusz Nyczek – znakomita większość czołowych „artystów awangardowych” zapisała się do partii. W zamian za to partia pomagała im w karierze.

– Powołanie Fundacji to był efekt wielu rozmów, ludzi, którzy myślą podobnie o sztuce – wspomina Henryk Waniek. – Nie przypominam sobie jakiegoś spotkania założycielskiego.

Spotkania odbywały się najczęściej w pracowni Henryka Ziembickiego (zdaniem SB pomysłodawcy przedsięwzięcia) w Krakowie lub mieszkaniu Henryka Wańka w Katowicach. Podczas tych spotkań wykuwał się ostateczny kształt deklaracji ideowej. Celem jej autorów było uświadamianie społeczeństwu, że wiele kierunków w sztuce niesłusznie zostało uznane za wartościowe.

– W sztuce awangardowej zaczęły się wtedy pojawiać zjawiska, w których łatwo się było przebić hochsztaplerom w rodzaju konceptualizmu czy różnego rodzaju „działań” w galeriach, w których warsztat artysty nie miał już żadnego znaczenia. Dominował zaś bełkot – mówi Henryk Waniek.

Jak pisali w deklaracji: to spowodowało rozpanoszenie się nihilistycznej nowoczesności, co doprowadziło do wyścigu na nowinki importowane z Zachodu. Podobnie jak na Zachodzie, również w Polsce nastąpił zalew awangardowej szmiry. Wszystko to, występujące pod sztandarami pozornego postępu i rzekomej nowoczesności  oznaczało w istocie cofnięcie się – w ogromnej mierze – do granic prymitywizmu, do unicestwienia wartości estetycznych, poznawczych i duchowych, do giełdowej mistyfikacji. W konsekwencji wszystko to zmierzało do totalnego zakwestionowania i zburzenia tradycji kultury. Spowodowało też zniechęcenie odbiorców do malarstwa i niechęć do sztuki. Autorzy deklaracji nie powoływali nowego kierunku w malarstwie, odwoływali się po prostu do podstawowych wartości w kulturze.

W jaki sposób ten przekaz i idee twórców AMY odbierało SB? Jak wynika z analizy Deklaracji ideowej Fundacji AMA, dokonanej przez tajnego współpracownika SB „Marka” – rodzaj donosów wskazuje, że także artysty – autorzy odwołują się do tradycji historycznej i chcą zdecydowanie do niej wrócić. Generalnie chodzi o to, aby malowane przez autorów dzieła były jednoznacznie zrozumiałe dla odbiorcy. Dokument był – zdaniem TW – skierowany przeciwko ówczesnej awangardzie, wywodzącej się głównie ze środowiska związanego z warszawską Galerią Foksal, wokół której skupiło się kilka wpływowych „autorytetów”, intensywnie promujących dzieła awangardystów. Co spowodowało, że ten nurt w sztuce stawał się dominujący. Ciekawe, że podobnie jak twórcy Fundacji, również TW „Marek” uważał dzieła awangardystów najczęściej za pozbawione wartości. Podobnie jak autorzy deklaracji, uważał, że dzieła awangardowe zbyt często cechuje warsztatowe pójście na łatwiznę i trudno odróżnić artystę od hochsztaplera.

Zagrożenie ze strony Fundacji AMA zdaniem śląskich „bezpieczniaków” było poważne. Do tego stopnia, że uznali ją za polityczny „tajny związek”. Postanowiono zawiadomić o tym niebezpieczeństwie nawet kierownictwo MSW w Warszawie. Ich intuicję potwierdził towarzysz Komarowski, zastępca naczelnika Wydziału IV Departamentu III MSW.

 

Ustalono z Tow. Komarowskim, że w takiej sytuacji operacyjnej należy przekwalifikować dotychczasowy kwestionariusz ewidencyjny „Plastyk” w sprawę operacyjnego rozpracowania[10].

Późniejsze materiały swoją dramaturgią przypominają niemal film szpiegowski. Jest tu wszystko: inwigilacja i podsłuchy telefonów, gry operacyjne, kontrola korespondencji, naciski na urzędników, przymuszanie do współpracy.

– W 1974 roku dostałem mieszkanie i, co ciekawe, dość szybko zainstalowano mi w nim telefon. Bez żadnej łapówki. Nawet się zdziwiłem, bo w PRL na przyznanie telefonu czekało się latami. Teraz już wiadomo, co było powodem tego cudu – wspomina Waniek.

Funkcjonariusze starali się nie ujawniać swojej obecności. Raz nawet ekipa obserwująca malarza poważnie się zaniepokoiła, dostrzegając, że obserwowany wsiada do autobusu i nerwowo ogląda się za siebie. Sieć zarzucana na osoby związane z fundacją AMA miała być niewidoczna. Chociaż – jak to w Polsce – co jakiś czas funkcjonariusze ocierali się o dekonspirację.

– Pamiętam, jak kiedyś spotkałem administratora swojego bloku – przypomina sobie Waniek – I on powiedział mi, że na całą noc zainstalowali się w jego kanciapie ubecy, którzy kogoś obserwowali. Ubecy zostawili po sobie straszny bajzel. Jakieś puste butelki po wódce, puszki po konserwach. Zdaje się, że chłopcy w pracy trochę imprezowali. No i kiedy go spotkałem, on właśnie sprzątał. Obaj zastanawialiśmy się, kogo mogą mieć na oku. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, że obserwowali moje mieszkanie.

Dość szybko ustalono, co nie było trudne, bo przechwycono korespondencję, że w nielegalny związek zaangażowani są: Henryk Ziembicki – artysta-malarz z Krakowa, Maria Dzierżyńska – historyk sztuki, pracownica BWA z Kłodzka, Bogdan Kraśniewski – artysta-malarz z Torunia, Ryszard Skrodzki – krytyk sztuki z Warszawy, członek redakcji „Współczesności”, a także – bardzo podejrzani, którzy już w „macierzystych” jednostkach SB dorobili się swoich, całkiem opasłych akt – krytyk Tadeusz Nyczek z Krakowa i poeta Ryszard Krynicki z Poznania. Ten ostatni miał na koncie nawet wyrok 8 miesięcy w zawieszeniu na 2 lata, za próbę przemytu LSD z Polski za granicę.

– Sprawa ma proste wyjaśnienie – mówi Tadeusz Nyczek – On to LSD skądś przywiózł albo ktoś mu to dał. Pamiętam, że nosił je w takiej skórzanej saszetce zawieszonej na szyi. Nosił te tabletki, aż w końcu o nich zapomniał. A że wyglądał jak hipis, to celnicy zwrócili na nie większą uwagę.

 

Nadziemie i podziemie

Fundacja AMA postawiła sobie za cel promować tych, którzy na przekór awangardzie „pobudzanej” modą i pieniędzmi władz starali się iść własną drogą. Powołanie Fundacji było działaniem zupełnie bezinteresownym. Fundatorzy sami składali się na jej budżet. Planowano wchodzić w polemiki prasowe z „awangardzikami” – jak ich określał w przechwyconym przez SB liście Waniek. Polemiki miały być jego zdaniem nie tylko „konstruktywne”, ale także „inwektywne”. Postanowiono także wręczać nagrody Fundacji. Wyróżniać miano artystów, którzy „nie poddają się łatwiźnie sztuki nowoczesnego pacykarstwa”. Nagroda wynosiła 2000 zł.

Pierwszym laureatem został Adam Hoffman, malarz, grafik i rysownik. Laureat odmówił przyjęcia pieniędzy gdyż – jak powiedział – ma ich więcej niż fundatorzy, a ważny dla niego jest sam fakt uznania. Wyróżniono, pośmiertnie, gdańskiego malarza i grafika Zbigniewa Ralickiego „za twórczość i postawę wobec zasadniczych problemów sztuki”, Jacka Woźniakowskiego za jego działalność krytyczną i książkę Góry niewzruszone na temat malarstwa oraz poetę Jerzego Ficowskiego za promowanie spuścizny Brunona Schulza.

Zestaw laureatów tylko utwierdził SB w przekonaniu, że fundacja „pod płaszczykiem sztuki uprawia działalność wrogą socjalistycznej kulturze”, gdyż

Adam Hoffman od ponad 20 lat jest wykładowcą na ASP w Krakowie, rysownik, wychowawca wielu pokoleń plastyków. Na uczelni znany jest z tego, że usilnie gloryfikuje kraje kapitalistyczne i tzw. „Zachód”. Istnieje opinia, że jego postawa m.in. miała wpływ na to, że w ciągu ostatnich 10 lat 30 absolwentów ASP pozostało za granicą.

Pozostali laureaci też „mieli sporo na sumieniu”. Jacek Woźniakowski to szwagier „pracownika paryskiej Kultury” Józefa Czapskiego, były pracownik katolickiego pisma „Znak” oraz pełnomocnik „znajdującej się w Szwajcarii” Fundacji im. Kościelskich, mający wpływ na to, komu przyznaje ona swoje nagrody literackie: Ostatnio nagrody te otrzymali Julian Kornhauser i Adam Zagajewski z Krakowa, którzy zaliczają się do kontrowersyjnych i opozycyjnych pisarzy.

Nie mniej podejrzaną postacią był też kolejny wyróżniony poeta, Jerzy Ficowski, literat znany z antysocjalistycznych poglądów. Ostatni z laureatów, nieżyjący już wtedy malarz, Zbigniew Ralicki, swojej „laurki” w aktach SB się nie doczekał, gdyż był „on im nieznany”.

Co ciekawe, w okresie wzmożonej infiltracji osób działających w ramach fundacji Ryszard Skrodzki opublikował o niej i jej celach artykuł w warszawskim tygodniku „Literatura”, a jej deklaracja ideowa ukazała się, również jak najbardziej legalnie, w dwutygodniku „Student”. O jej publikacji zdecydował Tadeusz Nyczek, wówczas szef działu kulturalnego tego pisma.

– Cenzor nawet nie mrugnął okiem. Tekst przeszedł bez problemu – wspomina Nyczek – Teraz trudno rozsądzić, czy to z powodu ostrości innych tekstów przeszedł niezauważony, bo to był przecież tekst niewinny, czy po prostu do cenzury krakowskiej nie dotarła informacja, że Fundacja AMA to coś trefnego.

Fakt oficjalnej publikacji Deklaracji w śląskiej bezpiece wywołał wściekłość.

 

Katowice 5.1.1976

Tajne

Notatka służbowa

W piśmie „Student” nr. 26 (26.12 – 7.1.1976) wychodzącym w Krakowie ukazała się Deklaracja Ideowa Fundacji AMA (Przeciw Sztuce Nowoczesnej), która nakreśla zarys programu jaki ustalili członkowie Fundacji w ich walce ze sztuką nowoczesną […]. Pod umieszczoną deklaracją widnieją następujące nazwiska: Dzierżyńska Maria, Kołpanowicz Andrzej, Kremer Marta, Krynicki Ryszard, Nyczek Tadeusz, Waniek Henryk, Ziembicki-Fantazos Henryk. Wszyscy oni poza Kremer Martą przechodzą w materiałach prowadzonej przez nas sprawy. W związku z tym, że Deklaracja Ideowa Fundacji ukazała się oficjalnie w piśmie „Student” zachodzi pytanie czy zamieszczono ją w sposób legalny i czy Fundacja się zalegalizowała w poprzez rejestrację w odpowiednim Wydziale Spraw Wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego.

W Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach poinformowano funkcjonariuszy, że w rejestrze nie występuje nic pod taką nazwą, a po przeczytaniu treści deklaracji ideowej zastępca Dyrektora Wydziału mgr Kozłowski zwrócił uwagę na akcenty polityczne w deklaracji i wyraził zdziwienie, że ukazała się ona oficjalnie. W krakowskiej cenzurze powiedziano zaś funkcjonariuszom, że tekst do druku zaakceptował jej szef wraz ze swoim zastępcą, gdyż nie dopatrzono się tam treści dwuznacznych czy wrogich sformułowań. Ponadto Urząd Kontroli nie miał rozeznania w intencjach autorów deklaracji i nie orientował się, jaki konkretny cel mają jej twórcy z powodu dość «mglistych» sformułowań. Oczywiście przestraszeni cenzorzy gorąco zapewniali funkcjonariuszy, że gdyby tylko wiedzieli, z jak poważną sprawą mają do czynienia, nie dopuściliby do tej publikacji.

 

Koniec zabawy

Katowice, 26.1.1976

Tajne. Notatka służbowa.

Z uzyskanego dokumentu W (przechwycony list – M.S.) nadanego w Krakowie przez Tadeusza Nyczka wynika, że kolejne spotkanie członków Fundacji AMA ma się odbyć 1 lutego b.r. w mieszkaniu Nyczka w Krakowie. Z tego samego dokumentu wynika, że członkowie Fundacji mają zamiar urządzić w krakowskiej „Desie” wystawę laureata nagrody Fundacji Z. Ralickiego. Istnieje obawa, że wystawę tą członkowie AMA chcą potraktować jako propagandę swej działalności. W urządzeniu wystawy ma im pomóc kierowniczka „Desy”, która jest znajomą Tadeusza Nyczka. Ponadto nadawca zawiadamia, że Fundacja otrzymała już pierwszą oficjalną propozycję oficjalnego spotkania w Warszawie.

Tego już było za wiele. Katowicka SB natychmiast zawiadomiła krakowską w celu operacyjnego zabezpieczenia spotkania oraz niedopuszczenia w miarę możliwości do urządzenia wystawy.

Oczywiście spotkanie zabezpieczono, a wystawa się nie odbyła. Katowicka SB wobec rosnącej popularności Fundacji postanowiła w lutym 1976 roku ostatecznie ją zlikwidować, mimo że, jak piszą funkcjonariusze w analizie zebranych materiałów z dnia 12.2.1976:

Zdaniem niektórych malarzy – spoza grupy AMA [w tym Tajnych Współpracowników o pseudonimach „Okularnik” i „Marek” – M.S.] awangardyści rzeczywiście tworzą dzieła bez znaczenia, które odbiorca oglądając nie wie w zasadzie o co chodzi autorowi. Z materiałów uzyskanych w sprawie wynika, że taki jest rzeczywiście sens działania członków Fundacji, zmierzających do tego aby sztuka stała się zrozumiała dla przeciętnych odbiorców.

Co więcej – jak piszą – w toku prowadzonego postępowania nie stwierdzono, aby Fundacja AMA miała jakiekolwiek podłoże polityczne. Nie stwierdzono także, aby organizatorzy Fundacji byli inspirowani przez wrogie Polsce Ludowej ośrodki dywersji ideologicznej, a założyciele Fundacji reprezentują tylko pewien ruch artystyczny, który jest odbiciem ogólnoświatowej tendencji w sztuce i literaturze określany jako „powrót do realizmu”. Mimo to jednak wysnuwają z tego taki oto wniosek:

W świetle powyższych materiałów należy uznać, że Fundacja AMA stanowi określony ruch artystyczny nie mający podłoża politycznego. Jej działalność jest jednak niepożądana, gdyż podejmując walkę ze sztuką awangardową stwarza zagrożenie w sferze kultury i sztuki, jako, że kierunek awangardowy jest popierany przez oficjalne czynniki kulturalne.

Proces likwidacji zagrożenia dla interesów i czci „prozachodnich, niezależnych, niepokornych, nowoczesnych, opozycyjnych” – jak lubią siebie obecnie nazywać – artystów awangardowych zajął zaledwie kilka dni. Do jednostek w Krakowie i Poznaniu wysłano zawiadomienie, że katowicka SB przystępuje do likwidacji, a Henryka Wańka wezwano na przesłuchanie.

Henryk Waniek stawił się na przesłuchaniu 24 lutego 1976 roku. Rozmowę z nim prowadziło dwóch funkcjonariuszy, kapitan A. Chmielowski i porucznik S. Dobień. Warto zanotować, że od dwóch tygodni przygotowywali plan tej rozmowy, który następnie został zaakceptowany przez ich zwierzchników. Zakładał on m.in. długą rozmowę o działalności Henryka Wańka od roku 1969, a także zawierał kilkadziesiąt pytań na temat fundacji. Opracowano kilka wariantów strategii rozmowy. Jej ostatecznym celem miało być wystraszenie Wańka na tyle skuteczne, by chyłkiem wycofał się z działalności fundacji. Zabawne jest to, że w oficjalnym planie rozmowy nie uwzględniono rzeczywistych „straszaków”, jakich w niej użyto. Jak wspomina Waniek, pytali głównie o fundację: – W tej sprawie nie było nic do ukrycia, więc im opowiedziałem o celach itd., a także to, że nie rejestrowaliśmy jej, bo nie chcieliśmy żadnych instytucjonalnych nacisków. Na to oni, że tak nie można i że to nielegalny związek. Zagrozili, że jeżeli się nie wycofam, to odwieszą Krynickiemu wyrok za to LSD i pójdzie siedzieć. Więc się wycofałem.

To, nie oznaczało wcale, że dali mu spokój. Kiedy wyszedł z komendy, natychmiast objęto go obserwacją i obserwowano przez kolejne lata.

Podobną rozmowę w Krakowie przeprowadzono z Tadeuszem Nyczkiem. Fundacja AMA (Przeciw Sztuce Nowoczesnej) przestała istnieć, legenda „niezależnej i niepokornej, opierającej się komunizmowi polskiej awangardy” ocalała i ma się dobrze do dzisiaj.

Mirosław Spychalski

 

Fragment przygotowywanej książki Wyścig niePokoju – Warszawa – Berlin –Praga. Wesołe i ponure wypisy z historii undergroundu. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

 

Popisy pod zdjęcia:

1-     Akta sprawy AMA (arch IPN)

2-     Wykaz agentów i Kontaktów operacyjnych związanych ze sprawą (arch. IPN)

3-     Wniosek o wszczęcie Sprawy Operacyjnego Rozpracowania AMA (arch IPN)

4-     Meldunek na temat Ryszarda Krynickiego przesłany przez poznańską bezpiekę do Katowic (arch IPN)

5-     Maria Dzierżyńska (arch IPN)

6-     Bogdan Kraśniewski? ale nie jestem pewien

7-     Henryk Waniek

8-     H. Waniek i St. Piskor ( zdjęcie zrobione przez SB)

9-     Jw.

10- Zdjęcie z obserwacji H. Wańka

11- Jw.

12- H. Waniek i J. Duda- Gracz- zdjęcie z obserwacji.

13- Waniek zdjęcie z obserwacji.



[1] IPN Ka 035/1/2, kwestionariusz ewidencyjny „Plastyk”.

[2] Pisownia zgodna z oryginałem.

[3] Kwestionariusz ewidencyjny „Plastyk”

[4] Kwestionariusz Ewidencyjny „Plastyk”.

[5] Henryk Waniek, Przeciw ubezwłasnowolnieniu. Oneiron, [w:] Katowicki underground artystyczny po 1953 roku, red. Janusz Zagrodzki, Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach, Katowice 2004.

[6] Andrzej Urbanowicz, Nowe Bezpretensjonalne Pismo Święte, [w:] tamże, s. 172.

[7] Tamże.

[8] Kwestionariusz Ewidencyjny „Plastyk”, notatka służbowa z dn. 16 października 1973.

[9] Postanowienie o wszczęciu Sprawy Operacyjnego Rozpracowania AMA, IPN Ka 036/1/2.

[10] Sprawa Operacyjnego Rozpracowania AMA . IPN Ka 035/1/2 tom 2

 

Odra 4/2014 - Wasyl Słapczuk

Wasyl Słapczuk – jeden z najbardziej znanych pisarzy ukraińskich średniego pokolenia,  laureat najwyższej ukraińskiej Nagrody Literackiej im. Tarasa Szewczenki (2004), doktor nauk filologicznych.

Uczestnik wojny w Afganistanie.

Opublikowane teksty są fragmentami blogu, rodzajem kroniki będącej zapisem osobistych wzruszeń, obaw, frustracji – emocji towarzyszących od grudnia 2013 wydarzeniom na kijowskim Euromajdanie.

 

 

UKRAINA NA ŚMIERĆ I ŻYCIE

Grudzień 2013

 

04.12.2013

W książce będącej wywiadem Tak mówił… Lem (Так говорив... Лем, Moskwa 2006), opowiadając o latach swojej młodości i okupacji Lwowa (w którym wówczas mieszkał) najpierw przez wojska radzieckie, a później niemieckie, na pytanie: „W co wtedy wierzyliście?” pisarz odpowiedział: „Wierzyliśmy w Polskę. Na tym polegało nasze szaleństwo”.

Na co zdziwiony rozmówca zauważa: „W 1941? Mając takiego wroga przeciw sobie? W to trudno uwierzyć. Chyba że po butelce samogonu”. I wtedy Stanisław Lem powiedział coś takiego: „W lwowskim okresie nie miałem jeszcze pojęcia o Katyniu i losie polskich oficerów. O wielu sprawach nie wiedzieliśmy, dlatego wierzyliśmy w to, w co chcieliśmy”.

My, Ukraińcy, wiemy zbyt mało, żeby nie wierzyć, w co się komu spodoba, nawet w świetlaną przyszłość Ukrainy. Równocześnie mamy aż nadto wiedzy, żeby stracić wiarę we wszystko, zwłaszcza jeśli chodzi o przyszłość naszej Ojczyzny. (…)

Żyjemy w dość dziwnym kraju. Kiedyś dwaj literaci (teraz obaj będący laureatami Nagrody Nobla), Gabriel Garcia Márquez i Mario Vargas Llosa, w rozmowie na temat osobliwości Ameryki Łacińskiej, ironicznie zauważyli, że tylko u nich są możliwe takie fantastyczne (czy anegdotyczne) sytuacje, kiedy rząd, walcząc z epidemią cholery, wydaje dekret, który zabrania jej w trybie administracyjnym. Wydaje mi się, że na Ukrainie trafiają się i bardziej nieprawdopodobne rzeczy. Weźmy nasz aktualny rząd, bardziej przypominający klub spirytystów z Azarowem jako medium na czele, który przywołuje z niebytu duchy sowieckiej przeszłości (…). Jak w czasach radzieckich mówią nam o stałej „poprawie”, zamiast pozwolić doświadczyć tych osiągnięć w codziennym życiu. Ponieważ działania naszych polityków nie są transparentne, nie wiedząc, co odbywa się za politycznymi kulisami, trudno zgłębić logikę przyczyn, które zmuszają do działania nasz rząd. Kto mógł przewidzieć, że nasz obecny prezydent, który babci przez ulicę nie przeprowadzi, uprzednio nie skonsultowawszy tego z Moskwą, obierze kurs na eurointegrację? A przecież wziął. Jednak po dwóch tygodniach gabinet ministrów wstrzymał przygotowania do podpisania umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z UE i wysunął zastrzeżenia. Warto przyjrzeć się temu bliżej. Być może rzeczywistość jest taka: toczy się globalna gra geopolityczna między UE a Rosją. Ukraina w tej grze jest tylko monetą przetargową. Pan Janukowycz najwyraźniej chciał zwiększyć wartość nominalną tej monety. Oczekiwania UE są całkowicie czytelne. Nie dziwi, że u wielu rodzi się pytanie: a co to nam da? Odpowiedź istnieje. Ale problem w tym, że jeśli człowiek zadaje sobie takie pytanie, to nie ma wątpliwości, że odpowiedzi nie zrozumie (…).

Rosja tak bardzo denerwuje się sprawami Ukrainy, że sam doradca rosyjskiego prezydenta Putina, Siergiej Głaziew, krytykuje Partię Regionów, która według jego słów doszła do władzy dzięki zdradzie, przy wsparciu Rosji. Według słów pana Janukowycza trzydzieści procent naszych obrotów handlowych związanych jest z Rosją, z czym nie można się nie liczyć. Towary wyprodukowane na Ukrainie nie są konkurencyjne, jako że żaden z właścicieli zakładów i fabryk nie inwestuje pieniędzy w reorganizację i modernizację produkcji, nie wprowadza nowych technologii, a, przepraszam, tylko wyciska zyski. (…)

Do tego miejsca uczynki i wydarzenia jeszcze miały jakąś, niechby i kontrowersyjną, logikę. Nocne pobicie przez Berkut studentów diametralnie zmienia sytuację. Ten incydent nie pasuje do żadnej logiki i ogólnie przeczy zdrowemu rozsądkowi. Ma sens jedynie w wypadku, kiedy oceniamy go jako akt zastraszania. Oczywiste, że miał być lekcją dla innych. Inni – to my wszyscy. Jednak władza osiągnęła odwrotny skutek. Dość często mam za złe Ukraińcom (nie wyłączając siebie) brak wzajemnego zrozumienia, brak poczucia godności… to wszystko, co dzieli nas jako naród. A teraz chcę powiedzieć, że jestem pełen podziwu i dumy z tych ludzi.

Odnośnie opozycji. Na początku okazała nieporadność i brak organizacji. Zamierzali zgromadzić sto tysięcy, a zgromadzili milion – jak tu się nie pogubić? (…) Szacunek dla trzeźwych głów i mężnych serc. Brak gotowości – to normalny stan naszych polityków. Najgorsze, że stawiają przed sobą i przed ludźmi zadania, których nie sposób realizować w granicach prawa. Dzień dzisiejszy (wtorek 3grudnia 2013) wymownie to zademonstrował. Żeby prowadzić ludzi od jednego obiektu administracji do drugiego, nie są potrzebni przywódcy, wystarczy jedynie Iwan Susanin [postać z XVII wieku, rosyjski bohater narodowy, który zgubił w błotach puszczy oddział wroga, wynajmując się na przewodnikaW.P.]. Tonem, jaki zazwyczaj wzywa się do szturmu, liderzy opozycji apelują do sumienia. Jeżeli utożsamia się władzę z bandą, to czy nie jest naiwnością myśleć, że ta banda rozbiegnie się jak spłoszone z grzędy kury, jedynie pod wpływem haseł „banda precz”. Czy to nie oczywiste, że dobrowolnie nikt władzy nie zamierza oddać? A siłą jej odebrać a priori nikt nie zamierza. Po co stoimy? Jak długo?

Odnośnie rewolucji. Rewolucja – to przejęcie władzy przy użyciu siły. Ale co nam po definicjach i terminach. Nam chodzi o rozwój społeczeństwa, o jego świadomość. Rozwój i doskonalenie może odbywać się na drodze ewolucyjnej. Kiedy ilość przechodzi w jakość długo i wolno. Ale może – jednym skokiem, jednym rozbłyskiem… To sposób rewolucyjny. Problem w tym, że rewolucja już miała miejsce. Odbyła się w głowach ludzi, którzy przyszli na Majdan. Nie tylko zamanifestowali wybór europejski, ale pokazali swoją europejskość, która jest wpisana w ich psychikę, tylko była uśpiona, przygłuszona, przybita. W tym momencie wymierzone za karę kije podziałały jak terapia szokowa i dały odwrotny rezultat. To przecież inni ludzie. Zmienili się. I tym zmienili swój kraj. Jestem przekonany, że zmienią także władzę. Bez względu, czy chodzi o urzędników aparatu władzy, czy o opozycyjnych działaczy, bardzo często nie ma możliwości zorientowania się, gdzie kończą się prywatne kozy czy barany (jak tam było w filmie?), a gdzie zaczyna się państwowa polityka.

Powszechnie znane jest powiedzenie Carla von Clausewitza, że wojna – to jedynie kontynuacja polityki innymi środkami. Bezsprzecznie, i (Euro)majdan też jest kontynuacją polityki innymi metodami. Według mnie, politycy opozycyjni powinni rozwiązać Majdan jeszcze w niedzielę wieczorem. Żeby ludzie powrócili do swoich pokojowych spraw. (…). Ludzi trzeba chronić. Istnieje wiele technologii ideologicznego ogłupiania i rozmiękczania mózgów (jesteśmy stale narażeni na różnego rodzaju wpływy; nie jest łatwo odróżnić osobistych, szczerych przekonań od cudzych obsesyjnych myśli, przenoszonych jak katar). Ale nie istnieje technologia przywracająca ludzi kalekich do pełni zdrowia i nie ma technologii wskrzeszania umarłych.

O tym trzeba pamiętać, biorąc na siebie odpowiedzialność za ludzi. Jeśli teza, że ludzkie życie jest największą wartością, nie jest aksjomatem, to stawia to pod znakiem zapytania wszelkie inne wartości.

Są jednak rzeczy (idee), które człowiek ceni bardziej niż własne życie.

To cześć i godność.

Właśnie te uczucia uniosły ludzi i przyprowadziły na Majdan. Daje się zauważyć (chociaż nie wszędzie), że znaczna część społeczeństwa poziomem świadomości przerosła poziom świadomości swoich przywódców. I tych, co przy władzy, i tych z opozycji.

W tym momencie to, być może, smutne. Ale w ogóle – rodzi optymizm.

Niech Bóg ma nas w swojej opiece.

[Fragment wpisu: Postaram się zachować równowagę i powściągliwość]

 

15.12.2013

W wieku szkolnym, w siódmej klasie, przytrafiła mi się niewielka wpadka. W klasie wisiał portret Leonida Breżniewa (najważniejszy boss kraju zwanego ZSSR – wyjaśnienie dla bardzo młodych). Wisiał sobie i wisiał. Ale, jeśli dobrze pamiętam, obluzował się gwóźdź w ścianie i obawialiśmy się, że zwali się komuś na głowę. Zdjąłem portret, a ponieważ to wydało mi się zbyt mało, postawiłem go w kącie na widocznym miejscu, odwróciwszy do góry nogami. Wydawało mi się to, jak się teraz mówi, fajne. Klasa akurat szykowała się na szkolną działkę plewić buraki, mieliśmy motyki. Jeden z moich rówieśników, Witka Huła, zobaczywszy portret w kącie, szturchnął go palcem i dziko zarechotał. W tym momencie do klasy weszła Ludmiła Juchymiwna, wychowawczyni naszej 7B. Na początek skamieniała, później, wyciągnąwszy przed siebie motykę, w milczeniu, z wykrzywioną twarzą ruszyła na Hułę. Wyglądało to tak, jakby szła go zabić. Witka bardzo się wystraszył, cofając się bełkotał, że to nie on zrobił. Klasa mnie nie wydała. Później, na zebraniu klasowym, moja sąsiadka z ławki, prymuska i aktywistka, postawiła sprawę wprost: „Niech wstanie ten, kto…”. Wstałem i się przyznałem. Koniec historii. Dopiero później zrozumiałem, czemu tak dziwnie zachowała się ta raczej dobra i zrównoważona kobieta. Przeszła przez niemiecki obóz koncentracyjny, prawdopodobnie i od władzy radzieckiej też się jej dobrze dostało, potrafiła sobie z całą wyrazistością wyobrazić, jakie konsekwencje może mieć taki niewinny, dziecinny żart z portretu wodza. Dotąd pamiętam wykrzywione nerwowym grymasem oblicze nauczycielki, wystraszoną twarz klasowego kolegi… Ludzie przez lata żyli w śmiertelnym strachu i strach ten był przekazywany z pokolenia na pokolenie, zmieniał jedynie formę w zależności od fizjonomii wodza i stopnia represyjności nieuchronnej kary. Jeśli to prawda (nie mam możliwości sprawdzenia tych doniesień), że w moim rodzinnym horohowskim rejonie zapełniają autobusy nauczycielami i wiozą do Kijowa na „antymajdan”, to jest to objawem tego strachu: i władzy, która to organizuje, i ludzi, którzy się na to godzą.

Do tej wycieczki w „prywatność”, a nie tylko w historię, skłania mnie pewna sprawa. Przez Facebook zwróciła się do mnie nieznajoma i poprosiła o wystąpienie w obronie Mai Moskwycz [opozycjonistka z Łucka, która uszminkowała prezydentowi usta, nałożyła makijaż i zawiesiła kolczyk w uchu, profanując jego oficjalne zdjęcie –W.P.],

którą prokuratura pociągnęła do odpowiedzialności za „zakłócanie porządku publicznego powiązane z bezczeszczeniem portretu prezydenta Wiktora Janukowycza”.

Prawdę mówiąc, nie wiem, o co chodzi. Śledząc najważniejsze wydarzenia na stołecznym Majdanie, jakoś straciłem z pola widzenia nasze małomiasteczkowe problemy. A to tak właśnie wygląda. Rozumiem, że naród doprowadzono do granic, że cierpliwość ludzka się kończy, ale wszystko, co robimy, powinniśmy robić rozumnie: zdając sobie dokładnie sprawę, jaką komu korzyść, a jaką szkodę przyniosą nasze działania. Jeśli sprofanujecie portret Janukowycza, nie powinniście oczekiwać, że to w jakiś sposób odbije się na jego organizmie i zrezygnuje z powodu stanu zdrowia. Rodzi się klasyczny problem: czy jest sens łamać krzesła? Emocje i gniew (na razie ten gniew jest uzasadniony) trzeba skierować na konstruktywne działania. Z jakąkolwiek oficjalną władzą jest bardzo trudno walczyć, nie naruszając granic terytorium prawa. Władza, zasłaniając się prawem, może dopuszczać się strasznych przestępstw: historia Związku Radzieckiego jest wymownym tego świadectwem. Teza, że „jedynym źródłem władzy na Ukrainie jest naród” – to jedynie retoryka, naród tego nie poświadcza. Ludzie muszą udowodnić, że są narodem. Dla władzy jesteśmy biomasą (w tym również i stronnicy władzy). Narodowi trzeba przywrócić poczucie własnej godności i jedności. Wydaje mi się, że na kijowskim Majdanie właśnie to się dzieje. Majdan powstaje jako trzecia niezależna siła (dwie pierwsze – władza i opozycja). Majdan sam się organizuje. I tego rodzaju samoorganizacja musi się rozpropagować, upowszechnić na całym terytorium Ukrainy. Tylko to może wynieść nasz kraj na jakościowo wyższy poziom. Sądząc z tych roszad (opozycja u władzy, władza w opozycji), jakie mieliśmy możliwość zaobserwować w przeszłości, teraz nie wystarczy zmienić rząd czy nawet prezydenta, potrzebne są zasadnicze zmiany w traktowaniu narodu przez władzę i władzy przez naród. Majdan, który żyje, działa w sposób przemyślany i potrafi się samoorganizować, jest dla nas przykładem. Jakie nadzieje możemy pokładać w przedterminowych wyborach (prezydenckich czy parlamentarnych), jeśli nie zajdzie zmiana w głowach: ludzie pójdą do urn z tym samym pokornym poczuciem przegranej, z którym teraz siadają do autobusów i wyruszają na „antymajdan”. W 1992 roku aktor Iwan Hawryluk debiutował filmem Cztery arkusze sklejki, najciekawszym, jeśli chodzi o prolog i zakończenie. Sens jest taki. Zebranie kołchozowe. Przewodniczący oświadcza, że kierownictwo za osiągnięcia w pracy w ramach wspierania współzawodnictwa przyznało tysiąc rubli i trzeba zadecydować, na co je przeznaczyć. Ktoś mówi, że trzeba kupić traktor, ktoś – krowę… A dziadek, który przysypiał pod ścianą, przerywa drzemkę i zgłasza propozycję: „Kupmy za te pieniądze cztery arkusze sklejki”. Tyle wprowadzenia. A epilog? przewodniczący pyta: „A na co nam sklejka”. Dziadek odpowiada: „Zbudujemy aeroplan i polecimy… w cholerę”.

To jedna z możliwości. Zbudujemy aeroplan i polecimy. Druga… Zapakujemy do aeroplanu wszystkich tych, którzy nie pozwalają nam normalnie żyć, i wyślemy w powietrze.

Jeśli zdobędziemy się na obiektywizm, to okaże się, że nam samym przyjdzie lecieć. Nie trzeba traktować władzy jak przyczyny naszych niepowodzeń. Popatrzmy na nią jak na konsekwencję naszej postawy życiowej. To my daliśmy im władzę, my nie oponujemy, my ją utrzymujemy. Jeśli nie my, to inni obywatele naszego kraju. Poszerzajmy granice Majdanu. W pokojowy i przyjazny sposób. To da wyniki.

Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika.

Odra 4/2014 - Andrzej Jonas

Putin w rozmowie telefonicznej z Obamą: Stosunki rosyjsko-amerykańskie nie powinny być poświęcane na rzecz izolowanych problemów międzynarodowych, nawet wyjątkowo ważnych – głosi komunikat Kremla cytowany przez AFP.

 

Andrzej Jonas

 

SPRAWDZAM!


Kryzys ukraiński jest zjawiskiem samym w sobie. Jego skutki dosięgną bezpośrednich uczestników, a także uczestników z drugiego i dalszych szeregów. Można o nim mówić jako o kryzysie o charakterze globalnym, bo trudno wskazać tych, których kryzys ten pozostawi całkowicie na marginesie.


Ale kryzys ukraiński jest także papierkiem lakmusowym, który pozwala dokonać sprawdzianu stanu świata w wielu kluczowych kwestiach.

Bezpieczeństwo międzynarodowe
Rozpad Związku Radzieckiego i zakończenie zimnej wojny skłoniło część analityków i polityków do przyjęcia tezy nie tylko o spadku międzynarodowego napięcia, ale nawet o przejściu do epoki postpolityki. Charakteryzującej się wygaszeniem konfliktów międzynarodowych, zwłaszcza o dużej skali, na rzecz konfliktów wewnętrznych. Teza ta opierała się na założeniu, że Rosja stała się w sprawach bezpieczeństwa wiarygodnym partnerem Zachodu, skłonnym do kooperacji, a nie do kontynuowania imperialnej polityki ZSRR. Zwłaszcza po 11 września 2001, niejako na gruzach World Trade Center, pojawił się sojusz antyterrorystyczny, który objął i Zachód, i Rosję. Nawiązana współpraca wojskowa rozsadziła dotychczasowy gorset antagonizmów i w rezultacie doprowadziła Stany Zjednoczone do gruntownej rewizji ich polityki bezpieczeństwa. Skoro Rosja nie jest zagrożeniem, to Europa jest bezpieczna. Można więc ze spokojem pozostawić ją własnym możliwościom obronnym, nawet tak znikomym, jakimi chce dysponować. A uwagę amerykańską można skierować na basen Pacyfiku, który od kilku kadencji prezydenckich przyciąga rosnące zainteresowanie amerykańskiej elity. Również przewartościowaniu może ulec rola NATO, które ze strażnika pokoju globalnego może ograniczyć się do roli ochroniarza incydentalnego. Nawet wojna gruzińska nie zahamowała tego sposobu myślenia, czego dowodem słynny reset w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Chromy, nawet werbalnie, od pierwszej chwili.
Kryzys ukraiński wszystkie te założenia podaje w wątpliwość. Działania Moskwy są charakterystyczne dla epoki Breżniewa, kiedy obowiązywała doktryna o strefach wpływów, które wielkim mocarstwom powinny być gwarantowane mocą praktyki. Właściciel takiej strefy wpływów powinien dysponować prawem siłowego dyscyplinowania wasali, pragnących upomnieć się o swoją niezależność. Kreml, ustami jednego ze swych najwyższej rangi przedstawicieli, dał ostatnio wyraz zdumieniu, że ktoś tę doktrynę kwestionuje i wręcz zaproponował Waszyngtonowi, aby Rosja i USA traktowały stosunki wzajemne priorytetowo i działały w tej mierze swobodnie, pomijając problemy „mniejszej rangi”. Takie jak prawo międzynarodowe, zobowiązania i gwarancje.

Stany Zjednoczone
Przyznać trzeba, że ta oferta wywołała za oceanem szok. Zwłaszcza kiedy tamtejsi rachmistrze polityczni i inni obliczyli, ile dla Stanów Zjednoczonych warte są amerykańskie gwarancje. Statut supermocarstwa jest oczywiście niezwykle wartościowy i politycznie, i gospodarczo. Ale nie otrzymuje się go za darmo. Upraszczając rzecz aż po granice prostactwa, można porównać ten status do statusu stróża nocnego, którego wynajmuje się za godziwą opłatę, by zapewniał bezpieczeństwo swemu chlebodawcy. Gdy stróż zawodzi, trzeba poszukać innego.
Łagodny język i wdzięczny uśmiech wyparowały z zachowania prezydenta Baracka Obamy natychmiast po głosowaniu Prezydium Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej, która upoważniła prezydenta do interwencji zbrojnej na Ukrainie. W ślad za tym złowrogim gestem poszła odmowa konsultacji z dwoma pozostałymi gwarantami poszanowania niepodległości i integralności terytorialnej Ukrainy (gwarancje budapeszteńskie sprzed dwudziestu lat udzielone Ukrainie przez USA, Wielką Brytanię i Federację Rosyjską w zamian za wyrzeczenie się przez Kijów broni jądrowej). Okazało się zatem, że Ameryka jest niewiarygodna, a udzielone przez nią gwarancje nie są nawet warte papieru, na którym je spisano. Warto sobie uzmysłowić, jak rujnuje to pozycję Stanów Zjednoczonych w świecie. Sygnał dla wielu państw jest prosty: trzeba poszukać innego stróża. Nie brak kandydatów. Choćby taka Rosja, nie mówiąc o Chinach. Barack Obama przestał mieć do czynienia z atakiem tylko na Ukrainę, zagrożone zostały najbardziej żywotne interesy samych Stanów. Na Bałkanach Amerykanie interweniowali z daleko błahszego powodu. Wszystko, co obserwujemy w zachowaniu USA po tym wewnątrzrosyjskim samoprzyzwoleniu, oświadczenia, zapowiedzi, zerwanie z Rosją współpracy wojskowej, sankcje personalne, zawieszenia rozmów, a wreszcie ruchy wojsk lotniczych i morskich to mocne sygnały wysyłane Władimirowi Putinowi, że żarty się skończyły.

NATO
Koniec zimnej wojny zastał Sojusz w fazie deliberacyjnej. I zdecydowanie ani doktrynalnie, ani intelektualne nieprzygotowany do nowej sytuacji. Struktura wojskowo-polityczna, kluczowy strażnik bezpieczeństwa Zachodu i światowego pokoju w epoce konfrontacyjnej, potrafił mnożyć pytania i powoływać areopagi mędrców, ale o odpowiedzi było znacznie trudniej. I nic dziwnego, przemysł ciężki nie produkuje biżuterii, a przynajmniej nie potrafi się na to przestawić natychmiast. Kryzys ukraiński przyszedł przed głębokimi zmianami NATO i zestaw pytań został zmieniony. Narzędzie należy dopasować do celu, jaki zamierzamy osiągnąć, a cel wynika z sytuacji. Sytuacja została zdefiniowana. NATO wymaga reanimacji. 

Unia Europejska
Na co dzień spotykamy wiele głosów zniecierpliwienia, a nawet drwin. Że organizacja jest bezzębna i niedołężna. Egoistyczna, zawsze spóźniona, niedowidząca. Przedkładająca krótkookresowy interes państw nad długookresowy interes ogółu. Trudno nie sparafrazować dawnej strofy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: chcieliście Unii, no to ją macie. Jak na wolę państw, które ją tworzą, Unia i tak wykazała się chyżością, twardością i bezkompromisowością. Starania polskiej dyplomacji, nie tylko jej zresztą, sprawiły, że unici dostrzegli świat rzeczywisty i realne, bliższe oraz dalsze zagrożenia. Chcą im przeciwdziałać i gotowi są ponieść tego koszty. Czynienie im zarzutu z tego, że pragną, aby te koszty były jak najmniejsze, jest niepoważne. Gdyby zapytać obywateli Unii, ile gotowi są wydać na przywołanie Rosji do porządku, obawiam się, że odpowiedź byłaby druzgocąca. Konferencje, konsultacje i oświadczenia, nawet najgroźniej brzmiące, są przecież znacznie tańsze niż najmniejsze choćbysankcje. A jednak przywódcy, rozliczani przecież z tego, co robią dla swych obywateli, sankcje zapowiedzieli. I pomoc materialną dla Ukrainy też. Z pełną świadomością, że gdy wstąpimy na tę drogę, odwrót będzie bardzo trudny, i w każdym razie nie natychmiastowy.

Rosja
Dziś, niestety, chodzi w archaicznym szynelu – model przedpotopowy. Wyciągniętym z magazynów survivalowych, znaków identyfikujących nie trzeba. Nie wszystkim ten strój odpowiada, ale na razie moda na inny nie nadeszła. Kto wie, czy konfrontacja z rzeczywistością nie odeśle tego modelu do lamusa.


Ukraina
Same znaki zapytania. I nadzieja.

Andrzej Jonas

Odra 3/2014 - Piotr Gajdziński

 

Piotr Gajdziński

 

SIEDMIU WSPANIAŁYCH

CZYLI O NIENAWIŚCI

 Między Odrą i Bugiem dokonał się w ciągu ostatnich 25 lat cud. Polska nie tylko weszła do Unii Europejskiej, ale stała się jednym z jej istotnych graczy. Jesteśmy członkiem NATO, polska gospodarka jest przez Bank Światowy klasyfikowana na 20–22 miejscu na świecie, a poziom życia w naszym kraju wspiął się na szczyty, o których w epoce rozsypującego się socjalizmu nie roili nawet najwięksi fantaści.

Choć nie były to lata powszechnej szczęśliwości, a III RP wstrząsały afery i (częściej) aferki, burze i (częściej) burze w szklance wody, to wyszliśmy z okresu Wielkiej Smuty, jaką był stan wojenny i późniejsze rządy generała Jaruzelskiego, bez większego szwanku, zgrabnie pokonując większość groźnych raf. W 1989 roku startowaliśmy z najtrudniejszej chyba pozycji w całym rozpadającym się sowieckim imperium. Gospodarka od lat pracowała na jałowym biegu i praktycznie była całkowicie rozregulowana. Społeczeństwo było skrajnie zmęczone ponad dziesięcioletnim kryzysem i zdemoralizowane życiem od blisko pół wieku w systemie zbrodniczym, kłamliwym i absurdalnym. Do tego przesiąknięte „socjalistycznym ciepełkiem”, po końcówki uszu zanurzone w zwodniczym poczuciu bezpieczeństwa, nawykłe do tego, że państwo organizuje ludziom życie od przedszkola po emeryturę.

Byliśmy, jak diagnozował ksiądz Józef Tischner, wyjątkowo udanym przykładem Homo sovieticus.

 

Homo sovieticus ma poczucie krzywdy

Byliśmy bierni. Po kolejnych rozczarowaniach i razach policyjnych pałek odwróciliśmy się plecami do spraw publicznych, nie bardzo mieliśmy chęć i przede wszystkim umiejętności samoorganizacji, brania spraw publicznych we własne ręce. Także tych najprostszych i najbliższych. Chodnik na ulicy – to zadanie władzy. Osiedlowy plac zabaw dla dzieci? A za co biorą pieniądze gminni urzędnicy? Trawnik i krzewy przed bokiem? Przecież płacę podatki!!!

Żyliśmy w poczuciu wiecznej krzywdy i było ono trwalsze i dłuższe niż cała historia polskiego komunizmu. U progu rewolucji 1989 roku Polacy byli przekonani, że skoro tyle razy w przeszłości wielcy tego świata pokazywali nam wyciągnięty na całą długość środkowy palec, to teraz ten sam świat powinien nas wziąć na swój garnuszek i pomagać. Bo to my przecież wydaliśmy na świat Kościuszkę i Pułaskiego, Marię Skłodowską-Curie, Kopernika i Jana Pawła II. To my rozmontowaliśmy komunizm, stworzyliśmy Państwo Podziemne i złamaliśmy kod „Enigmy”, to my obroniliśmy Europę przed turecką nawałnicą i – pokonując Tuchaczewskiego w 1920 roku – przed sowieckimi hordami. To my zwyciężyliśmy pod Grunwaldem, a święty Wojciech, choć Czech i przyjaciel Ottona III, przecież chrystianizować Prusy ruszył z dworu naszego Bolesława Chrobrego. To coś nam się za to, do jasnej cholery, należy!

Mimo wszystko sobie poradziliśmy. Któż to sprawił? Kto rozruszał tę lawę zastygłą w kontestacji rzeczywistości, nieufności i lenistwie? Można powiedzieć za amerykańską konstytucją: „My, naród”. I to prawda, bo wszyscy wydrapywaliśmy codzienności ten sukces. Ale przecież niektórzy bardziej, bo bez liderów świat nie posuwa się do przodu. Bez liderów społeczeństwa obumierają.

Tych liderów nie było znowu tak mało. Na szczęście. W na wskroś subiektywnym rankingu przedstawiam moich „Siedmiu wspaniałych”. Osoby, które w moim przekonaniu najbardziej przeorały umysły Polaków w ostatnich 25 latach. Spowodowały, że polskie społeczeństwo jest dzisiaj nowocześniejsze, bardziej otwarte na zmiany i te zmiany nieźle absorbujące, bardziej tolerancyjne i lepiej umiejące sobie radzić w globalnym świecie. I przez wielu z nas zostali właśnie za to … znienawidzeni.

Owa siódemka to ludzie trudni, ja też nie podzielam wszystkich ich poglądów. Ale doceniam, że potrafili wzburzyć polskie społeczeństwo, zmusić do myślenia, pokazać ścieżki, którymi może podążyć. To ludzie z charyzmą, którą wykorzystują do budowania, a nie, jak to w naszym kraju częste, do burzenia. Ludzie, którzy potrafią pokonać owego „człowieka sowieckiego”, a przy okazji nasze najgorsze narodowe cechy, daleko od komunizm starsze.

Więcej w marcowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 3/2014 - Andrzej Jonas

UKRAINA:

bolesne dojrzewanie

 

Nie wydaje się, aby ktokolwiek miał prawo doradzać Ukraińcom. W powodzi słów, jakie zostały wypowiedziane w ostatnich miesiącach na temat Euromajdanu i okolic, nie znalazło się chyba ani jedno, którego Ukraińcy nie wypowiedzieli sami. Ale z powszechnego zrozumienia sytuacji nie wynika jeszcze wniosek, że znany jest klucz do rozwiązania niebywale skomplikowanego problemu, jakim jest konieczność podjęcia dziś decyzji co do przyszłości kraju. Tak dzieje się zawsze, gdy dzisiejsze rozstrzygnięcia opierać trzeba na faktach przyszłych, a niepewnych, gdy jest wiele zmiennych, a reguły gry nie są bynajmniej ani gwarantowane, ani nawet zdefiniowane.


Rozwiązanie doraźne wydaje się względnie proste. Przynajmniej aktualnie rządzącym. Wielkość bieżących potrzeb finansowych jest tak ogromna, że nie wygląda na to, by rozważali jakikolwiek bardziej kompleksowy plan rozwiązań niż poszukiwanie pieniędzy.

 

Bezbronny Janukowycz w rękach ZBiR-u

Lata wcześniejsze sugerowały, że grupa prezydenta Wiktora Janukowycza myśli także strategicznie i to właśnie leży u podstaw rokowań z Unią Europejską w sprawie stowarzyszenia się z tą organizacją. Nie widać żadnych innych powodów podjęcia tych negocjacji, a zwłaszcza doprowadzenia ich do końca, czyli do momentu, w którym brakuje już tylko podpisów pod dokumentem. Chyba że uznamy Wiktora Janukowycza za wybitnego pokerzystę politycznego, który potrafił wyprowadzić w pole i Zachód, i Wschód, by osiągnąć maksymalną cenę za narzeczeństwo.

Przypomina to starą, podobno prawdziwą, anegdotę o pewnym sprytnym człowieku, który rozgrywał korespondencyjnie partie szachów pomiędzy arcymistrzami, podając się każdemu z nich za tego drugiego. Oszustwo wyszło na jaw i konsekwencje wyciągnięto.

Janukowycz znalazł się w podobnej sytuacji. Blef został dość łatwo rozszyfrowany, a jego autor znalazł się w klasycznej sytuacji gracza ośmieszonego i bezbronnego. Nie znajduje sposobu, aby przeciwstawić się Moskwie, co oczywiście zachęca ją do podnoszenia poprzeczki żądań; okazało się na przykład, że jest gotowa przekazać Ukrainie drugą transzę kredytu, bez którego państwu grozi katastrofa, dopiero po zapłaceniu Gazpromowi zaległości. Lista oczekiwań wydłuży się zapewne o wejście Ukrainy do Unii Celnej, owego rosyjskiego leku na słabość ekonomiczną dawnego władztwa, jeśli już nie znajduje się to w tajnej klauzuli pożyczkowej. A można prorokować i dalej: wszak im partner słabszy, tym apetyt większy. Dlaczego nie członkostwo w ZBiR-ze, czyli w Związku Białorusi i Rosji. A dlaczego nie rozczłonkowanie Ukrainy – wyjęcie Krymu, podział reszty na część wschodnią i zachodnią z napisem na tej pierwszej: dostarczyć do Rosji. Przecież tego rodzaju wizje wcale nie są abstrakcyjne ani dla rosyjskiej prasy, ani dla rosyjskich polityków.

 

Obrażony Majdan reaguje wściekłością

Prezydent Ukrainy całkowicie utracił wiarygodność w Brukseli. Polsce przychodzi z największym trudem utrzymanie zainteresowania krajów Unii sprawami ukraińskimi. Oczekiwania unitów stały się absolutnie podstawowe: prezydent ma zapewnić spokój i powstrzymywać się od wszelkiej przemocy. Co prawda wysocy dostojnicy wciąż mówią o przyszłości Ukrainy w Unii, ale dostrzegam w tym więcej galanterii niż treści. Na przykład takich treści, które dadzą się policzyć. Jeśli przed eurorewolucją mówiono o konieczności wywiązywania się z unijnych norm, to trudno sobie wyobrazić, aby obecnie bariery oddzielające Kijów od gotówki miały być niższe. Przyznać muszę, że nie sądzę, aby było realistyczne oczekiwanie, że jest możliwe stowarzyszenie Ukrainy z Unią pod rządami obecnego prezydenta i bez udziału opozycji w rządzeniu krajem.

Największą jednak klęskę poniósł Wiktor Janukowycz na Majdanie. W okresie rokowań o stowarzyszenie z Unią prezydent był tolerowany. Co prawda opozycja parlamentarna konsekwentnie przeciwko niemu występowała, ale nie jest to nic oryginalnego. Od tego przecież jest. Lecz ulice i place wydawały się pogodzone z rządami tego akurat klanu, zwłaszcza że atrakcyjna alternatywa nie rzucała się w oczy. A to niemało, a może nawet dużo, zważywszy że Janukowycz miał za sobą udowodnione oszustwo wyborcze, Majdan zaś miał za sobą doświadczenie odebrania mu władzy – co nie buduje autorytetu i szacunku obalonego polityka. Ponadto Ukraińcy mieli przed oczami widomy symbol stosunku prezydenta do politycznej konkurencji – pod postacią Julii Tymoszenko w więzieniu. Bez względu na jej rzeczywiste przewiny u podstaw jej skazania leżała wola wyeliminowania popularnego konkurenta politycznego, a nie szlachetna troska o przestrzeganie zasady czystych rąk. Gdyby ta zasada istotnie obowiązywała, Ukraina byłaby dziś w zupełnie innej sytuacji.

Tak więc mimo takiego konta, Wiktor Janukowycz dość spokojnie robił swoje, a za parasol służyły mu rokowania z Brukselą. Gdy okazały się one oszustwem – trzeba to powiedzieć bez ogródek, Majdan eksplodował. Znikła taryfa ulgowa. Ludzie poczuli się wystrychnięci na dudka, a wtedy nie jest potrzebny żaden polityczny program. Obrażony, spoliczkowany Majdan reaguje wściekłością.

 

Między Wschodem i Zachodem

Ludzie Janukowycza, a może tylko twardogłowi w jego ekipie, nie zrozumieli sytuacji. Ich sposób myślenia o relacjach państwo-społeczeństwo wywodził się z odległej już przeszłości i posługiwał się jedną receptą. Gdy specjalne jednostki milicji zaatakowały Majdan, wściekłość zmieniła się w furię. Janukowycz musi odejść – od momentu ataku Berkutu to było już praktycznie jedyne hasło Majdanu.

Pozornie, i ostatecznie tak jest naprawdę, chodzi o przeciąganie Ukrainy między Wschodem (Rosją) i Zachodem (Unią Europejską). Tak to pojmują Ukraińcy, widzący jakość swojej przyszłości w ulokowaniu państwa. Liczba tych, którzy marzą o wchłonięciu Ukrainy przez Rosję jest zapewne znikoma, i jest to najprawdopodobniej tzw. żywioł rosyjski (na Ukrainie dość liczny), a nie ukraiński. Historia i badania socjologiczne wskazują, że własne, niezależne państwo jest dla Ukraińców nie mniejszą wartością niż np. dla Polaków. Ale gdzie ma być ono ulokowane to już inna sprawa. Zbliżenie z Zachodem pociąga zapewne większość i kwestię można prawdopodobnie wewnętrznie negocjować. Ale brak rzeczywistego mechanizmu demokratycznego eliminuje debatę na rzecz siłowania się.

Dla Rosji równanie to ma tylko jedno rozwiązanie. Ze wszystkich możliwych względów. Mentalnych i historycznych. Gospodarczych i politycznych. Supermocarstwowych i prestiżowych. Rosyjska władza, która „odda” Ukrainę będzie skompromitowana. Tak myślą, jak sądzę, wszyscy ci, którzy popierają prezydenta Władimira Putina, symbol Rosji tradycyjnej i imperialnej. Ukraina ma świadomość, że wybór kierunku zachodniego odczytany zostanie na Kremlu jako działanie antyrosyjskie. I to przekonanie dokłada do listy argumentów w toczącej się dyskusji.

 

Nie ma Rosji demokratycznej bez demokratycznej Ukrainy

Unia Europejska zaś postępuje zgodnie z własnymi regułami. Po pierwsze, mało wskazuje na to, by problem ukraiński uznała za priorytetowy. Jeśli w tej kwestii coś jest priorytetem, to bezpieczeństwo. Po drugie, stowarzyszenie Ukrainy z Unią jest możliwe, o ile Kijów wejdzie na ścieżkę reform swego państwa, co jest zapisane w uzgodnionym układzie stowarzyszeniowym. Po trzecie wreszcie, wszystko ma swój utarty, urzędowy rytm, z czym akurat zgodzić się najtrudniej. Wreszcie, sprawa niemal najważniejsza – Rosja. Mamy z nią swoje osobne, wcale niełatwe rachunki, które problem ukraiński znacznie obciążają. Aby sprawę posuwać do przodu, trzeba Rosję rozumieć, co nie znaczy, że trzeba się z nią zgadzać. Co oznacza konieczność prowadzenia dialogu. Niełatwego ze względu na to, że funkcjonujemy w odrębnych systemach wartości, odmienne rozumiemy pozycje państwa i społeczeństwa, posługujemy się różnymi narzędziami i stosujemy różne metody. A jednak dialogu uniknąć ani nie można, ani nie należy.

Dla Polski, państwa granicznego Unii i sąsiadującego z Ukrainą, problem ma charakter priorytetowy. Doświadczenia dawne i dzisiejsze budują polską opinię co do kształtu tego fragmentu Europy. Jednym z czynników naszego bezpieczeństwa, i to w wymiarze historycznym, jest demokratyczna Ukraina i demokratyczna Rosja. Co wydaje się silnie ze sobą powiązane, a nawet uzależnione. Są opinie mówiące, że nie ma imperialnej Rosji bez Ukrainy. Ale też nie będzie demokratycznej Rosji bez demokratycznej Ukrainy. Kreml twierdzi, że wybór ustrojowy został już w Rosji dokonany. Nie wszyscy jednak Rosjanie podzielają to przekonanie. Nie jest ich większość, doświadczenia ery jelcynowskiej silnie kojarzą demokrację z chaosem i rozkradaniem państwa. Aby demokracja zyskała zwolenników, konieczne jest pozytywne doświadczenie w tym samym kręgu kulturowym. Ukraina byłaby wspaniałym przykładem. I może to jest jeden z zasadniczych motywów postawy rosyjskich konserwatystów.

 

Czego naprawdę chce Majdan?

Dla polskiej polityki i dyplomacji zadaniem podstawowym jest utrzymanie kwestii Ukrainy na ważnym miejscu agendy europejskiej. Tournée premiera Donalda Tuska z pewnością temu właśnie służyło w pierwszym rzędzie. Dopiero na drugim miejscu znajduje się plan działania. Jego kluczowym elementem jest dialog, o czym już wspominałem. Ale zapewne nie taki jak dotychczas, doraźny i wynikający z płytkich reakcji na bieżące zdarzenia. Jego uczestnicy powinni odważyć się na rozmowę prawdziwie głęboką, zajmującą się istotą problemu, a nie didaskaliami. Tej odwadze powinna odpowiadać lista uczestników rozmowy. Nie pomijająca żadnego z nich.

Zdaniem prof. Adama Daniela Rotfelda ramy dla takiej debaty powinna stworzyć Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Instytucja, której rangi i doświadczenia nie należy nie doceniać. Jej dobre usługi, a przede wszystkim zdolność tworzenia stosownego forum dla konfrontacji interesów i poszukiwania rozwiązań są nie do przecenienia.

Ale najpierw trzeba wrócić na Ukrainę. Do chwiejnego i słabnącego Wiktora Janukowycza, klanowego systemu uprawiania polityki i gospodarki, podzielonej opozycji i rosnącej roli narodowych radykałów. I najważniejsze – trzeba wrócić na Majdan, który jedni pragną zniszczyć, a inni chcą nad nim zapanować. Ów nie do końca odgadniony symbol ukraińskiego ducha. Aby dowiedzieć się, czy jest silny jak dawniej, czy nadal jest nieokiełznany, ile w nim jeszcze determinacji. I wreszcie – czego chce.

Andrzej Jonas

Odra 1/2014 - Stan Przejściowy

Mariusz Urbanek

Stan przejściowy

WSZYSTKO CO WIESZ I CZEGO NIE WIESZ O GENDER. QUIZ


Pojęcie „gender” robi coraz większą karierę, pojawia się w wypowiedziach polityków, hierarchów Kościoła katolickiego i publicystów, dlatego postanowiliśmy sprawdzić, co Polacy wiedzą na ten temat. Poniżej publikujemy dziesięć pytań, które pozwolą to ocenić. O pomoc w ich przygotowaniu oraz sformułowanie możliwych odpowiedzi poprosiliśmy ekspertów od tematu gender: arcybiskupów Józefa Michalika i Henryka Hosera, prof. Magdalenę Środę, oraz publicystów Tomasza Terlikowskiego i Kazimierę  Szczukę.

 

1. Co to jest gender?

a/ negowanie płci biologicznej i naturalnych różnic między kobietą i mężczyzną,

b/ odrzucenie planu Bożego, który w akcie stworzenia powołał do życia mężczyznę i kobietę,

c/ przedmiot nienawiści kleru i tych wszystkich, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w kuchni i na porodówce,

d/ pojęcie, które wskazuje na kulturowe i społeczne uwarunkowania różnicujące role spełniane przez kobiety i mężczyzn.

 

2. Do czego prowadzi akceptacja dla gender?

a/ do dewastacji rodziny i wynarodowienia Polaków,

b/ do zakwestionowania pojęć dobra i zła, gender to duchowe AIDS XXI wieku,

c/ do zburzenia podstaw wielowiekowej dyskryminacji kobiet narzuconej przez dominującą kulturę patriarchatu,

d/ do niczego nie prowadzi, gender jest nauką, która jedynie opisuje rzeczywistość.

 

3. Kto wymyślił gender?

a/ maniacy seksualni i inni zboczeńcy,

b/ wrogowie Kościoła, zmierzający do zniszczenia chrześcijańskiej moralności w świecie wydanym na pastwę globalizacji,

c/ Jezus Chrystus i Magdalena Środa,

d/ gender istniał zawsze, odkąd społeczeństwa wyznaczały określone role kobietom i mężczyznom.

 

4. Dlaczego pojęcie „gender” zrobiło taką karierę?

a/ bo stoi za nim lobby ateistyczno-homoseksualne, dominujące w Ameryce i Unii Europejskiej,

b/ bo walka szatana z Bogiem nigdy się nie kończy,

c/ bo duchowni, którzy nie rozumieją pojęcia „gender”, uczynili z niego bat na krytyków Kościoła,

d/ bo jak każda młoda nauka budzi naturalne zainteresowanie ludzi.

 

5. Do czego można porównać gender?

a/ do nazizmu i homoseksualizmu,

b/ do ideologii stalinowskiej, która stawiała sobie za cel zniszczenie religii i wiary,

c/ do walki pierwszych chrześcijan o prawo do wyznawania swojej religii albo do idei kopernikańskiej, zmieniającej geocentryczne widzenie świata,

d/ gender nie trzeba do niczego porównywać.

 

6. Po co zostało wymyślone pojęcie „ideologia genderyzmu”?

a/ nikt nie musiał niczego wymyślać, ideologia genderyzmu to spisek wymierzony w człowieka,

b/ nikt nie musiał niczego wymyślać, ideologia genderyzmu to spisek wymierzony w Kościół,

c/ żeby negatywnie skojarzyć gender z bolszewizmem i przysłonić aferę pedofilską w Kościele katolickim,

d/ nie ma czegoś takiego jak „ideologia genderyzmu”, jest tylko nauka o społecznych konsekwencjach podziału na płeć męską i żeńską.

 

7. Jakie są skutki szerzenia ideologii gender?

a/ transseksualizm i feminizm,

b/ doszukiwanie się w Kościele homoseksualizmu i oskarżanie księży o pedofilię,

c/ uzmysłowienie kobietom, że ich podrzędna rola w społeczeństwie nie wynika z prawa naturalnego, tylko została im narzucona w wyniku wielowiekowej dominacji samców,

d/ skutkiem szerzenia każdej wiedzy jest większa świadomość.

 

8. Dlaczego gender budzi tyle emocji?

a/ bo totalitaryzmowi należy przeciwstawiać się, zanim zmieni się w obowiązujące prawo,

b/ bo nie można godzić się na negowanie przez gender tradycyjnego pojmowania rodziny i małżeństwa,

c/ bo ci, którzy najwięcej mówią o zagrożeniu gender, nigdy nie przeczytali żadnej książki na ten temat,

d/ gender budzi kontrowersje jak wszystko, co nowe i nieznane.

 

9. Kto się boi gender?

a/ agresywnego genderyzmu powinni bać się wszyscy, którzy nie chcą zdominowania ludzkości przez transseksualne, niezdolne do rozmnażania się osobniki,

b/ to nie jest sprawa strachu, tylko mobilizacji wierzących w obronie przed szatanem,

c/ gender boją się ludzie, którzy nie chcą dostrzec, że świat się rozwija i zamykanie oczu tego nie zmieni,

d/ nie ma powodu, by ktokolwiek bał się gender.

 

10. Czy gender jest uleczalne?

a/ podstawowym środkiem zapobiegawczym jest izolowanie osób zarażonych gender,

b/ najlepszym sposobem na gender jest przestrzeganie przykazań, zwłaszcza szóstego,

c/ gender, do ciężkiej cholery, nie jest żadną chorobą, wbijcie to sobie wreszcie do tych zakutych pał,

d/ jedynym sposobem na zatrzymanie postępu wiedzy jest powrót do analfabetyzmu.

 

                         *                             *                           *

 

Rozwiązanie quizu:

Jeśli na większość pytań (co najmniej 7) udzieliłeś odpowiedzi a/: Potrafisz dostrzec wynikające z gender śmiertelne zagrożenie płynące dla ludzkości, którą wyznawcy tej ideologii prowadzą prostą drogą do samounicestwienia.

Jeśli na większość pytań (co najmniej 7) udzieliłeś odpowiedzi b/: To dobrze, że dostrzegasz heroiczną walkę Kościoła i jego hierarchów z szatanem, który dąży do zniszczenia boskiego dzieła, będącego podstawą ładu moralnego na ziemi.

Jeśli na większość pytań (co najmniej 7) udzieliłeś odpowiedzi c/: Sporo czytasz, potrafisz myśleć i nawet oglądanie w telewizji Tomasza Terlikowskiego nie jest w stanie Ci zaszkodzić. Ale jeśli spotkasz go na ulicy, na wszelki wypadek przejdź na drugą stronę.

Jeśli na większość pytań (co najmniej 7) udzieliłeś odpowiedzi d/: Wygląda na to, że jesteś absolwentem albo absolwentką gender studies.

Jeśli na co najmniej 8–9 pytań odpowiedziałeś a/ lub b/: Sprawdź, czy odpowiadając na pozostałe pytania c/ lub d/ nie pomyliłeś się; jeśli to nie był błąd, to być może szatan znalazł już drogę do Twojej głowy i serca; zalecamy też wizytę u spowiednika albo obejrzenie w TV programu z udziałem Tomasza Terlikowskiego.

Jeśli na co najmniej 8–9 pytań odpowiedziałeś c/ lub d/: Sprawdź, czy odpowiadając na pozostałe pytania a/ lub b/ nie pomyliłeś się; jeśli to nie był błąd, to Twój liberalizm idzie chyba jednak za daleko.

Jeśli pięć razy wybrałeś odpowiedzi a/ lub b/ i pięć razy odpowiedź c/ lub d/: Owszem, dostrzegasz tkwiące w gender racjonalne podstawy, ale brakuje Ci przekonania, że kobieta i mężczyzna powinni spełniać w społeczeństwie te same role. Jeśli jesteś kobietą, masz zadatki na dobrą żonę, jeśli mężczyzną, uważaj, żebyś nie trafił na wyznawczynię gender.

Jeśli nie udzieliłeś/łaś odpowiedzi a/, b/, c/ lub d/ na co najmniej pięć zadanych pytań: Przykro nam to pisać, ale przyjrzyj się sobie w lustrze (najlepiej po rozebraniu): być może jesteś już jakiś gender, albo nawet coś gorszego!

Mariusz Urbanek

Odra 2/2014 - Łukasz Hardt

Łukasz Hardt

ŚWIAT ISTNIEJE NIEZALEŻNIE OD EKONOMISTÓW

 

Ekonomia jest jedyną nauką społeczną, której adepci otrzymują Nagrodę Nobla, a równocześnie jedyną nauką, w której Nobla mogą dostać dwie osoby mówiące coś zupełnie przeciwnego – to jedna z bardziej znanych złośliwych tez o ekonomii.

Choć językiem ekonomii jest w dużej mierze matematyka, to jej precyzja, w opinii wielu, częściej przypomina tę charakterystyczną dla mierzącego się z rzeczywistością poety. Cóż więc ekonomia może i jaki status jako nauka posiada?

EKONOMIA RZĄDZI ŚWIATEM

To pytanie o tyle zasadne, że od treści teorii ekonomii i wysuwanych przez przedstawicieli tej nauki stwierdzeń zależy w dużej mierze kształt polityki gospodarczej, a więc pośrednio sytuacja materialna każdego z nas. Już Keynes pisał przecież, że idee ekonomiczne, bez względu na to, czy są słuszne, czy błędne, mają większą siłę, niż się przypuszcza, i to one rządzą światem. Czy więc obecnie ekonomia zeszła na manowce, budując wysublimowane modele i jednocześnie zapominając o poszukiwaniu prawdy – jak stwierdza w swoim słynnym wystąpieniu z 2009 roku Paul Krugman (nb. laureat ekonomicznego Nobla przyznanego w 2008 roku), odnosząc się do porażki wielu ekonomicznych modeli prognostycznych w obliczu globalnego kryzysu finansowego? Czy może jednak ekonomia jest nauką imperialistyczną z sukcesem wyjaśniającą kolejne fakty społeczne, poczynając od determinant liczby urodzeń, a kończąc na takich wydawałoby się „nieekonomicznych” zjawiskach, jak samobójstwa, prostytucja czy narkomania? I jednocześnie spychając przedstawicieli innych nauk społecznych do defensywy, a oferowane przez nich teorie uznając za przestarzałe i niewiele wyjaśniające? Nie da się odpowiedzieć na te pytania bez nawiązania do filozofii. I to nie tylko dlatego, że wiele dyskusji pomiędzy ekonomistami, w odniesieniu chociażby do kwestii relacji dobra indywidualnego do wspólnego, jako żywo przypomina debatę Platona z Arystotelesem, a w obszarze sporów zwolenników zadłużania się budżetu i monetarystów, tradycyjnie opowiadającymi się za zbilansowaniem kasy państwa, tę pomiędzy Epikurem a Diogenesem. Dlatego, że to filozofia pozwala spojrzeć krytycznie na nauki szczegółowe, w tym przypadku ekonomię, i odnieść się do problemu ich relacji do rzeczywistości. Twierdzenie Willarda Quine’a, że nie można udać się na kosmiczne wygnanie, aby spojrzeć na świat z zewnątrz, staje się więc w pewnym sensie wątpliwe, jeśli – w kontekście prowadzonej tutaj analizy – wygnaniem  uczynimy filozofię, a  światem ekonomię. Taką rolę pełni filozofia nauki, która pozwala wyjść poza język nauk szczegółowych, aby przyjrzeć im się z zewnątrz bez konieczności używania tegoż języka.

                                                     

Często wypada powiedzieć „nie wiem” albo milczeć

Spójrzmy więc z perspektywy filozoficznej na to, co mogą oznaczać prawa ekonomiczne, których budowanie Milton Friedman uznał za ostateczny cel nauki ekonomii. Weźmy jedno z praw bardziej znanych i często w dyskusji publicznej namiętnie używanych: Przy innych czynnikach stałych niższe stopy procentowe powodują wzrost aktywności inwestycyjnej przedsiębiorstw. I tak w interpretacji Johna Stewarta Milla oznacza to, że występuje jedynie tendencja do wzrostu aktywności inwestycyjnej (dla niego prawo to tendencja). W ujęciu logicznego pozytywizmu relacja ta jest zawsze prawdziwa (jeśli zdarzenie X, to zawsze zdarzenie Y); w perspektywie probabilistycznej obniżenie stopy procentowej zwiększa jedynie prawdopodobieństwo wzrostu inwestycji; zwolennicy nowego arystotelizmu powiedzieliby, iż w naturze niższych stóp procentowych jest stymulowanie inwestycji, ale to, co jest w naturze danego czynnika, nie zawsze musi się ujawnić (pojawia się tutaj Arystotelesowskie dynamis). Wielu ekonomistów, a już właściwie zawsze komentatorów ekonomicznych, pozostaje przy interpretacji pozytywistycznej, bo jakże poważniej w opinii ich i ich publiczności wygląda stwierdzenie, że niższy koszt pieniądza (np. obniżenie stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej) spowoduje (zawsze) wzrost inwestycji, niż powiedzenie, iż w naturze niższego kosztu pieniądza jest powodowanie wzrostu inwestycji. To „w naturze” pozostawia jakąś tajemniczą niepewność i dla wielu nieznośne odwołanie do metafizyki, a tej pozytywizm i wszyscy będący w jego objęciach chcieliby się pozbyć. Twierdzę tutaj, że podejście pozytywistyczne, ze splecionym z nim modernizmem, przynosi obecnie ekonomii więcej szkód niż korzyści.

Nie proponuję, aby ekonomiści uznali, że wszystko ujdzie i przestali szukać wyjaśnień możliwie pewnych, czy też przyjęli tezy Deirdre McCloskey – czołowej przedstawicielki opinii, że teoria ekonomii jest literaturą i co najwyżej może być przekonująca, ale nie podlega empirycznej weryfikacji, bo pojęcia prawdy w postmodernistycznej wizji ekonomii po prostu nie ma. Zachęcam, aby z większą pokorą podchodzili oni do badanej rzeczywistości i nie twierdzili, że w ekonomii możliwe jest uzyskanie wyjaśnień, które dalszych wyjaśnień nie potrzebują (esencjalizm), a także aby przyjęli, że często wypada powiedzieć: nie wiem, czy też po prostu milczeć, gdy styka się z tym, o czym nie można językiem ekonomii mówić, żeby sparafrazować Ludwiga Wittgensteina.

 

Badacze w poszukiwaniu prawdy

Nauka jest właśnie szukaniem pewności, które – co zakrawa na pewien paradoks – jest wtedy szczególnie owocne, gdy uzna się, że prawda istnieje, ale jest właściwie nieosiągalna, bo o ostateczne wyjaśnienia w nauce trudno. Dotyczy to również ekonomii, gdzie ci, którzy twierdząc, że odkryli ekonomiczną prawdę, często stają się po prostu ideologami czy też szamanami, żeby użyć sformułowania profesora Andrzeja Gospodarowicza („Odra”, nr 12/2013), a nie rzetelnymi badaczami, którzy nigdy nie stwierdzą, że w wyjaśnianiu dalej iść nie można. Gary Becker (ekonomiczny Nobel w 1992 roku) pisał kiedyś o Friedmanie, że z misjonarską pobożnością wyznawał prawdę (…) i nadzwyczaj gorliwie nawracał barbarzyńców. Ekonomiści nie powinni jednak prawdy wyznawać (piszę o prawdzie przez małe „p”), ale jej poszukiwać, i – żeby znowu sparafrazować Wittgensteina – dobrze rozumiana ekonomia powinna być narzędziem walki z opętaniem naszego umysłu przez ekonomiczne mity i ideologie.

I jeszcze jedna uwaga. Tak rozumiana ekonomia i tak rozumiane poszukiwanie prawdy siłą rzeczy powinno koncentrować uwagę ekonomistów na wyjaśnianiu, a nie wyłącznie prognozowaniu, choć tego ostatniego od nich często się oczekuje. To wymaga pokory. Skoro poszukiwanie prawdy opiera się na etyce (Karl Popper), to należy mieć nadzieję, że ekonomia pokornie wyjaśniając świat, odkryje, iż w jej centrum musi stanąć poznający podmiot, czyli człowiek w swoim wymiarze etycznym i egzystencjalnym, co też było charakterystyczne dla tej dziedziny wiedzy u jej początków, kiedy stanowiła jedność z filozofią. A sam Adam Smith był przede wszystkim filozofem moralnym, który nie uciekał od takich kwestii, jak zagadnienie solidarności czy problem dobrego życia. Człowiek powinien więc (powtórnie) stanąć w centrum ekonomii.

 

Zderzenie się z tajemnicą

I już zupełnie na zakończenie. Skoro to człowiek ma stanąć w sercu ekonomii, to siłą rzeczy nauka ta musi oprzeć się na fundamencie realizmu, a więc jednoznacznym uznaniu, że świat istnieje niezależnie od ekonomistów i jest poznawalny, a więc iż prawidłowości w działaniu gospodarki są przez nich odkrywane, a nie wyłącznie konstruowane. Wyjście od prostego stwierdzenia, że nie potrafię z przekonaniem powiedzieć, że nie istnieję; nie mogę naprawdę uważać, że jestem częścią językowej gry (Kołakowski w Horror metaphysicus) prowadzi do obrony nauki (ekonomii) jako swoistego lustra rzeczywistości (gospodarki). Takie rozumienie i uprawianie ekonomii oznacza jednak udanie się na wygnanie z bezpiecznej przystani logicznego pozytywizmu i uznanie, że świat ma głębię i to często głębię bezdenną, ale cóż może być bardziej fascynującego w nauce, w tym w ekonomii, jak zderzenie się z tajemnicą? Ekonomia takiej tajemnicy potrzebuje, jak też odrzucenia mitycznej możliwości sformułowania takich wyjaśnień, które już dalszej eksplikacji nie potrzebują.

 

Łukasz Hardt

 

Autor jest ekonomistą, pracownikiem Uniwersytetu Warszawskiego, ostatnio opublikował Studia z realistycznej filozofii ekonomii (C.H. Beck, Warszawa 2013).

Odra 2/2014 - wywiad z Oksaną Zabużko

ZABUŻKOWE ZDANIE

Z ukraińską pisarką Oksaną Zabużko rozmawia Łukasz Saturczak

Łukasz Saturczak: Pani książka Muzeum porzuconych sekretów to przede wszystkim opowieść o pamięci i tożsamości Ukraińców. Porzućmy na razie jej aspekt feministyczny i krytykę patriarchatu i skupmy się na samej historii. Czy zdziwiło panią, że ta książka spotkała się z tak dobrym przyjęciem najpierw w Niemczech, gdzie „Spiegel” uznał ją za książkę roku, a teraz w Polsce, gdzie zdobyła nagrodę Angelusa? Co ta historia może obchodzić ludzi poza Ukrainą?

Oksana Zabużko: Przez długi czas sama nie znałam na to pytanie odpowiedzi, aż do momentu, kiedy Muzeum porzuconych sekretów ukazało się w angielskim przekładzie w „AmazonCrossing” i zaczęli je czytać Amerykanie, którzy w odróżnieniu od nas, w dzieciństwie nie bawili się w „sekrety”, dla których fenomen „powieści europejskiej” jest – w pewnym sensie – egzotyczny (nie wspominając już o jakiejś tam Ukrainie, której nie widać nawet na mapie!). To wtedy wszystko się wyjaśniło. Najtrafniej odpowiedziała na to pytanie na swoim blogu czytelniczka z Kalifornii: Muzeum… to powieść o sile stereotypów. Mówiąc prościej: o tym, że „tak naprawdę wszystko było nie tak”. Że o czymkolwiek by wspomnieć – o historii naszego kraju, rodziny, naszym własnym życiu – zawsze mamy do czynienia z rzeczywistością dla nas (i za nas!) kiedyś i przez kogoś „skonstruowaną”. Podczas gdy z tego samego materiału można skonstruować inną, choć równie autentyczną rzeczywistość. I że ta nieskończoność światów (tak – „sekretów”!) jest wewnątrz nas, tak samo jak brak „gotowych odpowiedzi”, jest czymś, co człowiek współczesny zaczyna sobie uświadamiać i na co psychologicznie nie jest jeszcze gotów.

I tym sposobem ta licząca siedemset stron powieść wychodzi poza ramy historii wyłącznie o Ukraińcach…

– Czuć to w powietrzu, taki Zeitgeist. Julian Barnes w Poczuciu kresu opisał to samo w odniesieniu do jednego życia ludzkiego, co ja w bardziej skomplikowany, wielosłowny i niewygodny sposób (spadły na mnie jeszcze megatony surowego, „kulturowo nieprzepracowanego” materiału!) próbowałam opisać, śledząc losy trzech pokoleń. Dosłownie opadły mi ręce, kiedy doczytałam powieść Barnesa do momentu, w którym okazuje się, że jego Adrian (i nawet to samo imię, jak tu nie wierzyć w Platoński eidos!) także pozostawił na świecie syna, także – kalekę, choć w innym sensie niż mój Buchałow… Zniszczono też dziennik Adriana – tak samo, jak sprawę mojego bohatera: są rzeczy, których nigdy się nie dowiemy, ale które przez to nie przestaną na nas oddziaływać. W Muzeum… po pierwsze chodziło mi właśnie o to. Oczywiście, im większy dystans kulturowy czytelnika do realiów ukraińskich (bo lokalny czytelnik w nich po prostu grzęźnie, dywagując nad każdym szczegółem, włącznie z „a kto był pierwowzorem dla tego i tego obrazu”), tym bardziej widoczna staje się ukryta intencja autorska, moja osobista motywacja, która trzymała mnie przez tych siedemset stron tekstu. Tak, moim zdaniem, można wytłumaczyć sukces książki, a wszystko inne – kunszt, konstrukcja, forma – to już sprawa krytyki.

Dostrzega pani różnice w odczytywaniu Muzeum porzuconych sekretów w Czechach, Polsce i Niemczech. A jak było w Rosji?

– Przekład na rosyjski to oddzielna historia: powieść ukazała się drukiem już na początku lata, bez zapowiedzi, bez prezentacji, można powiedzieć, że „w konspiracji”; została za to opatrzona przedziwnym postscriptum na stronie z prawami autorskimi: Opinia redakcji może różnić się od opinii autorskiej (sic!). Oczywiście, chodzi o autorskie Posłowie, przecież reszta tekstu – to jakby nie patrzeć – „opinia” nie autora, a bohaterów… Wiem, że Rosjanie kupują książkę, chociaż w prasie nie ukazały się żadne recenzje – mam wrażenie, że wydawca ją „ukrył”, chcąc uniknąć medialnego rozgłosu. Chociaż jeszcze dwa lata temu najważniejszy rosyjski magazyn literacki „Nowyj Mir” przedrukował pierwsze cztery części Muzeum… i nawet przyznał wtedy tłumaczce nagrodę za najlepszy utwór prozatorski. To sytuacja wyjątkowa, ponieważ czasopismo zazwyczaj nagradza rosyjskich pisarzy, a nie tłumaczy. Nawet pojawiły się dość ciekawe recenzje tych „rozdziałów”… Ale wtedy Ukraina jeszcze nie podpisywała umowy z Unią Europejską (jak wiadomo, do tej pory na podpisała – Red.), a prowadzący rosyjskie wiadomości nie mówili: „A teraz o wydarzeniach na ukraińskim froncie” (verbatim!); także walka Kliczko–Powietkin nie zmieniała się w show pod tytułem „bitwa rosyjskiego żołnierza ze zdrajcą Mazepą”. Tego, co dzieje się teraz w rosyjskiej przestrzeni informacyjnej wokół Ukrainy, nie można nazwać inaczej niż psychozą. I dlatego można zrozumieć politykę wydawcy. Chyba naprawdę nie warto wnosić pochodni do domu wariatów.

Mnie osobiście zdziwiło, że w Polsce, gdzie wielu Polakom dalej z trudem przychodzi słuchać o partyzantach UPA, to przyjęcie było aż tak dobre – znalazły się entuzjastyczne recenzje i Angelus...

– Wiem, że narzekacie na to, że Polacy „oduczają się czytać”, ale, proszę mi wierzyć, dla mnie polska reakcja na Muzeum… (tak samo jak i niemiecka!) to przykładowe zachowanie się „czytającego narodu”, kiedy literaturę traktuje się jak literaturę, a nie narzędzie dla politycznych manipulacji w kampanii wyborczej. Na długo przed ukazaniem się polskiego przekładu powieści mówiłam w prasie, że właśnie ten przekład jest dla mnie najważniejszy ze wszystkich (nb. w wydawnictwie Nowej Europy Wschodniej ukaże się mój wywiad rzeka z Izabelą Chruślińską pod tytułem Ukraiński palimpsest, tam też to tłumaczę na wielu stronach!). Oczywiście, że jestem świadoma, że dla polskiego czytelnika UPA niesie zupełnie inne znaczenia niż dla ukraińskiego. Ale Muzeum… to nie jest „powieść o UPA”; jej wątek wojenny, powiązany z Halą i Adrianem, to przede wszystkim próba historyczno-psychologicznej odnowy. Ci ludzie byli inni, niż my-współcześni, i musiałam ich nie tylko zrozumieć, ale wejść w ich skórę, przemówić ich językiem. Myślę, że każdy pisarz podświadomie pracuje według metody Stanisławskiego: kiedy pisałam scenę śmierci w kryjówce, przez kilka dni po prostu nie mogłam chodzić; z epizodem dotyczącym śmierci Włady w pierwszym rozdziale było tak samo… I to już jest inny poziom komunikacji międzykulturowej, ten od człowieka do człowieka, dla którego pisane (i tłumaczone!) są utwory literackie. Zarówno polskie recenzje, jak i reakcje polskich czytelników (dokładniej – czytelniczek, ponieważ z Polski pisały do mnie, poza kilkoma wyjątkami, przeważnie kobiety), i finał Angelusa – to wszystko są dla mnie nadzwyczajnie krzepiące oznaki, że literatura w świecie współczesnym jest coś warta, że my jeszcze czujemy i odczuwamy siebie nawzajem, na tym właśnie poziomie cząsteczkowym od człowieka do człowieka, choć zagłusza nas ze wszech stron informacyjna lawina. I kiedy czytasz, znów na blogu (tym razem polskim), jak młoda czytelniczka pisze o Muzeum porzuconych sekretów jak o lustrze, w którym znajome realia nabierają innego wymiaru (To, co było nasze, dzisiaj ukraińskie, a przez to wspólne…), to, mój Boże, nie tylko dla samego patosu powiedziano, że rodzi się wiara w przyszłość! I że politycy wszystkich krajów, którzy stawiają mniejsze czy większe kramy na traumach pamięci narodowej, niczego nie wskórają!

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra"

 

Odra 2/2014 - Klaus Bachman

Klaus Bachmann

 

EUROPEJSKIE ZŁUDZENIA

KONTRA UKRAIŃSKIE REALIA

Euromajdan jest polskim sukcesem. Ale ten sukces miał miejsce w Brukseli, nie w Kijowie. Ukraina nie chce do Unii Europejskiej – ci, którzy chcą do Unii, nie reprezentują Ukrainy, a ci, którzy mają władzę, pieniądze i głosy w wyborach, nie chcą do UE.


Podobnie jak pomarańczowa rewolucja na przełomie 2004 i 2005 roku, która, jak już dziś wiadomo, żadną rewolucją nie była, również kijowski euromajdan służy dziś jako katalizator dla stereotypów, marzeń i medialnych klisz, które z tym, co się dzieje na Ukrainie, nie mają wiele wspólnego.

 

Nie demokracja, tylko geopolityka

Z niemieckiej telewizji można było się dowiedzieć, że to Ukraińcy walczą o to, aby obalić rząd i wprowadzić swój kraj do UE, a na czele proeuropejskiego, demokratycznego ruchu stoi niemiecki bokser, który chce zostać następnym prezydentem. Jeden z popularnych talk-shows w niemieckiej telewizji publicznej był nawet w całości poświęcony euromajdanowi. Zgromadził przed kamerami dobranych wedle kompletnie nieczytelnego klucza gości, którzy albo nic nie wiedzieli o Ukrainie, albo nie mieli pojęcia o polityce. Łączyło ich jedynie to, że byli głęboko poruszeni wydarzeniami i zastępowali jakąkolwiek chłodną analizę emocjonalnymi wypowiedziami na temat tego, dlaczego Unia Europejska nie może odmówić Ukrainie poparcia przeciwko Rosji, skoro Ukraina (a tak zakładano) chce z całą siłą do UE. Potęgował to jeszcze Witalij Kliczko, który na żywo ogłosił (w niemieckiej telewizji), że będzie startować w wyborach prezydenckich (na Ukrainie, rzecz jasna). Przez moment niemiecka opinia publiczna wydawała się porzucać swój sceptycyzm wobec przyjmowania biedniejszych krajów do UE, politycy przerwali debatę o rzekomym masowym nadużywaniu niemieckiej pomocy społecznej przez wędrujących do Niemiec Bułgarów i Rumunów (dla których w tym roku kończy się okres przejściowy w dostępie do rynku pracy), a sondaże pokazały, że do 40 procent ankietowanych byłoby za tym, aby przyjąć Ukrainę do UE. Proukraiński entuzjazm nieco podupadł, kiedy znów wszystkie światła zostały skierowane na Moskwę, gdzie Putin ułaskawił Chodorkowskiego, Pussy Riot i aktywistów Greenpeace. Pozostała natomiast pewna bardzo znamienna klisza, której zasadności nikt dotąd nie kwestionował i która ujawnia się tylko wtedy, kiedy się porównuje sposób przedstawienia w niemieckich mediach (niemal bez wyjątku) wydarzeń w Tajlandii i na Ukrainie.

W Tajlandii, według niemieckich mediów, opozycja, która nie ma szans na wygranie wyborów, próbuje na ulicy obalić legalny i demokratycznie wybrany (choć bardzo skorumpowany) rząd i jest za to mocno krytykowana. Na Ukrainie opozycja, która nie ma szans na wygranie wyborów, próbuje na ulicy obalić legalny i demokratycznie wybrany (choć mocno skorumpowany) rząd, ale krytykowany za to jest ów rząd. Tej różnicy nie da się wytłumaczyć tym, że rząd w Kijowie kilkakrotnie użył przemocy wobec manifestujących, bo ofiar w Tajlandii było o wiele więcej. Można ją tłumaczyć tylko tym, że manifestujących na euromajdanie z tymi, którzy ich popierają w innych krajach, łączy ta sama geopolityczna orientacja, natomiast między opinią publiczną w Niemczech i opozycją w Tajlandii takiej zbieżności nie ma. Ale to też oznacza, że my, Europejczycy w Brukseli, Berlinie czy w Warszawie, popieramy euromajdan nie dlatego, że chodzi tam o demokrację, ale dlatego, że chodzi o geopolitykę.

 

Niemieckie i polskie medialne klisze

Polskie media dodatkowo patrzą na wydarzenia na Ukrainie, jak dziewięć lat temu, przez pryzmat Solidarności z lat osiemdziesiątych. Oto znienawidzona przez proeuropejskie społeczeństwo Ukrainy władza, która utrzymuje się tylko dzięki represjom i poparciu Rosji, zostanie zaraz zmuszona do zwołania okrągłego stołu, a potem obalona w nowych wyborach.

Z tej perspektywy euromajdan reprezentuje całą Ukrainę, więc wielu dziennikarzy mówi o tym, co „Ukraina chce”, nie dodając, że są to hasła popularne jedynie w Kijowie. Nawet wiec organizowany przez największą ukraińską siłę polityczną, Partię Regionów Janukowycza, nie zmącił tego obrazu, bo natychmiast znaleziono przykłady, że jego uczestnikom zapłacono. Według kliszy obowiązującej w mediach niemieckich wydarzenia na Ukrainie to dowód na to, że „Ukraina chce do UE”, według kliszy polskiej dowód, że na Ukrainie prorosyjska i skorumpowana władza chce do Rosji, a „społeczeństwo” (reprezentowane przez opozycję) chce do UE. Tak samo, jak w popularnym przekazie o najnowszej historii Polski, to „skorumpowana władza” walczyła w latach osiemdziesiątych ze „społeczeństwem”.

Na tym polega pierwsza ważna zmiana spowodowana wydarzeniami na Ukrainie. Inaczej niż dotąd, inaczej niż dziewięć lat temu i inaczej niż prawie zawsze, kiedy Polacy i Niemcy dyskutują o Ukrainie i rozszerzaniu UE, niemiecka i polska interpretacja wydarzeń w Kijowie jest prawie identyczna. Tu i tam utożsamiane są euromajdan i opozycja, a ci, którzy protestują w Kijowie, to „społeczeństwo ukraińskie”. Tu i tam mowy nie ma o tych (bądź co bądź to przytłaczająca większość), którzy nie protestują, albo mają wręcz negatywny stosunek do protestujących.

To w dużym stopniu zasługa polskiej polityki zagranicznej: Niemieccy politycy i niemiecka opinia publiczna mówią dziś o Ukrainie po polsku. W Niemczech tradycyjne prorosyjskie głosy ucichły, w Polsce tylko nieliczne środowiska naruszyły proukraińską tendencję w dyskursie publicznym. Stało się tak, kiedy „Krytyka Polityczna” i środowiska kresowe nagle zjednoczyły się we wstręcie wobec faszyzujących polityków Swobody, jednego z filarów protestu na euromajdanie, a opozycyjni politycy jeździli do Kijowa, aby stamtąd móc lepiej atakować polski rząd.

 

Po euromajdanie zostanie jeszcze mniej niż po pomarańczowej rewolucji

Polskim sukcesom w Brukseli nie towarzyszył jednak sukces na samej Ukrainie. Polsce udało się tworzyć przychylną atmosferę dla zbliżenia Ukrainy z UE, ale rzut okiem na tzw. turystykę polityczną, jaką różni zachodni politycy uprawiali na Ukrainie, ujawnił, że ci, którzy mogli mieć realny wpływ na rozwój sytuacji, zostali w domu i milczeli (Obama, Merkel, Hollande, Cameron). Z Waszyngtonu zaś słychać było tylko wezwania do pokoju i ostrzeżenia przed użyciem przemocy. W Polsce odczytano to jako krytykę interwencji policji, choć np. „New York Times” uznał to za de facto poparcie dla status quo.

Jedynym niemieckim politykiem, który pojawił się na euromajdanie, był Guido Westerwelle, jeszcze wtedy urzędujący minister spraw zagranicznych, którego partia wkrótce wyleciała z Bundestagu i który z chwilą zaprzysiężenia nowego gabinetu przestał być ministrem. USA reprezentowali na Majdanie politycy opozycji i wysłanniczka departamentu stanu niższej rangi (Victoria Nuland, assistant secretary of state for European and Eurasian affairs), która w dodatku ostrzegła opozycję (!) przed użyciem przemocy. Z Polski i Niemiec do Kijowa pojechali posłowie do Sejmu i Parlamentu Europejskiego oraz politycy opozycji. Najwyższym rangą politykiem w Kijowie była Margaret Ashton, która rozmawiała trzy i pół godziny z prezydentem Janukowyczem, a potem spotkała się z opozycją na Majdanie, gdzie również wezwała do „pokojowych rozwiązań”.

To zupełnie inny obraz niż podczas pomarańczowej rewolucji, kiedy Juszczenko cieszył się poparciem USA i pomocą amerykańskich agencji marketingowych i spin doktorów, którzy organizowali mu kampanię. Wtedy opozycja była zjednoczona, miała prostą strategię i klarowne hasło („uczciwe wybory”), za pomocą których można było mobilizować nie tylko własnych zwolenników, lecz i apolitycznych obywateli, nieufnych wobec wszelkiej władzy.

Teraz amerykańskiej inspiracji w ukraińskich rozgrywkach nie było. Była to impreza czysto europejska – i dlatego też tak się skończy, po europejsku. Bo w jej trakcie Europejczycy sami przestraszyli się tego, co spowodowali. W przeciwieństwie do pomarańczowej rewolucji nic nie było planowane ani przygotowane, euromajdan to faktycznie spontaniczny ruch oddolny, apolityczny, bez koncepcji i strategii. To czyni go sympatycznym i różni korzystnie od pomarańczowej rewolucji, ale to też oznacza, że ma jeszcze mniejsze szanse na to, aby cokolwiek zmienić niż „pomarańczowa”. Ona szybko została zawłaszczona przez część oligarchów, którzy dzięki protestom na ulicach na nowo układali sobie stosunki. Mimo poparcia USA i dobrego przygotowania, do żadnych zmian ustrojowych nie doszło, a wybory po rozpadzie pomarańczowego obozu wygrał Janukowycz, i to bez większych fałszerstw. Przykry to wniosek, ale to oznacza – czy nam się to podoba lub nie – że po euromajdanie zostanie jeszcze mniej niż po pomarańczowej rewolucji.

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 2/2014 - Tomasz Kozłowski

Tomasz Kozłowski

BIEGUNKA INFODIOTÓW

Społeczeństwo informacyjne zmusza nas do przerobu coraz większej ilości treści (de facto coraz większej pracy i podnoszenia wydajności). Nie zawsze się to udaje, a jeśli brać pod uwagę procent deklarujących osiągnięcie tak zwanej work-life-ballance, w zasadzie się to nie udaje. „Hackowanie” życia, czyli proste sposoby na wygospodarowanie wolnego czasu jawią się jak lekarstwo na troski. Pytanie, czy life-hacking zalecza przyczyny, czy może tylko skutki. Przecież i na life-hacking potrzebny jest czas./

Prócz tekstów naukowych i paranaukowych zdarza mi się popełnić czasem jakąś formę, za przeproszeniem, literacką. W jednej z nich bohaterem był rosyjski pisarz, Aleksander Russyłowicz, autor wielu absurdalnych utworów science-fiction. W opowiadaniu pt. Kundle przedstawił on wizję, w której psy ewoluują do formy inteligentnej, rozwijają język i kulturę symboliczną. Tworzą na Ziemi drugie – obok ludzkiego – społeczeństwo.

Niedługo po tym wydarzeniu na Ziemi ląduje spodek z międzyplanetarną delegacją, zapraszającą naszą planetę do galaktycznego zgromadzenia cywilizacji, w którym społeczeństwa mają status opiekunów innego – prostszego – gatunku rozumnego, lub odwrotnie: są przez inne społeczeństwa niańczone, by spokojnie móc się rozwijać. W której puli ląduje dane społeczeństwo, zależy od tego, na jakim jest etapie rozwoju oraz czy jest w stanie samo siebie zrozumieć. Psie państwo jest dość prymitywne, ale i tak wystarczająco złożone, by psy miały problem z całkowitym jego zrozumieniem. Pozostawione same sobie prawdopodobnie zagryzłyby się. Psy mają jednak szczęście – ludzie są wymarzonymi opiekunami. Dlatego psia społeczność trwa sobie spokojnie, nie myśli, by rozsadzić się od środka, wpaść w kryzys bądź wypowiedzieć komuś wojnę. Zamiast tego tworzy psią literaturę, rozwija życie religijne, gospodarkę, sztukę, zapożycza od nas różne technologie… istna sielanka.

Co innego ludzie. Choć są świetnie zaprojektowani, by ogarnąć złożoność psiego państwa, sami mają za małą „moc obliczeniową”, by skutecznie zarządzać swoim światem. Mają pecha, bo w promieniu kilku tysięcy lat świetlnych nie ma nikogo, kto byłby odpowiednim dla sapiensów opiekunem. Niestety, sąsiadują z nami cywilizacje bardzo wysoko zaawansowane, dla których opieka nad ludźmi stanowiłaby tylko pasmo niekończących się frustracji. To tak, jak kazać ludziom doglądać przez całe eony na przykład pączkujących drożdży. Ale nie bójcie się – mówią kosmici – kogoś wam znajdziemy.

 

CZY POTRZEBA NAM NOWEJ BIUROKRACJI

Stabilność i pomyślny rozwój społeczeństwa jest naturalnie wypadkową bardzo wielu czynników, zarówno kulturowych (jak zdolność do refleksji nad własną cywilizacją opisywana w opowiadaniu Russyłowicza), jak i stricte naturalnych, bio-psychologicznych. Nauki ewolucyjne każą przypuszczać, że idealny byt społeczny, do którego jesteśmy zaprogramowani biologicznie, to mniej więcej 150 osób. Wtedy wszystko chodzi jak w zegarku. Powyżej tego progu kontakty przestają być bezpośrednie, stają się anonimowe, powierzchowne, zaczynamy traktować się jak przedmioty, a w rezultacie coś w ludziach niebezpiecznie puchnie i nabrzmiewa: jakaś społecznie generowana frustracja, melancholia, depresja, poczucie osamotnienia. To naturalnie ogromny skrót. Od ładnych kilku tysięcy lat nie żyjemy już na sawannach, ale tworzymy znacznie bardziej złożone struktury, w obrębie których – z mniejszym lub większym sukcesem – funkcjonujemy. Pytanie jednak, na ile się to nam udaje.

Max Weber, wielki niemiecki socjolog, twierdził, że nie może się to udać bez biurokracji. To ona – zdaniem Webera – ma porządkować rzeczywistość społeczną, gospodarczą i w zasadzie każdą inną. Stanie w kolejkach i wcielanie się w osobę petenta, wypełnianie kwitów, druczków, podań i odwołań, użeranie się z niekończącą liczbą urzędów i departamentów konieczne jest, by społeczeństwo jako tako trwało i nie rozlatywało się. Biurokracja to nic innego niż zracjonalizowana forma rządzenia, ot co.

Złożony świat społeczny wymaga złożonych procedur. A one, rzec można, sprowadzają się do kilku podstawowych zasad: wszystkie relacje są odgórnie regulowane, każdy członek organizacji ma ściśle przyporządkowany obszar działań, za które jest odpowiedzialny, dokładnie wiadomo, kto komu podlega, struktury złożone są z ludzi doskonale wyszkolonych, przygotowanych do pełnienia swoich obowiązków, życie prywatne nie przenika się z pracą, informacje przekazywane są drogą oficjalną, w sposób uporządkowany, nie mówiąc już o takich elementach jak stałość posady, bo przecież robota biurokratów nigdy się nie kończy.

Biurokracja, podążając ścieżką paradygmatu funkcjonalnego w socjologii, jest idealnym wręcz narzędziem do sprawowania rządów w rzeczywistości industrialnej, rzeczywistości fabryk, świata w miarę sztywnej struktury społecznej, społeczeństwa powolnych – wciąż jeszcze – przemian naukowo-kulturowo-gospodarczych (powolnych, rzecz jasna, w skali jednego, dwóch pokoleń). Jeśli jednak zasady działania typowej biurokratycznej instytucji zarysowane wyżej starać się przyspawać do obrazu dzisiejszych struktur, coś pęka.

 

3 MILIARDY INTERNAUTÓW KONTRA 56 BILIONÓW E-MAILI

Społeczeństwo postindustrialne, informacyjne rządzi się już zupełnie innymi prawami. Jego sednem nie jest zakład produkcyjny dostarczający na rynek określone dobra i dający wielu osobom stałą pracę. W jego centrum jest informacja, rzecz ulotna, ale o znaczeniu strategicznym dla wszystkich – zarówno dla jednostek, jak i większych całości. W początkowym okresie rozwoju społeczeństwa informacyjnego, niech będą to lata trzydzieste i czterdzieste XX wieku, nawet biurokraci znali wagę i mieli utarte szlaki przekazywania strategicznej informacji. Ale wraz z rozwojem technologii potencjalnie strategicznych informacji zaczęło przybywać. Poszerzmy perspektywę. Pomysłowe statystyki informują nas o blisko 10 zettabajtach danych przetworzonych przez Internet tylko w roku 2011. To ilość informacji, którą można by zamknąć w książkach ułożonych jedna na drugiej pomiędzy Ziemią a… Neptunem i przemnożona jeszcze 40 razy. Dziennie rozsyłanych jest ok. 150 miliardów (!) e-maili (ponad 50 bilionów rocznie), z czego większość to spam, ale działania w pełni „upodmiotowione” też onieśmielają swoim ogromem: dziennie „lajkowanych” jest ponad 2,7 miliarda informacji, każdego dnia na portalu Facebook umieszczanych jest 300 milionów nowych zdjęć. Google w 2012 roku odpowiedział na ponad bilion zapytań. Z kolei w ciągu miesiąca na portalu YouTube przeglądane są 4 miliardy godzin materiału wideo. Prawdopodobnie nie byłoby w tym nic niebezpiecznego, gdyby przemiana ta miała charakter jedynie ilościowy. Powyższe zestawienia przekonują, że mamy wystarczające moce przerobowe i potrafimy wyprodukować wystarczającą ilość procesorów, by poradzić sobie z ogromem danych, a nawet przygotowywać bardzo złożone symulacje. Mamy niecałe 3 miliardy internautów, więc jeśli przyjąć, że większa część ludzkości w dalszym ciągu nie trzymała w ręce telefonu komórkowego, to wyniki te są wcale imponujące. Ale zmiana ta idzie dalej i ma charakter jakościowy.

Informacja stała się czymś więcej, jest chlebem powszednim, zjawiskiem przezroczystym, towarzyszącym niemal każdej chwili życia. Tak jak poststrukturaliści mawiali, że wszystko jest tekstem (można było brać to za twierdzenia paraliterackie), o tyle dziś, w dobie popularyzujących się coraz bardziej urządzeń w rodzaju Google Glass, Street View, FourSquare, które przerabiają na ciągi bitów niemal każde miejsce naszego otoczenia, praktycznie wszystko może stać się informacją namierzalną przez każdego i nie ma w tym cienia przesady. Procesory sobie z tym radzą, ale czy ludzie również?

Więcej w lutowym bumerze miesięcznika "Odra".

Odra 1/2014 - Rozmowa Stanisława Lejdy

EUROPA SAMA KLIMATU NIE URATUJE

 

Ze Zbigniewem W. Kundzewiczem, profesorem nauk o Ziemi, rozmawia Stanisław Lejda

 

Niedawno zakończył się kolejny szczyt klimatyczny w Warszawie. Opinie co do jego efektów są podzielone. Były już minister środowiska Marcin Korolec stwierdził, że zakończył się on sukcesem, tymczasem media zagraniczne, głównie niemieckie, nie zostawiają na tym wydarzeniu suchej nitki, nazywając je „konferencyjnym teatrem”. Jak pan ocenia to spotkanie?

– Myślę, że prawda leży pośrodku. Po tym szczycie nie należało się zbyt dużo spodziewać. Była to dziewiętnasta konferencja stron konwencji klimatycznej i do tej pory żadna nie przyniosła przełomu, powodującego zmniejszenie emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Tylko raz udało się osiągnąć pewien sukces – w roku 1997, kiedy przyjęto protokół z Kioto. Powinienem raczej powiedzieć, że ogłoszono to jako wielkie osiągnięcie, ale dla klimatu nie miało ono większego znaczenia. Był to sukces jedynie w tym sensie, że udało się uzgodnić pewien konstruktywny dokument, ale nie wymagał on konkretnego ograniczenia emisji dwutlenku węgla od krajów, które wówczas miały status rozwijających się. Dzisiaj niektóre z nich są całkiem bogate, ale obowiązuje je zapis z tamtego okresu. Jego efektem jest to, że nawet gdyby te państwa, które zgodziły się emisje ograniczać, dotrzymały warunków protokołu z Kioto, to i tak nie uratowałoby to ziemskiego klimatu. Emisje dwutlenku węgla wzrosły bowiem bardzo silnie za sprawą państw, które nie były zobligowane przez protokół z Kioto do redukcji emisji gazów cieplarnianych. Wzrosły więc temperatury na Ziemi. Warszawski szczyt miał być etapem na drodze do konferencji stron konwencji klimatycznej, która odbędzie się pod koniec 2015 roku w Paryżu. Tam społeczność światowa ma nadzieję przyjąć dokument, który pójdzie znacznie dalej niż protokół z Kioto, i go zastąpi.

Te nadzieje nie są płonne? Powiedział pan, że dotychczas to się nie udawało.

– Mogą to być tylko pobożne życzenia. Czternasta konferencja klimatyczna w Poznaniu w 2008 roku również miała służyć jako etap na drodze do konferencji w Kopenhadze w końcu 2009 roku, gdzie spodziewano się osiągnąć przełom w ochronie klimatu. Tymczasem konferencja kopenhaska okazała się największą porażką (w kontekście konkretnych i wygórowanych oczekiwań) spośród wszystkich dziewiętnastu konferencji klimatycznych. Dlatego wydaje mi się, że krytyczne słowa niemieckiej prasy pod adresem warszawskiego szczytu nie są całkiem zasłużone. Niewielkie osiągnięcia udało się odnotować: organizacja była w miarę sprawna, uzgodniono kilka konstruktywnych rzeczy na temat zalesiania i przeciwdziałania wylesianiu. Poczyniono także uzgodnienia dotyczące finansowania ochrony klimatu w następnych latach. Ale trudno mówić o wielkim sukcesie.

A może dlatego tak trudno o, jak pan je nazywa, przełomowe ustalenia podczas kolejnych konferencji klimatycznych, że nie ma całkowitej zgody, nawet wśród klimatologów, co do przyczyn ocieplania się klimatu. Niektórzy z nich twierdzą, że mamy do czynienia z końcem kolejnego okresu międzylodowcowego, a wtedy ocieplanie się Ziemi jest zjawiskiem naturalnym.

– Brak zgody, nie tyle wśród klimatologów, ale powiedziałbym: wśród osób, które na ten temat wypowiadają się publicznie, niekoniecznie znając się na rzeczy, na pewno nie pomaga w uzyskaniu konsensusu politycznego w sprawie ocieplenia. Ale te różnice zdań słabną, ponieważ temperatura na Ziemi rośnie. Co do tego nie mają wątpliwości nawet najwięksi sceptycy. Oczywiście, gdy nagle pojawi się zimny miesiąc, taki jak marzec roku 2013, od razu stanowi to pożywkę dla sceptyków. Ocieplenie wcale nie oznacza, że każdy następny miesiąc, np. grudzień 2013, będzie cieplejszy od tego w poprzednim roku, tzn. grudnia 2012. Ten mechanizm tak nie działa, występują pewne oscylacje, ale trend temperatury jest wyraźnie rosnący. Mówi pan o głosach przeciwnych. Niektórzy, również profesorowie, choć raczej nie klimatolodzy, wypowiadają się tak: klimat zawsze się zmieniał, wielokrotnie w historii Ziemi były ocieplenia i oziębienia (z tym wszystkim się zgadzam), więc obecne ocieplenie jest po prostu jednym z takich naturalnych zdarzeń (z tym nie mogę się zgodzić). Obecna zmiana klimatu jest inna niż wszystkie poprzednie. Dotychczas mechanizm ocieplenia bądź ochłodzenia był zależny od czynników naturalnych, przede wszystkim od Słońca. Tymczasem w ostatnich stu latach Słońce jest odpowiedzialne tylko za około dziesięć procent ocieplenia. Nie da się zatem wytłumaczyć tego zjawiska przyczynami naturalnymi.

Naukowcy nie tylko się spierają. Radykalnie zmienili swoje stanowisko. Jeszcze trzydzieści–czterdzieści lat temu straszyli nas oziębieniem i kolejnym zlodowaceniem naszej planety

– Naukowcy, a w jeszcze znacznie większym stopniu media, reagują na to, co dzieje się za oknem. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku temperatura nie rosła, miała raczej tendencję do lekkiego spadku. Podchwyciły to media. Temat oziębienia pojawił się nawet na okładce tygodnika „Time”. Później, w latach osiemdziesiątych, temperatura zaczęła rosnąć – dość intensywnie – i tak się dzieje nadal. Odkąd w miarę precyzyjnie znamy temperaturę globalną, czyli od roku 1850, najcieplejszym dziesięcioleciem jest pierwsza dekada lat dwutysięcznych, czyli lata 2001–2010. Gdyby potraktować jako dziesięciolecie lata 2003-2012, to ten okres był jeszcze cieplejszy. Każda z ostatnich dekad jest cieplejsza niż poprzednia. W najnowszym raporcie Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC – Intergovernmental Panel on Climate Change), który został przyjęty we wrześniu 2013 roku, naukowcy idą jeszcze dalej: stwierdzają, że na półkuli północnej ostatnie trzydziestolecie jest „prawdopodobnie” najcieplejsze w ciągu ostatnich 1400 lat, a „bardzo prawdopodobnie” najcieplejsze w ostatnich 800 latach. Określenia „prawdopodobnie” i „bardzo prawdopodobnie” można przełożyć na liczby, poprzez użycie subiektywnych ocen prawdopodobieństwa. „Prawdopodobnie” oznacza co najmniej 66 procent szans, że tak właśnie jest, a „bardzo prawdopodobnie” – ponad 90 procent.

W dotychczasowych raportach IPCC te sformułowania pojawiają się również, gdy mowa o odpowiedzialności człowieka za obecne ocieplenie klimatu. Ciągle brakuje stwierdzenia „na pewno”.

– Raporty IPCC powstają w trzech grupach roboczych. Jeśli chodzi o pierwszą z nich, omawiającą naukę o zmianach klimatu, raportów było pięć – w latach 1990, 1996, 2001, 2007 i ostatni, przyjęty 27 września 2013 roku. Najważniejsze zdanie w raporcie pierwszej grupy ulega ewolucji. W roku 1990, gdy zainicjowano ten raport, ocieplenie klimatu nie było jeszcze tak mocno odczuwalne, więc i przekonanie, że to człowiek za nie odpowiada, też nie było silne, raczej hipotetyczne. W drugim raporcie brano już pod uwagę, że czynnikiem sprawczym jest działalność człowieka, natomiast w trzecim, czwartym i piątym raporcie, wspomniane najważniejsze zdanie było ciągle wzmacniane. W trzecim raporcie mówiło ono, że „prawdopodobnie” (likely – tzn. szanse przekraczają 66 procent) większość ocieplenia w ostatnim czasie jest spowodowana czynnikami antropogenicznymi, czyli działalnością człowieka – emisją gazów cieplarnianych oraz wycinaniem lasów. W czwartym raporcie słowo likely zamieniono wzmocnionym określeniem very likely, co oznacza ponad 90-procentowe prawdopodobieństwo. We wrześniu 2013 roku uznano, że można się posłużyć kwantyfikatorem extremely likely, czyli „niezwykle prawdopodobnie”, co oznacza co najmniej 95 procent szans, że to prawda. Trzeba jednak pamiętać, że jest to „prawdopodobieństwo” subiektywne wielkiego grona uczonych i fachowców. Dlatego podczas przyjmowania raportów IPCC nad takimi sformułowaniami na ogół dyskutuje się bardzo długo. Stąd czułem się komfortowo, śledząc konferencję prasową z przyjęcia ostatniego raportu w domowych pieleszach i współczułem tym naukowcom, którzy musieli dzień i noc bronić swoich zapisów, żeby raport został przyjęty.

Więcej w styczniowym numerzemiesięcznika "Odra"

Odra 1/2014 - ROZMOWA

W MOJEJ PIERSI BIJE TWOJE SERCE

OPOWIEŚĆ O DUCHU GEMEN

Z Violą Nitschke, ze Stowarzyszenia Gdańskich Katolików pod patronatem św. Wojciecha, rozmawia Adam Krzemiński

 

Adam Krzemiński: Jak się czuje Angela? Nie do wiary, że zaledwie pół roku temu przeszła taką operację. Tańczy, dowcipkuje …

Viola Nitschke: To pierwsze pół roku po przeszczepie serca jest najtrudniejsze.

– Ma dwanaście lat. Kiedy dowiedziała się, że nie ma wyboru?

– Od dnia, w którym skończyła ósmy miesiąc życia, wiedzieliśmy, że ten moment kiedyś nadejdzie. Od ósmego roku życia sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Jej serce było nieforemne, lewy przedsionek był czterokrotnie powiększony. Angela miała 131 cm wzrostu, ważyła 22 kg, ale jej serce było wielkości mojego – kobiety dużo wyższej i trzy razy cięższej. Ta dysproporcja powodowała coraz częstsze ataki. Niemal każdego dnia zastanawialiśmy się, czy posłać ją do szkoły. 1 czerwca ubiegłego roku nieprzytomna została zawieziona helikopterem z Frankfurtu do kliniki kardiologicznej w Giessen. Istniało ryzyko, że konieczny będzie przeszczep serca i płuc, co zmniejsza szanse przeżycia o 30 proc. Po czterech tygodniach badań okazało się, że wystarczy samo serce.

– Jak to przyjęła Angela?

– Chciano ją od razu zatrzymać w szpitalu, ale nie zgodziliśmy się. Nie chcieliśmy, by dowiedziała się o wszystkim w sali szpitalnej. Chcieliśmy, by pojechała jeszcze na wakacje i decyzję podjęła w domu. Choć wiadomo było, że nie ma wyboru, musi pogodzić się z nieuniknionym, jej pierwsza reakcja była gwałtowna. Nie! Ja też chcę kiedyś nosić dekolt. Nie chcę być inna niż wszyscy. Pamiętała, że jej młodsza siostra umarła w wyniku operacji serca, Angela miała wtedy 2,5 roku. A i w ostatnich latach wciąż miała do czynienia ze śmiercią. Zmarli moi rodzice, także rodzice męża… Powiedzieliśmy Angeli, że nie ma wyjścia, wóz albo przewóz, że na cały czas oczekiwania, operacji i rekonwalescencji przeniosę się z nią do szpitala. I wtedy powiedziała, że chce żyć… Potem wyjechaliśmy na wspaniałe wakacje, podczas których jeździła konno i byliśmy na zjeździe gdańskich katolików na zameczku w Gemen, który od wczesnego dzieciństwa jest jej małą ojczyzną…

– Co Gemen, zameczek w Westfalii, gdzie od 1947 roku spotykają się co roku niemieccy katolicy wysiedleni w 1945 z Gdańska, znaczy dla niej? To już trzecie pokolenie…

– Bardzo wiele. Przed operacją powiedziała, że koniecznie jeszcze chce tu przyjechać. Lekarze powiedzieli, że tego nie da się zaprogramować. Obliczyliśmy, że jeśli przeszczep dostanie do lutego, to ma szansę. Dostała 29 stycznia i po operacji lekarz powiedział, że jeśli się postara, to będzie mogła pod koniec lipca być w Gemen. To dało jej niesłychaną siłę. Gemen to dla niej wielka rodzina, bywa tu każdego roku… Tu jest u siebie. Chętnie też jeździ do Polski.

– Gemen rozumiem, idylla zamku na wodzie. Ale Gdańsk?

– Po raz pierwszy była w Gdańsku tuż po rozpoznaniu choroby. Nawet nie miała roku. Podpisaliśmy umowę z towarzystwem ubezpieczeniowym, że w razie czego przewiozą ją helikopterem do Niemiec. Później była w Gdańsku jeszcze wiele razy. To miasto jest u nas wciąż obecne. W naszym domu wisi na ścianach wiele gdańskich sztychów. Cała czwórka dziadków Angeli pochodzi stamtąd. Mamy w Gdańsku wielu przyjaciół i ulubione miejsca.

– A czym dla was obojga jest Gdańsk? Dla waszych rodziców był miastem dzieciństwa. A dla was, dla twego męża czy dla twego brata?

– Pierwszy raz byłam w Gdańsku na Wielkanoc 1978 roku. Ojciec zaprzyjaźnił się wtedy z księdzem Henrykiem Jankowskim. Rok później muzykowaliśmy z moim bratem Wolfgangiem w polskim szpitalu wojskowym w Oliwie. Mieliśmy szesnaście i siedemnaście lat. Zakonnice, u których mieszkaliśmy, powiedziały, że dzieci nie powinny wiecznie przesiadywać z dorosłymi. I skontaktowały nas z seminarzystami. Jeden z nich grał na kontrabasie. Wciągnęli nas do gdyńskiej Oazy. Niektórym odebrało mowę, gdy dowiedzieli się, że jesteśmy Niemcami. Ale potem przeszmuglowano nas do szpitala wojskowego, gdzie graliśmy sonaty Telemanna.

– Od 1980 Gdańsk stał się stolicą polskiej rewolucji…

– Pamiętam, jak siedzieliśmy w cukierni i objadaliśmy się strasznie słodkimi ciastkami, a kościół św. Brygidy przypominał gołębnik. Ludzie wchodzili i wychodzili. Potem w stanie wojennym razem z mamą i wujkiem pakowaliśmy paczki do Gdańska. W 1984 roku znów byłam w Gdańsku. Studencki wyjazd do Polski zorganizowało Cusanus-Werk. Byłam nawet z dwiema innymi osobami z naszej grupy u Tadeusza Mazowieckiego. Potem w Krakowie byliśmy w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, u kardynała Macharskiego, w Lublinie na KUL, w Mogile, w Olsztynie. Gdańska nie było w programie, więc zorganizowałam prywatny wypad nad morze. Moi niemieccy koledzy nie rozumieli, skąd tak dobrze znam to miasto. Odpowiedziałam, że w tym kościele była ochrzczona moja babcia. A w tamtym domu mieszkał mój ojciec. Odwiedziliśmy też księdza Jankowskiego.

– Jakie sprawiał wrażenie?

– Strasznego egocentryka. Te jego portrety w ozdobnych sutannach, te podrabiane gdańskie szafy. Istny kult jednostki. Równocześnie niespożyta energia. Jak wódz na polu bitwy wydawał rozkazy. Temu dać lodówkę! Tamtemu to, owemu tamto! Jakaś zakonnica prosiła, by doradził jej bratu, jak się zachować na egzaminie z marksizmu-leninizmu. W czasie innej wizyty spotkaliśmy Wałęsę z Matką Boską Częstochowską w klapie. 15 sierpnia byliśmy na mszy solidarnościowej u św. Brygidy. Milicyjna blokada kościoła po mszy trwała dwie godziny. Ojciec wywiózł i dał do tłumaczenia kazanie katyńskie Jankowskiego, ale w końcu się z nim pokłócił. Byli na ty, ale ojciec nie wytrzymywał jego nacjonalizmu, tyrad przeciwko Żydom, przedpotopowych wyobrażeń o Kościele. Stosunki między nami długo były rodzinne. Myśmy znali jego siostrę, matkę, babkę, która właściwie była Niemką, ale jego nacjonalizm wciąż doprowadzał do kłótni. Ojciec, który od lat angażował się na rzecz pojednania, nie wytrzymał, gdy Henryk kopię Matki Boskiej Częstochowskiej poobwieszał polskimi orłami. Ojca drażnił nie tylko nacjonalistyczny kicz, ale – jako architekta, który projektował również wnętrza kościelne – odrzucało go naruszanie uniwersalnego charakteru liturgicznej przestrzeni. Wytykał Jankowskiemu, że na siłę chce zatrzeć swoje niemieckie korzenie… I ten potworny przepych, te wojskowe ordery na sutannie, patos orkiestry wojskowej w czasie mszy wielkanocnej. A już szczytem było jego antyeuropejskie nastawienie, pomstowanie na wszystkich sąsiadów.

– Też czujesz się gdańszczanką?

– Od trzeciego roku życia jestem w Gemen co roku, w sumie 47 razy. Gemen to ogniskowa mojego społecznego życia. Znam tu każdy kąt. Ten zamek jest dla mnie pełen ludzi, przyjaciół, niemal członków rodziny. Jak długo się znamy? Gemen to część mojej tożsamości. Gdańsk także…

– Dziś na spotkaniach Stowarzyszenia pod wezwaniem św. Wojciecha przyjeżdżają – pół na pół – niemieccy Danzigerzy i polscy gdańszczanie. Kaszubi, przedstawiciele polskiej mniejszości w Wolnym Mieście Gdańsku i niemieckiej mniejszości w przedwojennej i dzisiejszej Polsce. Jak zmieniał się duch Gemen w ciągu ostatniego półwiecza?

– Uznanie granicy na Odrze i Nysie oraz uklęknięcie Willy’ego Brandta przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie wywołało w Niemczech w latach 1971–1972 wielkie debaty. Pierwsza oficjalna delegacja z polskiego Gdańska pojawiła się dopiero w roku 1990, ale przedtem bywali tu emigranci. Mamy nawet zdjęcie Czesława Miłosza w latach pięćdziesiatych na zamku w Gemen. Dla środowiska gdańskich katolików dialog z Polską był dość naturalny. Gdy jechaliśmy do Polski, to nie szukaliśmy tylko własnych śladów rodzinnych, ale rozmów z Polakami. Zawsze przez płot zaglądaliśmy do Polski. A ja mam dodatkową nitkę, która mnie z Polską łączy – literaturę polską, którą poznałam poprzez tłumaczenia, i muzykę. Jestem chyba jedną z niewielu – w Niemczech nieco egzotycznych – znawczyń nie tylko historii muzyki gdańskiej, ale i polskiej.

– Jest jeszcze Günter Grass. Gdy w 2006 polscy gdańszczanie stanęli za nim murem, próbowałem ściągnąć go do was. Wiem, że byli tu jego koledzy szkolni. Odpowiedział, że ma na pieńku z gdańskimi katolikami… Jaki jest wasz stosunek do naszego wspólnego noblisty?

– To trudna sprawa. Są dwa punkty, które znam po części tylko ze słyszenia. Wśród gdańskich księży był prałat Stachnik, który był inicjatorem beatyfikacji Doroty z Montawy. Grass go skarykaturował w Turbocie. Z kolei moim dalekim krewnym jest Löbsack, mąż mojej ciotki, zmarły w wyniku błędu lekarskiego. Jego z kolei Grass skarykaturował w Blaszanym bębenku. Moją ciotkę i jej dzieci bardzo to uraziło. Z drugiej strony wszyscy tu rozczytywali się w gdańskich wierszach Grassa. Jego Zamek z piasku uwielbiano. To było właśnie to, co ci ludzie odczuwali. Ale miano mu za złe, że mijał się z prawdą tak dalece, że fałszował rzeczywistość.

– To prawo pisarza…

 

Więcej w styczniowym numerze misięcznika "Odra"

Odra 1/2014 - Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

DLACZEGO NIE MA DZIŚ W POLSCE MĘŻÓW STANU?

 

Przyzwyczailiśmy się już do myślenia, że polityka musi być brudna. Pogodziliśmy, z tym, że politycy to ludzie pozbawieni skrupułów, pazerni na władzę, mali. Przestaliśmy się dziwić, że kłamią, łamią prawo i lekceważą wyborców. Czasem chcielibyśmy już tylko, żeby nie robili tego tak bezczelnie

Politycy od samego początku nie mieli dobrej prasy. Tych, którzy próbowali tworzyć wizje państw i społeczeństw, w których polityka służy ludziom, nazywano utopistami, a tych, którzy mimo wszystko szli do polityki – wyśmiewano. Bo okazywała się miejscem dla zachłannych nieudaczników, gotowych na wiele, by najpierw się do niej dostać, a potem utrzymać przy władzy.

I to się nie zmieniło, tęsknimy do mężów stanu, skazani jesteśmy na politycznych macherów.

 

Mąż stanu, czyli kto? 

Nad wytłumaczeniem różnicy między zwykłym politykiem a mężem stanu filozofowie polityki biedzą się od dawna. Definicje padały różne, ale żadna nie była dość precyzyjna, by cokolwiek stwierdzić na pewno.

Najprościej powiedzieć, że mąż stanu to polityk, który jest wolny od wad przypisywanych zwykle politykom. W swoich wyborach i decyzjach nie kieruje się rytmem kampanii wyborczych. Nie wchodzi w koalicje dla doraźnych, koniunkturalnych zysków i udziału w rządzeniu. Ma zasady, od których nie odstępuje. Ma odwagę przegrać, by pozostać wiernym sobie. Interesowała go władza, która jest narzędziem do realizacji celów, a nie celem samym w sobie. Wie, że polityków oceniają wyborcy, mężów stanu historia.

To niełatwe, bo nikt nie może być pewny tego, jak zostanie oceniony przez historyków. Ale to też cecha męża stanu. Umiejętność podjęcia ryzyka. Co wcale nie znaczy, że politykę powinni uprawiać wyłącznie aniołowie. Najwięksi rzadko bywali ideałami. Byli zawistni i małostkowi, bywali podli i pozbawieni skrupułów, zarozumiali i nietolerancyjni. Tacy byli Talleyrand, Napoleon, Adenauer i Churchill, Piłsudski i Dmowski. Bliżej im było do cynicznego Księcia z traktatu Machiavellego niż do szlachetnego Rycerza Artura z okrągłostołowej legendy. Ale chodziło im o coś więcej niż tylko polityczna gra, obliczona na utrzymanie władzy. Chodziło im jeszcze o państwo. Owszem, chcieli rządzić, nie ukrywali tego. Byli przekonani, że są jedynymi mającymi do tego umiejętności i prawo, posuwali się do czynów, których zwykłym ludziom się nie wybacza, a jednak im ostatecznie wybaczano. Bo polityka była dla nich czymś więcej niż tylko serią intryg, spisków i wojen mających na celu władzę. Owszem, czasem brano ją z pogwałceniem zasad demokracji, siłą, podstępem, ale ważne było, po co. Władza w rękach mężów stanu jest narzędziem prowadzącym do celu, jakim jest kreowanie losów kraju. Władza w rękach zwykłych polityków służy utrzymaniu się przy władzy.

Winston Churchill powiedział kiedyś: Mężowie stanu postępują zgodnie z nakazami rozumu. Zwykli ludzie – zgodnie z nakazami uczciwości. Zwykli politycy nie respektują ani nakazów rozumu, ani zasad uczciwości. Prowadzą własną grę.

 

Mężowie stanu są zawsze samotni

Max Weber (zresztą nie on jeden) napisał, że miarą jakości polityka jest skuteczność jego działań. Bo mąż stanu ma prawo być czasem nieskuteczny. Może, jak Winston Churchill, przeprowadzić swój kraj zwycięsko przez wojnę, a potem przegrać wybory i odejść. Może, jak Charles de Gaulle, uznać, że nie da się rządzić wbrew narodowi, nawet jeśli naród nie ma racji, i zrezygnować z prezydentury. Ilu polityków byłoby do tego zdolnych? Do tego właśnie trzeba być mężem stanu. De Gaulle miał prawo z dumą powiedzieć: Przez całe życie miałem pewną wizję Francji i ze smutkiem skonstatować: Ludzie mogą mieć przyjaciół, mężowie stanu nie.

Polityka, jak wszystko, jest dziś przedmiotem rynkowej gry. Politycy muszą robić dobre wrażenie, być ładnie opakowani i podlegać recyclingowi. Tak, by mogli być wykorzystani powtórnie, w nowej konfiguracji, nowej partii, z nowymi poglądami. Mężowie stanu nie nadają się do powtórnego wykorzystania. Ze swoim poczuciem misji i niechęcią do chodzenia na skróty, pozostają nieco staroświeckimi figurami na rynku politycznego marketingu i wyborczego piaru. Odbiegającymi od wymogów nowoczesnego public relations, ale kuszącymi elegancją i konserwatywną wiernością zasadom.

Nie ulegają pokusom populizmu, nie starają się o popularność ani poklask. Mają do spełnienia misję i to przede wszystkim ich interesuje. Jeśli się uda, dobrze, jeśli skończy się klęską, trudno. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Ale nikt nie będzie im mógł zarzucić, że nie próbowali. Przede wszystkim nie będą musieli sami żyć ze świadomością, że chociaż nie spróbowali. Vaclav Havel, mąż stanu, który nie zawsze był w Czechach kochany, ale ostatecznie uznano jego wielkość, powiadał: Polityka nie jest sztuką tego, co możliwe, lecz tego, co niemożliwe. Zwykli politycy wygrywają  u wyborcy, robiąc rzeczy możliwe i oczekiwane. Mężowie stanu sięgają po niemożliwe, nawet jeśli się im to czasem nie udaje.

 

Nikt nie jest mężem stanu we własnym kraju

Dlatego mężowie stanu rzadko bywają prorokami w swoich krajach, gdzie nawet nie próbują przypodobać się wyborcom rozpuszczonym przez innych kandydatów. Przegrywają jak Churchill wybory parlamentarne, jak de Gaulle referendum, jak Tadeusz Mazowiecki wybory prezydenckie. Zwykle dużo lepiej postrzegani są zagranicą, gdzie oceniający nie kierują się tak doraźnymi kryteriami jak w kraju.

Tak było ze wszystkimi postaciami wcześniej wymienionym, tak jest także z Lechem Wałęsą. Zagranicą szanowanym i uważanym za jedną z najważniejszych postaci przemian w Europie Środkowo-Wschodniej, w Polsce, gdy próbował wrócić do polityki, potraktowany jak jeden z wielu liderów kanapowych partyjek, niewychodzących nigdy poza granice błędu statystycznego.

Polska też miała mężów stanu. Przed wojną Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego, Wincentego Witosa. Odnosili sukcesy, bywali u władzy, potem płacili za wierność swoim poglądom odrzuceniem, krytyką i emigracją wewnętrzną. Po wojnie był prymas Stefan Wyszyński, wcale nie oceniany entuzjastycznie, zwłaszcza przez środowiska inteligenckie, Tadeusz Mazowiecki, wśród komunistów chyba bardziej Władysław Gomułka niż Wojciech Jaruzelski, choć spór o tego drugiego będzie pewnie trwał tak samo długo, jak o margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. A dziś? Przegląd sceny politycznej nie pozostawia złudzeń. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy ich wypatrywali, trudno doszukać się wśród obecnych na niej postaci ludzi wyrastających ponad kryteria politycznych graczy, zręcznych kombinatorów, potrafiących tylko świetnie manipulować wyborcami. To dość, by zajmować wysokie stanowiska w swoich partiach, zdobywać nominacje wyborcze, dość nawet, by wybory wygrać i wejść do parlamentu. Za mało, by zasłużyć na miano męża stanu.

 

Teflonowi politycy

Dzisiejsi politycy są otoczeni specjalistami od politycznego marketingu, noszą szkła kontaktowe, dobrze skrojone garnitury i koszule w kolorach, które według specjalistów od wizerunku mają ocieplić ich obraz w oczach wyborców. Trenerzy metod manipulacji i antymanipulacji politycznej nauczyli ich, jak mówić i jak się zachowywać, sztab ludzi wymyśla nośne bon moty, dzięki którym błyszczą w mediach i mają pewność, że spędzą dzień jeżdżąc od jednej rozgłośni radiowej do drugiej, i od jednej stacji telewizyjnej do następnej.

Są gładcy i teflonowi, dopasowują słowa i deklaracje do tego, co chciałby usłyszeć ich wyborca, zarzuty spływają po nich, nie zostawiając śladu. Przecież za chwilę odbędą się kolejne wybory: do parlamentu europejskiego, do samorządów, wreszcie do sejmu i senatu. Muszą dobrze wypaść, bo od tego zależy ich obecność na scenie politycznej. Więc pilnie ćwiczą, wiedzą już, że wyborca, atakowany milionami informacji, z całego przekazu i tak zapamięta raczej to, jak wyglądali, niż to, co mówili.

Oczywiście mają poglądy, ale w niczym im one nie przeszkadzają. Liczy się skuteczność, a nie wierność ideałom.

 

Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra".

« poprzednia 1 24 5 6 7 8 9 10 11 12 13 następna »