• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 12/2015 - z Andrzejem Antoszewskim rozmawia Stanisław Lejda

ZMIANA WŁADZY POWINNA RODZIĆ NADZIEJE, A NIE LĘK

Z prof. Andrzejem Antoszewskim, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o wyborczych błędach Platformy Obywatelskiej, obietnicach Prawa i Sprawiedliwości, zderzeniu dwóch nietolerancji, przyszłości prezydenta, rządzących i opozycji oraz łatwości łamania przyrzeczeń rozmawia Stanisław Lejda

 

- Po ostatnich wyborach parlamentarnych jedni komentatorzy stwierdzili, że ich wynik był łatwy do przewidzenia, inni są zdziwieni tak znaczącą dekompozycją dotychczasowej polskiej sceny politycznej. Pan czuje się tym zaskoczony?

- Odpowiem przewrotnie: i tak, i nie. Wyniki wyborów były łatwe do przewidzenia, ale tylko w jednym aspekcie: od dłuższego czasu nie budziło wątpliwości, kto je wygra. Reszta pozostawała wielką niewiadomą. Nieznany był dystans między PiS-em a Platformą i nie wiedzieliśmy, która z pozostałych partii ma szansę, by przekroczyć progi wyborcze. Publikowano nawet sondaże przewidujące, że tylko dwa ugrupowania wejdą do Sejmu. Nie dziwi zatem, że tylko część z nich weszła do parlamentu. Zaskoczeniem nie był także rozmiar przewagi PiS-u nad PO, badania opinii publicznej wskazywały, że wyniesie ona ponad dziesięć procent.

- A jednak dziennikarze zagraniczni, zwłaszcza niemieccy, nie kryli swego zdziwienia po przegranej PO.

- Oni patrzą na ten problem inaczej. Uważają, że istnieje zależność między sytuacją gospodarczą – która u nas jest dobra – a wynikami wyborów. Dlatego w Niemczech władza zmienia się w długich cyklach. Mamy odwrotne doświadczenia: w Polsce rządzący zawsze szybko się rotowali – z jednym wyjątkiem w roku 2011. Co ciekawe, często tracili władzę, gdy Polska była w niezłej sytuacji gospodarczej.

- Tylko że u nas wzrost gospodarczy nie przekładał się na wzrost poziomu życia ludzi. Systematycznie zwiększało się też rozwarstwienie społeczne.

- Zagraniczni obserwatorzy studiują dane dotyczące tempa wzrostu PKB, natomiast mają mniejszą wiedzę o tym, jak to się przekłada na życie ludzi. Jedną z głównych przyczyn porażki Platformy było to, że ludzie karmieni informacjami, jak świetnie rozwija się kraj, nie odczuwali tego we własnych kieszeniach. Choć przyczyn porażki jest oczywiście dużo, dużo więcej.

- Dosyć często pojawia się opinia, że nie tyle PiS wygrało wybory prezydenckie i parlamentarne, lecz PO – sposobem sprawowania władzy oraz butnym i aroganckim zachowaniem – je przegrała. Jeszcze rok temu nikt nie przewidywał, że Platforma straci władzę.

- Ba, jeszcze wiosną tego roku nic na to nie wskazywało. Zapowiadało się, że jeśli nawet walka wyborcza będzie wyrównana, i tak zakończy się zwycięstwem PO.

- Dlaczego stało się inaczej?

- Moim zdaniem, kluczowa okazała się kampania prezydencka, która przyniosła zaskakujący rezultat; prawdopodobnie nikt, łącznie ze zwycięzcą, takiego wyniku się nie spodziewał. Ta porażka przyczyniła się do demobilizacji i dezintegracji PO. Wyraźnie było widać, że ta partia w wyborach parlamentarnych nie stanowiła drużyny, a jej liderzy Ewy Kopacz nie wspierali. Zapewne było to pokłosie jednoosobowego decydowania o kształcie partyjnych list wyborczych. Ważne postacie w PO albo zostały gdzieś tam zesłane, jak Grzegorz Schetyna, albo nie wystartowały w wyborach – niekoniecznie z własnej woli.

- Kogo pan ma na myśli?

- Przede wszystkim Radosława Sikorskiego. Wygrana Andrzeja Dudy nie tylko potężnie pokrzyżowała szyki PO, wyraźnie napędziła też wiatru w żagle PiS. Do tego doszedł sukces Pawła Kukiza. Wybory prezydenckie wypchnęły na pierwszy plan nieznaną formację. kierowaną przez politycznego amatora. Kolejną sprawą „ustawiającą” wybory parlamentarne była kompletnie nieudana kampania Magdaleny Ogórek. Spowodowała ona wyraźne zepchnięcie SLD do defensywy i gorączkowe kombinacje, co z tym fantem zrobić? Z kim się zjednoczyć, kogo wybrać na lidera? Do tego wszystkiego, dodadzą specjaliści od PR-u, Platforma popełniła błędy wizerunkowe. Można ich wyliczyć całą masę. Na pewno kampania PiS była nowocześniejsza i – co istotniejsze – ani PO, ani SLD nie potrafiły trafić do młodych wyborców. Widać było, że nie mają im nic do zaproponowania, zwłaszcza PO, która niewiele pomogła tej grupie społecznej w latach gospodarczej prosperity.

- Wielu politologów na to właśnie zwraca uwagę: PO zaniedbała swój dotychczasowy elektorat, czyli pracodawców, tzw. klasę średnią oraz ludzi młodych, wykształconych. W odczuciu wielu przedstawicieli tych środowisk zaczęła dbać jedynie o interes własnego aparatu partyjnego. Pozostałym miała wystarczyć „ciepła woda w kranie”.

- Polityka ciepłej wody w kranie została odebrana następująco: niewiele będzie się zmieniało. Platforma zaczęła chwalić się tak, jak swego czasu partie komunistyczne – że coś zbudowano, coś oddano do użytku, że dostrzegamy postęp w rzeczach służących ogółowi itp. Jednak na dłuższą metę argumenty typu: autostrady, Pendolino czy nowoczesne lotniska po Euro 2012 do ludzi nie trafiają. Po pierwsze, nie wszyscy z tych obiektów korzystają, a ci, którzy to robią, bardzo szybko przyzwyczajają się, że tak powinno być, ponieważ tak jest w niemal w całej Europie. Kolejny z podstawowych błędów PO: jeżeli chciała poczynić jakieś gesty w stronę własnego elektoratu, np. obiecać ułatwienia dla przedsiębiorców czy podwyżki pewnym grupom zawodowym, nie powinna tego robić tuż przed wyborami. W tym czasie pojawiły się bowiem inne deklaracje – bardzo klarowne i konkretne: np. 500 złotych na dziecko. To bardziej przemawiało do wyobraźni wielu polskich rodzin.

- Ponadto w kolejne obietnice wyborcze PO niewielu już wierzyło, bo z większości poprzednich ta partia się nie wywiązała. Zabrakło też w nich konkretów. Operowało nimi PiS: nie mówiło o enigmatycznej kwocie wolnej od podatku, ale że będzie ona wynosiła osiem tysięcy złotych.

- Trybunał Konstytucyjny rozstrzygnął dzisiaj (rozmowę przeprowadzono 30 października b.r. – przyp. red.), że kwota obowiązująca do tej pory jest niezgodna z ustawą zasadniczą. Dostrzegło to PiS, natomiast PO w ogóle nie zwracała na ten problem uwagi. Utrzymywała dotychczasową niską kwotę, nie bacząc na ekonomiczne i społeczne konsekwencje tego postępowania.

- PO podniosła też wiek emerytalny, czym bardzo naraziła się wielu Polakom.

- Nawet jeśli zgodzimy się, że podwyższenie wieku emerytalnego było niezbędne z ekonomicznego punktu widzenia, to moment dla tej ustawy wybrano wyjątkowo niefortunnie. Do tego doszło rozegranie sprawy OFE w sposób, jakim na pewno nie można się chwalić. Gdy do tych błędów dołączymy afery, które zawsze obciążają rządzących – a mamy spore doświadczenia na tym polu, poczynając od sprawy Rywina – to bez względu, czy one rzeczywiście, czy w sposób przejaskrawiony pokazują bagno polityki, to skutek musiał być taki, jaki nastąpił. Obietnica wyjaśnienia afery taśmowej w krótkim czasie nie została dotrzymana. Kamyczek do kamyczka – to wszystko złożyło się na przegraną PO. W dodatku rządząca partia była mniej radykalna w swoich postulatach. Obiecywała w zasadzie kontynuację, dopiero w ostatnim momencie pojawił się slogan: teraz położymy nacisk na płace.

- To również było ogólnikowe stwierdzenie, nie podano żadnych kwot, np. wysokości płacy minimalnej.

- Żadna z grup zawodowych nie otrzymała także przyrzeczenia, że pieniądze na podwyżki dla niej się znajdą. PO koncentrowała się głównie na krytykowaniu programu PiS, a zwłaszcza źródeł finansowania pomysłów tej partii. Piękne macie obietnice, ale skąd na to weźmiecie pieniądze?! Tymczasem ludzie tym się nie przejmowali, uznali, że skoro ktoś pretendujący do zwycięstwa w wyborach coś im obiecuje, pewnie to zrealizuje. Jeśli chodzi o sferę obietnic, PiS było bardziej konkretne, złożyło ich więcej, a że miały charakter bardziej wymierny dla ludzkich portfeli, więc musiało to przeważyć. (...)

 

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 11/2015 -rozmowa z prof. Boleckim

L A M E N T  H U M A N I S TÓ W

 

Z prof. Włodzimierzem Boleckim, literaturoznawcą, wiceprezesem Zarządu Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, o kondycji humanistyki w Polsce rozmawia Magdalena Bajer

 

Wciąż słychać lamenty nad dolą humanistyki, odbywają się blokady Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w proteście przeciwko tej doli. Jak pan ocenia stan humanistyki w Polsce?

Żeby ten stan wiarygodnie ocenić, trzeba by przeprowadzić ewaluację humanistyki uwzględniającą instytucjonalne formy jej funkcjonowania, poziom, liczebność i zadania kadry uniwersyteckiej oraz instytutów badawczych, ich osiągnięcia, rozwijane kierunki i konkretne tematy badawcze, potencjał i sposoby rekrutacji doktorantów. A także społeczny kontekst humanistyki oraz, last not least, jej finansowanie, bo pensje kadry naukowej, jak w całej nauce, są dramatycznie niskie, choć ich wysokość mogą kształtować dyrektorzy jednostek naukowych. Ale, rzecz jasna, chodzi o całość finansowania badań i jego miejsce w PKB.

– Czy to wszystko się nie dzieje?

Nie. W Polsce nie było dotąd rzeczywistej ewaluacji ani dyscyplin, ani jednostek naukowych (takich jak instytuty czy uniwersytety). Powstają natomiast co pewien czas tzw. „raporty o stanie”. Ostatni znany mi raport dotyczący humanistyki powstał w Polskiej Akademii Umiejętności w 2009 roku, ale był to jedynie zbiór opinii indywidualnych osób zaproszonych przez PAU. Natomiast ocena jednostek naukowych – zwana parametryzacją – służyła ich podziałowi na cztery grupy według skali: najlepszy, bardzo dobry, przeciętny, słaby, a celem była racjonalizacja przydziału dotacji statutowej. To ma niewiele wspólnego z merytoryczną ewaluacją pojedynczych instytutów, prowadzonych w nich badań i osiągnięć pracowników. Punktem wyjścia ewaluacji muszą być pytania o wartość i jakość badań w poszczególnych instytucjach i obszarach humanistyki.

– Gdy powstawał Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, opierano się tylko na zbiorach opinii?

– Nie. Na dobrze przygotowanym i opublikowanym projekcie, który miał poparcie najważniejszych gremiów w środowisku humanistycznym. Gdy w latach 2008–2009 tworzono system grantowy, przenosząc do Polski wzory finansowania nauki obowiązujące w Unii Europejskiej, zorientowałem się, że brakuje w nim sposobu finansowania bardzo ważnych dla humanistyki projektów dotyczących dziedzictwa narodowego, czyli projektów wieloletnich, a czasem nawet wielopokoleniowych – słowników, bibliografii, opracowań edytorskich, wydawnictw encyklopedycznych, wydawnictw źródłowych, różnego typu reference books itp. Sztandarowym przykładem jest tu Polski Słownik Biograficzny, którego wydawanie zaczęło się w 1935 roku i musi trwać, dopóki Polska będzie istniała. Na tego rodzaju prace w systemie grantowym nie było miejsca, ponieważ jego celem jest finansowanie projektów krótkoterminowych, trzy- lub czteroletnich, a ponadto prace dotyczące dziedzictwa narodowego mają w ogromnej części charakter dokumentacyjny, co jest zadaniem słabo konkurencyjnym w kategoriach oceny projektów krótkoterminowych.

W roku 2009 prezes PAU, prof. Andrzej Białas, wystąpił z pomysłem utworzenia funduszu dla humanistyki. Czy to była geneza Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki?

– Tak, prof. Białas rzucił hasło utworzenia takiego funduszu. Usłyszałem je na konferencji FNP pt. Odpowiedzialność uczonych. Pomyślałem wówczas, że trzeba wypełnić treścią określenie „fundusz dla humanistyki”, to znaczy wpisać je w tworzące się projekty nowego finansowania nauki. Jednym z celów tego pomysłu było włączenie do systemu grantowego wszystkich prac długoterminowych poświęconych dziedzictwu narodowemu i kulturze narodowej, na które nie można uzyskać grantu w Narodowym Centrum Nauki oraz ze źródeł europejskich. Zaprosiłem do współpracy prof. Ewę Dahlig-Turek z Instytutu Sztuki PAN oraz prof. Przemysława Urbańczyka z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN i wspólnie napisaliśmy artykuł pt. Warsztat humanisty („Forum Akademickie”, 5/2009). Zaproponowaliśmy w nim uzupełnienie systemu grantowego omoduł finansowania, jakiego nie było wówczas w założeniach tworzącego się NCN. W naszej koncepcji to zadanie mogłoby wziąć na siebie Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, które może finansować wieloletnie, strategiczne projekty zamawiane przez rząd – takim strategicznym i zamawianym programem mogłoby przecież być zaspokojenie najbardziej palących potrzeb humanistyki, niemożliwych do sfinansowania w trybie krótkoterminowych, indywidualnych grantów NCN. Nasz pomysł polegał na tym, żeby stworzyć fundusz, który na wiele lat zagwarantowałby środki – przyznawane w trybie konkursowym – dla wieloletnich prac z zakresu humanistyki, poświęconych dziedzictwu narodowemu. 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra". 

Odra 11/2015- Tomasz Kozłowski

 

Tomasz Kozłowski

STRUKTURA KRYSZTAŁU W CZASIE ZMIANY

 

Przemiana fazowa to termin z obszaru nauk przyrodniczych, odnoszący się do gwałtownego przejścia między jednym stanem skupienia a drugim. Przemianie fazowej ulega skraplająca się para wodna, przemianie fazowej ulega również woda zamieniając się w lód. Oczywiście zdawać się może, że zamarzanie jest procesem, który wymaga czasu, jednak w skali mikroskopowej zachodzi on błyskawicznie: oto lodowe ostrza i kryształy tną w mgnieniu oka wodę, aż po chwili wszystko zamienia się w błyszczącą powierzchnię.

 

Istotą przemiany fazowej jest fakt, że nie posiada ona żadnych „stanów pośrednich”. Nie ma niczego „pomiędzy” wodą a lodem; lód w miarę podgrzewania nie staje się miękki, żelowaty czy półpłynny, a schładzana woda nie staje się miejscami twardsza, pomarszczona czy chropowata. Magią tej przemiany zafascynował się również Kurt Vonnegut, tworząc na łamach Kociej kołyski lód-9, rodzaj cząsteczki o innym układzie wiązań międzyatomowych, który miał tę dziwną właściwość, że jego odłamek wrzucony do wody zamieniał ją całą w lód-9 w ułamku sekundy, tak jak większa kula w kartonie jednakowych, ale mniejszych piłeczek momentalnie determinuje cały przestrzenny układ.

 

Dlaczego historia nie potoczyła się inaczej?

Przemiana fazowa nie jest jednak terminem zarezerwowanym wyłącznie dla nauk przyrodniczych. Pojawia się także w analizach zachowania grup i społeczeństw. Tak jak tysiące ziaren piasku, choć każde z nich jest ciałem stałym, przypomina właściwościami ciecz, tak i zbiorowiska ludzkie, jak by nie patrzeć zbiory obiektów fizycznych, również podlegają prawom opisywanym językiem fizyki i matematyki.

Wiele ze zjawisk obserwowanych w codziennym życiu nosi znamiona przemian fazowych, choćby korki na skrzyżowaniach, które tworzą się błyskawicznie a ich dynamika jest doskonale symulowana przy pomocy komputerów uwzględniających odpowiednie zmienne i równania (podlegają im nawet epizody zsynchronizowanego klaskania w czasie długotrwałego aplauzu). Przy pomocy socjofizyki możemy lepiej rozumieć dynamikę giełdy, czy choćby wyborów prezydenckich, epidemie wirusów komputerowych opanowujących sieć, czy nawet koalicje w czasie wojen.

Philipp Ball, autor bestsellerowej Masy krytycznej opisywał interesujący eksperyment, w którym do komputera wprowadzono dane na temat sytuacji politycznej w przeddzień wybuchu II wojny światowej. W danych za pomocą przemyślnych równań umieszczono wzajemne animozje (i sympatie) państw, informacje dotyczące ich najnowszej historii, migracji, wcześniej przebytych wojen i rozejmów, struktury demograficznej, natury ustrojów. Maszyna miała za zadanie wygenerować warianty możliwych sojuszy, gdyby Europę miał naprawdę ogarnąć konflikt. Co ciekawe, najbardziej stabilny stan przewidywał powstanie dwóch równoważnych sił, które niemal w 100 procentach pokryły się z faktycznym obozem Aliantów i Państw Osi. Ale nie był to jedyny z możliwych równoważnych układów.

Druga, niemal równie możliwa, opcja przewidywała zbrojne wystąpienie przeciwko ZSRR. W obozie przeciwnym obok „zwyczajnych” aliantów pojawiły się również Włochy i nazistowskie Niemcy. Tego wariantu historia nie odnotowała, ale był on niemal tak samo prawdopodobny, charakteryzował się bardzo dużą stabilnością i głębokim antagonizmem względem ZSRR i jego bardzo nielicznych sojuszników. Z równań programu niezbicie wynikało, że niewiele brakowało, by wojna, a więc i ład powojenny przyjęły skrajnie inne oblicze. Oba warianty sojuszu tworzyły się w tej symulowanej historii błyskawicznie, jak kryształy w wodzie tkniętej odłamkiem lodu-9. Historia – jak pisze Ball – nie jest więc tylko nauką o tym, co się wydarzyło, ale także o tym, dlaczego nie wydarzyło się nic innego.

 

Jak rozmawiać, kiedy znika sieć

Pojęcie przemiany fazowej można jednak potraktować jako osobliwą metaforę epoki, w jakiej przyszło nam żyć w XXI wieku. Rozrost Internetu w jego poszczególnych fazach przypomina epidemiczne przemiany, których natura odbija się na całokształcie działań społecznych. W pierwszych latach funkcjonowania ARPANET-u, czyli sieci wojskowej, nieodległego przodka dzisiejszej cyberprzestrzeni, nie zakładano, że przesyłanie prostych informacji tekstowych (obok dostępu do pakietów danych strategicznych) stanie się podstawowym zadaniem połączonych komputerów. Ekspansja Internetu w porównaniu z ekspansją radia czy nawet telewizji (nie wspominając już o telefonie czy samochodzie) przebiegła w tempie nieomal natychmiastowym; Internet oraz narzędzia komunikacyjne ułatwiające korzystanie z niego (od komputerów po smartfony i tablety) jak nic wcześniej w historii kultury zachodniej odmieniły oblicze naszej cywilizacji. Nie była to powolna ewolucja, ale rewolucja, która objęła swoim zasięgiem praktycznie wszystkie sfery życia, a nawet więcej, sfery zachowania i myślenia. Internet stał się technologią przezroczystą, czyli taką, która – niczym kosmiczne promieniowanie tła – przenika naszą rzeczywistość, jest jej warunkiem koniecznym. Brak dostępu do Internetu dla tzw. pokolenia Y (ludzi urodzonych po roku 1990) jest równoznaczny z brakiem prądu dla pokolenia wcześniejszego: jak tu żyć, co robić?

Ten bezruch jest świadectwem potęgi przemiany fazowej, jaką nasze społeczeństwo przeszło. Kilka dni temu w pobliżu mego miejsca pracy miała miejsce poważna awaria dostawy prądu. W środku dnia cały gmach się zatrzymał, pogasły światła i sprzęty. Miałem laptop, więc mogłem dalej pracować z dokumentami, ale moją uwagę rozpraszały dochodzące zza zamkniętych drzwi rozmowy, które z każdą minutą zaczęły gęstnieć na korytarzach – zjawisko z jednej strony naturalne, ale dziś już jednak, okazuje się, dość osobliwe, raczej przejaw błędu czy usterki. Brak prądu spowodował bardzo szybką redefinicję strategii funkcjonowania, układ szybko rozpoczął poszukiwanie stanu alternatywnej równowagi: komunikacja telefoniczna oraz bezpośrednia okazała się natychmiastową, logiczną alternatywą. Innymi słowy, gdyby przekazywanie informacji miało stany skupienia, zaszłyby odpowiednie warunki krytyczne dla przejścia faz.

 

Szczepionka przeciw Internetowi i depresji

Warunkiem krytycznym – na przykład – gwałtownego rozwoju epidemii (również epidemii komputerowych wirusów) jest pewna wartość progowa częstości występowania w populacji jednostek zarażonych i jednostek odpornych (zaszczepionych, względnie zabezpieczonych odpowiednim programem antywirusowym z aktualną bazą). Na gruncie epidemii biologicznych programy szczepień są najskuteczniejsze nie wtedy, gdy poddaje się masowemu szczepieniu losowo wybrane jednostki. Koszty i zasięg można ograniczyć, uderzyć szczepieniem w obszary najbardziej zagrożone (ze względu na częsty kontakt społeczny, dostęp do skażonych źródeł wód, obecność określonych grup pasożytów etc.). Mówiąc w skrócie, nie ma sensu szczepić całej populacji, wystarczy określony odsetek. Gdy udaje się go utrzymać – choroba niemal na pewno nie przybierze rozmiarów epidemii (osobiście nie znam w swoim otoczeniu osób, które regularnie szczepią się na grypę, najwyraźniej jednak anonimowy procent społeczeństwa, który robi to regularnie, w pewnym sensie „zabezpiecza” i mnie, i moich znajomych, przed zakażeniem). Takich przełomowych punktów można nakreślić stosunkowo wiele w zależności od specyfiki analizowanego zjawiska.

W podobnym duchu opisywał gwałtowny rozwój mód Malcolm Gladwell w popularnym Punkcie przełomowym. Do wybuchu popularności (w skali krajowej czy kontynentalnej) określonego modelu trampek czy kroju spodni mogło doprowadzić raptem kilka osób o stosunkowo licznych kontaktach społecznych podpartych dużą charyzmą. Poniżej pewnej wartości moda nie startowała, powyżej – rozprzestrzeniała się gwałtownie, w postępie geometrycznym. Podobnie jest z meksykańską falą na stadionach: potrzeba skoordynowanego działania około 30 osób, by rytuał angażujący tysiące kibiców skutecznie wystartował. Dlaczego owa wartość progowa nie miałaby odgrywać roli również w innych, znacznie bardziej złożonych obszarach naszego życia?

Nicholas Christakis, badacz sieci społecznych na łamach Społeczeństwa sieci przekonuje, że miejsce w sieci może determinować bardzo wiele aspektów naszego życia (tak jak struktura kryształu determinuje miejsce, które zajmują poszczególne atomy i cząsteczki). Uczony ten, analizując sieci społecznych powiązań jednostek, odkrył najprawdziwsze zagłębia euforii i depresji, obszary utrzymujące się przez lata. Z jego obserwacji wynikało po części, że to nie tylko indywidualne (czy też genetyczne) uwarunkowania jednostek sprzyjają poczuciu szczęścia, lub jego braku. Determinuje je również nasze najbliższe społeczne otoczenie, a nawet więcej: wpływ na samopoczucie mają także osoby, których nie znamy bezpośrednio i nie wchodzimy z nimi w kontakt, znajomi naszych znajomych. Innymi słowy, jeśli nasz przyjaciel w swoim otoczeniu posiada osobę pogrążoną w depresji, prawdopodobieństwo, że i my staniemy się jej ofiarą, wzrasta w sposób znaczący statystycznie, nawet jeśli nie mamy pojęcia o istnieniu takiej osoby. W ten sposób struktura układu determinuje właściwości jednostek.

 

Życie poza siecią nie istnieje

Wracając jednak do społeczno-kulturowej rewolucji, kultura, w której przyszło nam żyć, jest biegunowo odległa od tej, która dominowała jeszcze 20 lat temu, kiedy to popularne strony internetowe można było – sic! – kupić na płytach kompaktowych dodawanych do komputerowych magazynów. Dziś taki stan rzeczy tym, którzy to pamiętają, wydaje się już prehistorią, a młodszym jawi się jako absurd (jak np. kupowanie pojedynczej kartki zamiast całej książki). Społeczeństwo przeszło drastyczną przemianę w obszarze gospodarowania informacjami, przemianę na tyle głęboką, że przeniknęła ona większość (jeśli nie wszystkie dziedziny życia) i może nosić znamiona głębokiej przemiany fazowej. Manuel Castells, teoretyk sieci, ostrzega: nieważne, że nie interesujesz się Internetem, wystarczy, że on interesuje się tobą. Możemy starać się bojkotować media społecznościowe, możemy starać się ograniczać korzystanie z sieci, ograniczać komunikację zapośredniczoną technologicznie, ale w obecnej sytuacji zostaniemy zmuszeni do korzystania z niej tak, czy inaczej.

W moim otoczeniu nie brak osób, które starały się „opuścić” Facebook, jednak po krótkim czasie okazało się, że cena jest zbyt wysoka: otoczenie społeczne jest tak przyzwyczajone do szczególnych form komunikacji, że „wyjście” do świata kontaktów bezpośrednich grozi w gruncie rzeczy medialnym wykluczeniem. Nasuwa to skojarzenia z płatkiem śniegu, którego jedno ramię usiłuje za wszelką cenę pozostać w stanie płynnym – na próżno. Struktura po raz kolejny determinuje sposób działania swoich części, nie ma stanów pośrednich: albo współtworzy się ową krystaliczną, sztywną strukturę, albo po prostu nie jest się jej elementem składowym. (...)

 

Więcejw listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 11/2015- rozmowa ze Zbigniewem Cesarzem

     Uchodźcy w Europie

KRYZYS NA WŁASNE ŻYCZENIE

Z doc. dr. Zbigniewem Cesarzem, politologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, o liczeniu uchodźców, nieracjonalności polityków, narzucanej siłą tolerancji, polskiej racji stanu, groźbie wojny religijnej i robieniu Afryki z Europy rozmawia Stanisław Lejda

 

Europa przeżywa kolejny kryzys, tym razem związany ze zmasowanym napływem imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Problematyczne jest już określenie tej migracyjnej nawałnicy: mamy do czynienia z uchodźcami wojennymi i politycznymi czy z imigrantami ekonomicznymi? Przed czym ci ludzie uciekają: przed wojną czy przed nędzą?

– Chodzi o jednych i drugich, ponieważ w szeregach imigrantów znajdują się różne grupy. Są wśród nich ludzie uciekający przed prześladowaniami ze względu na narodowość, religię lub przynależność do grup etnicznych, które są z danej społeczności eliminowane. Uchodźca to człowiek autentycznie zagrożony, przemieszczający się w regiony – albo w swoim kraju, albo poza nim – które będą dla niego bezpieczniejsze. Natomiast gdy na problem spojrzymy szerzej, zauważymy, że dzisiejsze ruchy migracyjne w większości mają charakter ekonomiczny. Niemniej klasycznych uchodźców ciągle jest bardzo dużo. Podaje się różne liczby…

Jaki procent ogółu imigrantów stanowią uchodźcy?

– Z właściwą oceną są trudności, dane na ten temat pochodzą bowiem sprzed kilku lat. Niektóre źródła podawały wówczas, że mamy ponad 50 milionów uchodźców, z czego 27-28 milionów zmuszonych zostało do opuszczenia własnego kraju. Myślę, że w tej chwili ta druga liczba jest jeszcze wyższa, ponieważ konflikty zbrojne spowodowały większe migracje. Jednak większość imigrantów to nie są ludzie, których życie jest zagrożone, ich migrację spowodowało pogorszenie warunków egzystencji. Nie popieram takiej motywacji, uważam, że podstawowym celem współczesnej cywilizacji powinno być utrzymanie grup społecznych o charakterze narodowościowym czy etnicznym w miejscach, w których one się zakorzeniły. Uchodźstwo może dotyczyć tylko osób, które naraziły się z przyczyn politycznych lub uchodźców wojennych ratujących życie. Migracje z przyczyn ekonomicznych powinny być w miarę możliwości ograniczane. Najlepiej mechanizmami ekonomiczno-pomocowymi.

Podczas wojny najbardziej cierpią kobiety i dzieci, tymczasem wśród obecnej fali imigrantów do Europy przeważają głównie młodzi mężczyźni. Według niektórych źródeł stanowią 70-80 procent ogółu przybyszy.

– Też uważam, że zaledwie kilkanaście procent imigrujących na nasz kontynent można uznać za autentycznych uchodźców wojennych. Część z nich powinna znaleźć schronienie na terenie swoich lub sąsiednich państw. Wtedy pozostaliby we właściwych im kręgach cywilizacyjno-kulturowych, a po zakończeniu działań wojennych mogliby wracać do poprzednich miejsc zamieszkania.

Tak się jednak nie dzieje, mimo iż nawet Państwo Islamskie potępiło i

migrację jako grzech i działanie zakazane dla muzułmanina.

– Głównym powodem współczesnych migracji są dysproporcje w rozwoju poszczególnych regionów świata. Niektóre z nich rozwijają się bardzo szybko, dynamicznie, wykorzystując procesy globalizacji. Te społeczeństwa żyją w dostatku, osiągającym taki poziom, iż staje się on powodem frustracji mieszkańców biedniejszych regionów. Rozwój źródeł informacji w świecie oraz wzrost poziomu wykształcenia wielu grup społecznych powoduje, że mają one aspiracje żyć równie dostatnio. Przecież Polacy wyjeżdżają z kraju nie dlatego, że są zagrożeni w sensie fizycznym czy ekonomicznym. Powód jest inny: warunki życia i płacy nie są już dla nich satysfakcjonujące. Swego czasu z tego powodu buntowali się również przeciw socjalizmowi. Kolejną przyczyną współczesnych migracji jest przekonanie pewnej części osób, że mogą sprostać wymogom rozwiniętej części świata. Większość imigrantów wierzy jednak w rozbudowany system socjalny państw Zachodu, który sprawi, iż nawet będąc w tych krajach pozbawieni pracy, osiągną wyższy poziom życia niż w swojej ojczyźnie.

To poważny problem. Imigranci z państw muzułmańskich chcą poprawić swój los niekoniecznie poprzez pracę. Świadczy o tym chociażby przykład Szwajcarii. Wśród przebywających w tym kraju uchodźców nie pracuje 91 procent przybyszy z Erytrei, 84 procent z Iranu, 87 proc. Syryjczyków oraz 89 proc. Turków. Niektóre gminy nie wiedzą już, skąd wziąć dla nich pieniądze na wypłatę zasiłków.

– Rzeczywiście jest to inna migracja niż ta z XIX oraz początków XX wieku czy nawet obecna z krajów Europy Wschodniej. Ci ludzie wyjechali, by ciężko pracować. Dobrobyt Ameryki budowali osadnicy pochodzący z wielu krajów, w tym z Polski.

Teraz Polacy mają spory wkład we wzrost PKB Wielkiej Brytanii. Dlatego niektórzy politycy unijni utrzymują, że imigranci z Afryki i Bliskiego Wschodu zapracują w przyszłości na rozwój gospodarczy państw UE oraz emerytury starzejących się pokoleń Europejczyków.

– To moim zdaniem raczej mit. Być może drugie-trzecie pokolenie imigrantów będzie pracowało, natomiast przez najbliższe 20-30 lat ludzie, którzy przybywają na Stary Kontynent, nie dostaną satysfakcjonującej ich pracy, natomiast będą bardzo roszczeniowi. Najistotniejsze jest jednak to, że nie będą chcieli wtopić się w społeczności Zachodu, powstaną enklawy, żyjące według własnych reguł. Zacznie to zagrażać spójności państw, z czasem pojawią się zamieszki w miastach, bo imigranci na wieś nie pójdą, mimo iż to tam często jest praca. Wolą pozostawać wśród swoich i żyć tak, jak w krajach, z których uciekli, gdzie zwykle byli bezrobotnymi. Tylko we wspólnocie – nieważne: rodzinie, rodzie, klanie – czują się bezpiecznie. I nawet jeśli państwa europejskie oferują im bezpieczeństwo socjalne, to oni i tak niekiedy nie czują się bezpieczni, gdyż mają świadomość, iż są inni wśród otaczającej ich większości. Dlatego podejście władz UE do problemu współczesnej emigracji uważam za fatalne: to nie są ludzie, którzy będą chcieli się asymilować.

Wspomniał pan, że do Europy przybywają ludzie o rozbudzonych aspiracjach życiowych. W niektórych obozach dla uchodźców już stawiają pewne warunki socjalne, a np. w Holandii domagają się szybszego Internetu.

– To charakterystyczne dla tej fali imigracji; stanowią ją ludzie mający oczekiwania wyższe niż do tej pory. Dotychczas wystarczała pomoc świadczona przez państwa i akcje charytatywne: dostaniecie mieszkanie, zapomogę oraz jedzenie i żyjcie, jak kto może. Dzisiaj imigranci żądają tych świadczeń, jakie dotąd były dostępne jedynie dla obywateli państw Zachodu. Jest też drugi problem: część imigrantów jest kompletnie niedostosowana do życia w naszej cywilizacji. Nawet wykształceni migranci we Francji już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku wyrażali poglądy, że należy przyjmować tylko osoby znające język francuski oraz zasady funkcjonowania w tym społeczeństwie, gdyż ci ludzie mogą być Francji użyteczni. Natomiast nieznających języka, niemających zawodu oraz przywykłych do tego, że nigdy nic nie robili, nie powinno się wpuszczać, bo tylko będą destabilizowali sytuację i tworzyli getta.

Trudno zgodzić się z rozumowaniem elit migracyjnych, jest ono niehumanitarne i dyskryminuje uchodźców. Kieruje się nie ich losem, a interesem państwa. Przyjmujemy tylko tych, którzy są przydatni, a inni – w tym prawdziwi uchodźcy oraz kobiety i dzieci – niech giną?

– Skoro mowa o zasadach przyjmowania imigrantów, to zastosowałbym wobec nich przede wszystkim kryterium humanitaryzmu: udzielamy schronienia ludziom, którzy nie mają na swoich rękach krwi, nie są ścigani we własnym państwie za przestępstwa pospolite czy zbrodnie wojenne. Jednym słowem, ludziom uczciwym, którzy uciekają przed zagrożeniem. Ale możemy również tym osobom udzielać schronienia w sposób ograniczony, dopóki nie zanikną działania wojenne.

Można także udzielać pomocy przez pewien czas, a potem należałoby wprowadzić wymóg: imigrant powinien znaleźć pracę i samemu się z niej utrzymywać.

– To jest konieczne! Jest również trzecia możliwość: działania, które sprawiłyby, że ci ludzie pozostaliby w swoim regionie i tam przeczekali okres wojny. Nie robimy tego. Dzieje się wręcz odwrotnie – kraje, nierzadko mające ogromne przestrzenie i możliwości zatrudnienia, w których imigranci mogliby się zasymilować, jak np. w Arabii Saudyjskiej, nie chcą ich u siebie. Dlaczego Europa ma ich przyjmować, skoro nie robią tego ci, z którymi ci imigranci są bardzo silnie związani: emocjonalnie, religijnie i cywilizacyjnie?

Jaka jest odpowiedź na to pytanie?

– Nie chcą destabilizować własnych państw. Bo przyjęcie imigrantów przez Liban czy Jordanię tak właśnie się skończyło. Palestyńczycy są świetnym przykładem, jak można destabilizować sąsiednie kraje, gdy przemieszcza się duża grupa ludności. Europejczycy w sprawie imigrantów w większości zachowują się już racjonalnie; nieracjonalnie – moim zdaniem – zachowują się niektórzy politycy, w tym unijni, zwłaszcza grupa lansująca pewne ideologiczne wartości i wywodząca się z partii mających charakter roszczeniowy. Imigranci to ich przyszli wyborcy. Będą popierali wszelkich zwolenników socjalnego stylu funkcjonowania państwa. To dzięki nim socjaliści we Francji i w innych krajach jeszcze egzystują. Obecny wielki ideologiczny eksperyment z imigrantami naraża na psucie i destabilizację UE, która – jak do tej pory – jest najlepiej zorganizowaną strukturą ekonomiczno-polityczną, jaka działała na naszym kontynencie.

Pana zdaniem zaproszenie przez Angelę Merkel imigrantów do Niemiec było błędem?

– Błędy popełnili przede wszystkim ci, którzy kierują UE. Trzy osoby, moim zdaniem, są najbardziej winne. Wśród nich, niestety, Donald Tusk, przewodniczący Rady Europejskiej. Ponadto przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker oraz szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz, będący, według mnie, klasycznym przykładem działacza ideologiczno-politycznego, który wyrządza naprawdę wielkie szkody. Ci ludzie powinni być przywołani do porządku przez Radę Europejską. Do tego dochodzą błędy polityków, przede wszystkim Angeli Merkel. Mam na to własną teorię.

Słucham…

– Uważam, że Niemcy traktowały UE jako strukturę pozwalającą im stać się ponownie państwem odgrywającym pozytywną rolę w Europie. Poprzez swoje zasoby finansowe kraj ten miał pomóc innym państwom Starego Kontynentu osiągać coraz lepsze efekty ekonomiczne. I Niemcy tę rolę odgrywały – do pewnego czasu. Gdy ich pozycja w UE jako lidera stała się niekwestionowana, zaczęły traktować wspólnotę jako instrument niemieckiego paternalizmu. Nie jest to wprawdzie pełny paternalizm, bo Wielka Brytania i Francja mają dużą swobodę manewru, ale wydaje mi się, że władze w Berlinie uznały, iż doszło już do momentu, kiedy to one powinny wszystkim rządzić. Trudno, Anglikami się nie da, ale Francuzi jakoś się podporządkują, a reszta ma ich słuchać bez szemrania. Decyzja Niemiec w sprawie imigrantów jest fatalna właśnie dlatego, że zdestabilizowała sytuację wewnętrzną wielu państw Unii.

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra". 

Odra 10/2015 - debata z Bachmann

PRZED IMIGRANTAMI SIĘ NIE OBRONIMY, ALE NIE MA POWODU BY WPADAĆ W PANIKĘ

 

Debata w redakcji “Odry” z prof. Klausem Bachmannem o uchodźcach, azylantach, islamie, prawach człowieka, metodach integracji i przyszłości Europy

 

„Odra”: Kiedy rozmawiamy, świat obiega wiadomość o tym, że Niemcy – a po nich kolejne państwa UE – przywracają kontrole osobowe na wewnętrznych granicach strefy Schengen. W Turcji, w Libii i na Bałkanach kilkaset tysięcy uchodźców jest w drodze do Europy. Od czego to się wszystko zaczęło?

Klaus Bachmann: Formalnie rzecz biorąc, od bardzo drobnej decyzji administracyjnej niemieckiego urzędu do spraw migracji i uchodźców z 21 sierpnia 2015 roku. Ta decyzja zawiesiła stosowanie przez Niemcy jednej z zasad porozumienia dublińskiego, mianowicie prawa odsyłania ludzi, którzy ubiegają się o status uchodźcy lub o azyl polityczny, do tego kraju UE, z którego przybyli. Konkretnie chodziło o osoby, które przypłynęły do Włoch, albo przedostały się na Węgry i stamtąd dalej do Niemiec.

– Najtrudniejsza sytuacja jest chyba w Grecji.

– Na mocy wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (ETS) z 2011 roku nie wolno zawracać szukających schronienia do Grecji. W opinii trybunału warunki dla uchodźców są tam tak złe, że odsyłanie ich do Grecji naruszyłoby prawa człowieka. Dlatego decyzja z 21 sierpnia miała znaczenie tylko dla tych, którzy przybyli z innych krajów niż Grecja. Była też ograniczona do Syryjczyków.

– Dlatego taką popularnością wśród uchodźców cieszyły się paszporty syryjskie?

– Między innymi dlatego. Ale nie tylko. Ja świadomie mówię o „szukających schronienia”, ponieważ w Polsce często miesza się pojęcie uchodźcy i azylanta. Azylant – albo lepiej: ktoś kto korzysta z azylu politycznego – to osoba, która może udowodnić, że była prześladowana z powodów politycznych. To oczywiście bardzo trudne, zwłaszcza jeśli ucieka się z kraju w którym trwa wojna i nie można zabrać dowodów ani przedstawić świadków, którzy mogliby takie prześladowanie potwierdzić. Dlatego stosunkowo mało ludzi dostaje ten status. Od tego trzeba odróźnić status uchodźcy – to osoba, której przysługuje ochrona ze względu na to, że po wydaleniu jej do kraju ojczystego groziłoby jej niebezpieczeństwo. Mówiąc obrazowo, jeśli w Aleppo w Syrii bomba spadnie na mój dom i zabije połowę mojej rodziny, to nie jestem uchodźcą politycznym, ale mam prawo do ochrony w innym kraju.

– A jeśli ktoś ucieka, aby zarabiać więcej niż u siebie?

– Wtedy jest emigrantem ekonomicznym, tak jak Polacy, którzy pracują dziś w Anglii, z tą róźnicą, że oni mają do tego prawo, bo Polska należy do UE, a imigranci z krajów spoza UE takiego prawa nie mają. Ale nawet emigrant ekonomiczny ma prawo do ochrony, jeśli przychodzi z kraju objętego wojną i po powrocie groziłoby mu niebezpieczeństwo.

– Na zawsze?

– Niektórzy zostają na zawsze, bo na przykład biorą ślub, znajdują pracę i w końcu otrzymują obywatelstwo. Niektórzy są wzywani do opuszczenia kraju, jeśli sytuacja w ich ojczyźnie poprawia się na tyle, że nie grozi im już niebezpieczeństwo. W ten sposób sporo uchodźców z Bośni musiało wyjechać z Niemiec po zawarciu pokoju w Dayton w 1995 roku. Tak samo będzie, jeśli w Syrii dojdzie do zawarcia pokoju (albo jedna strona wygra wojnę i stworzy warunki do powrotu uchodźców bez groźby prześladowań).

– Wracając do głównego wątku rozmowy: zaczęło się od drobnej decyzji jednego urzędu...

– To była kula śnieżna, która wywołała lawinę, ale żeby doszło do lawiny, musiał najpierw zacząć padać śnieg. A ten śnieg ma kilka warstw: uchodźcy koczujący w obozach w Libanie i w Turcji tracili nadzieję na poprawę swojej sytuacji i na powrót do domu, NATO zdecydowało się na obalenie Muammara Kadafiego w Libii, Węgry zmieniły politykę wobec uchodźców i zaczęły tworzyć obozy, z których można uciec dalej.

– Po kolei. Co do tego wszystkiego ma Libia?

– Interwencja NATO obaliła Kadafiego i stworzyła tam prozachodni rząd, który dość sprawnie przeprowadził demokratyzację, ale jednocześnie zmarginalizował wielu młodych ludzi, w znacznej części islamistów, którzy walczyli z siłami Kadafiego. Gdyby nie interwencja NATO, która przechyliła szalę na korzyść prozachodnich elit, pewnie właśnie oni przejęliby w Libii rządy. Skutek był taki, że opozycja rozpadła się na zwalczające się miasta, plemiona i milicje.

– Jak to się ma do uchodźców?

– Milicje, organizując przerzuty ludzi, zarabiają na tym i w ten sposób starają się zniwelować przewagę swoich konkurentów, którzy mają dostęp do ropy. Robią to we współpracy z profesjonalnymi organizacjami po europejskiej stronie – w Hiszpanii, Włoszech, na Bałkanach, w Turcji.

– Czyli lepiej było nie obalać Kadafiego? Uchodźcy to swoista kara za destabilizację Libii?

– Nie rozpatruję tego w kategoriach winy i kary. Obalenie Kadafiego miało złe i dobre strony: uratowało wielu ludzi od prześladowań, ale doprowadziło do rozpadu kraju. Libia stała się bramą do Europy dla ludzi, którzy uciekają z Afryki zachodniej, Erytrei i, w mniejszym stopniu, z Afryki centralnej. Przed obaleniem Kadafi współpracował z Zachodem, głównie z USA, w walce przeciwko Al-Kaidzie i współpracował z krajami UE w celu ograniczenia imigracji ekonomicznej z Afryki. Śledził przemytników, konfiskował statki, patrolował wybrzeże. Teraz tego nie ma. Ta historia jest pełna niejednoznacznych wątków i moralnych dylematów. Pokazała to debata o uchodźcach z pierwszego okresu, kiedy zaczynali płynąć do Europy. Europejska opinia publiczna domagała się, aby „tych biednych ludzi uratować” i aby Frontex – agencja UE powołana do koordynacji ochrony granicy zewnętrznej strefy Schengen – wyławiała uchodźców z wody, do czego nie była ani powołana, ani przygotowana. Nagle na morzu zaroiło się od statków chcących ratować uchodźców, NGO-sy wysyłały własne statki, niektóre kraje czlonkowskie UE wysłały swoją marynarkę.

– To źle?

– Właśnie tu jest pies pogrzebany. Dzięki temu ratowano więcej uchodźców, ale też więcej zginęło. Akcje ratunkowe zmniejszyły ryzyko, więc trasa przez morze stała się tańsza i przyciągnęła ludzi, których inaczej nie byłoby stać na opłacenie podróży.

– To brzmi jak wycieczka z agencją podróży.

– Trochę tak, tylko niestety jest bardziej ryzykowne. W obozach w Turcji i w Libanie organizacje przemytników rozdają ulotki, na których jest opisana trasa razem z ceną. Można sobie wybierać najtańszą, ryzykowną albo bardziej bezpieczną, która jest droższa. Niektóre organizacje oddają nawet pieniądze, jeśli nie są w stanie zrealizować programu. Zależy im na dobrej opinii, bo inaczej uchodźcy ostrzegają się nawzajem przed nieuczciwymi przemytnikami. To jest bardzo wolny rynek, gdzie popyt i podaż kształtują cenę. Można też rezerwować sobie lot i dotrzeć do Europy bez ryzyka i postępowania azylowego, z prawem do pracy od początku.

– Jak to?

– Są w Afryce agencje podróży, które oferują taki pakiet. Znajdują rodzinę w Europie, która zaświadcza, że dana osoba jest z nią spokrewniona. Dostaje za to sporo pieniędzy. Dzięki temu dana osoba – uchodźca – korzysta z przywileju łączenia rodzin i może od razu pracować, bo w ogóle nie prosi o azyl. Korzysta z prawa, które w wielu krajach ma rangę konstytucyjną. A dokumenty się fałszuje. To jest oczywiście kilkakrotnie droższe niż przeprawa przez morze na zdezelowanym statku.

– A gwalty, bicie, wymuszenie haraczu?

– Ten rynek bardzo urósł, działa na nim mnóstwo małych, nieobliczalnych graczy. Tak jak ten, który przed kamerą telewizyjną wziął 300 euro za przemycenie jednej rodziny przez węgierski płot i potem po prostu uciekł z pieniędzmi, zamiast ich poprowadzić. Działają na tym rynku także ludzie, którzy sa nieodpowiedzialni, wpadają w panikę albo zadanie ich przerasta. To, co wiemy na temat tych 71 ludzi, którzy udusili się w cieżarówce w Austrii, wskazuje na to, że kierowca spanikował, kiedy zauważył, co się dzieje. Zostawił pojazd na poboczu autostrady, zamiast zawieźć go do lasu, gdzie zostałby znaleziony później, co dałoby mu więcej czasu na zatarcie śladów i ucieczkę. „Der Spiegel”, który to ujawnił, zacytował policjanta, twierdzącego, że lepiej, aby uchodźcy trafiali w ręce jakiejś dobrze zorganizowanej bandy niż „wolnych strzelców”, bo te pierwsze dbają o reputację, a ci drudzy są nieobliczalni.

– To dlaczego pakują uchodźców na przeciążone barki i zostawiają ich na morzu na pastwę losu?

– Uchodźcy muszą korzystać z takich usług, bo nie ma legalnych możliwości ubiegania się o azyl. Aby to zrobić, muszą dotrzeć do jednego z krajów UE.

– NIe mogą wsiąść w samolot, polecieć do Frankfurtu i poprosić o azyl?

– Dawniej było to możliwe. Dziś trzeba mieć wizę, aby dostać kartę pokładową. Jest dyrektywa UE, która nakazuje liniom lotnicznym sprawdzanie, czy klient może legalnie lecieć do kraju, do którego wykupił bilet. Jeśli zabiorą na pokład kogoś nielegalnie, UE obciąża przewoźnika kosztem powrotu i karą. Ubieganie się o wizę schengenowską w kraju, gdzie nie działają konsulaty też nie jest dobrą opcją. A kiedy ktoś chce się wydostać z kraju, gdzie nie ma wojny, to konsulaty krajów Schengen najpierw sprawdzają prawdopodobieństwo jego powrotu: czy posiada dom, stałą pracę, rodzinę. Jeśli, na przykład, jego dom został zrównany z ziemią (to się zdarza w Palestynie), rodzina uciekła zagranicę albo nie żyje, pracę ma dorywczą – wizy nie dostanie. Kilku moich znajomych z Afryki to przeszło – bezskutecznie. Oni akurat nie chcą emigrować, ale gdyby chcieli, też musieliby korzystać z przemytników.

– Czyli bez pieniędzy zostaje tylko ucieczka przez morze. Ale dlaczego na przepełnionych, zdezolowanych barkach i dlaczego kapitan zostawia tych ludzi samych?

– Inaczej byłoby to wielokrotnie droższe. To też skutek europejskiej polityki: kiedy taki statek przypłynie do portu, straż graniczna aresztuje kapitana i załogę oraz konfiskuje statek, bo służył do przestępstwa, przemycając nielegalnych emigrantów. Uchodźców się nie karze, jeśli składają wnioski o schronienie, bo to gwarantuje im konwencja o uchodźcach z 1951 roku. Aresztowanie statku jest zresztą działaniem racjonalnym – inaczej statek i kapitan wróciliby do Turcji albo Libii i zabraliby stamtąd kolejnych uchodźców. Ale kapitan i załoga wiedzą, co im grozi, więc wybierają statki jednorazowego użytku, zdezelowane i stare. Wypełniają je do maksimum, aby samemu zarobić i żeby uchodźcy nie musieli za dużo płacić. Kiedy statek zbliża się do wybrzeża, straż musi ratować uchodźców, bo inaczej utoną.

– To uchodźcy ryzykują własną śmiercią, aby się dostać na ląd?

– W pewnym sensie tak. To się bierze stąd, że niemal każda pomoc uchodźcom w drodze jest w tej chwili kryminalizowana. Europejscy politycy są bezradni wobec napływu uchodźców, więc kompensują to „stanowcznym potępieniem” przemytników, domagając się coraz wyższych kar. W ten sposób jednak nie powodują, że przemytnicy przestają przemycać albo uchodźcy przestają uciekać, lecz tylko tyle, że jedni i drudzy lepiej się przygotowują. Stąd się bierze na przykład zwyczaj, że uchodźca, który zgadza się pokierować statkiem, nie płaci za przeprawę. Z Turcji do Grecji często przypływają łódki prowadzone przez samych uchodźców.

– Można czymś zastąpić kryminalizowanie przemytników?

– W obecnej atmosferze nie. To trochę jak z narkotykami: narkotyki, zwłaszcza twarde, są tak potępiane, że żadne media, żadni wyborcy nie zaakceptowaliby ich dekryminalizacji, choć pomogłoby to w zwalczaniu Talibów w Afganistanie (którzy czerpią z tego krociowe zyski), zorganizowanej przestępczości w Ameryce Łacińskiej, ograniczyłoby zyski organizacji przestępczych w Europie.

– Ale ci ludzie są przestępcami.

– Tak. Tam działa rosyjska mafia, włoska mafia, turecka mafia. Jak widać na przykładzie Libii, ruch migracyjny napędza nawet wojnę domową, bo kto wie, czy milicje bez dochodów z przemytu uchodźców nie musiałyby się już dawno poddać rządowi w Tobruku (to ten rząd popierany przez Zachód). Ale na podstawie tych samych przepisów – mianowicie konwencji ONZ, którą wszystkie kraje UE przyjęły do swojego ustawodawstwa – kryminalizujemy też ludzi, którzy wożą uchodźców przez granicę węgierską do Austrii albo z Austrii do Niemiec. W Austrii siedzi już ponad 1300 przemytników w więzieniach, część to taksówkarze, którzy nie sprawdzili, czy ich pasażerowie mają ważne dokumenty. Nie mają prawa tego sprawdzić, ale jeśli przewiozą przez granicę uchodźców, to oni składają wniosek o azyl i są bezkarni, natomiast kierowca idzie do aresztu.

– Gdybyśmy dekryminalizowali przemytników, napłynęłoby jeszcze więcej uchodźców, ponieważ zgodnie z pana logiką ryzyko i koszty by się zmniejszyły.

– Tak. Ale my i tak nie mamy możliwości zatrzymania tej fali. Najlepiej strzeżona granica jaką utrzymuje kraj demokratyczny, to granica między Meksykiem i USA. Ale według analiz US Customs and Border Protection, jej skutecznośc to maksymalnie jeden złąpany emigrant na trzech–czterech, którzy przechodzą. Możemy to zobaczyć na Węgrzech: nowy płot chroni Węgry od południa, ale od strony Chorwacji czy Rumunii już nie. Uchodźcy mogą też wybrać drogę przez Bośnię albo Chorwację, i dotrzeć do strefy Schengen w Słowenii. Wtedy Słowenia będzie miała „problem węgierski”. A na koniec i tak dotrą do Niemiec, Szwecji, Francji...

– Albo do Polski?

– Możliwe, na przykład przez Ukrainę. Orban buduje teraz kolejny płot na granicy rumuńskiej, bo chyba uważa, że uchodźcy wybiorą drogę przez Rumunię, a nie przez Chorwację. To przesuwa problem do innych państw, ale go nie rozwiązuje.

– W świetle tego, co mówił pan o granicy meksykańsko-amerykańskiej, to problem jest w ogóle nierozwiązywalny.

– Owszem. W Polsce często wini się za kryzys Greków i Włochów, bo nie dotrzymali zobowiazań. Powinni byli uszczelnić granicę, rejestrować wszystkich uchodźców i rozdzielić ich w kraju, zamiast pozwolić im jechać na północ i zachód.

– A tak nie jest?

– Proszę spojrzeć na mapy tych krajów: nie ma fizycznej możliwości całkowitej ochrony ich granic. Grecja ma za dużo wysp, a Włochy zbyt długą linię graniczną. Podobny problem miała Hiszpania (na Wyspach Kanaryjskich i wyspach leżących przy wybrzeżu północnej Afryki). Zgodnie z Konwencją Genewską, uchodźcy mogą tam przypłynąć i prosić o azyl, a Hiszpania musi ten wniosek rozpatrzyć. To nie był problem, dopóki napływ był umiarkowany, ale teraz na wyspach gromadzą się tłumy.

– Polska jest dla uchodźców krajem tranzytowym na drodze na Zachód. I pewnie tak zostanie, nawet jeśli zgodzi się na kwoty z planu Junckera?

– Pewnie część zostanie, reszta po jakimś czasie zniknie w Niemczech albo w innym, bardziej zamożnym kraju. Ważne są takie czynniki jak możliwość znalezienia pracy i podobne środowisko etniczne. Dlatego Sudańczycy chcą do Anglii, bo tam jest wielu Sudańczyków, a migranci z zachodnej Afryki zazwyczaj ciągną do Francji.

– Co znaczy „przez jakiś czas”? Mówimy o miesiącach, latach czy pokoleniach?

– O latach. W tej chwili negocjacje w UE dotyczą w zasadzie tylko tego, który kraj ma przeprowadzić procedurę nadawania statusu. W Niemczech to trwa prawie 6 miesięcy. Potem ludzie, którzy otrzymują status uchodźcy, mogą pracować. W Szwecji mogą pracować od razu, to też przyciąga. Po nadaniu statusu uchodźcy są przez jakiś czas przypisani do danego kraju, mogą oczywiście wyjechać do innego – ale nie mogą się tam osiedlać, nie dostaną zasiłku ani pozwolenia na pracę. Wyjątkiem sa przypadki, kiedy ktoś ma tam rodzinę. Zgodnie z wyrokiem ETS ten okres nie może trwać dłużej niż pięć lat. Później ludzie ze statusem uchodźcy albo z azylem politycznym mogą osiedlać się już swobodnie.

– Czy Polska powinna się zgodzić na plan Junckera?

– Polska się zgadza z większością punktów tego planu. Polski rząd nie chce obowiązkowych kwot i nie chce, aby taki rozdzielnik obowiązywał dłuższy czas. Jeśli obecny napływ uchodźców się utrzyma, może to oznaczać nie kilkanaście, ale kilkadziesiąt tysięcy dodatkowych imigrantów w Polsce.

– Ale to pan napisał w „Gazecie Wyborczej” że potrzebujemy uchodźców.

– Bo ich potrzebujemy. W Niemczech jest obecnie około miliona nieobsadzonych miejsc pracy, na które pracodawcy nie mogą znaleźć chętnych. Rocznie potrzeba około pół miliona ludzi, aby móc finansować system emerytalny. Starzejemy się. To samo dzieje się w Polsce, zwłaszcza że tylu młodych Polaków wyjechało po 2004 roku do Anglii, Norwegii, Szwecji, Niemiec i Holandii. Przykład Niemiec, gdzie od lat dyskutuje się o wprowadzeniu odpowiednika Greencard, gdzie zabiegano o dobrze wykształconych Hindusów – przeważnie bezskutecznie – pokazuje, że przyciąganie imigrantów nie jest łatwe. W Niemczech się nie udało. Najbardzej korzystna jest bowiem nie imigracja niskokwalifikowanych robotników, choć ich też brakuje, lecz dobrze wykształconych, młodych ludzi, którzy wpłacają więcej do kas chorych (w Polsce do NFZ), niż z nich korzystają i przekraczają dolny próg podatkowy. Dzięki temu finansują wydatki socjalne i emerytury pozostałych.

– Wobec tego rząd powinien się jednak zgodzić?

– W atmosferze, jaka panuje dziś w Polsce, musi to być robione ostrożnie. To samo dotyczy Niemiec. Sam doświadczałem w 2002 roku, jak w ciągu kilku miesięcy Holandia zmieniła się z najbardziej tolerancyjnego kraju w Europie w najmniej tolerancyjny. Przedtem wszyscy mówili o korzyściach z imigracji (bo gospodarka potrzebowała rąk do pracy) i chwalili życie w społeczeństwie wielokulturowym, potem ci sami publicyści i politycy mówili i pisali już tylko o zagrożeniu islamem, gettach w dużych miastach, przestępczości imigrantów i o radykalizmie muzułmanów. Tak jak teraz w Polsce, z tą różnicą, że w Holandii było i jest bardzo dużo imigrantów a w Polsce ich praktycznie nie ma. Przykład Holandii pokazuje, że nie trzeba wiele, aby tak korzystny dla imigracji klimat, jaki mamy obecnie w Niemczech, diametralnie zmienić. Za parę lat nie będziemy już w Niemczech pamiętać, jak fajnie przyjmowaliśmy uchodźców, którzy uciekli od ISIS i spod pałek Orbana (bo tak to wyglądało w niemieckich mediach), zamiast tego będziemy liczyć, ilu jest bezrobotnych wśród Syryjczyków, jaki jest wskaźnik przestępczości wśród Erytrejczyków i ile kosztuje utrzymanie rodzin muzułmańskich, w których tylko ojcowie pracują. Nie mówiąc o debatach na temat przymusowych małżeństwach, roli kobiet w tradycyjnych rodzinach muzułmańskich albo o obrzezaniu dziewcząt i negatywnym stosunku niektórych muzułmanów do homoseksualistów.

– Kiedy to słyszę mam wrażenie, że to lewica powinna się bardziej obawiać przyjmowania uchodźców niż prawica...

– Wszyscy będą mieli problem. To widać w Niemczech w tej chwili. 

Więcej w październikowym numerze "Odry". 

Odra 10/2015 - Maciej Dymkowski

 

Maciej Dymkowski

 

POKŁOSIE ZBIOROWYCH TRAUM

O POLITYCZNEJ PARANOI W MYŚLENIU POLAKÓW

 

Psychologowie już dawno temu wykazali, że ludzie mają skłonność do włączania innych osób do odrębnych kategorii i traktowania ich inaczej niż siebie, przy czym dokonują tych rozróżnień, kierując się trywialnymi kryteriami. „Nasi” i „tamci” są traktowani odmiennie nawet wówczas, gdy ten podział nie ma podstaw ekonomicznych, politycznych czy etnicznych. Skłonność ta zdaje się być gwarantem ustawicznych, choć dokonywanych ze względu na historycznie zmienne kryteria, podziałów i konfliktów między ludźmi, samoistnie wpływając na przebieg historii.


Te i pokrewne deformacje myślenia występują uniwersalnie, choć w niektórych społecznościach ujawniają się częściej i wyraźniej. Różne są tego powody; sporą rolę odgrywa swoistość ich dziejów, zwłaszcza traumy przeżywane przez przodków. Pamięć o nich jawi się jako ważny wyznacznik skrzywień myślenia, określa uprzedzenia wobec „innych” i opisujące je stereotypy.

W szczególności opiniotwórczy historycy oraz publicyści pozostają pod wpływem dominującej pamięci zbiorowej, rozpowszechnionych w środowisku wzorców i ideałów, które pozostawiają piętno na przygotowywanych później narracjach. Zwłaszcza autorzy historii własnego narodu, podlegając takiej identyfikacji, przystosowują swój przekaz do wymogów zbiorowej pamięci. Mitologizowanie przez nich postaci i wydarzeń z przeszłości służy budowaniu lub – częściej –  podtrzymywaniu narodowej tożsamości.

Dominujące nad Wisłą i Odrą narracje wyznaczają dziś tożsamość Polaków, ukazywane w nich traumy naszych przodków stanowią o osobliwościach rodzimej mentalności. Wpływają na to, jacy jesteśmy, powodują, że pewne tematy absorbują nas ustawicznie, a inne nie. Stanowią przedmiot sporów i podziałów niekorzystnie wpływających na spoistość państwa.

Traumy przeżywane przez poprzednie pokolenia przyczyniły się do tego, iż deformacje myślenia charakterystyczne dla ludzi „w ogóle”, bywają u nas nasilone i szczególnie rozpowszechnione, odbijając się na percepcji świata społecznego. Nieraz przekładają się na zaskakujący dla zewnętrznego obserwatora brak realizmu politycznego członków naszych elit.

 

Historyczne traumy pamiętamy

Generalnie deformowanie wizerunku przeszłości pozostaje w służbie teraźniejszości. Jej potrzebom podporządkowane bywa wymazywanie z pamięci zbiorowej wszystkiego, co zagraża społecznej równowadze. Przeżywanie teraźniejszości wpływa na selektywne zapamiętywanie zdarzeń i zdeformowane ich przypominanie, jednocześnie pamięć zbiorowa oddziałuje na aktualny autowizerunek społeczności. Sprzyja upiększaniu jej dziejów, powoduje zamazywanie negatywnie ocenianych działań przodków i ich niepowodzeń, wzmacnia dumę z ich dokonań. Nierzadko toruje myślenie o własnej społeczności jako wyjątkowej czy wybranej.

Uwagi te odnoszą się, oczywiście, także do rodzimej historii narodowej: pamięcią zbiorową Polaków rządzą te same prawidłowości, które zawiadują pamięcią innych nacji. Jednak traumy wpisane w nasze dzieje nie zawsze były podobne do przeżywanych przez inne narody; bez trudu można zauważyć pewną swoistość naszej historii w zachodnim kręgu kulturowym, zwłaszcza że byliśmy jedynym liczącym się tutaj narodem (jeśli pominąć szczególny przypadek Żydów) tak długo w czasach nowożytnych pozbawionym własnej państwowości, którą wcześniej nasi przodkowie z powodzeniem rozwijali. Narodem na różne sposoby zmuszonym przez długie lata adaptować się do zmieniających się realiów aż trzech różnych organizmów państwowych. I przy tym skutecznie chronić swoją tożsamość.

Oczywiście, orzekanie o doniosłości konsekwencji traum z przeszłości musi nosić znamiona spekulacji. Bodaj najwięcej wiemy o przeżyciach Polaków pod koniec II wojny światowej oraz w pierwszych latach po niej, kiedy to dominowała sugestywnie opisywana przez Marcina Zarembę (Wielka trwoga. Polska 1944–1947, Kraków 2012) anomia, powszechna bieda i niepewność, a paraliżujący strach sprzyjał ksenofobii, rozmontowywał standardy moralne i napędzał przemoc.

Ale wiele wskazuje na to, że pamięć o tych traumach jest coraz mniej liczącym się regulatorem przekonań Polaków. I to pomimo tego, iż w trakcie II wojny światowej oraz w latach bezpośrednio po niej doszło do radykalnych przekształceń naszej mentalności. Najpewniej wojenne traumy, kiedy ustały ich źródła, przyczyniły się do zainicjowania procesów redukujących psychologiczne skutki wojny, powodując stopniową psychiczną i psychospołeczną adaptację Polaków do nowej rzeczywistości. Zresztą przemiany ustrojowe i mentalne, jak też towarzyszące im masowe migracje do miast i przekształcenia struktury społecznej, nie były dla nas swoiste. Jawią się jako dość podobne do zachodzących w powojniu w innych społeczeństwach w tej części Europy.

 

Zabory gorsze niż komunizm

Na wzrastającą po dołączeniu do Zachodu łatwość kontaktów, sprzyjającą przyjmowaniu rozpowszechnionych tam wzorców mentalnych i sposobów życia, nakładają się skutki państwowej polityki historycznej, która – choć zmienna i niekonsekwentna – generalnie oddziałuje w podobnym kierunku. Ostatnimi laty silnie eksponuje heroizm zarówno ostatniej wojny, jak i powojennego oporu wobec sowietyzacji. Jakkolwiek oceniać ją samą i jej skutki, wydaje się, że homo sovieticus nie stał się ważnym wyznacznikiem naszej umysłowości. Być może dlatego, że zbyt krótko korzystaliśmy z dobrodziejstw realnego socjalizmu, a przy tym żyliśmy w chyba najmniej ponurym z baraków obozu pokoju i postępu.

Tak więc istnieją przesłanki, by sądzić, że wspomnienia o dramatyzmie traum ostatniej wojny, jak też późniejsze przeżycia tak nas samych, jak i naszych ojców i dziadów, wywołane konfrontacją z całkowicie obcym polskim tradycjom systemem sowieckim, nie pozostawiły tak trwałych śladów na naszej mentalności i nawykach zachowania, jak wcześniejszy długotrwały brak własnego państwa. Był on boleśnie przeżywany przez kolejne pokolenia Polaków, pamiętających o jego wcześniejszej, często wyolbrzymianej, wielkości. Byli oni zmuszani adaptować się do sytuacji odczuwanej jako nienormalna, zarazem wraz z upływem czasu powszechnie uznawanej za utrwaloną i nieusuwalną, wręcz za „narodowe przeznaczenie”.

Mentalne konsekwencje zaborów wydają się być odporne na wpływy; zdeformowane wspomnienia o beznadziei, ale i o heroizmie powstań wciąż znajdują wyraz w dominujących w Polsce dyskursach. Pamięć o tamtych traumach jest i pewno długo jeszcze pozostanie pożywką narodowych mitów i źródłem romantycznych uniesień. Zagrażające narodowej tożsamości wspomnienia o nich są tak zniekształcane, aby zminimalizować to zagrożenie. Deformacje zbiorowej pamięci wyznaczają osobliwości myślenia wielu z nas, w tym członków elit politycznych, o realiach świata współczesnego, skłaniając do przesadnego żywienia się iluzjami.

 

Podziały wiecznie żywe

I nie chodzi o wyjątkowość nasilenia tamtych traum; niektórzy nasi sąsiedzi bywali przecież doświadczani nie mniej boleśnie, a Holocaust bez wątpienia pozostaje w czasach nowożytnych czymś absolutnie wyjątkowym. Jednak przeżycia naszych przodków w kilku ostatnich wiekach trudno uznać za typowe dla naszego kręgu kulturowego. Wymuszały one dopasowywanie ich myślenia do wymogów trwale zagrażającego świata. Prowadziły do takiego – przebiegającego w poprzek społecznych stratyfikacji – sprofilowania dominujących dyskursów i postszlacheckiej mentalności, aby zbiorowa tożsamość nie ucierpiała zbytnio w wyniku przyjęcia odpowiedzialności za powtarzające się narodowe katastrofy i przedłużający się brak własnego państwa.

Te procesy adaptacyjne przebiegały rozmaicie w poszczególnych zaborach, ponieważ różna była w nich wolność polityczna oraz presja na wynarodowienie Polaków, odmiennie przebiegał też rozwój gospodarczy; na dodatek w zachodniej części dzisiejszej Polski mentalność ludzi pozostaje pod przemożnym wpływem powojennych procesów migracyjnych. Te różnice między poszczególnymi regionami pozostawiły trwałe piętno na naszych sposobach myślenia i nawykach zachowania. A skoro tak, to trudno się dziwić, iż ujawniany w kolejnych wyborach rozkład sympatii politycznych odpowiada międzyregionalnemu zróżnicowaniu mentalności, co można uznać – z grubsza – za spuściznę dawnego podziału na dzielnice zaborów.

Co zresztą samo w sobie nie musi świadczyć o wyjątkowości polskiej historii. Gdzie indziej w tej części Europy niektóre linie podziału elektoratu też odzwierciedlają długotrwałe wpływy różnych państw i odmiennych kultur na członków tej samej nacji. Szczególnie wyrazisty wydaje się tu casus „przepołowionej” Ukrainy, gdzie w kolejnych wyborach widać dramatyczny wręcz podział ludności etnicznie podobnej. Jest to konsekwencją zakotwiczenia części ludności w granicach dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a części na obszarach, które od połowy wieku XVII były sukcesywnie włączane do Imperium Rosyjskiego.

 

Historyczna amnezja na pomoc

Tak czy inaczej, charakterystyczne dla ludzi „w ogóle” życie w świecie złudzeń, opisywane przez psychologię, wśród sporej części rodaków znajduje wyraz w zniekształconym obrazie społecznej rzeczywistości, w przeświadczeniu o kluczowej roli spisków i knowań w historii i polityce. Bolesna w czasach zaborów rozbieżność przygnębiających realiów z wybujałymi aspiracjami narodowymi skłaniała do kompensacyjnego upiększania własnej historii, przyjmowania mesjanistycznych postaw i póz. Do dziś owocuje to przesadnym przypisywaniem swojej nacji właściwości ułatwiających zrzucanie odpowiedzialności za zbiorowe niepowodzenia, czasem też za niecne zachowania.

Zaburzenie ciągłości rodzimej historii sprzyja korekcyjnym zabiegom poznawczym podczas jej przywracania; skrzywienia pamięci zbiorowej służą też legitymizacji pochodzenia zbiorowości i jej uprawnień. Historyczna amnezja chroni dobre mniemanie o sobie zwłaszcza mało efektywnych elit zbiorowości, dostarczając argumentów na rzecz ich przydatności czy wręcz niezbędności.

W przypadku zalegania w pamięci zbiorowej trudnych do zakwestionowania zdarzeń z przeszłości, których skutkiem była krzywda wyrządzona innej społeczności, blokowane bywają zachowania kompensujące tę krzywdę. Bowiem przyjęcie odpowiedzialności za te zdarzenia oznaczałoby zagrożenie tożsamości grupowej. Efektywnym zabiegiem bywa wówczas zwiększenie odczuwanego wobec nich dystansu, na przykład poprzez oddalenie tych zdarzeń w czasie. Redukcji ulega poczucie winy bez konieczności kompensacyjnych działań. Czasem jednak może do nich dojść, i to pomimo oporu społeczności broniącej się przed poczuciem winy. Jak pokazują wyniki badań psychologicznych, podejmowanie takich działań wymaga odczuwania bliskości kulturowej z pokrzywdzonymi. Gdy jest to trudne, ze względu na historyczne zaszłości i utrwalone uprzedzenia, przyznanie się do nagannych zachowań może być źródłem silnych napięć i konfliktów.

Jasno ukazuje taką przypadłość wpisany już na trwałe do narodowego dyskursu casus Jedwabnego. Ujawnił on silny opór niektórych wpływowych środowisk przed przyznaniem, iż doszło tam do unicestwienia lokalnej społeczności żydowskiej przez polskich sąsiadów, wykorzystujących stosowną ku temu okazję. Po ujawnieniu tych haniebnych zachowań naszych przodków, niektórzy z ich prominentnych kulturowych spadkobierców dokonywali (przypomnijmy) takich reinterpretacji tamtych zdarzeń, aby podtrzymać zdeformowaną pamięć zbiorową. Usiłowali zakwestionować lub, częściej, na różne sposoby zniekształcić, zamazać, usprawiedliwić czy umniejszyć rolę Polaków w eksterminacji żydowskich mieszkańców Jedwabnego, jak i w ogóle w działaniach zagrażających egzystencji tej mniejszości w trakcie wojny i tuż po niej. Selektywność pamięci zbiorowej może chronić społeczność przed zagrożeniami, podtrzymywać jej tożsamość i zapobiegać dezintegracji. Bywa też przydatna przeciwnikom politycznego status quo, jak na to wskazuje wyeksponowany tu casus naszych przodków, przez długi czas pozbawionych własnego państwa.

 

Polityczna paranoja w historycznym spadku

Wyniki badań psychologicznych wskazują nie tylko na osobliwości zbiorowej pamięci dzisiejszych Polaków, ale też na to, że wielu z nich cechuje deformująca myślenie paranoja polityczna. Odróżnia się ją od klinicznych wersji paranoi, zwłaszcza rozumianej jako choroba psychiczna. Bywa utożsamiana z pojmowaniem polityki i historii nasyconym podejrzliwością i wrogością, znajduje wyraz w ich uproszczonej, spiskowej wizji. Skłania do myślenia o ważnych dla społeczności wydarzeniach jako o rezultatach wszechobecnych, tajnych i skutecznych konspiracji i knowań.

Ale dlaczego w jednych społecznościach paranoja polityczna jest przypadłością stosunkowo częstą, a w innych pozostaje na marginesie i nie sposób dopatrzyć się jej wśród dużej części elit politycznych? Przyczyny są różne, pewną rolę zdają się tu odgrywać cechy przeżywanych kiedyś traum. Odwoływanie się do spiskowych wykładni przemian złowrogiego świata może służyć ochronie zbiorowej tożsamości przez zrzucanie z siebie odpowiedzialności za nie lub postrzeganiu swojej społeczności jako ofiary knowań i wrogich działań rozmaitych godnych potępienia gremiów.

Raz ukształtowana paranoja polityczna bywa odporna na oddziaływania, a nawet – na co wskazują wyniki badań Krzysztofa Korzeniowskiego (Polska paranoja polityczna. Źródła, mechanizmy i konsekwencje spiskowego myślenia o polityce, Warszawa 2010) – może stanowić zagrożenie dla funkcjonowania liberalnej demokracji. Jej nosiciele drastycznie wykrzywiają percepcję świata społecznego, upatrując przyczyn ważnych wydarzeń w działaniach spiskowych podejmowanych przez wpływowe grupy ludzi, wyróżnione ze względu na historycznie zmienne kryteria. Chodzić może o Żydów, o uwłaszczoną nomenklaturę kontrolującą bezideowe elity władzy albo o tajne służby wrogiego państwa. Onegdaj bardzo efektywnie mieli spiskować, przykładowo, jezuici, masoni czy międzynarodowa finansjera. Chcąc osiągać niegodne cele, knuli spiski, wpływając na losy Polski. 

Więcej w październikowym numerze miesięcznika "Odra". 

Odra 10/2015 - z Adamem Lipińskim rozmawia Stanisław Lejda

RESENTYMENT O ZŁYM PIS JUŻ NIE DZIAŁA

Z Adamem Lipińskim, wiceprezesem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawia Stanisław Lejda

 

Dziesięć lat temu nie doszło do koalicji PO-PiS. Od tego czasu te partie dominują na polskiej scenie politycznej. Jakim ugrupowaniem jest wasz największy konkurent?

– Jestem wiceprezesem partii będącej w opozycji, powinienem więc tylko i wyłącznie krytykować. W każdej partii istnieje tzw. przekaz obowiązujący, ja go na ogół unikam. Niezbyt przychylnie o PO wypowiem się zatem nie z tego powodu, lecz biorąc pod uwagę działania Platformy podczas jej rządów. Mógłbym długo mówić o polityce zagranicznej i wewnętrznej, gospodarce oraz wielu innych sprawach, ale ogólna ocena jest taka: PO sprawowała władzę w Polsce przez osiem lat i nabrała pewności, że zdominowała scenę polityczną do tego stopnia, że przedłużenie jej rządów jest niezagrożone. I to chyba tę partię zgubiło.

– Jak wielu pańskich kolegów, zarzuca pan PO nadmierną butę?

– Nie chcę używać mocnych słów, wolę określenie: pewność siebie. W wypowiedziach wielu polityków Platformy była ona bardzo zauważalna.

Cechowała również zwolenników tej partii. Najlepiej oddaje ją wypowiedź Adama Michnika sprzed ostatnich wyborów prezydenckich. Stwierdził on, że Bronisław Komorowski, aby przegrać, musiałby po pijanemu przejechać samochodem na pasach dla pieszych zakonnicę w ciąży. Porażki z Andrzejem Dudą, uznawanym powszechnie za polityka trzeciorzędnego, PO nie przewidywała.

– To prawda, a wypowiedź Adama Michnika była najbardziej spektakularna. Andrzej Duda nie był znany opinii publicznej na tyle mocno, by stworzyć wrażenie, że stanowi realne zagrożenie dla Bronisława Komorowskiego. Sądzę, że problem degeneracji polityków PO wynikał głównie z owego poczucia pewności, przeświadczenia, że bez względu na to, co zrobią i jak się zachowają, Polska i tak jest skazana na ich dalsze rządy. Dlaczego? Ponieważ PiS – i tutaj padają różne inwektywy wymierzone w naszą partię – nie jest w stanie rządzić, nie ma programu (chociaż jako jedyna polska partia opracowaliśmy rozbudowany program polityczny), w końcu: nie ma odpowiednich ludzi. Tymczasem okazuje się, że są w naszym gronie takie postacie, o czym świadczą przykłady Beaty Szydło czy Andrzeja Dudy. Osoby, które niedawno były uważane za mało istotne, teraz na scenie politycznej odgrywają wiodącą rolę.

Pytałem o waszego głównego rywala, tymczasem pan odpiera zarzuty PO wobec PiS.

– Chcę jedynie ukazać mechanizm, który sprawił, że PO zaczęła się patologizować. Jej pewność siebie spowodowała, że wiele zasad, które powinny być stosowane w systemie demokratycznym, przestało obowiązywać. Oczywiście wywołało to odpowiedni efekt: PO wstrząsały dziesiątki afer. Gdyby to nasza partia była objęta choćby jedną z nich, pewnie zostalibyśmy przez media rozjechani, wręcz „zabici”. A Platforma okazała się „teflonowa” – bez względu na to, co zrobią jej członkowie, media i tak ich wybronią, tłumacząc, że przecież nie ma dla PO alternatywy.

Najgłośniejsza z tych afer – taśmowa – pogrążyła to ugrupowanie i wielu jego bardzo ważnych polityków.

– Ponieważ pokazała tę partię od środka, ujawniła mentalność jej polityków i uświadomiła Polakom, że doskonale zdają sobie sprawę ze stanu państwa. Gdybyśmy przytoczyli cytaty z wypowiedzi najbardziej prominentnych polityków PO, okazałoby się, że nasza krytyka ich formacji jest o wiele łagodniejsza. Oceny tego, co się dzieje, wypowiedziane przez Bartłomieja Sienkiewicza czy Elżbietę Bieńkowską, pokazały, że mają świadomość patologii toczącej ich partię. Oficjalnie, nawet jeżeli im się wytykało wchodzenie w obszary patologiczne, nie przyjmowali tego do wiadomości, wypierali ze swojej świadomości. W życiu publicznym ta metoda długo się sprawdzała. Aż wyszło na jaw, że doskonale wiedzą, iż państwo jest: w fatalnym stanie, źle zarządzane, istnieje tylko teoretycznie. W dodatku to określenie padło z ust osoby, która doskonale znała – poprzez służby specjalne – sytuację w kraju.

– Politycy PO utrzymują, że te nagrania zostały uzyskane nielegalnie, bo w wyniku zakazanego prawem podsłuchu, więc nie powinno się do nich przywiązywać aż takiej wagi.

– Taśmy rzeczywiście zostały nagrane w sposób nieetyczny i nieelegancki. Nie oznacza to jednak, że wypowiedzi, które zostały zarejestrowane, można podważyć. Można je kwestionować w sensie prawnym, ale nie w wymiarze realnym. Przecież oni tak naprawdę myślą, mają świadomość stanu różnych obszarów polskiego państwa i cynicznie nie reagują na znane im patologie. Czyli nie są to tylko i wyłącznie błędy z ich strony, jak próbowali to przedstawiać, ale świadome trwanie na stanowiskach, bez jakichkolwiek prób wyeliminowania patologii. Znając fatalny stan państwa, uważali, że nie należy tego zmieniać. 


Więcej w październikowym numerze miesięcznika "Odra. 

Odra 10/2015 - ze Stanisławem Huskowskim rozmawia Stanisław Lejda

BOJĘ SIĘ OGRANICZANIA DEMOKRACJI

 

 

Ze Stanisławem Huskowskim, posłem Platformy Obywatelskiej, sekretarzem stanu w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji, rozmawia Stanisław Lejda

 

– Od ponad dekady polska scena polityczna wygląda niezmiennie: mamy dwie partie walczące z sobą o władzę, Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość. Co pan sądzi o głównym rywalu swojej partii?

– Dziesięć lat temu PiS było inną partią niż dzisiaj. Wtedy sprawowało władzę, teraz jest w opozycji. Chociaż, moim zdaniem, było wówczas głównie partią narodową, to jednak racjonalną. Mimo awersji do wielu punktów jej programu, do niektórych jej przedstawicieli i języka ich wypowiedzi, uważam, że PiS było wtedy rozsądną alternatywą dla PO. Pamiętam Zytę Gilowską, Joannę Kluzik-Rostkowską czy Grażynę Gęsicką. W warstwie ekonomicznej, która jest dla mnie bardzo ważna, PiS było ugrupowaniem realizującym racjonalny, probiznesowy program.

– Teraz już nie jest?

– Długie tkwienie w opozycji i ogromna chęć odzyskania władzy spowodowały, że PiS zdecydowanie przekroczyło pewne bariery i stało się partią populistyczną.

To znaczy?

– Najgorszy jest populizm gospodarczy, który psuje finanse państwa. Z innymi pomysłami można dyskutować, ale żądania referendalne, szczególnie to dotyczące wieku emerytalnego, jak i zachowanie się PiS w czasie, gdy przeprowadzaliśmy w parlamencie ustawę emerytalną, były bardzo szkodliwe dla Polski. Mądry opozycjonista przy trudnych reformach milczy, a bardzo mądry je wspiera.

– Wspomniał pan o psuciu finansów publicznych. Ich stan pogorszyła także obecna koalicja. Dług publiczny, mimo przeniesienia 150 miliardów złotych z OFE do ZUS wzrósł już do 800 miliardów złotych…

– Ale to nieprawda. Gdzie jak gdzie, ale w gospodarce trzeba trzymać się realiów. A były one takie, że światowa i europejska koniunktura gospodarcza, a wraz z nią koniunktura gospodarcza w Polsce, utrzymywały się, gdy rządził PiS. Gdy do władzy doszła Platforma, nastąpiło załamanie. Możemy sobie drwić z „zielonej wyspy”, ale naprawdę nią byliśmy, także dzięki gigantycznym pieniądzom z Unii Europejskiej.

– I te pieniądze wydawaliśmy np. na budowę infrastruktury na Euro 2012,w tym stadionów, które kosztowały nas prawie dwa razy więcej niż podobne obiekty w Niemczach czy Austrii.

– To przesada. Znam te argumenty opozycji, że na kilometr autostrady wydaje się u nas zbyt dużo. W Polsce nie kosztował on więcej niż w Niemczech czy Francji. To PiS próbowało budować autostrady według swoich ideologicznych założeń, czyli poniżej pewnych kwot, i nie wybudowało ani kilometra. Stadiony natomiast budowała nie Platforma, a samorządy. Wrocławski stadion wraz z całą infrastrukturą, przystankami: kolejowymi i tramwajowymi kosztował podobno około miliarda złotych. Państwo dało na to 140 milionów. Rząd PO-PSL jedynie dofinansowywał budowę stadionów. Jeżeli Polska zdobyła prawo do organizowania mistrzostw Europy, to nie mogliśmy tego nie zauważyć i nie dołożyć pieniędzy. Ale o tym, jakie stadiony powstały i za ile, decydowały samorządy, a nie rząd PO i PSL.

– Powiedział pan, że PiS jest ugrupowaniem populistycznym. PO też wiele ludziom obiecywała…

– I zrealizowaliśmy największą po planie Balcerowicza reformę – emerytalną. Nie było innych odważnych, którzy by ten trudny problem przeprowadzili przy bardzo złym odbiorze społecznym i niechęci 80–90 procent Polaków. Od tego jednak są rządzący, żeby podejmować niepopularne decyzje. PiS nie podjęło żadnej trudnej decyzji, a my ją zrealizowaliśmy.

Więcej w październikowym numerze miesięcznika "Odra". 

Odra 9/2015 - Aleksandra Jasińska- Kania

W ubiegłym roku publikowaliśmy pierwsze fragmenty autobiografii Aleksandry Jasińskiej-Kani córki Małgorzaty Fornalskiej i Bolesława Bieruta. Oto kolejna porcja tych wspomnień.

 

Aleksandra Jasińska-Kania

 

MOI RODZICE
SZCZĘŚLIWY MIESIĄC

 

Moja matka jako żywa istota weszła do mojej pamięci w dniu, kiedy ukończyłam osiem lat, 15 czerwca 1940 roku. Babcia zawsze starała się uroczyście obchodzić dzień moich urodzin, czyniąc z niego szczególne święto. Wyczekiwałam na ten dzień, marząc o prezentach, jakie chciałabym dostać, i rozmyślając, co nowego, ciekawego wniesie on do mego życia. I tego właśnie dnia nagle otworzyły się drzwi do naszego pokoju, a w nich stanęła ona. Usłyszałam okrzyk babci: „Małgosiu! Czy to ty? Jak się tu znalazłaś?”. Ja też w pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć, że to ona. Dopiero, kiedy wyciągnęła ramiona i otuliła mnie, nagle poczułam, że byłyśmy kiedyś jednym ciałem. Telepatycznie chyba przekazała mi niesamowite i niepojęte odczucie, jakiego sama doświadczyłam po wielu latach, podczas narodzin mojej córki – że jednocześnie tworzę nową żyjącą istotę i że zostaje mi wyrwany kawałek mnie samej.

Doznanie zachodzącego cudu umocniła wiadomość, że mama zjawiła się jakby z nieba: oto dostała wreszcie dokument zezwalający na przyjazd do nas, ale na bilet kolejowy trzeba byłoby znowu dlugo czekać. Dowiedziała się jednak, że uruchomione zostało połączenie lotnicze z Białegostoku do Moskwy, a ponieważ dostała właśnie wypłatę za całoroczną pracę w szkole, kupiła kosztowny bilet na samolot i zdołała przylecieć do mnie w dniu moich urodzin!

Opowieść o jej losach, które umożliwiły nasze spotkanie tego dnia, dopiero po dłuższym czasie zaczęła układać się w mojej pamięci w jakiś zrozumiały dla mnie porządek wydarzeń, więc postaram się to opisać później. Wówczas, gdy patrzyłam na płaczące babcię i mamę, nagle zaczęła ogarniać mnie niepewność. Dotychczas znałam mamę tylko z opowiadań babci. Podobno kiedyś, jak mi mówiła, kiedy byłam jeszcze malutka, zobaczyłam na wystawie sklepowej manekin i zaczęłam wołać: „To jest moja mamcia!”. Potem babcia pokazywała mi często dwa zdjęcia. Na jednym była mama; wydawała mi się bardzo ładna, o dużych, jasnych, świetlistych oczach. Na drugim prezentowała się tak samo, a obok niej stał przystojny mężczyzna, mój ojciec, i z obojga promieniowała miłość. Jakże inaczej wyglądała teraz siedząca koło babci wychudzona osoba, z pomarszczoną twarzą i oczami spuchniętymi od płaczu! Nie wytrzymałam i powiedziałam: „Mamciu, babcia mówiła, że ty jesteś piękna i młoda, a ty jesteś stara i masz nos jak Buratino”. Mama roześmiała się przez łzy, słysząc tę wzmiankę o rosyjskiej wersji Pinokia. Babcia w swych wspomnieniach napisała, że dopiero po tym, jak położyłam się spać, opowiedziala mamie o losach jej siostry i braci. Nie słyszałam tej opowieści, ale mając już osiem lat, nieco o nich wiedziałam. Jakiś czas wcześniej zaczęły przychodzić listy od Feli z Magadanu na Kołymie. Znaczne ich fragmenty były pozamazywane czarnym atramentem cenzorów, jednak z tego, co można było przeczytać, zrozumiałam, że jest niewinnie oskarżona i uwięziona, ale pracuje, przekraczając normy. Pozostawała więc nadzieja, że i jej bracia są gdzieś daleko na północy lub na dalekim wschodzie i też tam pracują ponad normę. Uwięzienie, według moich ówczesnych wyobrażeń, było losem rodzin większości moich przyjaciół, czymś chwalebnym, mimo że babcia wciąż powtarzała mi, żebym z nikim o tym nie rozmawiała. Byłam przekonana, że w więzieniach siedzą ludzie niewinni i uczciwi, walczący o słuszną sprawę. Nie brałam pod uwagę tego, w jakim kraju i po jakiej stronie świata znajdują się te więzienia. Nie miałam jeszcze pojęcia o tragiczności takiego losu; myślałam, że z więzienia przecież można było w końcu wyjść. A to, że moja mama wówczas wyszła z więzienia i do mnie przyjechała, wydawało mi się największym szczęściem i świętem.

W czerwcu 1940 roku, w ostatnim okresie przebywania w Moskwie, moje szczęście osiągnęło kulminację. Tego dnia rankiem babcia, nadzwyczaj podekscytowana, powiedziała: „Ubierz się szybko, pójdziemy zaraz na spotkanie z mamą i z towarzyszem, od którego dowiesz się czegoś o twoim ojcu”. Podniecenie babci szybko udzieliło się także i mnie, zaczęłam bowiem podejrzewać, że kryje się za tym coś niezwykłego. Babcia zaprowadziła mnie do parku, gdzie zobaczyłam mamę siedzącą na ławeczce z mężczyzną, który na mój widok wstał, objął mnie i ucałował. Mama, wyraźnie rozradowana, zaczęła mi mówić, że ten towarzysz przyjechał z Kijowa i może opowiedzieć mi o moim ojcu. Tymczasem zaczęłam nabierać przekonania, że to on jest moim ojcem, chociaż nie byłam pewna, na ile jego postarzała i wymizerowana twarz zachowała podobieństwo do znanej mi z fotografii sprzed ponad ośmiu lat. Czułam się coraz bardziej niezręcznie i głupio, nie wiedząc, jak mu powiedzieć, że go rozpoznałam. Babcia zauważyła moje zmieszanie i spytała: „Oluniu, czy ty coś podejrzewasz?”. Z wielką ulgą wykrzyknęłam: „Tak, podejrzewam, że to jest mój tatuś!”. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, ciesząc się z mojej domyślności.

Cały ten dzień spędziliśmy razem, spacerując po parkach i ulicach Moskwy. Ojciec powiedział do mamy: „Popatrz, to dziecko w ogóle nie chodzi, ona cały czas tańczy” i jeszcze wiele lat później powtarzał mi, że kiedy się spotkaliśmy, nie chodziłam, tylko tańczyłam. A ja też pamiętam, że ciągle skakałam i wirowałam unoszona wypełniającą mnie radością.

*

Wiele razy słyszałam pytanie o to, czy ktoś jest szczęśliwy. Wielokrotnie zadawano je i mnie. W ostatnich latach zdarza się to często, gdy podróżujemy z Zygmuntem Baumanem, uczestnicząc w różnych konferencjach. Przywołuje on w takich przypadkach wypowiedź Goethego, który, będąc już starcem, stwierdził, że miał bardzo szczęśliwe życie, ale dodał przy tym, że nie może sobie jednak przypomnieć żadnego szczęśliwego tygodnia. Zdaniem Zygmunta ten dodatek należy interpretować jako wskazówkę, że poczucie szczęścia nie może być długotrwałe, wymaga bowiem nieustannego pokonywania trudności i przeszkód.

Moje odczucie szczęścia jest odwrotne: po osiemdziesięciu latach życia nie jestem jeszcze w stanie wyważyć jego ogólnej oceny na skali szczęśliwości, ale bardzo dobrze pamiętam zwłaszcza ten mój pierwszy szczęśliwy tydzień. Było to poczucie szczęścia niezmącone świadomością nieszczęść i cierpień dziejących się wokół lub nadciągających w przyszłości, ani kosztów, jakie musieli płacić moi najbliżsi, by mi to szczęście wówczas przynieść.

 

OJCIEC – BOLESŁAW BIERUT (OKRES 1932 – 1940)

Pierwsza autobiografia ojca, napisana w styczniu 1940 roku, połączona była z listem do KC MOPR z prośbą o pomoc w odnalezieniu dziecka – dziewczynki, urodzonej w 1932 r. w Moskwie i mieszkającej w ciągu pierwszych dwóch lat życia z matką i babcią w Moskwie, ul. Twerska hotel „Luks– nazwisko Jasińska Aleksandra (…) Matka Jasińska J. W. wyjechała w 1934 r. do Polski delegowana przez Komunistyczną Partię Polski do pracy podziemnej. W 1935 r. została aresztowana i przesiedziała w więzieniu do chwili działań wojennych. W chwili obecnej znajduje się w Białymstoku i pracuje tymczasowo, lecz nie ma jeszcze stałego lokum. Co się stało z dzieckiem i babcią – matka nie wie i zwraca się z prośbą o pomoc w odzyskaniu dziecka. Mnie nic nie udało się dowiedzieć. Wszelkie informacje proszę przesłać na wskazany wyżej adres [budowa przy stacji Darnica pod Kijowem – AJ-K]. Dziękuję jednocześnie za pomoc okazaną mi w Moskwie, z komunistycznym pozdrowieniem, Bierut. Na liście były dwie adnotacje: 1) dla tow. Siniejkina, 19 I 1940. 2) tow. K(…) Podajcie adres Fornalskiej. 21 I 1940. Założyć sprawę Bierut B.W. W archiwum Rosyjskiego Czerwonego Krzyża, które przejęło dokumenty rozwiązanego w 1943 r. MOPRu znajdowała się też kopia zaadresowanej do B.W. Bieruta, stacja Darnica, Kijowska ob., Czerwony Chutor, Budowa nr.1, odcinek nr 9, dom 2 p. 27, odpowiedzi: na Wasze pismo podajemy Wam adres Fornalskiej, która mieszka razem z córką Jasińskiej: Moskwa ul. Gorkiego d. 36 (była Twerska ulica). Kierownik Wydz. Emigrantów Politycznych KC MOPR ZSRR (Siniejkin) 28 I 1940 r.

Załącznikiem do listów była odręcznie sporządzona autobiografia ojca, w której opisywał krótko swoją drogę życiową. Powrócę do tego opisu później, ograniczając się teraz tylko do fragmentów poprzedzających nasze ówczesne spotkanie. Ojciec po powrocie z Moskwy do Warszawy jesienią 1932 roku (wkrótce po moim urodzeniu się) został początkowo sekretarzem komitetu okręgowego KPP w Łodzi, a potem (styczeń 1933) objął kierownictwo Komitetu Centralnego Czerwonej Pomocy (polska sekcja MOPR), przyciągając do współpracy z tą organizacją działaczy społecznych i politycznych spoza kręgów komunistycznych, m.in. Stefanię Sempołowską, Irenę Kosmowską, Esterę Stróżecką, Antoninę Sokolicz. MOPR zajmował się organizowaniem pomocy materialnej i prawnej więźniom politycznym i ich rodzinom, nawiązywaniem kontaktów z więźniami, dostarczaniem im książek i prasy, walką o ich prawa.

Stanisław Kościelewski, który przez dziesięć miesięcy pracował z moim ojcem jako drugi sekretarz KC „Czerwonej Pomocy” – sekcji MOPR, w swoich wspomnieniach (Jan Kwiatkowski, Urodziłem się w Płońsku…, Warszawa 1972) pisał: Pod koniec października 1932 zostałem skierowany do pracy w Komitecie Centralnym MOPR jako drugi sekretarz. Pierwszym był (…) towarzysz, który przedstawił mi się jako „Wacek”. Jego prawdziwe nazwisko i imię poznałem dopiero w 1944 roku (…) Był to mężczyzna starszy ode mnie o lat siedem, przystojny, i czynił wrażenie inteligenta. (…) Na tym pierwszym spotkaniu „Wacek” przedstawił mi sytuację w MOPR (…) jako bardzo ciężką. Pracujący przed nami sekretariat KC MOPR został aresztowany. Wielu okręgowców siedziało, kontakty z okręgami były zerwane. Co gorsza – zerwała się łączność z wieloma więzieniami. Wydawane przez KC MOPR pismo już od kilku miesięcy nie ukazywało się. (…)„Wacek” był odpowiedzialny za kontakty z sekretariatem KC partii, za budżet i środki finansowe MOPR-u, za kontakty z sekretariatem MOPR-u z Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej oraz Wydziały Pracy z Inteligencją. Do jego kompetencji wchodziły ponadto kontakty ze Stefanią Sempołowską i jej biurem. Był też odpowiedzialny za pracę wydawniczą. Lubił pisać. Pisał ulotki, odezwy, artykuły do prasy nielegalnej, informacje wewnatrzpartyjne i sprawozdania. (…) sekretarz w tamtych latach musiał pracować również jako redaktor. (…) Z „Wackiem” rozmawiało się dobrze o różnych sprawach. Pozwalał się wygadać, umiał słuchać i naprowadzał na różne myśli. Polubiliśmy się. Ceniłem go jako przyjaciela i szanowałem jako kierownika. Pracowało nam się razem dobrze. (…) Znajomych, do których go wprowadzałem, umiał sobie ująć swą bezpośredniością. Elegancki, powiedziałbym nawet szarmancki, zwłaszcza wobec kobiet, pamiętał zawsze, by panią domu przy powitaniu pocałować w rękę, często przynosił jakiś kwiatek w podarunku, a dla dzieci cukierki lub inne upominki. Było mi przyjemnie, że choć w ten sposób podkreśla swą wdzięczność wobec ludzi, którzy zezwalając nam na spotkania w ich mieszkaniach narażali siebie na nieprzyjemności. (…) W mojej praktyce partyjnej był to pierwszy przypadek, że pracowałem z jednym i tym samym kierownikiem prawie 10 miesięcy. Wzajemna sympatia pomagała nam w pracy. Na wiosnę 1933 roku wynajmowaliśmy nawet razem mieszkanie w Świdrze blisko Warszawy z dogodną komunikacją, co stwarzało dobre warunki konspiracyjne. (…) Mieszkanie miało charakter letniskowy, zwalniało nas to z obowiązku meldowania się. W grudniu 1933 Bolesław Bierut został aresztowany za przynależność do partii komunistycznej i przebywał w więzieniach do grudnia 1938 roku, kiedy zwolniono go na mocy amnestii. 

 

Więcej we wrześniowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 9/2015 - Wojciech Pestka

Wojciech Pestka

UKRAINA 2015

SŁITFOCIA ZE ŚMIERCIĄ W TLE

 To był sierpień ubiegłego roku, ciężkie boje toczyły się od kilku dni o skrzyżowanie dróg w pobliżu miejscowości Chriaszczuwate (strategiczna droga Izwaryne – Ługańsk, dająca separatystom możliwość korzystania z dostaw z Rosji). Nakryli nas gradami i ogniem z moździerzy: nadlatujący pocisk uderzył nagle w słup trakcji elektrycznej, spadając zawadził o głowę ukrytego za transporterem czołgisty, zamieniając ją w krwawa miazgę. Wybuchł dopiero po uderzeniu o ziemię, urywając lewą nogę drugiemu z żołnierzy, który zajmował stanowisko obok. Krew, dużo krwi, szok, prowizoryczna opaska uciskowa, zastrzyk – ni z tego, ni z owego zaczęliśmy rozmowę o koszmarach tej wojny. Teoretycznie sytuacja typowa, bo śmierć i wojna to dwie siostry, chadzają pod rękę.

 

Mój rozmówca, Leo (Leonid Kordelczuk), żołnierz tego samego oddziału co ja i bezpośredni uczestnik zdarzeń, uznał wojnę za przerażającą z dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu słów „jak mam umrzeć to tu, od razu”, które poprzedziły śmierć dwudziestokilkuletniego czołgisty (nie wolno prowokować losu, wypowiadając na głos nieprzemyślane życzenia). Po drugie, ze względu na historię lewej nogawki spodni drugiego z żołnierzy, która zyskała własne życie, niezależne od reszty garderoby i życia ich właściciela.

 

Co można znaleźć w kieszeni obciętej nogawki

Nie padły żadne bliższe szczegóły, nazwiska czy pseudonimy, ani inne dane identyfikacyjne, ale relacja była na tyle zaskakująca, że została w pamięci. Byłem gotów się założyć, że nawet Alfred Hitchcock nie zaakceptowałby takiego scenariusza: wydawał się zbyt nieprawdopodobny, by przekonać widownię. Fabuły filmów Hitchcocka budowali profesjonalni scenarzyści, wznosząc swoje makabryczne konstrukcje według rzetelnych, sprawdzonych schematów. Logika emocji ludzkich jest dziwna: jeśli nie uznaje czegoś za wiarygodne, nie ma mowy o wywołaniu stanu przerażenia, grozy. Wojna jest dla zdarzeń koszmarnych, okrutnych i pozbawionych logiki dobrym nawozem, ziarno rzucone nawet na skalisty grunt wydaje stokrotny plon.

Rannego żołnierza postanowiono odesłać na tyły. W pędzącym na złamanie karku ambulansie felczer wojskowym bagnetem odciął nogawkę spodni, która z butem wypadła z samochodu podczas slalomu pomiędzy lejami po pociskach. Do szpitala polowego urządzonego w podziemiach ługańskiego lotniska dotarli cało, mieli szczęście w nieszczęściu.

Tu, biorąc pod uwagę logikę zdarzeń, rozsądny narrator powinien postawić kropkę. Ale los stroi swoje makabryczne figle, robi zabawne miny, lubi zabawić się tam, gdzie ludzie zwykle płaczą. Oto pojawiła się informacja, że ciężko ranny żołnierz bez nogi, odwieziony zaledwie kilka godzin temu na tyły, cały i zdrów, zatrzymany został na ukraińskim posterunku kontrolnym [blok-poście] w pobliżu rejonu walk. Zaskoczenie było kompletne, bo w wojsku w duchy raczej mało kto wierzy. Telefonicznie przeprowadzono identyfikację – zatrzymany pokazał legitymację prasową gazety „Nasza Sprawa” ze zdjęciem i nazwiskiem. Miał pecha. Wpadł, bo przypadkiem wśród ludzi, którzy przebywali w tym rejonie, znalazł się człowiek, którzy znał prawdziwego właściciela dokumentu.

Rzecz miała prozaiczne wytłumaczenie: w kieszeni lewej nogawki spodni, znalezionej przez delikwenta na drodze, znajdowała się legitymacja prasowa. Postanowił, podając się za ukraińskiego dziennikarza, zrobić rozpoznanie po stronie przeciwnika. Okazał się szpiegiem separatystów. A nad losem szpiegów nikt nie leje łez.

 

List felczera zakończony amputacją

To był pierwszy element układanki, odprysk tak nazywanej historii „mówionej”, która wkrótce miała się zacząć układać w sposób płynny w prawdziwy, chociaż dość zaskakujący obrazek. Wtedy jeszcze brakowało mi wiedzy „z przyszłości”, potraktowałem opowieść jak makabryczną anegdotę skreśloną czerwoną kreską na zaczernionym sadzą tle, ale pozbawioną innych skojarzeń. Nie powiązałem tej historii z listem felczera Adrija z Połtawy, nie zobaczyłem w nim kolejnego elementu układanki. 13 sierpnia 2014 r. około siódmej godziny rano batalion Ajdar, prowadząc walkę, dotarł do zamieszkałego punktu Chriaszczuwate; rozpoczął się bój z wrogiem, pojawili się pierwsi zabici i ranni Ajdarowcy. Około 18 otrzymałem powiadomienie przez radiostację o kolejnym trzechsetnym [ciężko rannym], okazał się nim Siwy (to pseudonim Serhija Pandraka). Kiedy nasza szwedka [ambulans pogotowia] pod ostrzałem moździerzy i gradów podjechała do skrzyżowania, w obronie którego walczyła II kompania Ajdaru, zobaczyłem, jak na płaszczu-pałatce dwaj żołnierze, a dokładnie – snajper Leonid Kordelczuk i Rusłan Kaszluk ciągnęli rannego Siwego. Pomogli mi ułożyć go na drugiej półce w naszej szwedkiej, ponieważ na dolnej półce leżał zabity – młody chłopiec, 26-letni strzelec karabinu maszynowego, któremu snajper przestrzelił tętnicę szyjną. Potem krzyknąłem do kierowcy: Pędź! Pędź!, bo obok upadły pociski nieprzyjaciela, i nasza szwedka pomknęła na złamanie karku w stronę ługańskiego lotniska. Zrobiłem Siwemu zastrzyk przeciwszokowy i zacisnąłem na zranionej nodze opaskę. Trzy razy, kiedy jechaliśmy, ostrzeliwał nas nieprzyjaciel, dwa razy próbowali trafić w nas z granatnika. Po dwóch godzinach dotarliśmy do lotniska, desantowcy z lwowskiej 80. brygady pomogli zanieść rannego do podziemnego bunkra. Osobiście widziałem, jak podpułkownik Walerij Pasternak, lekarz chirurg z Czerniowców, robił Siwemu amputację lewej nogi bagnetem. A ponieważ Siwy stracił dużo krwi, to część krwi, którą mu przetoczyli, to była moja krew, byłem jej dawcą.

 

Spotkanie z powodu regulacji hydrauliki w protezie

Na pierwsze spotkanie z „Siwym” przypadek wyznaczył mi miejsce dość osobliwe: szerokie, wysypane grysem pobocze drogi Łuck – Kowel we wsi Majaki. Koło sklepu spożywczego w pobliżu okazałej, strojnej w złote kopuły cerkwi. Spotkanie na skraju drogi – to brzmi intrygująco, jak tytuł sensacyjnej powieści. Ale od początku.

Czwartek 22 stycznia 2015 roku, godzina 8:30. Szkoła Podstawowa Nr 11 w Łucku. Powód zasadniczy: ciekawość. Przypuszczalnie z tych, które prowadzą wprost do piekła. Może to zabrzmi cynicznie, ale rzecz wyglądała na wartą zachodu. Jasny, ociekający słodyczą obrazek: szkoła, dziecięce szczebiotanie, radosne podskoki, fruwające w powietrzu warkoczyki i żałobny cień, brutalna rzeczywistość wojny, niebo i piekło. Głównym bohaterem spotkania miał być Leo, żołnierz II kompanii Ajdaru. Tak się jednak złożyło, że został odkomenderowany po odbiór samochodu dla oddziału. Po starego terenowego GAZ-a, któremu remont miał przywrócić życie. Nie wiem: może uważał to za swój obowiązek, a może nie chciał, nie potrafił wykręcić się od spotkania w szkole? Przyznaję, mój pomysł na miejsce spotkania nie był z tych najszczęśliwszych, pewnych rzeczy (zwłaszcza o sobie) człowiek nie powinien wiedzieć. Tak było i tym razem, musiałem zaakceptować prawdę, w którą nie bardzo chciałem wierzyć: że wojna odbiera dzieciństwo, zmusza do dorosłości nawet dzieciaki w szkole.

Ciemnozielone mundurki, żółto-niebieskie ukraińskie proporce w dłoniach i niedziecięca powaga. A nad tym paraliżująca zmysły myśl: jeśli ta wojna potrwa tak długo jak tamta, w Afganistanie, te dzieci będą kolejnym pokoleniem, które za kilka lat ruszy na front. I później impuls, podświadoma decyzja, żeby uciec, żeby czymś zająć głowę. Leo zgodził się zabrać mnie do Majaków: mieszkańcy kupili zimowe umundurowanie dla ochotników walczących na Wschodzie, można porozmawiać, popatrzeć, zrobić kilka zdjęć, czyli kolejne schody w stronę piekła… I to precyzyjnie wyreżyserowane przez los spotkanie przed sklepem, w pobliżu cerkwi ze złotymi kopułami. Tak go poznałem. Jechał do ortopedy w Kowlu, bo konieczna była regulacja hydrauliki w protezie. Powinienem zacząć kojarzyć fakty, miałem już wystarczającą ilość danych. Powinienem…

 

Więcej we wrześniowym numerze miesięcznika "Odra.

Odra 9/2015 -z Nikołajem Iwanowem rozmawia Stanisław Lejda

SYTUACJA W DZISIEJSZEJ ROSJI PRZYPOMINA OSTATNIE LATA RZĄDÓW JARUZELSKIEGO

 

Z prof. Nikołajem Iwanowem, historykiem i rosyjskim dysydentem, o rządzącym Rosją KGB, nieskuteczności zachodnich sankcji, kupnie Krymu, czterech Ukrainach, pomnikach stawianych banderowcom, wojnie z Państwem Islamskim i przewidywalności Putina rozmawia Stanisław Lejda

 

W 1992 roku Aleksander Sołżenicyn napisał: Ustrój, jaki nami rządzi, to połączenie starej nomenklatury i rekinów finansjery, fałszywych demokratów i KGB. Tego nie mogę nazwać demokracją, to wstrętna, niemająca precedensu w historii hybryda, o której nie wiadomo, w jakim kierunku będzie się rozwijać. I skonstatował: Jeśli ten sojusz zwycięży, będzie nas eksploatował nie przez 70, ale przez 170 lat. Dwie dekady później wiele wskazuje na to, że sytuacja w Rosji rozwija się w tym właśnie kierunku.

– Sołżenicyn stwierdził tak tuż po upadku komunizmu, za czasów Jelcyna, kiedy Rosja dopiero zaczynała swoją drogę – jak się wtedy wydawało – ku demokracji. Później okazało się, że wcale nie do demokracji.

A gdzie?

– Nie wiadomo gdzie. To, co dzisiaj mamy w Rosji, trudno nazwać demokracją. Nie jest to również tradycyjny stalinizm czy komunizm – rzeczywiście to dziwna hybryda. Mój bliski przyjaciel, Władimir Bukowski, słynny dysydent, twierdzi, że to system kagiebowski. Jak wyliczają eksperci, 70-80 procent najwyższych stanowisk w dzisiejszej Rosji sprawują pracownicy KGB. Putin, jako były pułkownik tej służby, otoczył się swoimi ludźmi. Nie są to głupcy, jak niekiedy się ich przedstawia, lecz ludzie doskonale wyszkoleni i wykształceni. KGB to była niesamowicie dobra szkoła. Pracownicy tego resortu jeździli po całym kraju i wybierali najmądrzejszych, najzdolniejszych. Szkoda tylko, że ci zdolni ludzie stworzyli system, któremu daleko do demokracji. Bukowski twierdzi, że Putin jest zakładnikiem grupy KGB, będącej czymś w rodzaju rady politycznej. Grupa generałów, czy innych – znanych i szerzej nieznanych – pracowników tego resortu siedzi na Łubiance (dwieście metrów od Kremla) i dyktuje Putinowi, co ma robić. On jest jedynie oddelegowany przez ten resort do kierowania krajem. A oligarchowie, opływający w bogactwo, kupujący jachty i drużyny piłkarskie na całym świecie, stanowią jedyny widoczny wierzchołek ogromnego lodowca, jakim jest system władzy w dzisiejszej Rosji.

A co jest pod tą wierzchnią warstwą?

– To, co niewidoczne, to właśnie KGB, która trzyma w ręku cały kraj. Nie mogę jednak powiedzieć, że to system antyludzki i antydemokratyczny. Jest to raczej bardzo dobrze skonstruowany i działający bez zakłóceń system przejściowy. Niektórzy uważają, że dla dzisiejszej Rosji, która nigdy nie zaznała demokracji, jest to wariant optymalny, bo trzyma w garści oligarchów. Zwróćmy uwagę, że ci z nich – Chodorkowski, Bieriezowski i inni – którzy próbowali postawić się Putinowi, źle skończyli.

Ale są również tacy, jak Roman Abramowicz, któremu, choć mieszka w Londynie, nikt nie przeszkadza w dalszym bogaceniu się.

– Swobodnie działać pozwala się tylko tym oligarchom, którzy dzielą się swoim majątkiem z władzą. O Romanie Abramowiczu w Rosji mówią tak: „Nie wiadomo, gdzie zaczyna się kieszeń Abramowicza, a gdzie kończy się kieszeń Putina”. Rosyjski prezydent wielokrotnie tę opinię potwierdzał. Przykładowo, podczas wizyty w Izraelu, kiedy pojawił się problem pieniędzy na wykup od Żydów starych, pamiętających jeszcze czasy carskie rosyjskich budynków, powiedział: „Nie ma problemu, zadzwonimy do Londynu”. Wszyscy wiedzieli, kto za to zapłaci.

Roman Abramowicz podtrzymuje system kagiebowski w Rosji?

– Oczywiście. Nie słyszałem, żeby kiedykolwiek powiedział coś przeciwko Putinowi. Abramowicz stara się nie mówić o polityce, mimo że przez wiele lat był gubernatorem Czukotki. Dzisiaj jest przewodniczącym lokalnego parlamentu. To człowiek, który do Putina wchodzi, kiedy chce. Podobnie jak inni oligarchowie jest częścią władzy.

Wielu komentatorów i politologów nazywa system panujący w Rosji – demokraturą. Opozycję zmarginalizowano – praktycznie jest nieobecna w parlamencie i życiu publicznym.

– Nie zgadzam się na takie określenie, mamy raczej do czynienia z ograniczoną demokracją. Mieszkam w Polsce już czterdzieści lat, ale myślami jestem w Rosji, sytuację w niej śledzę przez Internet i rosyjską telewizję. Kiedy widzę, jak satyrycy naśmiewają się z Putina w programach telewizyjnych, a dziennikarze krytykują go w gazetach, zastanawiam się: „Jak to możliwe? Skoro Putin trzyma Rosję twardą ręką, to dlaczego w tym kraju tak dużo wolno?”. Niektórzy otwarcie nazywają Putina faszystą, antydemokratą, wychodzą z takimi hasłami na ulice itd.

Ale czasami, jak Borys Niemcow, płacą za to własnym życiem

– Zwróćmy jednak uwagę, że Putin próbuje ludzi, którzy zabili Niemcowa, posadzić na ławie oskarżonych. Ten proces przypomina zabójstwo Popiełuszki. Wiadomo, że władza była zainteresowana uśmierceniem księdza, ale nie mogła ignorować opinii społeczeństwa. Uważam, że sytuacja w dzisiejszej Rosji przypomina ostatnie lata rządów Jaruzelskiego w Polsce. W końcu doprowadziła do obrad Okrągłego Stołu.

Pana zdaniem system w Rosji jest w stadium schyłkowym i wkrótce się załamie?

– Całkiem możliwe, że Putin też doprowadzi do powolnego przekształcenia Rosji w kraj demokratyczny. Jeśli nie uda mu się umiejętnie wybrnąć z konfliktu na Ukrainie, to, nie daj Boże, w kraju wybuchnie bunt, a ten w Rosji zawsze jest krwawy.

– Wielu europejskich politologów od dawna wieszczy w Rosji takie zmiany, ale one nie nadchodzą. Dlaczego?

– Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy sięgnąć do historii. Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa, wydawało się, że po tym, co sowieci zrobili w swoim kraju, system stalinowski rozpadnie się jak domek z kart. Tymczasem, im dalej na wschód szli Niemcy, tym bardziej naród jednoczył się wokół tak strasznego człowieka, jakim był Stalin. Dlatego wydaje mi się, że polityka spychania Moskwy na margines oraz próby pozbawienia Putina władzy za pomocą destabilizowania sytuacji w Rosji sankcjami są nieskuteczne. Tym bardziej że Rosjanie na razie ich nie poczuli.

Co innego słyszymy w naszych mediach, niektóre nawet przewidują możliwość bankructwa Rosji.

– Ale w Rosji nikt nie włącza polskiej telewizji! Ludzie są skazani na rosyjskie stacje. A te pokazują reportaże z fabryk, gdzie Rosjanie wreszcie robią własny ser parmezan, albo z pól obsadzanych jabłoniami, by uniezależnić się od eksportu polskich jabłek. To nie czasy komunizmu, kiedy wszyscy żyli w kołchozach i nikt nie mógł wykazać inicjatywy. Rosja to kraj kapitalistyczny i potencjalnie bardzo bogaty. Ziemi, w dodatku czarnoziemu leżącego odłogiem, jest pod dostatkiem, ponadto nie brakuje aktywnych ludzi, którzy na obecnej sytuacji chcą zrobić biznes. Są nawet zadowoleni z tego, że Rosja wreszcie będzie żyć nie tylko surowcami. Gdy nie było sankcji, wszystko było proste: sprzedajemy ropę i gaz, kupujemy polskie jabłka, szynkę z Holandii czy kwiatki z Izraela.

Jeśli dobrze rozumiem, mówi pan, że sankcje nie tyle Rosję osłabiają, co ją gospodarczo wzmacniają. Mogą sprawić, że będzie ona bardziej samowystarczalna i mniej zależna od Zachodu?

– Naturalnie. W Rosji wcześniej nie było dużego bezrobocia, a teraz wręcz brakuje rąk do pracy. Gdyby rzeczywiście był tam kryzys, to powstrzymałby niekończący się potok gastarbeiterów z Ukrainy, Kirgistanu, Tadżykistanu, a nawet z Azerbejdżanu, który wydaje się krajem bardzo bogatym, bo stoi ropą naftową. Tymczasem przyjeżdżają, bo Rosja potrzebuje rąk do pracy, gdyż przyspiesza rozwój swojej gospodarki. Słyszymy, że PKB Rosji skurczył się o ponad dwa procent. Istotnie, kraj produkuje mniej stali, węgla itp., ale o pięć procent więcej zboża, dziesięć procent więcej trzody oraz jabłek itd. Pojawił się własny kapitał, który idzie tam, gdzie można zarobić. A dziś w Rosji najwięcej można zyskać w rolnictwie. Ludzie to widzą. Ponadto niektóre towary stały się stosunkowo (w przeliczeniu na dolary) tańsze, niż wtedy, gdy je importowano. Zaczyna się rozwijać rodzima produkcja i powoli odbudowuje się zaniedbane sektory gospodarki.

Jednym słowem, sankcje nie pogrążą Putina?

– Tak. I to jest paradoks. Ludzie, którzy kupowali piętnastoletnie whisky, krewetki itp. – nadal to robią, bo ich na to stać. Natomiast zwykli Rosjanie, którzy kupowali bułki czy wódkę w sklepie, teraz te artykuły nabywają nawet taniej, bo są produkowane na miejscu. Na razie w Rosji nie odczuwa się pogorszenia sytuacji ekonomicznej.

Niedawno [rozmowę przeprowadzono 27 lipca br. – przyp. red.] przeczytałem artykuł o Krymie. Pisano, że po przejęciu przez Rosjan, szerzy się tam korupcja i drożyzna, nowe elity nadmiernie się bogacą itp. Konkluzja autora: tylko patrzeć, aż miejscowi się przeciwko temu zbuntują.

Więcej we wrześniowym numerze miesięcznika "Odra"

Odra 7-8/ 2015 - Anna Augustyniak

Anna Augustyniak

REDAKTOR GRYDZEWSKI

 W Warszawie  Mieczysław Grydzewski mieszkał w jednym pokoju pod ósemką przy ulicy Złotej 5, w nowoczesnej kamienicy o szklanych witrynach ciągnących się na wysokość dwóch dolnych kondygnacji. Za całą sypialnię wystarczała mu redakcyjna zielona otomana, na której od rana zasiadali interesanci i literaci. To tu, przy białym piecu kaflowym, odczytywano wiersze. Wiosną zaglądała w okno kwitnąca akacja.

Do pokoju na pierwszym piętrze regularnie zaglądali Tuwim, Lechoń, Słonimski, a nieco rzadziej Iwaszkiewicz i Wierzyński. Lecz odkąd Złota znalazła się w stopce pierwszego numeru „Wiadomości Literackich”, wiele osób miało powód, żeby tu zajrzeć. Dlatego redaktor ustanowił godziny dla interesantów, a raczej codziennie jedną od 15 do 16.

 

Trafić nie było trudno: z bramy skręcało się na schody frontowe w lewo, a drzwi redakcji znajdowały się po prawej stronie klatki schodowej. Na dźwięk dzwonka redaktor szybko pojawiał się w drzwiach. Późnym popołudniem redakcja pustoszała i wszyscy przenosili się do Ziemiańskiej na Mazowiecką, a wieczorem można ich było spotkać w którymś z dancingów, w Adrii czy Astorii.

Jednak i tam Grydzewski nie marnował czasu. Nawet gdy zjawiał się w klubie z którąś z kolejnych narzeczonych, i tak poświęcał się pracy, a damę… oddawał w ramiona wynajętego fordansera. Zawsze miał przy sobie nowe teksty do lektury, plik korekt, które kreślił we wszystkich kierunkach, i trochę korespondencji wymagającej natychmiastowej odpowiedzi. Zwykł zresztą mawiać z ironią, że jego ambicją jest odpowiedzieć na list jeszcze zanim go otrzyma. Mawiano, że obowiązki redakcyjne zajmują mu prawie całą dobę.

I tak w istocie było, zarówno przed wojną, jak i później, na emigracji. Kiedy chory i niesprawny wiosną 1968 roku odbywał ostatnią w życiu przejażdżkę ulicami Londynu, tymi samymi, które setki razy przemierzał raźnym krokiem, mijając dwa miejsca – British Museum i redakcji „Wiadomości” – miał łzy w oczach.To nie były punkty sentymentalne, w obu oddawał się wielogodzinnej, tytanicznej pracy.

Po jego śmierci, 9 stycznia 1970 roku, w liście kondolencyjnym Jadwiga Sosnkowska, wdowa po generale, pisała o stracie, używając dużej litery, Stracie, jaką jest śmierć Grydzewskiego dla „Wiadomości”. Przecie Pan Grydzewski po prostu żył dla „Wiadomości”. Wszystkie problemy, zarówno najpoważniejsze, jak i drobne, obchodziły go i absorbowały kompletnie. „Wiadomości” bez żadnej przesady były treścią jego życia. Ambasador przy Stolicy apostolskiej Kazimierz Papée nazwie go „wielkim sługą ojczyzny”. Inni ochrzczą mianem żelaznego redaktora, szermierza wolnego słowa, fanatyka polskości, tytana pracy, nazwą wielkim dżentelmenem prasy polskiej, strażnikiem najpiękniejszych tradycji, świecznikiem kultury polskiej…; a Tadeusz Wittlin napisze, że był to człowiek-instytucja, jak Ministerstwo Kultury i Sztuki albo jak Polska Akademia Literatury.

W Dwudziestoleciu przybywało pisarzy równocześnie parających się dziennikarstwem; ci drukowali swoje wiersze lub powieści w odcinkach w czasopismach i w ten sposób docierali do większej liczby czytelników niż tradycyjnie – wydając książki. Wtedy to Grydzewski postanawia założyć „Wiadomości Literackie”. Zna sztukę łamania numeru, którą opanował, sprawując obowiązki nocnego redaktora w „Kurierze Polskim”, dzienniku informacyjno-politycznym. Ignacy Rosner, wówczas naczelny gazety, z przekąsem nazywał to jego łamanie – artystycznym. Wiele więcej Grydzewski nie umiał; jego techniczne przygotowanie do prowadzenia pisma było żadne.

Nie wiedziałem, na czym polega różnica między kliszą kreskową a siatkową. „Wiadomości” były pomyślane jako rodzaj literackiego „czerwoniaka”, oczywiście redagowanego na innym, wyższym poziomie, ale równie sensacyjnego w treści, odbijanego na papierze gazetowym. W ostatniej chwili dostawca papieru skłonił nas do zastąpienia gazetowego ilustracyjnym, ale nie przyszło mi do głowy, abym zastąpił przygotowaną już do druku kliszę kreskową z podobizną Żeromskiego, która miała ozdobić mój wywiad z wielkim pisarzem pod pretensjonalnym tytułem „U sternika polskiej literatury”, kliszą siatkową. Rezultatem był bohomaz, tym bardziej że wbrew wszelkim zasadom sztuki graficznej rysunek powiększono zamiast go zmniejszyć. Była to duża kompromitacja – wspominał po latach Grydzewski pierwszy numer „Wiadomości Literackich”. Lecz od początku gromadzi wokół siebie dobre pióra, choć to on sam ma głos decydujący, co i kiedy upubliczni. Staje się z wolna autorem koncepcji pisma, układu graficznego i pomysłodawcą poszczególnych numerów. Czyli z czasem – w jednej osobie wydawca, redaktor, sekretarz, adiustator, korektor i szperacz. Zwykle redakcja czasopisma zatrudnia wówczas kilku pracowników. On, sam jeden, wystarcza za cały sztab. Mawiano, że Grydz z francuska rzucał czasem: „Wiadomości – c’est moi”. Ale w rzeczywistości to inni w ten sposób mówili o Grydzewskim. Niewielu twórców tak utożsamiało się z dziełem, tak dało mu się pochłonąć – wspomina Michał Chmielowiec i dodaje: Ale on swojego tygodnika nawet nie „podpisywał”! Krył się w cieniu pomnika, wznoszonego własnoręcznie, numer po numerze, rocznik po roczniku. () o swojej benedyktyńskiej pracy redaktor mógłby powiedzieć za Edisonem: „Praca? Nigdy w życiu nie pracowałem. Wszystko, co robiłem, szalenie mnie bawiło”.

W „Kurierze Polskim” prowadził Grydzewski dodatek literacki, bardzo na owe czasy postępowy i nowoczesny. Stanisław Baliński, jeden z najbliższych jego przyjaciół, wspomina jak swoje pierwsze wiersze pragnął wydrukować właśnie tam, w dodatku „Kuriera”: Zaniosłem je Grydzewskiemu. Był to okres, gdy uniwersyteckie pismo „Pro Arte”, w którym Grydzewski już zaczynał rej wodzić, miało przemienić się w nowy miesięcznik poetycki, w „Skamandra”, z Grydzewskim oczywiście jako redaktorem (...). Zaraz z pojawieniem się i żywiołowym rozchwytywaniem pierwszych numerów „Skamandra” zaczęto nazywać Grydzewskiego w pewnych koteriach literackich – eklektykiem. Krytykowano go, że nie lansuje żadnej szkoły poetyckiej, że nie obwieszcza żadnej ideologii i – co najgorsze – że propaguje talent, określany potem przez tzw. ideologów, z cieniem pogardliwości, jako talentyzm. A przecież talent, powtarzał mi Grydzewski, zawsze był i zawsze będzie (…) głównym atrybutem artysty. I dlatego wykazywał daleko posuniętą tolerancję i liberalizm w ocenie nadsyłanych mu utworów literackich. Drukował najróżniejszych autorów, powstrzymywał się jedynie przed grafomanią i… beztalenciem. Pomagała mu w tym intuicja. Zamykał się w pokoju redakcyjnym i czytał na głos wiersze, a potem wysyłał najbardziej uzdolnionym autorom telegramy, listy i kwiaty. Cieszył się każdym odkryciem i podobno robił wtedy „wrażenie człowieka zakochanego”. Jedną z istotnych cech jego charakteru był entuzjazm. Grydz reagował spontanicznie, często gwałtownie, uparcie, apodyktycznie, zdarzało się, że niesłusznie, a wielokroć sugestywnie. Wybuchowość jego uczuciowego oddźwięku nie wpływała na zmienność wypowiedzianego od razu sądu – opowiadał Jan Fryling, dziennikarz i dyplomata.

 

Więcej w wakacyjnym numerze "Odry".

Odra 7-8/ 2015 - Dzieje jednej rodziny z Chinami w tle

DZIEJE JEDNEJ RODZINY Z CHINAMI W TLE

 

Z Audrey Rønnig Topping, amerykańską fotoreporterką, autorką książek o Chinach i Tybecie, rozmawia Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Ma pani niezwykłą biografię. Pani „chińskie dziedzictwo” sięga trzech pokoleń, począwszy od roku 1880, kiedy dziadkowie założyli misję chrześcijańską w Chinach. Opuszczali je kilkakrotnie, między innymi w czasie Powstania Bokserów, podczas którego zamordowano około 240 cudzoziemców, głównie misjonarzy i około 30 tysięcy chińskich chrześcijan. W najnowszej książce China Mission. A Personal History from the Last Imperial Dynasty to the People’s Republic (Louisiana State University Press, 2013) pisze pani o swoich dziadkach misjonarzach, ale także pokazuje doniosłe wydarzenia, które zmieniły jeden z najpotężniejszych krajów świata. Od czego zaczęły się związki pani rodziny z Chinami?

– Mój dziadek Halvor Rønning urodził się w Norwegii w 1862 roku. Pewnego dnia dostał książkę o przygodach Marco Polo i zainteresował się Chinami. Zapewne, tak jak jego przodkowie Wikingowie, Halvor pragnął przygody. Był człowiekiem głęboko religijnym i kiedy dowiedział się, że 400 milionów Chińczyków nigdy nie słyszało o Ewangelii, postanowił im ją przybliżyć. W 1881 roku popłynął do Stanów Zjednoczonych, gdzie został wyświęcony jako duchowny luterański i dołączył do misji udającej się do Chin. W Stanach poznał Hannah Rorem, która także dołączyła do misjonarzy. W 1891 roku popłynęli do Chin i tam się pobrali. Tam również w roku 1894 urodził się mój ojciec Chester, który był jednym z siedmiorga dzieci Hanny i Halvora.Przez ponad sto dwadzieścia lat członkowie naszej rodziny związani byli z Chinami jako: misjonarze, studenci, nauczyciele, dyplomaci, dziennikarze, fotoreporterzy i bizensmani…

Jak się domyślam, w pani domu opowiadano niezwykłe rzeczy o tym kraju…      

– Z perspektywy czasu wszystko brzmiało jak wielka przygoda. Moja starsza siostra i brat urodzili się w Chinach, a ja w Kanadzie, więc im zazdrościłam. Będąc dzieckiem, słuchałam wielu opowieści rodziców, ciotek, wujków, dziadka. Na przykład o tym, jak w czasie Powstania Bokserów dziadkowie w przebraniu chińskich chłopów ledwo uciekli z Chin, żeglując w dół rzeki Han. Ale już na początku 1901 roku powrócili do nich, by kontynuować swoją pracę misyjną. Ich działalność rozwijała się, powodując stały wzrost liczby wiernych. W 1907 roku moja licząca wówczas trzydzieści sześć lat babcia Hannah zmarła na tajemniczą chorobę orientalną, później znaną jako Asian sprue. Halvor i ich siedmioro dzieci opłakiwało jej odejście wraz z setkami Chińczyków różnych wyznań. Rok po śmierci żony mój dziadek oraz siedmioro jego dzieci przyjechali do Alberty w Kanadzie. Po roku jednak wrócili do Chin. Dzaidek wyjeżdżał, podobnie jak potem moi rodzice, w politycznie trudnych sytuacjach. Na przykład w czasie powstań w 1927 roku moi rodzice z trójką dzieci ledwo uszli z życiem. Niemniej dziadkowie, a potem rodzice, mocno zżyli się z chińską społecznością. Jak później napisał mój ojciec: Rzadko klasyfikują nas jako cudzoziemców. Jesteśmy ubrani jak oni, i mówimy jak oni.

 – China Mission w oryginalny sposób pokazuje świat dawno już nieistniejący. Jest książką utkaną z fragmentów pamiętników, listów i fotografii trzech pokoleń rodziny Rønning. Listy te ujmują sposobem, w jaki ich autorzy wyrażali swoje uczucia, różne uwagi i opinie. Zaskakujące jest to, że w listach chrześcijańskich misjonarzy brak tonu moralizatorskiego. Pani książka otrzymała nagrodę Wilfrid Laurier University. Jej tłumaczenie ma się ukazać w Chinach, podobnie jak książka pani męża (Seymour Topping: On the Front Lines of the Cold War). Kiedy powstał pomysł napisania China Mission?

– W 1975 roku, bawiąc w Chinach jako przedstawicielka „The New York Times” i „National Geographic”, usłyszałam o odkryciu naturalnej wielkości glinianych żołnierzy strzegących grobowca pierwszego cesarza Chin, który został pochowany w 210 roku p.n.e. Patrząc na to starożytne miejsce, postanowiłam napisać książkę o tym, jak historia mojej rodziny splotła się z historią Chin.

Pani dziadkowie byli luterańskimi misjonarzami, ale także założyli szkołę...

– W 1891 roku, dwadzieścia lat przed upadkiem dynastii Qing, moi dziadkowie w sercu imperialnych Chin, w mieście Xiangfan w prowincji Hubei, zbudowali amerykańską szkołę typu „Little Red School House”. Założył ją mój dziadek, z żoną i swoją siostrą Theą. Jesteśmy przekonani, że wszystkie chińskie dzieci powinny mieć możliwość rozwoju zarówno intelektualnego, jak i duchowego. Szkoły są tak samo ważne jak kościoły – napisał dziadek do swojego mieszkającego w Minnesocie brata Nilsa. Misjonarze na miejskich tablicach ogłoszeń rozwiesili plakaty zapowiadające otwarcie wolnej szkoły dla wszystkich dzieci, niezależnie od płci czy pozycji społecznej. To była szokująca wiadomość dla miejscowych notabli. Nigdy nie słyszeli o szkole dla dziewcząt, a przy tym do tej pory tylko chłopcy z klas uprzywilejowanych mieli możliwość edukacji. Dziadek podczas pierwszego spotkania wyjaśnił, że będzie w szkole prowadzona nauka czytania i pisania języka chińskiego i angielskiego. Zwrócił uwagę, że system ustanowiony przez Konfucjusza pozwalał na naukę jednego chłopca w rodzinie lub jednego chłopca w całej wsi. Tymczasem jego szkoła przyjmie wszystkie dzieci. Jednak przez kilka tygodni nie pojawiła się w niej ani jedna dziewczynka.

– Z książki wynika, że sytuacja kobiet w Chinach była wtedy bardzo trudna…

– Od czasu upadku dynastii Tang w roku 907 chińscy mędrcy nauczali, że kobiety są „gorsze”, podkreślali też „niebezpieczeństwo edukacji”. Są dwa stare powiedzenia z tamtych czasów: Na dnie każdego kłopotu jest kobieta i: Jeśli kobiety wezmą się za czytanie, to co zrobią mężczyźni? Żebracy, słudzy i najbiedniejsi chłopi byli często bardziej „wolni” niż kobiety z wyższej sfery, gdzie powodem rozwodu mogło być choćby to, że kobieta odważyła się wędrować samotnie na ulicy. Jeżeli musiała się przemieścić bez męża, jechała na mule lub w zasłoniętej lektyce niesionej przez dwóch tragarzy. Gdy wychodziła z mężem, szła trzy kroki za nim.

Duże wrażenie robi opis uratowanej dziewczynki, której nadano imię Sarah. Widziałyśmy na własne oczy to, co Chińczycy nazywają „zabijaniem nogi, pisze Hannah w cytowanym w pani książce liście. Po powstaniu Republiki Chińskiej w 1912 roku zabieg został zakazany, a po 1949 roku całkowicie go zlikwidowano.

– Dziewczynka, którą się zaopiekowali moi dziadkowie, była pierwszą z setek dzieci i niemowląt uratowanych przez misjonarzy. Zamieszkała z naszą rodziną, dziadkowie ją ochrzcili i nazwali Sarah. Była pierwszą uczennicą w ich szkole. Później została nauczycielką. Nie należała do „dobrze urodzonych”. Miała dziesięć lat, gdy moja babka Hannah i ciotka Thea kupiły ją na targu niewolników. Skrępowano jej stopy, co nie było częste, bo tylko klasy uprzywilejowane dopuszczały się tej przerażającej praktyki. Kiedy Hannah i Thea odwijały długie brudne bandaże z jej stóp, czuć było odór z ran. Na szczęście nie została na trwale okaleczona, jej młode kości wciąż pozostały miękkie. To był okrutny zwyczaj. Matki spały z kijami, których używały do bicia dziecka, gdy płakało, a jeśli to nie odnosiło skutku, zamykano je w osobnej izbie. Do uśmierzania bólu stosowano opium. Podobno ból mijał dopiero po trzech latach, ale wiele dziewcząt umierało wcześniej z powodu gangreny lub porażenia nerwowego.

 

Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 7-8/ 2015 - Adam Chmielewski

Adam Chmielewski

 

BARBARZYŃCY I TROGLODYCI

 

 

Polska publiczność kulturalna została niedawno zelektryzowana, choć tylko na chwilę, gdy popularna aktorka i dziennikarka telewizyjna ujawniła, że nie ma pojęcia, kim był Jerzy Grotowski. Swoją niewiedzę ujawniła w rozmowie z popularną aktorką amerykańską Sigourney Weaver, której mąż, Jim Simpson, twórca nowojorskiego The Flea Theater, swego czasu przyjeżdżał do Polski z dalekiej Ameryki, aby zapoznać się z teatralnym dziełem Grotowskiego. Przed bezdenną kompromitacją nie uchroniły jej aktorskie studia w Prywatnej Szkole Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich ani londyńskie studia dziennikarskie. Choć posiadła znaczną wiedzę o kinematografii światowej, zwłaszcza wytwarzanej przez Hollywood, to okazało się, że nie ma poczucia obowiązku zapoznania się z przełomowymi rodzimymi osiągnięciami w sferze kultury, podziwianymi przez aktorów amerykańskiego przemysłu rozrywkowego, których ona podziwia.

Przez kilka dni osoba ta była przedmiotem szyderstw, w których celowali jej koledzy telewizyjni. Ich dobrego samopoczucia nie zaburzył fakt, że w tej samej mierze, co ich koleżanka, są oni odpowiedzialni za byle jakie treści i byle jakie formy wypełniające ich programy, szczególnie w zakresie kultury. Ta bowiem, po odpowiedniej sterylizacji, została zesłana do niszowego kanału „Kultura”. Uniwersytet dla mas, jakim stała się telewizja, nie stwarza zapotrzebowania na taką wiedzę i stoi w awangardzie barbaryzacji społeczeństwa.

Omawiany przypadek tylko ujawnił publicznie problem, z którym na co dzień zmagają się nauczyciele w środowisku akademickim. Ukazała się książka właśnie na ten temat: Piotra Nowaka Hodowanie troglodytów („Kronos”, Warszawa 2014). Autor nie owija problemów w bawełnę; boleśnie i szczerze pisze o tym, skąd się bierze obecne kulturowe barbarzyństwo. Wskazuje jednoznacznie na winnego, którym jest stworzony w okresie minionego ćwierćwiecza system szkolnictwa w Polsce. System ten autor określa dosadnym, lecz wcale nieprzesadnym terminem „hodowli troglodytów”.

Tom Nowaka to zbiór jego wypowiedzi o różnym charakterze; ich przedmiotem jest system wytwarzający patologie, jak ta wspomniana na początku. Erudycyjne, wnikliwe i napisane wyborną stylistyką teksty stanowią znakomitą lekturę, choć ich temat: pogłębiający się upadek polskiej kultury – jest przygnębiający. Są to teksty ironiczne, filipiki, gorzkie żarty, emocjonalne tyrady, druzgocące krytyki, klarowne postulaty, szczegółowe diagnozy i propozycje konkretnych reform. Nic dziwnego, że autor, znakomicie zaznajomiony z patologicznymi mechanizmami polskiej akademii oraz ustawowymi dokumentami, rozsiewającymi tę patologię po całym kraju, został jednym z aktywnych członków Komitetu Ratowania Humanistyki Polskiej, toczącego obecnie walkę o przywrócenie godności pracy nauczycielom uczelni, którzy starają się chronić polskie dziedzictwo humanistyczne i kultywować polski język. Pierwsze zdania książki orientują czytelnika w intencjach autora: nie ma lepszego sposobu pognębienia narodu niż poniżenie jego kultury, która zbiorowisko ludzi przeobraża właśnie w naród. Systemem nerwowym kultury i narodu jest nic innego, jak właśnie uniwersytet. Uniwersytet został jednak w krótkim czasie przekształcony w wieżę Babel lub labirynt, w którym, jak pisze Nowak, jego członkowie, studenci w tej samej mierze, co uczeni, błąkają się bez myśli przewodniej.

Autor oddaje głos innym, zarówno przytaczanym przez siebie autorom, jak i kolegom humanistom. Pouczająca jest zwłaszcza zamieszczona w książce rozmowa, w której obok autora udział wzięli Małgorzata Kowalska, Włodzimierz Bolecki, Tadeusz Gadacz i Jacek Migasiński. Znakomitą ilustracją powodów zagubienia jest przedstawiona przez Gadacza obszerna fenomenologiczna diagnoza czynności, do których jest obecnie zmuszany profesor. Pochłaniają mu one tak wiele czasu, że bez zarywania nocy i wykradania godzin własnej rodzinie – o ile ją zdążył w ogóle stworzyć – nie jest w stanie zajmować się tym, do czego kiedyś popchnęło go idealistyczne powołanie, z czego obecnie jest w brutalnie biurokratyczny sposób rozliczany i za co oceniany.

„Babelowatość” polskiej współczesnej humanistyki, o czym pisze Nowak, można objaśnić za pomocą metafory motoryzacyjnej. Oto bowiem, mimo globalizacji współczesnych metod wytwarzania i produktów, można bez trudu zauważyć, że na drogach angielskich przeważają pojazdy rodzimej produkcji. Po drogach francuskich, podobnie, poruszają się głównie pojazdy francuskie, w Ameryce nadal dominują samochody amerykańskie, w Niemczech zaś, natürlich, niemieckie, a w Japonii japońskie. Nawet Hindusi posługują się głównie rodzimymi wytworami koncernu Tata. To swoisty przejaw patriotyzmu ekonomicznego. W Polsce jest inaczej. U nas nie dominuje żadna marka; po polskich drogach poruszają się pojazdy wszystkich istniejących marek. Pod tym względem panuje u nas iście postmodernistyczna rozmaitość. Jedyną dominantą w tej sferze polskiego życia społecznego jest to, że są to w przeważającej mierze pojazdy importowane ze wszystkich stron świata, w których miały sposobność dobrze się wysłużyć, niekiedy zaś ukradzione.

Z ideami humanistycznymi w naszym kraju jest podobnie. Na uczelniach nie istnieje system motywujący do rozwijania rodzimego dorobku w jakichkolwiek naukach, formalnych, technicznych, a zwłaszcza humanistycznych. Wręcz przeciwnie; elementy systemu edukacji wyższej oraz badań naukowych zostały zaprojektowane w taki sposób, aby uwaga nauczycielska i badawcza orientowała się nie na śmiałe i nowatorskie rozwijanie tego, co rodzime i autentyczne, lecz na absorpcję tego, co przechodzone, sprawdzone, a nade wszystko pochodzące z lepszego świata. Zarówno w sferze ekonomii, jak i w sferze idei sami siebie bowiem uważamy za gorszych. Takie przekonania mają moc samospełniającą się. Nic więc dziwnego, że się stało: rzeczywiście staliśmy się gorsi. Obecny system edukacji, zamiast temu umiejętnie zapobiegać, jest oparty na tym przekonaniu zamiast mocy samospełniania się, albowiem zamiast wydobywać nas z zapaści, starannie i sumiennie ją pogłębia. Uczeni polscy zajmują się więc przyswajaniem polskiemu studentowi tego, co wymyślili uczeni amerykańscy, angielscy, francuscy, niemieccy, włoscy, w tej mniej więcej kolejności, zamiast skupić się na wymyślaniu idei i technologii, które mogłyby stać się obiektem zainteresowania całego świata. Fakt, że to potrafimy, poświadczają nieliczne wyjątki. Innymi słowy, pognębienie polskiej kultury jest naszym własnym zbiorowym dziełem.

Praca polskich akademików ma zatem zasadniczo charakter importu towaru wytworzonego i częściowo zużytego w innych kulturach. To dlatego Mariusz Urbanek pisze o polskiej szkole matematycznej jako historii fascynującej, ale już zamkniętej. Jan Woleński o logice szkoły lwowsko-warszawskiej również napisał pracę historyczną, zaś jego próby ożywienia idei tej szkoły zderzyły się z importowanymi ideami i nie przetrwały tego zderzenia. Problem ten ilustruje przytoczony przez Nowaka znaczący fakt: w krajach mówiących po angielsku 90 procent książek to dzieła rodzimych autorów, przekłady z obcych języków zaś stanowią zaledwie pozostałe 10 procent. W Polsce zaś te proporcje są odwrotne, ponieważ czytelnik znacznie chętniej kupi przekład autora zagranicznego niż dzieło rodzimego. Jest to jeszcze jeden dowód na polnische Selbsthass; inny dowód to ten, że marzeniem około 70 procent Polaków jest wyjechać z „tego kraju”. Problem uwalniający polemiczne zaangażowanie Nowaka można uzmysłowić więc jeszcze inaczej: kiedy za sto lat – a więc mniej więcej tyle, ile minęło od powstania szkoły logicznej i matematycznej, która zyskała Polsce sławę międzynarodową – pojawią się następcy Urbanka i Woleńskiego, to już teraz można mieć pewność, iż w obecnej polskiej akademii nie znajdą tak smakowitego tematu do badania, jaki obaj dla siebie znaleźli.

Nowak nade wszystko broni humanistyki i jej miejsca na polskich uczelniach. To wątek pojawiający się w publikacjach wielu autorów na świecie, stawiających opór postpozytywistycznemu myśleniu, które kształtuje świadomość biurokratów zarządzających edukacją na wszystkich poziomach. Jeden z obrońców humanistyki, Alasdair MacIntyre, pisał, że naszym celem winna być obecnie budowa lokalnych form wspólnotowych, w których możliwe byłoby zachowanie dobrych obyczajów oraz życia intelektualnego i moralnego w obliczu epoki nowego barbarzyństwa. Uważa również, że barbarzyńcy nie gromadzą się u naszych granic; oni od pewnego już czasu sprawują nad nami władzę. Sądzi, że rolę takiej małej wspólnoty kultywującej te wartości w obliczu nawały filistyństwa spełnia Uniwersytet. Na pytanie, czy szkoły, które przygotowują młodych ludzi do życia w społeczeństwie, powinny także nauczać filozofii, odpowiedział, że pragnie, aby efektem pracy dydaktycznej szkół było nie tyle dobre przystosowanie uczniów do życia we współczesnym społeczeństwie, co raczej możliwie najdalej idące ich nieprzystosowanie, czyli aby ukończywszy szkoły, opuszczali je wyposażeni w umiejętność wyrażania niezgody na stan współczesnego świata oraz potrafili dążyć do jego naprawy. Albowiem tylko umiejętność krytycznej interpretacji świata pozwala na to, aby skutecznie go zmieniać. Humanistyka powinna mieć zatem miejsce w szkołach i uniwersytetach o tyle, o ile właśnie tak pojętemu nieprzystosowaniu sprzyja. Nic dziwnego więc, że w toczących się zmaganiach o hegemonię akademickie ośrodki opornej myśli są przedmiotem politycznego zamachu. Książkę Piotra Nowaka trzeba docenić nade wszystko za odwagę, jaką trzeba było mieć, aby ją napisać.

Adam Chmielewski

 

Odra 7-8/ 2015 - Mariusz Urbanek

OJCZYZNĘ LEPSZĄ RACZ NAM WRÓCIĆ… PAWLE KUKIZIE

Mariusz Urbanek

 

Minione wybory prezydenckie pokazały, jak wielka jest w Polakach potrzeba zmiany i jak krótką mamy pamięć. Jesienne wybory parlamentarne prawdopodobnie potwierdzą, jak bardzo obojętne są wyborcom programy, dokonania oraz raporty nawet najbardziej wiarygodnych audytorów. I jak bardzo nie ma autorytetów, które byłyby w stanie wpłynąć na wybory Polaków.

A wszystko to za sprawą jednego człowieka, rockowego muzyka Pawła Kukiza.

 

Startował w wyborach prezydenckich w tej samej rozrywkowej kategorii, co przed laty Jan Pietrzak (może nie będzie lepiej, ale na pewno śmieszniej), Leszek Bubel (nawet jak nie wygra, to opowie o wrogach Polski), czy nieustający kandydat we wszystkich możliwych elekcjach Janusz Korwin-Mikke.

Długo nikt nie traktował go poważnie, a przypuszczenie, że może choćby tylko próbować powalczyć z kandydatami też niepoważnymi, ale zgłoszonymi przez poważne ugrupowania: Magdaleną Ogórek (SLD), Adamem Jarubasem (PSL), czy nawet Januszem Palikotem (Twój Ruch), ocierało się o absurd. Miał co najwyżej rywalizować w o laur „kandydata najbardziej egzotycznego” z Grzegorzem Braunem (niezależny monarchista), Marianem Kowalskim (Ruch Narodowy) czy Pawłem Tanajno (Demokracja Bezpośrednia). Był obiektem niekończących się żartów dziennikarzy, układający niestniejący program Kukiza z tekstów jego piosenek (Dam ci torbę z darami, / auto z alufelgami, / portfel cały wypchany dolarami. / A ty całuj mnie…)

Tymczasem Paweł Kukiz zaskoczył wszystkich. Nie tylko nic nikomu nie dał (co najwyżej obiecał), nie tylko zajął w wyborach prezydenckich bardzo mocne trzecie miejsce, to jednym sprawnym kopnięciem obutej w glany nogi przewrócił stolik, na którym „poważni” politycy układali przyszłe koalicje i dzielili władzę.

 

Kukiz czyli kto?

Charyzmatyczny lider punk-rockowych kapeli Aya RL i Piersi (w latach dziewięćdziesiątych oskarżano go o obrażanie w piosenkach uczuć religijnych Polaków), aktor-amator (Girl Guide), w 2005 i 2007 roku członek komitetu wyborczego Donalda Tuska i Platformy Obywatelskie, później coraz bliżej prawicy, a nawet skrajnej prawicy (był w komitecie wspierającym ONR-owskie marsze niepodległości). Autor wyszydzającej katolicki fundamentalizm piosenki ZChN zbliża się, który stał się – jak sam mówi – katolickim fundamentalistą. Od 2014 roku radny dolnośląskiego sejmiku wojewódzkiego. Ktoś o tak wyboistej, pokręconej i niejasnej drodze życiowej nie powinien raczej mieć nadziei na porwanie tłumów. Tym bardziej, że i muzycznie w ostatnich latach nie wiodło się Kukizowi najlepiej. Nie miał przebojów, grywał na coraz mniejszych scenach coraz mniej ambitne piosenki. Skarżył się, że jego piosenki nie są prezentowane przez największe stacje radiowe, twierdząc, że to z powodu ich patriotycznego wydźwięku i sugerując spisek. Mogło się wydawać, że „pójście w politykę” to dla Kukiza raczej dość rozpaczliwa próba utrzymywania się na powierzchni niż realna propozycja dla wyborców. 

Startując w wyborach prezydenckich nie ukrywał, że ma tylko jeden cel. Przekonanie Polaków, że jednomandatowe okręgi wyborcze (JOW) to panaceum na wszelkie zło tkwiące w polskiej polityce. Choć na początku wątpił nawet, czy uda mu się zdobyć 100 tysięcy podpisów pozwalających na start w wyborach, bo szło jak po grudzie. Kiedy okazało się, że je uzbierał, nie krył zdumienia ani on, ani dziennikarze. Ale tego co stało się później, nie przewidział nikt. Najpierw trzecie miejsce w wyborach prezydenckich, z druzgocącą przewagą nad wszystkimi kandydatami poza Bronisławem Komorowskim i Andrzejem Dudą, a potem dalszy wzrost poparcia. Ugrupowanie, które Kukiz ma przecież dopiero stworzyć, w niektórych sondażach wyprzedziło już (piszę to pod koniec czerwca) Platformę Obywatelską, a jego siła cały czas rośnie.

Pierwszy miesiąc po wyborach upłynął politykom i komentatorom sceny politycznej mu na poszukiwaniu odpowiedzi na dwa pytania. Łatwiejszego: Właściwie skąd wziął się sukces Kukiza? I drugiego, znacznie trudniejszego: Co tak naprawdę z tego wynika?

 

Oburzeni.pl

Za sprawą Pawła Kukiza okazało się, jak niewiele trzeba, żeby rozbić pozornie zabetonowany i od dawna nienaruszalny system władzy w Polsce. Wystarczyła rozpoznawalność zdobyta przez trzydzieści lat obecności na scenie muzycznej i zagospodarowanie (mocno przypadkowe) narastającej od jakiegoś czasu frustracji wyborców, zwłaszcza młodych. Frustracji będącej zdaniem socjologów efektem tych samych problemów, które wywołały tzw. ruchy oburzonych w Grecji czy Hiszpanii, a z mniejszym nasileniem także w innych krajach: kłopotów ze znalezieniem miejsca na rynku pracy, brakiem perspektyw, niskich dochodów nie pozwalających myśleć o założeniu rodziny. Ale ani prawicowa, ani lewicowa opozycja wobec rządzącej Platformy Obywatelskiej nie była w stanie tej frustracji wykorzystać.

Prawo i Sprawiedliwość, ze swoją drobnomieszczańską retoryką i rysem szaleństwa wyznawców religii smoleńskiej nie miało dostatecznej siły przyciągania. Lewica, pogrążona w wewnętrznych sporach i awanturach, nie potrafiłą przedstawić wyborcom oferty idącej dalej niż żądanie równych praw dla środowisk LGBT. Właściwie było oczywiste, że ktoś prędzej czy później na czele polskich oburzonych stanie. Pytanie brzmiało: Kiedy, kto i co będzie miał wypisane na sztandarach? Bo oburzeni w różnych krajach nie mają jednolitej barwy politycznej. Mobilizują się równie skutecznie pod hasłami skrajnie lewicowymi, jak i narodowymi.

Bardzo trudno powiedzieć, jaką barwę mają oburzeni.pl. Wiadomo jedynie, że chcą zmiany. Polski innej niż ta, którą znają, innej, czyli lepszej. Jaka ma być w szczegółach? Tego nie wiedzą, czekają aż ktoś im to powie. Paweł Kukiz, albo ktoś inny. Akurat Kukiz trafił na właściwe miejsce i właściwy czas. Ufają mu i będą mu ufać tak długo, dopóki nie uznają, że także on zdradził i stał się częścią systemu, z którym miał walczyć.

Na razie zagłosowali za Pawłem Kukizem i za zmianą. Na inne, czyli lepsze. Zagłosowali też za jednomandatowymi okręgami wyborczymi, choć jak pokazują sondaże większość nie wie, o co właściwie z tymi JOW-ami chodzi. Ale oburzonym trafia do wyobraźni argument, że będą mieli dzięki JOW-om kontrolę nad rządzącymi. Bo, jak mówił im sam Paweł Kukiz: „Ja już nawet nie jestem oburzony, ja tą władzą gardzę”.

 Więcej w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 1012 13 następna »