• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

Odra 3/2013 – Rozmowa

PRAWO JEST ZAWSZE KROK ZA PRZESTĘPCĄ

 

Z profesorem Markiem Bojarskim, prawnikiem, rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego, o bezprawiu w wymiarze sprawiedliwości, korupcji, naciskach politycznych i idealnym prawie rozmawia Stanisław Lejda

 

 

Czy Polska jest państwem prawa?

– Z założenia na pewno tak, chociaż od każdej zasady są wyjątki.

Jakie?

– Może się zdarzyć, że ktoś czuje się pokrzywdzony, uważa, iż jego sprawy nie rozstrzygnięto zgodnie z prawem. Weźmy choćby przewlekłość postępowania sądowego. Obywatel inaczej – bardzo jednostkowo – patrzy na swoją sprawę. Dla niego jest ona najważniejsza, uważa, że sędzia powinien zrobić wszystko jak najszybciej. Tymczasem sędzia może napotykać na obiektywne trudności, na przykład musi zwracać się o opinie do biegłego. A biegły to przeciąga, bo jest chory. Dziesiątki różnych sytuacji mogą się zdarzyć…

Opieszałość w rozpatrywaniu spraw to w polskich sądach nie tyle rzadkość, ile wręcz norma. Jest najczęstszym powodem skarg na wymiar sprawiedliwości. Procesy sądowe przeciągane są także przez adwokatów – nieraz tak długo, aż sprawa ulegnie przedawnieniu. Trudno to nazwać obiektywną przeszkodą.

– Za „obiektywne” uważam wszystkie powody przeszkadzające w rozstrzygnięciu sprawy. Nie są one wydumane, lecz realnie istnieją. Czasami nawet przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości nie rozumieją, dlaczego niektóre postępowania tak długo trwają.

Dlaczego tak jest?

– W każdym zawodzie są ludzie wyjątkowo obowiązkowi, którzy będą robić wszystko, żeby każdą sprawę – jakakolwiek by była – załatwić jak najprędzej. Ale są i tacy, którzy powołują się na różnego rodzaju procedury, byle sprawę opóźnić. Na przykład na wymianę protezy stawu biodrowego czeka się trzy lata. Dlaczego aż tyle? Albo nie ma mocy przerobowych, albo brakuje pieniędzy, by zabieg refundować, ale bywa i tak, że człowiek, który ma się o te protezy starać, idzie po linii najmniejszego oporu. Mówi: „Innej możliwości nie ma, zapisuję do kolejki. Proszę czekać”.

Operację można przyspieszyć – wystarczy sięgnąć głębiej do kieszeni.

– Tak dzieje się nie tylko w medycynie…

Korupcja jest jednym z tych zjawisk, o jakie Polacy dosyć często oskarżają wymiar sprawiedliwości.

– Żeby móc powiedzieć, że sędzia celowo opóźnia daną sprawę, by doprowadzić do jej umorzenia, trzeba by go złapać za rękę. Owszem, zdarzają się i takie przypadki: skoro istnieje instytucja przedawnienia, wiele osób ją wykorzystuje. Nie dziwię się, jeśli postępuje tak oskarżony. Natomiast nigdy nie odważyłbym się powiedzieć, że ten czy tamten sędzia zrobił to dla własnej korzyści, dopóki nie byłoby to potwierdzone prawomocnym wyrokiem. Na korytarzu możemy sobie opowiadać, że jest korupcja, bandytyzm, ale wypowiedzi oficjalne musi cechować odpowiedzialność za słowo.

Jeżeli jest tak dobrze, jak pan mówi…

– Nie, nie jest dobrze…

– …to dlaczego w Polsce działa ponad dwadzieścia organizacji walczących z bezprawiem w wymiarze sprawiedliwości? Wskazują konkretne nieprawidłowości

– I chwała im za to, bo sędziowie i prokuratorzy wiedzą, że jest nad nimi społeczna kontrola. Ale to nie ja opóźniam postępowania sądowe, patrzę na to z boku.

Jest pan znawcą przedmiotu, którego proszę, by ocenił pracę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Czy jest tak dobrze, jak utrzymują niektórzy resortowi urzędnicy, czy tak źle, jak sądzi przeciętny obywatel?

– Odpowiem żartem. Pesymista i optymista patrzą na szklankę wypełnioną wodą do połowy. Pierwszy powie: „Ojej, zostało tylko pół”, drugi: „Jest aż pół”. Tak samo jest z wymiarem sprawiedliwości. I nie tylko z nim. W systemie prawnym każdego kraju są luki. Tak było na przykład z egzaminami na prawo jazdy. Dlaczego ciągle zmieniamy związane z nimi przepisy? Bo uznajemy, że system egzaminacyjny jest niewłaściwy i trzeba go poprawić. Ale po kolejnych korektach on dalej będzie miał luki. Pan mówi o bezprawiu, ja o złym prawie. Ono jednak systematycznie się poprawia. Ostatnio jestem zaangażowany w problematykę zmian w kodeksie wyborczym. Proszę zobaczyć, ile było tych ustaw – ordynacje do sejmu i senatu, wybory prezydenta kraju, prezydentów miast, wójtów, burmistrzów itd. Te przepisy czasami śmiesznie się różniły. Nie wiadomo, dlaczego przy wyborze burmistrza za ten sam występek była inna kara niż przy wyborze posła. Dzisiaj kodeks wyborczy te sprawy ujednolicił.

Problem można rozszerzyć: za podobne wykroczenia i przestępstwa bardzo często orzeka się odmienne wyroki. A są i tacy, których za łamanie prawa w ogóle się nie ściga. Czy można powiedzieć, że w Polsce obywatele są równi wobec prawa?

– To, czy ktoś czuje się równy wobec prawa, zależy od jego indywidualnej oceny. Organizowałem studentom instruktażowe wyjazdy do zakładu karnego. Wszyscy, których tam spotkali, twierdzili, że są niewinni. Studenci przychodzili do mnie i mówili: „Panie profesorze, przecież ci ludzie za niewinność siedzą”. Człowiek niezadowolony, a takim jest więzień, będzie kwestionował każdy wyrok jako niesprawiedliwy, tendencyjny itp.

– Nie mówiłem o odsiadujących wyroki za oczywiste przestępstwa kryminalne. Ostatnio modnym tematem stały się fotoradary. Rząd walczy z „drogowymi mordercami ”, jak określa się już kierowców jadących z prędkością 55 km/godz. w miejscu, gdzie bez logicznego uzasadnienia postawiono znak ograniczający prędkość do 40 km/godz. Na podobnym wykroczeniu złapano kilku ministrów obecnego rządu i prawie trzystu parlamentarzystów, ale żaden z nich nie zapłacił mandatu ani nie otrzymał karnych punktów.

– To problem immunitetów, które rzeczywiście rodzą pytania o równość wobec prawa. Politycy, broniąc immunitetu w dotychczasowym kształcie, zagłosowali w swojej sprawie. Oczywiście jakieś względy spowodowały, że uchwalono prawo uniemożliwiające pociągnięcie posła do odpowiedzialności karnej bez zgody sejmu. To samo dotyczy sędziów. Rodzi się jednak pytanie: czy skala ich immunitetów musi być tak szeroka? Moim zdaniem, powinna zostać zawężona do działalności poselskiej lub sędziowskiej. Poseł czy minister, tak samo jak ja, kiedy przekraczam dozwoloną prędkość, powinien zostać ukarany. Natomiast zgadzam się, że znaki drogowe są czasami idiotycznie stawiane. Kiedyś na mojej ulicy naprawiano jezdnię i ustawiono znak zakazu ruchu. Po zakończeniu prac znaku jednak nie usunięto i kierując się przepisami, nie byłbym w stanie dojechać do domu. Takie sytuacje zmuszają wręcz do złamania prawa.

Odra 3/2013 – BÓG I CZŁOWIEK

BÓG I CZŁOWIEK

Rozmawiają (korespondencyjnie) Zygmunt Bauman i Stanisław Obirek

(fragmenty)

 

LITERACI W SUKURS MYŚLI BŁĄDZĄCEJ

 

Zygmunt Bauman: Wracamy do punktu wyjścia, do konstatacji Leszka Kołakowskiego, że Bóg to uznanie niesamowystarczalności człowieka. „Wierzący” są swej niewystarczalności (wiecznej, nieuleczalnej) świadomi, ateiści może też– ukradkiem, ścichapęk – agnostycy, podejrzewający, iż ateiści mają rację, ale niemający dość śmiałości, by swe podejrzenie upublicznić – albo podążający za zakładem Pascala) owej niesamowystarczalności człowieka zaprzeczają, albo uznają ją warunkowo tylko, przyjmując ją za kłopot przejściowy, bez szans na przetrwanie postępów ludzkiego zarządu nad kosmosem. Jedni i drudzy kompletują sobie boleśnie niekompletny obraz świata i kondycji ludzkiej; czynią to na sposoby pozornie przeciwstawne sobie, ale z podobnymi skutkami dla dialogu, nie wspominając już o wzajemnym porozumieniu. No bo jak już obraz świata skompletowano (czy raczej przez owe skompletowanie „usensowniono”), to nadstawianie uszu na niemieszczące się w tym obrazie opinie jest czystą stratą czasu – albo i wręcz aktem zdrady. A już wsłuchiwanie się w to, co do uszu dojdzie, zniweczyłoby na powrót mozolnie wypracowany spokój ducha.

 

„Niesamowystarczalność”, o jakiej tu mowa, dwa ma oblicza: ignorancję i impotencję. Ignorancja: tego rozum ludzki pojąć nie zdoła, ale jakaś logika musi w tym być, tyle że nie na miarę ludzkiego pojmowania, credo quia absurdum. I impotencja: tych mocy nigdy człowiek nie opęta, przewidywalności i posłuszeństwa im nigdy nie narzuci, człowiek strzela, ale nad-ludzki nie-człowiek (= Bóg) kule nosi… Ma też niesamowystarczalność dwie odmiany: uspołecznioną i zindywidualizowaną. U kołyski oświeceniowego racjonalizmu asystowała ta pierwsza, zrodzona ze sprzeciwu wobec poglądu, iż gatunek ludzki, jak by sprawnie swymi dwoma zbrojnymi ramionami, rozumem i techniką, się nie posługiwał, nigdy świata do końca nie pojmie, a i pod swój zarząd w pełni nie przejmie. W naszej erze indywidualizacji na perspektywy rozumności doskonałej „gatunku ludzkiego” machnęliśmy ręką. To raczej zindywidualizowana odmiana niesamowystarczalności nas gnębi... Świat jest niepojęty i nieujarzmialny nie tyle mimo, ile w skutek poczynań ludzkich – i to ja, osobiście, jestem wobec ich (innych ludzi) intencji i następstw ignorantem i impotentem. Siła (społecznego) złego na jednego. Jeszcze w latach I wojny światowej Niemcy wypisywali Gott mit uns na żołnierskich pasach. W czasie ostatniej olimpiady liczni biegacze, każdy z osobna i dyskretnie, żegnali się żarliwie przed startem. Prosili swego „osobistego Boga”, by odebrał sąsiadom z prawa i z lewa ich przewagi... Bardzo pięknie (o wiele piękniej, niż ja bym potrafił) przedstawił wynikające z tego wszystkiego dylematy J.M.Coetzee1. Pozwól, że obszernie go zacytuję: Nie chcę mieć nic wspólnego z ludźmi, którzy stoją za ruchem usiłującym przeforsować inteligentny projekt. Twierdzenie, jakoby skomplikowane organizmy stworzyła ewolucja, która miała się rzekomo dokonać dzięki losowym mutacjom oraz doborowi naturalnemu, nadal wydaje mi się jednak nie tylko nieprzekonujące, ale wręcz groteskowe. Skoro żaden człowiek na świecie nie ma najmniejszego pojęcia, jak zrobić z niczego muchę domową, to czy wniosek, że zapewne poskładała ją inteligencja wyższa od naszej, wolno nam lekceważyć jako intelektualnie naiwny? Jeśli ktoś tu w ogóle grzeszy naiwnością, to jedynie ten, kto obowiązujące dziś reguły zachodniej nauki podnosi do rangi epistemologicznych aksjomatów, utrzymując, że to, czego prawdziwości... nie da się naukowo udowodnić, nie może być prawdziwe (czyli zasadne)... Dlaczego my, ludzie, z reguły czujemy nabożny lęk (jakby umysł wzdrygał się w obliczu otchłani), kiedy usiłujemy pojąć, ogarnąć rozumem pewne sprawy, takie jak pochodzenie przestrzeni i czasu, istnienie nicości i wreszcie naturę samego rozumienia? Nie widzę dla nas żadnej korzyści ewolucyjnej w kombinacji zbyt wąskich horyzontów intelektualnych ze świadomością, że są zbyt wąskie...

A w końcu Coetzee, na wywody Eugène’a Maraisa (południowoafrykańskiego przyrodnika i poety z początku dwudziestego stulecia) się powołując, dochodzi do wniosku pełnego rezygnacji: Aparat intelektualny nacechowany świadomą wiedzą o własnych niedostatkach stanowi aberrację ewolucyjną. No i co ty, Staszku, na to?

Stanisław Obirek: John Maxwell Coetzee to zjawisko zupełnie wyjątkowe i cieszę się, że przywołałeś jego przenikliwą analizę spraw, o których przecież rozmawiamy. Z jednej strony zwraca uwagę na źródło budzącej się świadomości (co zdaje się decydującym kryterium odróżniającym nas od innych stworzeń, bo pewności przecie i tu nie ma!), a z drugiej wskazuje na niebezpieczne możliwości, jakie skrywa pokusa jej ubóstwienia. Stąd, jak mniemam, jego wcale nieskrywana niechęć do ludzi próbujących przeforsować inteligentny projekt. Coetzee jest zbyt wielkim mistrzem słowa, by lekceważyć choć jedno z nich. Powiada bowiem, że nie sam „inteligentny projekt” go irytuje, ale próby narzucenia go innym. Wie, co mówi. U zachwyconych swą religijnością Amerykanów to właśnie owe naciski stwarzają piekło na ziemi tym wszystkim, którzy do rzeczonego projektu zgłaszają wątpliwości. Jednakowoż również entuzjaści błyskotliwych książek Richarda Dawkinsa nie mogą się czuć bezpiecznie, bo i dla nich Coetzee ma gorzką pigułkę na podorędziu. Gdyż i ta teoria nie wytrzymuje jego sceptycznego spojrzenia i opatruje on ją nie pozbawionym złośliwości komentarzem: nadal wydaje mi się jednak nie tylko nieprzekonujące, ale wręcz groteskowe. Krótko mówiąc, w tym fragmencie Coetzee zachęca do przedłużenia niepewności, wręcz do trwania w niej. Bardzo mi odpowiada sposób, w jaki o tym pisze. Właściwie tylko napomyka o tym. I w tej dyskrecji dostrzegam jego mistrzowski talent i dalekowzroczność. Taka postawa wymyka się wszelkim próbom definitywnych rozwiązań tyczących początków naszego świata, jego rozwoju i trwania. Jest też dosadną i radykalną rozprawą z wszelkiej maści ekspertami czy to religijnymi, czy ateistycznymi, którzy z gorliwością lepszej sprawy owe definitywne odpowiedzi serwują swym wyznawcom. Piszesz o tym, Zygmuncie, z równą Coetzeemu przenikliwością, wskazując na gorliwość w gromadzeniu dowodów, z których tak trudno się wycofać i do których tak ochoczo przylegają rosnące rzesze wyznawców. Bo czyż inteligentny projekt, a więc doraźnie skonstruowana teoria na potrzeby równie doraźnej ideologii, nie jest po prostu a priori przyjętą tezą pozwalającą zwalczać „bezbożnych”? A ewolucyjny model, z taką maestrią rozwijany w licznych publikacjach wspomnianego Richarda Dawkinsa, czyż nie służy jego akolitom (bo chyba nie jemu samemu) do wyśmiewania „ciemniaków” i czy nie stał się przysłowiowym cepem ucinającym wszelki namysł na źródłami życia i świadomości właśnie? Krótko mówiąc, wydaje mi się, że to literatura staje się poręcznym medium do nazywania tego, co i naszą rozmowę prowokuje, czyli nieznanego. Mój nauczyciel teorii literatury z Uniwersytetu Jagiellońskiego Henryk Markiewicz nazwał ją roztworem ideologii. Myślę, że to metafora bardzo trafna i wskazuje na służebne funkcje literatury. Nie dostrzegam w niej lekceważenia wobec pisarzy, ale raczej wyraz szacunku i uznania dla ich społecznego znaczenia. Lekturę książki, z której wyjąłeś przesłany mi fragment, mam jeszcze przed sobą, ale przecież już ten fragment stanowi jakby soczewkę skupiającą problemy, których rozwiązanie przysporzyło tyle kłopotów ojcom nowożytności, a i nas ciągle one trapią. Czyż cogito ergo sum, które tak olśniło Kartezjusza, nie stało się źródłem sceptycyzmu dla Spinozy, który odpowiedź (jakże gorszącą jego współczesnych) znalazł w deus sive natura. A mnie ani własna podmiotowość, ani ubóstwiona natura nie daje uspokojenia. W przywoływanej przez Coetzeego myśli Eugène’a Maraisa też go nie znajduję. Więc co pozostaje? Rozpacz, rezygnacja. Nie chcę w to uwierzyć. Może ty, Zygmuncie, mi podpowiesz? Czy masz źródła nadziei, o których chciałbyś mi napisać?

Z.B.: Pozwól, że przywołam na pomoc jeszcze jednego autora: tym razem Günthera Andersa. Ukuł on pojęcie „syndrom prometejski”. W tym się ów syndrom wyraża, że dręczy nas w jednakim stopniu doskonałość rzeczy przez nas znalezionych i przez nas wynalezionych: jedne i drugie ustawiają poprzeczki do skoku na wysokościach, jakich dosięgnąć nie jesteśmy w stanie (te znalezione, jak np. wspomniana przez Coetzeego mucha domowa, z tego tytułu, że nie potrafimy ich z niczego ulepić czy sfastrygować, a te wynalezione, jak np. samosterujące się pociski czy komputery, tym, że przerastają nas – wątłe wszak i nieporadne twory cielesne – swą mocą niszczycielską czy niezawodną monotonią swej dokładności), mimo że od wieków staramy się jak możemy, a najczęściej-najgęściej jak nie możemy, by im dorównać. Syndrom prometejski scala prometejski wstyd z prometejską zawiścią: wstyd nam, żeśmy gorsi, ale i chęć przemożna nas ogarnia, by się z poniżenia wydobyć i swej równości, a lepiej jeszcze wyższości, dowieść. Setki tysięcy badaczy w nieprzeliczonych laboratoriach dociekają procesów wiodących do produkcji przez Przyrodę (co to Deus sive...) muszych łapek, a znów żołnierze porucznika Calleya nie mogli się oprzeć pokusie uziemienia helikopterów we wiosce Mỹ Lai i sprawienia własnymi rękoma tegoż, co dokonywały z tak zawstydzającą, upokarzającą wręcz skutecznością karabiny maszynowe i bomby napalmowe...

Obok strachu przed tym, co niewiadome, i tym, co niepokorne, syndrom prometejski czyni niesamowystarczalność – zarówno myśli, jak i czynu, rozumienia w tymże stopniu, co potencji działania – stanem nieznośnym: odstręczającym i upokarzającym naraz. A że nie zanosi się na to, by poczucie niesamowystarczalności gatunkowej czy jednostkowej miało w dającym się przewidzieć czasie nastąpić, więc i mała nadzieja na to, że syndromu prometejskiego, podobnie jak strachu, się pozbędziemy. Nie brak dowodów na to, że jest ów syndrom nieodłącznym atrybutem ludzkiej kondycji. Cóż nam więc pozostaje? To tylko chyba, by się z jego natrętnym towarzystwem pogodzić. Możemy co najwyżej zmitygować co szkodliwsze jego następstwa – przez oswojenie się z niesamowystarczalnością, a tym samym przez usunięcie jadu z jej żądła. Na to właśnie, w moim jego odczytaniu, Coetzee stawia tezę: pogódźmy się z tym, że jesteśmy aberracją ewolucyjną i że nią być nie przestaniemy. Że są rzeczy, o jakich się najtęższym filozofom nie śniło, a i nie przyśni. Że są dokonania, na jakie się nigdy własnym przemysłem nie zdobędziemy. Że, krótko mówiąc, bez względu na to, czy Bóg istnieje, czy nie, my, stwory ludzkie, bogami nie jesteśmy i szansy nim się stania nie mamy.

Nie takiej to znów ogromnej wymagałoby jedno i drugie ofiary. Bo tego, co po pogodzeniu się z naszą niedoskonałością pozostanie nam do przemyślenia i dokonania, z nawiązką na wypełnienie życia nieprzeliczonych pokoleń ludzkich wystarczy – choćby tych wysiłków intelektualnych i materialnych, na jakie zdobyć się musimy, by owe pokolenia zaiste nieprzeliczonymi były...  

Odra 2/2013 – DZIENNIK WATYKAŃSKI

Jan Władysław Woś

 
 

DZIENNIK WATYKAŃSKI

1970

 (Fragmenty)*

 

*Wybrane przypisy na końcu tekstu.

 Florencja, 14 marca 1970, sobota

U Gozziniego kupiłem dwie książki Oskara Miłosza: Poèmes (Mareille 1944) i L’Amoureuse Initiation (Lausanne 1958). To krewny naszego Czesława Miłosza. Jest mi jednak prawie nieznany. Nic jego nie czytałem. To, co o nim wiem, pochodzi z opowiadań Oliviera Gillès’a, mego znajomego Belga z Brugges, który był jego wielbicielem i wiele mi o nim opowiadał (poznaliśmy się w klubie studenckim w Louvain). Oskar Miłosz urodził się na Kresach w polskiej rodzinie. Matka była Żydówką, co bardzo negatywnie zaciążyło na jego życiu. Od dwunastego roku życia mieszkał we Francji. Pisał podobno trochę po polsku, który był jego ojczystym językiem, ale jego dojrzała twórczość jest w języku francuskim i uważany jest za francuskiego poetę. Jego litewska opcja narodowa była podobno formą protestu przeciw polskiemu antysemityzmowi. Był niezwykle krytycznie ustosunkowany do polskiej szlachty, okrutnej i durnej w swym prześladowaniu nie tylko Izraelitów, ale także wszystkich tych, którzy mieli domieszkę żydowskiej krwi. Litewskiego nauczył się jako dorosły człowiek i został Litwinem z wyboru. Władze nowopowstałej Republiki Litewskiej, pomimo że jego korzenie tkwiły w kulturze polskiej, a nie litewskiej, uznały prawnie ten wybór. Był orędownikiem interesów litewskich nie tylko we Francji, gdzie mieszkał, ale na całym Zachodzie. Podobno jak Pascal doznał objawienia mistycznego, które stało się punktem zwrotnym w jego życiu. We Francji działa Towarzystwo „Les Amis de Miłosz” skupiające jego wielbicieli. Członkowie zbierają się raz w roku w Paryżu w rocznicę jego śmierci.

Rozmowa z profesorem Garin o Mateuszu z Krakowa. Sugerował mi napisanie artykułu na temat jego poglądów. Zainteresowany jest również zorganizowaniem na uniwersytecie seminarium poświęconego polskim kanonistom. Pytał mnie, czy byłem w Piency. Oczywiście, że byłem, i to nawet dwa razy. Każdy, kto interesuje się Eneaszem Sylwiuszem Piccolominim, pielgrzymuje do tego toskańskiego miasteczka, starego Corsiniano, gdzie się urodził i które jako papież chciał przekształcić w idealne miasto. Niestety nie zdążył! Jego pontyfikat trwał sześć lat. Zbyt krótko, żeby zrealizować wszystkie plany i zamierzenia. Nadzór nad pracami papież powierzył architektowi Bernardo Rosselino. W przeciągu czterech lat wybudowano katedrę, ratusz, pałac Piccolominich i pałac Borgiów. Katedra zachowała się w swym pierwotnym stanie, tak jak ją sobie wymarzyli Pius II i Rosselino. Pod karą ekskomuniki, której tekst został wykuty na marmurowej tablicy i umieszczony w przedsionku katedry, papież zakazał dokonania jakichkolwiek zmian i modyfikacji nie tylko w strukturze budowli, ale także w jej wystroju wewnętrznym: żadnych nowych ołtarzy, figur, obrazów, świeczników i tablic. Pius II chciał w ten sposób uchronić katedrę przed skutkami różnych nieprzemyślanych, i często prymitywnych, aktów pobożności.

 

15 marca, niedziela

Po południu zaniosłem bratu R. do klasztoru św. Marka tłumaczenia dwóch listów niemieckich. Postać jak z opowieści Boccaccia. Wesoły, rozgadany, bezproblemowy i dość prymitywny. Roznosi go energia. Plecie dowcipnie na różne tematy. Lubi Amerykanów i Szwajcarów. Daje do zrozumienia, że miał z niektórymi jakieś przygody. Nie lubi swego przełożonego i opowiada o nim różne śmieszne i nieśmieszne historie. Znakomicie naśladuje jego sposób mówienia i poruszania się. Na koniec zaczął się do mnie dobierać. Niemało ubawiony, z trudem powstrzymałem jego zapędy. Żeby wyjść jakoś z wielce kłopotliwej dla mnie sytuacji, obróciłem wszystko w żart. Facet był w widoczny sposób zawiedziony. Nie chciałem wdawać się w rozmowę, ale bardzo ciekawy jestem, co skłoniło to indywiduum do zostania bratem zakonnym. Bystry, przystojny, prawdopodobnie bez powołania, co taki człowiek robi w klasztorze? Zapewne jakiś dekownik lubiący wygodne życie.

 

21 marca, sobota

Powtórna wizyta w Ośrodku Zdrowia. Dzisiaj ciśnienie było w normie i mogłem oddać krew. Po obiedzie pojechaliśmy z superiorem Dall’Olio do Quaracchi (Ad Claras Aquas) na peryferiach Florencji. Działał tam od połowy XIX wieku przez ponad sto lat niezwykle prężny ośrodek wydawniczy franciszkanów, m.in. opublikowano in folio dzieła wszystkie Bonawentury. Z tej edycji korzystaliśmy w Warszawie na seminarium profesora Legowicza, czytając Itinerarium mentis in Deum. Niestety od kilku lat ośrodek w całkowitym upadku. Nic nie wydają i nie mają żadnych planów. Kręci się jeszcze kilku matołkowatych zakonników, może i świętych, z którymi jednak nie można było żadną miarą się dogadać. Nie zdołałem nawet kupić żadnego wydanego przez nich tomu. Miałem nadzieję, że uda mi się nabyć piąte wydanie z 1938 roku traktatatów teologicznych Bonawentury Tria opuscola seraphici doctoris S. Bonaventurae breviloquium itinerarium mentis in Deum et de reductione artium ad theologiam. Wszystkie trzy interesują mnie w szczególny sposób. Odpowiedziano mi, że nie było odpowiedzialnego za magazyn zakonnika i żebym przyszedł innym razem. Prawdopodobnie ośrodek zostanie przeniesiony do Grottaferrata. Wychodząc z Kolegium Quaracchi spotkaliśmy ojca Ernesta Balducci. Znałem go jedynie ze słyszenia. To podobno bardzo bojowy pijar o lewicowych poglądach, stwarzający swymi wystąpieniami wiele kłopotów przełożonym zakonnym i hierarchii kościelnej, przede wszystkim miejscowemu arcybiskupowi. Przez pewien czas był związany z grupą La Piry, ale profesor jest „wiernym synem Kościoła”, a pijar buntownikiem. Drogi ich rozeszły się. Balducci robi we Florencji wiele szumu wokół swej osoby i ma – jak słyszałem – dość liczną grupę swych wielbicieli i zwolenników, przede wszystkim wśród pań w średnim wieku. Superior przedstawił nas sobie. Krótka rozmowa bez znaczenia. W powrotnej drodze do Kolegium rozmowa zeszła na Teilharda de Chardin. Obaj jesteśmy zgodni co do tego, że jest postacią wybitną, ale w różny sposób oceniamy jego twórczość. Dla ojca Dall'Olio jest filozofem szukającym nowych rozwiązań na odwieczne pytania metafizyczne, dla mnie natomiast wizjonerem, autorem fascynującego obrazu świata, przeciwstawiającego się laickiemu społeczeństwu „bez Boga”, wskazującego ludziom XX wieku drogi do osiągnięcia szczęścia przez wzrastanie ku „Życiu Całości”. Niestety wizje te przedstawione są za pomocą języka niefilozoficznego, co pozwala na wielorakie ich interpretowanie. Teilhard de Chardin nie jest filozofem, choć interesują go zagadnienia filozoficzne. Pisze jednak o nich w sposób nieprecyzyjny, często poetycki, co w konsekwencji jest źródłem chaosu interpretacyjnego.

 

3 kwietnia, piątek

Rano w biurze La Piry. Sekretarka pokazała mi list od ambasadora Chabasińskiego z 28 marca, w którym zawiadamia profesora, że zgodził się na wydanie mi paszportu konsularnego z prawem wielokrotnego przekraczania granicy. Na miejscu wypełniłem dwa kwestionariusze załączone do listu. Profesor La Pira jest obecnie w Rzymie. Powinien wrócić do Florencji dzisiaj albo jutro. Kwestionariusze zostaną odesłane do ambasady przez sekretarkę razem z listem profesora. Sekretarka prosiła, żebym z nikim nie rozmawiał o całej sprawie przed odebraniem paszportu.

Sierowa wypiła kilka kieliszków za dużo! Plątała się zawianym krokiem po korytarzach Kolegium, szukając kogoś do towarzystwa. Biedaczka nie wie, co ma ze sobą robić i jak wypełnić wolny czas, którego ma wiele. Mogłaby przecież pouczyć się włoskiego. Kilka osób zaofiarowało się pomóc jej bezinteresownie. Odrzuca wszystkie propozycje, będąc przekonana, że wszyscy przejawiający zainteresowanie jej osobą są współpracownikami tajnych służb. Co do tej ogłupiałej głowy musiano napchać przed wyjazdem z Moskwy! W uniwersytecie też zaczynają się z nią kłopoty. Nie przygotowuje się do zajęć i chce organizować kursy upolityczniające dla profesorów. Cała jej uwaga skupiona jest na strojeniu się w ciuchy, na które wydaje całą pensję. Przebiera się i zmienia obuwie kilka razy dziennie. Bardzo mi jej żal, ale niewiele mogę jej pomóc. Jest przekonana o doskonałości sowieckiego państwa, jego systemu politycznego, kulturalnego, gospodarczego, które powinny być naśladowane na całym świecie nie wyłączając Włoch. Trudności ekonomiczne w Związku Radzieckim tłumaczy, że Sojuz, wedle jej określenia „ojczyzna światowego proletariatu” pomaga wszystkim krajom, przede wszystkim demoludom, które jeszcze nie osiągnęły poziomu rozwoju państwa radzieckiego. Jednak, chcąc nie chcąc, konfrontuje to, co widzi we Florencji, z tym, co jest w Moskwie. Nietrudno zaobserwować, bez głębokich studiów i badań, że tu na Zachodzie ludziom żyje się dobrze, niektórzy opływają we wszystko, w przeciwieństwie do Rosji, gdzie panuje bieda, nie mówiąc o swobodach demokratycznych, o których przygniatająca większość Rosjan, żyjących w całkowitej izolacji od Zachodu, nie ma zielonego pojęcia. Wnioski są oczywiste i przemawiają na niekorzyść systemu sowieckiego. Sierowa jednak nie chce w żaden sposób zaakceptować oczywistej prawdy, że socjalizm im się nie udał, i gdyby to było w jej mocy, to zmusiłaby wszystkich do podziwiania i kochania Zawiązku Radzieckiego.

 

6 kwietnia, poniedziałek

Sierowa rozsmakowała się w ponczu i jego picie usprawiedliwia brzydką pogodą. Kobita wyraźnie głupieje!

Zupełnie nie wiem, co się dzieje w Polsce. Zagrzebuję się coraz bardziej w moich papierzyskach. Bardzo odczuwam brak polskich gazet, nie mówiąc już o czasopismach literackich. Wiadomości o niektórych nowościach wydawniczych docierają do mnie po kilku miesiącach i dowiaduję się o nich zwykle przez przypadek. Jak nadrobię te braki informacji po powrocie do Warszawy? Coraz częściej zastanawiam się, czy dobrze robię przedłużając mój pobyt za granicą.

 

8 kwietnia, środa

W Instytucie Stensena o 21.15 konferencja Josepha Ratzingera, profesora uniwersytetu w Regensburgu, na temat problemu historii dogmatów w perspektywie teologii katolickiej (Il problema della storia dei dogmi nella prospettiva della teologia cattolica). Wykład ciekawy, rzeczowy, przedstawiony jasno. Wszystko to, co mówił, było udokumentowane i poparte rzeczowymi argumentami. Niemcy teologowie, nie po raz pierwszy się z tym spotykam, mają znakomite przygotowanie patrystyczne i biblijne. Być może spowodowane jest to m.in. i tym, że niemal codziennie muszą konfrontować swe poglądy z teologami protestanckimi, którzy są mistrzami w dziedzinie krytyki biblijnej i świetnie znają także literaturę patrystyczną. W dyskusji zabrało głos kilku teologów włoskich. Wystąpienia niektórych były wręcz żenujące. Raził w nich przede wszystkim brak rzeczowości, nieznajomość tekstów patrystycznych i niedostateczna, a w dwóch wypadkach prawie kompletna, języków biblijnych. Po wykładzie odbyło sią u superiora spotkanie z Ratzingerem przy lampce wina. Przedstawił nas sobie ojciec Dall’Olio. Krótka rozmowa. Wymiana uprzejmości. Profesor był wyraźnie zmęczony, czemu się nie dziwię. Odniosłem wrażenie, że jest człowiekiem nieśmiałym.

 

Piza, 16 kwietnia, czwartek

Podwieczorek w domu Rossetti z prof Gieysztorem i Violante. Rozmowa o Pawle Włodkowicu i soborze pizańskim, w którego pracach uczestniczyli Polacy. Zasugerowali mi przygotowanie na ten temat jakiegoś seminarium i konferencji. Razem z prof. Gieysztorem wróciliśmy pociągiem do Florencji. Rozmowa o mistykach i stosunku do nich władz kościelnych. Potem trochę o archiwaliach i tu pojawił się problem językowy. Niestety nie znam zupełnie polskiej terminologii archiwalnej i paleograficznej. Uczyłem się tych mądrości dopiero we Włoszech. Miałem więc trudności z wysłowieniem się. W pewnej chwili profesor powiedział mi, żebym mówił po włosku („znam terminologię w języku francuskim”, powiedział) i wszystko poszło gładko, ale bardzo byłem tą ucieczką we włoszczyznę i zakłopotany, i zawstydzony. Nie znam również polskiej terminologii dotyczącej starych książek, nie ma ich nawet w słowniku włosko-polskim. Cantonale, graffa, puntale, asola, morso, capitello, unghino!

 

Florencja, 17 kwietnia, piątek

Całe przedpołudnie w Archiwum Państwowym. Michele Luzzati pomógł mi w odczytaniu kilku słów za pomocą lampy z promieniami ultrafioletowymi. Ja w jej świetle prawie nic nie widzę. Krótka wizyta w Ufizzi. Dzisiaj przyszła kolej na Tycjana i Rafaela. Czuję się trochę zmęczony. Silne bóle mięśniowe prawej nogi. Po obiedzie pozostałem w Kolegium. Skończyłem czytać Elementy teorii poznania Kotarbińskiego. Świetnie napisana książka, przejrzysta, jasna. Praca ma podwójny charakter: jest podręcznikiem uniwersyteckim i pracą naukową. Stąd też jej ocena musi być dwojaka: z punktu widzenia dydaktycznego i naukowego (na co zwrócił uwagę Ajdukiewicz w swej recenzji). Jako podręcznik dla studentów – z tą myślą była pisana – zdecydowanie jest za trudna. Czytanie jej wymaga dość dobrego przygotowania filozoficznego i odpowiedniej zaprawy intelektualnej. Praca zawiera także oryginalne poglądy autora i referuje w sposób ciekawy koncepcje innych myślicieli, poddając je wnikliwej analizie. Rzetelna praca! Gdyby jej autorem był Anglik lub Niemiec, przetłumaczono by ją na wszystkie języki europejskie i zachwytom nie byłoby końca.

Późnym wieczorem, o 22.30, Enrico i Sandra zabrali mnie na nocną wycieczką poza Florencję. W drugim samochodzie byli Carlo Ferravante, Silvia i ojciec Lombardi. O północy przy ognisku odbyła się totemizacja obecnych. Otrzymałem imię procione sapiente. Trochę śpiewaliśmy. Rozmowa o sytuacji na uniwersytecie. O trzeciej w nocy powrót do Kolegium.

 

18 kwietnia, sobota

Czuję się fatalnie. Mam kłopoty z chodzeniem. Bolą mnie mięśnie rąk, nóg. Prawa ręka jest trochę spuchnięta. Tracę apetyt, natomiast odczuwam ciągle pragnienie i piję dużo płynów. Słoneczny dzień. Poszedłem na taras poopalać się. Może słonko mi pomoże. Sierowa wydzwania, także i po nocach. Jest przekonana, że mężczyzna z domu po przeciwnej stronie ulicy obserwujący ją przez lornetkę to szpieg. Może ją i obserwuje, ale szpiegiem nie jest. Sierowa nie zasłania okien firankami i swoim zwyczajem łazi po pokoju naga. Robi z siebie – zapewne bezwiednie – erotyczne widowisko! Wielokrotnie narzekały na jej goliznę pokojówki i sprzątaczki, których obecnością zupełnie się nie krępuje. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś z przeciwka zawiadomił policję o tej wielogodzinnej rewii nagości.

Odra 2/2013 – Sławomir Magala

Czy można odrodzić pamięć

o emigrancie Janie Sawce?

 

Wędrówki ludów rzadko prowadziły do Ziem Obiecanych, ale podejmowano je często. Refeudalizacja schyłkowego socjalizmu państwowego skłaniała do emigracji, zwłaszcza jednostki twórcze (Miłosz, Hłasko, Komeda, Polański, Sawka). Refeudalizacja stosunków pracowniczych późnego, ale niedawno u nas na nowo przyjętego, kapitalizmu też skłania do emigracji. Jest masowa i wielokształtna. Od uchodźców do turystów. Bogaci emigrują podatkowo, biedni zarobkowo. Chłoporobotnicy na całe życie albo do zakupu auta lub odłożenia na mieszkanie, studenci na wakacje. Co ich łączy? Niepewny status obywatelski oraz rozdarta tożsamość. Status obywatelski można naprawić zbiorowo, tożsamość musi każdy wypracować osobiście. Ale co zrobić, jeśli ktoś sobie wypracował, ale się go albo ją przemilcza? Nie dopuszcza do zwartych kręgów „naszych ludzi”? Co emigrantów czeka? Raj pełnoprawnego obywatelstwa w dowolnie wybranej wspólnocie oraz kosmopolitycznym muzeum wyobraźni? Międzynarodowa Konwencja o Ochronie Praw Wszystkich Pracowników - Migrantów i Członków Ich Rodzin nie została – niestety – podpisana przez wszystkie państwa członkowskie ONZ. Kiedy ją podpiszą i kiedy będziemy się wstydzić dyskryminacji emigrantów, tak jak dziś wstydzimy się dyskryminacji kobiet i przedstawicieli innych ras lub wyznań? I nie mniej ważne pytanie: kiedy zawodowcy opłacani z naszych podatków za prowadzenie instytucji kulturalnych będą wstydzić się dyskryminacji emigrantów, ludzi na emigrację skazanych?

Emigracje nie są zjawiskiem nowym, bo wędrówki za chlebem (czyli w poszukiwaniu pracy albo ziemi, albo cennych kruszców, albo przygód) odbywały się na długo przed wynalezieniem współczesnych środków komunikacji. Nie tylko komunikacji fizycznej, takich jak samoloty, statki czy pociągi, samochody czy rowery, ale także komunikacji symbolicznej – a więc na przykład multimedialnej, sieciowej, natychmiastowej, satelitarnej, globalnej itd. Najistotniejsze jest przyśpieszenie, podwyższenie tempa obu rodzajów komunikacji. Szybsza komunikacja symboliczna powoduje, że potencjalni emigranci szybciej dowiadują się o różnicach, które dzielą ich od mieszkańców innych części globu. Nasi pradziadkowie, europejscy chłopi z Włoch, Polski, Irlandii czy Niemiec, dowiadywali się na przełomie XIX i XX wieku o tym, że w rozwijającym się szybko przemyśle amerykańskim mogą zarobić pięć razy więcej, niż zarabiali ich sąsiedzi albo oni sami w europejskim miejscu swojego zamieszkania. Ta świadomość wystarczyła, by setki tysięcy, a na dłuższą metę i miliony ruszyły w drogę z Hamburga, Rotterdamu, Hawru, Genui albo z portów brytyjskich lub irlandzkich przez Atlantyk. Ich obecność na kontynencie amerykańskim przekonała empirycznie świat o szansach na budowę społeczeństwa otwartego. Dla porównania – różnice w wysokości możliwych zarobków między krajami ubogimi z dzisiejszej Azji albo Afryki a takim krajem docelowym jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej wynoszą dzisiaj, w skrajnych wypadkach, osiemdziesiąt razy więcej. Oznacza to, że widz telewizyjnego dziennika w Gambii dowiaduje się szybko i systematycznie o tym, że mógłby zarabiać do czterystu razy więcej, emigrując do niektórych miejsc na świecie (głównie do Europy, zwłaszcza północnozachodniej, i do Ameryki Północnej, zwłaszcza do USA i Kanady). Jak widać, istnieje motywacja dostatecznie silna, by ryzykować zadłużenie całej pozostawionej na miejscu rodziny u handlarzy ludźmi albo podejmować śmiertelnie niebezpieczne nielegalne przeprawy przez Morze Śródziemne albo Pacyfik. To jest czynnik wyciągający, wysysający z ojczyzn (pull factor). Ale w grupie najbardziej twórczej elity każdego społeczeństwa ważniejsze jest znalezienie przestrzeni, w której można rozwinąć talent. Pod tym względem drenażu mózgów bezlitośnie i rutynowo dokonywały władze PRL, a niechlubną cegiełkę dołożył grabarz systemu, czyli Jaruzelski, który po prostu wyrzucił na emigrację niewygodnych dla jego klasy politycznej, bo najwyżej wykształconych i najbardziej społecznie czynnych potencjalnych członków elit. Nie twierdzę, że wyrzucił najlepszych i najgenialniejszych. Ale pozbywanie się wykształconych i chętnych do społecznego zaangażowania jednostek w świecie, który wiedzą mierzy potencjał i wyznacza szanse i rangę narodów i społeczeństw, to taktyka zaiste samobójcza. Pozostają nagrody pocieszenia. Polski socjolog pisze w recenzji publikowanej w międzynarodowym czasopiśmie, że jest dumny z tego, że już nie zarabia kilkadziesiąt, lecz tylko kilka razy mniej niż jego amerykańscy koledzy. Bardzo dobrze, ale porywającej wizji i zachęty do twórczego wysiłku w tym nie widać.

Do drenażu mózgów dochodzi anachroniczna korporacyjna i korupcjogenna struktura rynku pracy wysoko wykwalifikowanej. Jeśli struktura społeczna kraju ojczystego nie sprzyja karierze i wspinaczce po drabinie społecznego prestiżu i uznania, ambitne jednostki, urodzone poza klasami uprzywilejowanymi zaczynają rozważać możliwość emigracji. Do zasysania przez regiony świata o wyższym standardzie życia i wyższych dochodach pracowników dochodzi czynnik wypychający (push factor). W przypadku współczesnej Polski na przykład, bardzo istotnym czynnikiem wypychającym zdolnych, młodych i ambitnych ludzi, którzy nie wywodzą się z rodzin o tradycjach prawniczych, akademickich albo lekarskich w dużych miastach (Kraków i Poznań, także Warszawa i Wrocław, Trójmiasto i Łódź), jest trudność przełamania anachronicznych barier stwarzanych przez gildie, korporacje i rodzinne mafie wobec kandydatów na adwokatów, radców prawnych, notariuszy, naukowców albo lekarzy specjalistów. A statusowe bariery zawodowych korporacji nie są bynajmniej jedynym torem przeszkód. Drugim ważnym czynnikiem promującym nieuczciwy tryumf miernoty nad talentem i zasługą (śmiertelnie niebezpiecznym w warunkach globalnej konkurencji o talent nasycający innowacjami dobra i usługi w każdej dziedzinie życia) jest systematyczne przemilczanie ludzi utalentowanych, ale marginalizowanych.


 [AK1]Taka jest oficjalna polska nazwa dokumentu, zob. http://www.unic.un.org.pl/dyskryminacja/ct_cmw.php

Odra 2/2013 – DROBINA PYŁU W KOSMOSIE

DROBINA PYŁU W KOSMOSIE

Z Ritą Gombrowicz rozmawia Wojciech Pestka

– Krążą legendy o tym, jak pani poznała Witolda Gombrowicza. Podobno zaproponował, by zrezygnowała pani z pracy doktorskiej o Colette, a w zamian on napisze za panią pracę doktorską o sobie... Dlaczego praca o nim nie powstała?

– Myślałam o zmianie tematu, ale uniwersytet się na to nie zgodził. Ostatecznie, tak jak początkowo zamierzałam, napisałam rozprawę doktorską o pisarce francuskiej, Sidonie-Gabrielle Colette. Obroniłam ją w 1968 na Sorbonie. Trochę to trwało. W międzyczasie Witold pokpiwał ze mnie i nalegał, żebym napisała pracę o nim. Powiedział: przygotuję ci ją w dwa tygodnie. Ale w tamtym czasie praca doktorska mogła dotyczyć jedynie twórczości pisarza nieżyjącego. Witold napisał list protestacyjny do dziekana wydziału literatury na uniwersytecie, twierdząc, że podobne praktyki są skandaliczne i że nie powinno tak być, by rozprawa doktorska mogła dotyczyć tylko pisarzy zmarłych. Chcę powiedzieć, że wypełniam w jakiś sposób jego wolę i piszę pracę na temat Gombrowicza od czterdziestu lat.

Pytanie nieco prowokacyjne: kim zatem jest Rita Gombrowicz?

– Drobiną pyłu w kosmosie.

A tak bardziej serio, jak odnajduje się pani w otaczającym nas świecie?

– Jestem na zawsze związana z twórczością Witolda Gombrowicza. Przez dwadzieścia lat było mi bardzo trudno odnaleźć się w roli reprezentanta kogoś, kto jest wielkim pisarzem, a kogo językiem nie władam, kto nie mieszkał w swoim kraju, był za swego życia w tym kraju zakazany i egzystował na wygnaniu. Tak więc byłam związana z twórczością, która istniała i którą próbowałam zgłębić. Zachowywałam się jak osoba niewidoma poruszająca się po omacku, kierując się instynktem. Odnalazłam swoje miejsce dzięki książkom, które napisałam na temat jego życia.

– W 1963 roku Witold Gombrowicz wrócił do Europy, do Berlina, po otrzymaniu stypendium Fundacji Forda, i wtedy w Polsce rozpętała się nagonka przeciw niemu. Patrząc z perspektywy czasu: był przemilczany, zakazany, oskarżony o zdradę, odkryty ponownie, a teraz jest wręcz wielbiony.

– Witold swój pobyt w Berlinie traktował jako tragiczny, ponieważ tam się zaczęło wszystko, co doprowadziło do wojny i czego konsekwencją była socjalistyczna rzeczywistość. Żył w epoce, w której istniał Wschód i Zachód, funkcjonowała cenzura i działy się rzeczy straszne. Jego pobyt w Zachodnim Berlinie został potraktowany przez rząd polski jako zdrada. Mam świadomość, że Berlin stał się dla niego początkiem śmierci. Widzimy, jak bardzo ówczesne władze chciały go zniszczyć. Nie mogły mu darować, że odniósł sukces na Zachodzie. Dopiero gdy padł berliński mur, Witold stał się w Polsce pisarzem najwyższej rangi. Jest to symboliczne, bo stał się pisarzem, z którym przyszła wolność.

W 1965 roku państwa gościem był Sławomir Mrożek, który po wyjeździe napisał: Witold Gombrowicz to mój koszmar. Byłoby mi jednak przykro, gdyby ten koszmar nie istniał.

– Trzeba to rozumieć w ten sposób, że Witold go przerastał, był jego idolem i Mrożek próbował mu dorównać. Traktował jego twórczość jak wyzwanie.

– Przypominam sobie samochód, citroëna zakupionego we wrześniu 1965 roku, który często pojawia się na zdjęciach z tamtego okresu. Czy Witold Gombrowicz miał prawo jazdy, czy potrafił prowadzić samochód?

– Szoferem byłam ja. Witold nie miał prawa jazdy. Pod tym względem miałam nad nim przewagę, ale groził mi, że zdobędzie dokumenty potrzebne do prowadzenia samochodu, jeśli nie będę mu posłuszna i nie będę wypełniała jego poleceń. Janusz, jego starszy brat, skonstruował pierwszy rower z silnikiem jeszcze przed wojną, w Potoczku i Witold korzystał z tego pojazdu, wywołując skandale, chociażby w czasie wielkich, snobistycznych polowań, na które przyjeżdżał, płosząc zwierzynę.

– Jak reagował na panią w roli kierowcy?

– Mówił, że jeżdżę bardzo spokojnie, jak zawodowy szofer, porównywał mnie do kierowcy ciężarówki. Ale czuł się bezpieczny, to było ważne.

– Jak wyglądał pierwszy pani przyjazd do Polski, którą znała pani tylko z opowieści męża. Czy to był szok?

– Byłam wtedy młoda i zauroczona komunizmem, dlatego Witold mnie zachęcał, bym pojechała zobaczyć, czym jest komunizm. I faktycznie, było to dosyć straszne przeżycie. Wszystko było szare, brakowało wielu rzeczy, nawet żywności w sklepach, a przede wszystkim wolności. To był rok 1966. Byłam już wtedy związana z Witoldem, ale ponieważ miałam kanadyjski paszport i francuskie nazwisko, dość łatwo dostałam wizę. Przemyciłam wtedy do Polski kilka egzemplarzy paryskiej „Kultury”, oczywiście bez okładek. Tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, była jego rodzina. Jego brat Janusz mieszkał bardzo biednie, wręcz ubogo, w kwaterunkowym mieszkaniu na Grochowie. To było bardzo małe mieszkanie. Do tego Janusz, który dużo palił, miał taką manierę, że niedopałki rzucał na podłogę. Przy tym doskonale mówił po francusku, a na jedynym ocalonym z wojny meblu leżały wszystkie dzieła Witolda. To robiło wrażenie, bo poza tymi książkami brata w zasadzie niczego więcej nie posiadał. A przecież nikt nie mógł się spodziewać, kiedy Witold był małym chłopcem, że zostanie takim znanym pisarzem.

Odra 2/2013 – STĄD DO WSZECHŚWIATA

STĄD DO WSZECHŚWIATA

Z profesorem Stanisławem Jerzym Wójcickim, światowej sławy fizykiem ze Stanford University w San Francisco, o Wszechświecie, neutrinach, Panu Bogu, Polsce i zięciu, który stworzył Google, rozmawia Waldemar Piasecki

– Jest pan czołowym amerykańskim fizykiem cząstek elmentarnych, działu fizyki, którego celem jest badanie cząstek, z jakich zbudowanych jest Wszechświat oraz oddziaływań, zachodzących między nim. Kiedy w latach dwudziestych XX wieku wprowadzano pojęcie cząstek elementarnych, czyli niepodzielnych, zaliczono do nich: proton, neutron, elektron i foton. Rzeczywistość okazała się jednak znacznie bogatsza. Pokazała, że są jeszcze inne. M.in. neutrina, z którymi wiąże się w wielkim stopniu pańska kariera naukowo-badawcza i których jest pan „łowcą”. Wytłumaczmy przeciętnemu czytelnikowi, czym są te jedne z najbardziej nieuchwytnych i tajemniczych cząstek. Dlaczego są tak ważne?

Zacznijmy od początku. Czternaście miliardów lat temu, kiedy jako rezultat Wielkiego Wybuchu rodził się Wszechświat, powstała także materia i antymateria. Gdyby było ich tyle samo, ich cząstki zderzyłby się ze sobą i wzajemnie anihilowały, zmieniając się w energię. Nie byłoby nic poza światłem. Skoro jednak mamy gwiazdy, planety, galektyki, a także nas samych, oznacza to, że cząstek materii musiało być  więcej niż antymaterii i cała materia naszego Wszchświata jest zbudowana z tej „nadwyżki”. Asymetria między materią i antymaterią we wczesnym Wszechświecie była bardzo niewielka. Na 30 milionów cząstek antymaterii przypadało 30 mln i jedna cząstka materii.

Przypomnę, że dziś mamy dwanaście fundamentalnych cząstek materii. Sześć kwarków, które tworzą powszechnie znane protony i neutrony oraz sześć leptonów, których najbardziej znanymi przykładami są elektrony. Trzy z tych leptonów to neutrina. Wielu fizyków uważa, iż to właśnie one odpowiadają w naszym Wszechświecie za fakt wyraźnej przewagi materii nad antymaterią. Aktualne badania próbują wyjaśnić, w jaki sposób cząstki te doprowadziły do takiej przewagi. Rola neutrin w ewolucji wszechświata jest niezmiernie ważna. M.in. odgrywają fundamentalną rolę w powstawaniu gwiazd, galaktyk. W eksplozjach gwiazd supernowych neutrina unoszą więcej niż 99 proc. powstającej energii. Zainteresowanie fizyków ich badaniem jest więc w pełni zrozumiałe.

 – Choć istnienie neutrin przewidziano już na początku lat trzydziestych minionego wieku, przez wiele lat nie można było eksperymentalnie potwierdzić ich istnienia. Uważano nawet, że są to cząstki nie posiadające masy. Dlaczego?

– Kiedy w latach trzydziestych Wolfgang Pauli przewidział istnienie tych cząstek (nazwanych potem przez Enrico Fermiego neutrinami) dla wyjaśnienia pewnych anomalii rozpadów jądrowych, sądził, że nigdy nie zostanie to doświadczalnie zaobserwowane ze względu na bardzo słabe oddziaływanie neutrin z materią. Często podaje się przykład, iż tylko jedno z miliarda neutrin genrowanych przez Słońce przelatując przez Ziemię wchodzi w reakcję z którymś z ogromnej liczby atomów spotkanych w materii ziemskiej. Dopiero dzięki reaktorom jądrowym udało się wytworzyć wiązki neutrin tak intensywne, iż mogły  kompensować ich naturalną słabość oddziaływań z materią. W 1956 roku Clyde L. Cowan i Frederic Reines zaobserwowali neutrina pochodzące z reaktora w Savannah River.

Od początku niezwykle istotnym problemem była masa neutrin. Nie było jakichkolwiek teoretycznych powodów, by miały mieć masę zerową. Choć byli przez pewien czas zwolennicy takiej opcji. Dlatego niezmiernie ważne były eksperymenty mające rozstrzygnąć tę zagadkę. Miały odpowiedzieć na pytanie, jak mała jest masa neutrin, a jeżeli jest istotnie zerowa, to dlaczego tak jest. Ostatecznie dowiedziono, że cząstki te posiadają bardzo niewielką  masę.

– Jeżeli neutrina mogą mieć decydujący związek z ewolucją Wszechświata po Wielkim Wybuchu, jak mogłoby to wyglądać? Co się działo po Big Bang? Jak cząstki o tak słabym oddziaływaniu i nieznacznej masie mogły uczestniczyć w tworzeniu Wszechświata? Czy da się to wyjaśnić w sposób zrozumiały dla przeciętnego czytelnika?

– To dobre i trudne pytanie, na które nie ma prostej i wyczerpującej odpowiedzi. Spróbujmy może tak... Neutrina decydowały o przewadze materii nad antmaterią. Próbuje wyjaśnić ten proces teoria leptogenezy. Według niej istnienie materii Wszechświata zawdzięczamy właśnie neutrinom. Zakłada ona, że proces przebiegał w dwóch etapach. Najpierw asymetria powstała poprzez rozpady leptonów, „ciężkich kuzynów” naszych neutrin. Te cząstki mają tak wielką masę, że mogły istnieć tylko na początku istnienia Wszechświata. Były produkowane „symetrycznie”, tzn. liczba neutrin i antyneutrin była taka sama. Jednak rozpadały się z różną prędkością, więc stworzyły nadwyżkę leptonów nad antyleptonami. Na późniejszym etapie rozwoju Wszechświata ta asymetria między leptonami i antyleptonami doprowadziła do złamania symetrii między kwarkami i antykwarkami, zaś ta spowodowała, że liczby powstałych protonów i antyprotonów były różne. W późniejszym etapie ewolucji, nastąpiła anihilacja materii i antymaterii i tylko niewielka nadwyżka pozostała do dnia dzisiejszego. Stało się to właśnie dzięki znacznie lżejszym neutrinom.

– Kluczowym dla badania istoty neutrin, w tym potwierdzenia ich masy, były obserwacje ich oscylacji czyli przekształcania się z jednego rodzaju w inny. Fundamentalne okazały się tu doświadczenia projektu MINOS (Main Injector Neutrino Oscillation Search), na czele którego stał właśnie pan. Proszę powiedzieć coś więcej o tym projekcie. Jakie były jego nawiększe osiągnięcia? Jakie badania pan prowadził w jego ramach?

– Hipoteza o oscylacji neutrin, sugerowana przez dane pochodzące z badania neutrin docierających ze Słońca, wymagała potwierdzenia doświadczalnego. Temu celowi służył projekt MINOS. Chcieliśmy pokazać, jak oscylują neutrina po przejściu przez 735-kilomterową warstwę skorupy ziemskiej, pomiędzy Fermilabem pod Chicago, a detektorem w byłej kopalni żelaza w miejscowosci Soudan w Minnesocie. W Fermilabie wytwarzaliśmy wiązkę neutrin, która przechodziła przez „bliski” detektor mierzący jej skład i parametry, a potem przez „odległy” w Minnesocie. Okazało się, że skład wiązki neutrin „wychodzących” jest różny od składu wiązki „przychodzących”. Był to dowód na oscylacje: neutrina zmieniły swoją tożsamość. Takie przekształcenia możliwe byłyby tylko wtedy, kiedy neutrina miałby masę. Co więcej, masa różnych rodzajów tych cząstek musiała być różna. Współpraca w tym projekcie obejmowała ponad 30 instytucji i niemal dwustu naukowców i inżynierów.

– Równie ważnym miejscem pańskiej pracy stał się Stanford University, gdzie jest pan postacią legendarną i gdzie powołano katedrę pańskiego imienia, a także państwowy ośrodek badawczy SLAC (National Accelerator Laboratory) administrowany przez ten uniwersytet. Czym się pan w nich zajmował?

– Moim „domem” zawsze był Wydział Fizyki Uniwersytetu Stanforda, chociaż utrzymywałem ścisłe kontakty z laboratorium SLAC. W czasie pracy w Stanford robiłem doświadczenia nie tylko w SLAC, ale również w Brookhaven National Laboratory, w Fermilabie, a nawet w CERN w Genewie. Tematyka moich badań obejmowała m.in: zagadnienia rozpadu mezonów, produkcji i właściwości cząstek pięknych i cząstek powabnych.

„ODRA” 1/2013 – JEŹDŹCY APOKALIPSY

Piotr Gajdziński

 

JEŹDŹCY APOKALIPSY

MITY POLSKIE

 

Polską rządzą mity. Większość komicznych, wiele głupich, niektóre plugawe. Wszystkie groźne, bo w świecie wymagającym otwartości i współpracy utrwalają w Polakach nastroje ksenofobiczne i niechęć do obcych.

Można odnieść wrażenie, że nie ma cudowniejszego, bardziej pożądanego i wyśnionego miejsca na ziemi niż tereny położone między Odrą i Bugiem. Biją się o to miejsce wszyscy najważniejsi – Żydzi, Niemcy, Rosjanie, Amerykanie. Biją się bankierzy, dawni agenci KGB, WSI i SB, funkcjonariusze niedzisiejszej Stasi, kowboje z CIA oraz Pentagonu, funkcjonariusze sowieckiej partii komunistycznej i pogrobowcy PZPR. Pożądliwym wzrokiem zerkają na nas kardynałowie z Watykanu marzący o „katolickim państwie wyznaniowym, w którym kościoły będą pełne, a tace jeszcze pełniejsze”. Mało aktywni są na razie Chińczycy, ale to z pewnością jedynie kwestia czasu – im Państwo Środka będzie silniejsze, im ważniejszym stanie się graczem na globalnym rynku, tym większą miłością zapała do tych pól zielonych i mazowieckich lasów. Na razie, jak dowiadujemy się od jednego z internautów, Chiny stworzyły w Polsce przyczółek instalując w Warszawie Bank of China, który ma wyciągać swoje macki po najlepsze polskie firmy, opleść siecią jawnych i niejawnych połączeń najlepsze i najzyskowniejsze branże, a później je po prostu wykupić.

 

WOJNA GIGANTÓW

Trwa więc nad Wisłą wojna gigantów, która właściwie nie wiadomo o co się toczy. Bo przecież wszystko zostało już wykupione, zagarnięte, zrabowane. Wiele lat temu Unia Europejska anektowała Polskę, by stworzyć sobie tutaj rynek zbytu, zagarnąć nasze surowce, a z Polaków uczynić niewolników. Z tym że Unia też się spóźniła, bo wcześniej na ten sam pomysł wpadli na Kremlu i w podmoskiewskim Jasieniewie (kiedyś siedziba KGB, dziś FSB). Choć pierwsi byli jednak chyba Żydzi. Wiadomo, naród przebiegły, który aby zniszczyć Europę Środkową, tę – jak z aprobatą piszą na jednej ze swoich stron narodowcy – kolebkę nowej idei opartej na nienawiści do Żydów, wywołał nawet drugą wojnę światową. Aby ową ideę wytrzebić ogniem i mieczem, Żydzi sowieccy poświęcili krew narodu rosyjskiego, a Żydzi amerykańscy zaangażowali swoje kapitały. A jak już zniszczyli, to postanowili objąć Polskę w posiadanie całkowicie i bez reszty.

Na jednej ze stron specjalizujących się w obnażaniu żydowskich intryg wobec Polski można znaleźć rzekome przemówienie Jakuba Bermana, byłego członka Biura Politycznego KC PZPR, wicepremiera, w okresie stalinowskim jednego z trzech najpotężniejszych ludzi w Polsce. Przemówienie skierowane do przedstawicieli społeczności żydowskiej, naturalnie tajne, jasno określa cele, które wyznaczają sobie Syjoniści: Żydzi mają okazję do ujęcia w swoje ręce całości życia państwowego w Polsce i rozszerzenia nad nim swojej kontroli. Nie pchać się na stanowiska reprezentacyjne. W ministerstwach i urzędach tworzyć tzw. drugi garnitur. Przyjmować polskie nazwiska. Zatajać swoje żydowskie pochodzenie. Wytwarzać i szerzyć wśród społeczeństwa opinie i utwierdzić go w przekonaniu, że rządzą wysunięci na czoło Polacy, a Żydzi nie odgrywają w państwie żadnej roli. Celem urabiania opinii i światopoglądu narodu polskiego w pożądanym dla nas kierunku, w rękach naszych musi się znaleźć w pierwszym rzędzie propaganda z jej najważniejszymi działami – prasą, filmem, radiem. W wojsku obsadzać stanowiska polityczne, społeczne, gospodarcze, wywiad. Mocno utwierdzać się w gospodarce narodowej. W ministerstwach na plan pierwszy przy obsadzaniu Żydami wysuwać należy: Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Skarbu, Przemysłu, Handlu Zagranicznego, Sprawiedliwości. Z instytucji centralnych – centrale handlowe, spółdzielczość. Berman zalecał swoim pobratymcom osiedlanie się w największych ośrodkach miejskich i na ziemiach zachodnich, gdzie z jakichś powodów na plan pierwszy wysuwał Dzierżoniów. Żydzi muszą pracować dla swego zwycięstwa, pracując jednocześnie nad zwycięstwem i gruntowaniem komunizmu w świecie, bo tylko wtedy i przy takim ustroju naród żydowski osiągnie najwyższą pomyślność i zabezpieczy sobie najsilniejszą pozycję – kończy płomiennie autor rzekomego przemówienia Bermana.

„ODRA” 1/2013 - EUROPA JEST NUDNA

EUROPA JEST NUDNA

Z Wiktorem Jerofiejewem o pustce po Bogu, terrorze bezpieczeństwa, szalonej Rosji, zagubionej Ukrainie, różnicach między Putinem a Miedwiediewem, roli pisarza w świecie i operze Życie z idiotą rozmawia Wojciech Pestka

 

 

– Co daje panu powody do stwierdzenia, że Europa jest nudna?

– Kiedyś, wygłaszając mowę na temat Brunona Schulza, zgodziłem się z jego tezą, że życie jest nudne. Nuda panuje w małych miasteczkach, jest znakiem rozpoznawczym prowincji. Ale powstaje pytanie, skąd się ta nuda bierze. Bóg umarł w Europie jakieś sto lat temu, z nim zmarł sens, jaki życiu nadawała wiara. To metafizyczny wymiar nudy.

– Czyżby nuda miała tylko sens metafizyczny, nie była stanem umysłu, uczuciem pospolitym…?

– Ależ nie, niemniej nuda pozwala oszacować kondycję człowieczeństwa, bo jeżeli życie staje się nudne, to ludzkość powinna zapytać: co się dzieje? Niestety, Europa unika odpowiedzi na to pytanie, idzie w zupełnie inną stronę. Jakby ugotowany krab, podawany cywilizowanej Europie podczas filozoficznych debat i dysput teologów, stał się alegorią Boga. Jeśli pozbawiono życie tego mocnego sensu, jaki dawała mu wiara, to trzeba było czymś ten sens zastąpić. Pracą, która daje pieniądze? Pieniądze dają władzę, a władza bezkarność; mając pieniądze można robić rzeczy niemożliwe do zrobienia, kiedy ich brakuje. Nic dziwnego, że człowiek postanowił być sam dla siebie Bogiem.

– Jest w tym coś z Dostojewskiego?

– Tak, bo jeżeli nie ma Boga, to trzeba czymś zapełnić pustkę po nim, znaleźć inny obiekt adoracji i przed nim paść na kolana.

– Chyba nie jest to specjalnie trudne dla współczesnej Europy?

– Sprawa staje się delikatna. Obiektem uwielbienia mogą być kobiety. Trzeba wygrać walkę o nie, czasami, jak pokazuje historia, nawet wojnę. Może być takim obiektem także piękno, rozumiane jako kategoria estetyczna, może być młodość…

– Być młodym, pięknym i do tego bogatym…

– Ale na to właśnie idzie całe życie i dlatego staje się nudne. Bo to nie są rzeczy mające rangę absolutu. Kobieta? Młodość? Albo piękno oderwane od systemu filozoficznych wartości? To wszystko jest relatywne i przemijające. Dziś jest wartością, jutro nie. W tym sensie, z punktu widzenia metafizycznego, Europa stała się nudna.

– To uczucie nudy naprawdę nie ma bardziej prozaicznego uzasadnienia?

– Można spojrzeć na nie także z punktu widzenia społecznego. Europa stara się wyeliminować wszelkie ryzyko zagrażające jej obywatelom. Wprowadza coś, co ja nazywam „terrorem bezpieczeństwa”. Nie wolno spożywać białego cukru, nie wolno używać w nadmiarze soli, nie wolno przekraczać dozwolonych prędkości, trzeba zapinać pasy w samochodzie, kierowca nie powinien rozmawiać przez telefon w czasie jazdy, seks ma być bezpieczny, z użyciem prezerwatywy, na rowerze można jeździć tylko w kasku i tak bez końca, dalej i dalej… Technokraci z Brukseli sądzą, że posiedli wszelką mądrość i wiedzą, co dla mieszkańców Europy jest najlepsze. Chodzi o ograniczenie agresji człowieka jako istoty biologicznej, tylko nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: jaki jej poziom jest konieczny do podtrzymania życia, bo zapewnia przetrwanie ludzkości.

– Czy to znaczy, że życie w Rosji jest pełniejsze i bardziej prawdziwe?

– Jest krańcowo różne, przypomina szaleństwo. Jeśli kozak znaczy po turecku „człowiek pozostający poza prawem”, to można zaryzykować twierdzenie, że cała Rosja przypomina kozaka. Jego życie nie było nudne: pił wódkę, wdawał się w bójki, napadał, grabił, gwałcił kobiety… A kiedy człowiek żyje poza prawem, to jest narażony na wszelkie ryzyka i wciąż musi dokonywać wyboru pomiędzy jednym niebezpieczeństwem a innym. W Europie tego nie ma. Napisałem o tym artykuł do „Herald Tribune”, ale go niestety nie wydrukowali.

,,ODRA” 12/2012 - SZTUKA PRZEKŁADU

Karl Dedecius

 

SZTUKA PRZEKŁADU

 

Tłumaczami jesteśmy wszyscy. Nawet jeśli nie tłumaczymy książek, lecz wygłaszamy mowy, wydajemy sądy, załatwiamy interesy, stanowimy prawa. Zawsze wtedy jesteśmy tłumaczami. Przekładamy bowiem swoje myśli na słowa, a słowa na rozum adresatów.

Wyobraźmy sobie przez chwilę, że nie ma tłumaczy: Europa i z nią cały świat byłby jedną wielką wieżą Babel, niezrozumiałą dla siebie samej. Koszmar. Mówiliby wszyscy, jeden przez drugiego, a nikt nie rozumiałby nikogo. Wiemy z historii, że brak (z)rozumienia kończy się najczęściej katastrofą. Ostatnie wojny, jakie niedawno rozegrały się w naszym bliskim sąsiedztwie, uświadomiły nam doniosłość (po)mostów (po)rozumienia. Berliński most powietrzny, most pomiędzy chrześcijanami i muzułmanami w Mostarze, Most Glienicke, otwarty dla wymiany więźniów między Wschodem i Zachodem…, wszelkiego rodzaju mosty. Wszędzie mosty. Obraz mostu jest figurą, która pozwala nam zrozumieć pomostową rolę tłumaczy.

Klasyczna starożytność nazywała kapłana, pośrednika między światami boskim i ludzkim, między niebem a ziemią, pontifex – budowniczym mostów. Najwyższy kapłan nazywał się pontifex maximus, natomiast Horacy w swojej Ars poetica określa poetę mianem interpress deorum. Interpretator bogów. Tłumacz bogów. Pośrednik pomiędzy światami wiedzy, wiary, fantazji.

Kapłani byli i są powołani do budowania mostów między niebem a ziemią. Ziemscy budowniczy mostów – a tak nazywa się obrazowo tłumaczy – są pozbawionymi nimbu transcendencji pośrednikami między ludźmi i narodami, między ich językami i kulturami. Przerzucają (po)mosty od (z)rozumienia do zgody.

Język, tworzywo, z którego my tłumacze budujemy mosty, jest ze swojej natury budulcem porozumienia. Tam, gdzie rodzi nieporozumienie, jest sługą nadużycia.

Mosty to skomplikowane, ale oczywiste konstrukcje, które umożliwiają nieodzowną do życia komunikację, spajają przeciwległe brzegi i pozwalają pokonywać przepaście. Sztuka budowy mostów jest trudna, ale jeszcze trudniejsze jest usuwanie mostów chybionych, niebezpiecznych, zburzonych, nieprzejezdnych, grożących zawaleniem. Odbudowa przejść i podejść jest w tym wypadku conditio sine qua non.

Mosty buduje się generalnie po to, aby przezwyciężyć to, co ludzi dzieli. A dzielić mogą nas choćby geografia, historia, ekonomia, ideologia. (Po)dzielić może czas, a nawet czasopismo.

Hieronim, tłumacz Biblii, patron tłumaczy i przyjaźni, był pustelnikiem i człowiekiem upartego usposobienia. Tacy są też i wszyscy tłumacze, nawet jeżeli mieszkają w wielkich miastach i sprawiają wrażenie ludzi dostosowanych do panujących tam warunków życia. Hieronim, kiedy tylko mógł, uciekał z Rzymu na pustkowie. Odbywając około roku 360 n.e. studia teologiczne w Trewirze, uciekał często z wielkiej biblioteki, szukając odosobnienia w jaskini nad Mozelą, niedaleko opactwa St. Marien, gdzie nic go nie rozpraszało, nic nie irytowało ani nie raniło. We wnętrzu skały, okolonej skąpą roślinnością, znalazł swoją domową przystań z kamienną ławą, paleniskiem obok i wieloma szczelinami na książki. Z dala od hałasu, miraży i fałszywego blasku świata. Pracował tu dłużej i chętniej aniżeli we wspaniałej czytelni trewirskiej biblioteki.

Nieco później, podróżując po Azji Mniejszej, przyszły święty dokonał odkrycia. Mowa Trewerów, którą poznał podczas studiów nad Mozelą, przypominała w zdumiewający sposób język Celtów małoazjatyckich, Galatów. Zawarte w tym odkryciu przesłanie zawładnęło nim na resztę życia. Było to praprzesłanie wszelkiego tłumaczenia: odległości można pokonać, różnice przezwyciężyć. Wspólnotę, której pierwiastek musiał niegdyś – przed niewolą babilońską, przed pomieszaniem języków na Wieży Babel – istnieć, można przywrócić. I Hieronim dostarczył na to dowodu, tłumacząc Biblię.

Poeta Paul Celan, który w pięćdziesiątym roku życia popełnił w 1970 roku w Paryżu samobójstwo, cierpiał na metafizyczny ból istnienia. Raniły go nieprawdziwe obrazy nieprawdziwej rzeczywistości. Przez całe swoje życie zdawał się walczyć językiem z apokalipsą i jej ciemnościami. Nie ujarzmił skarg przed sobą, wokół siebie oraz w sobie i pogrążył się w Maku swojej Pamięci, nie mając sił wyłamać Krat języka, których był więźniem, spróbować ratunku w Zmianie oddechu (wszystko są to tytuły zbiorów jego wierszy).

Dzisiaj jednak, lata po śmierci poety, trafia na światło dzienne krótki wiersz z jego niepublikowanej dotąd spuścizny. Brzmi on niczym przesłanie dla potomnych, dla wszystkich, którzy odpowiedzialni są za język i za porozumienie za pomocą języka (Celan był namiętnym i niezwykle płodnym tłumaczem z wielu języków). Niech mi wolno będzie z optymizmem zacytować ten utwór z niewielkiego, ogłoszonego pośmiertnie zbiorku Eingedunkelt (1991), jako ostatnią wolę tragicznego poety naszych czasów:

 

Nie wpisuj się

między światy,

 

powstań przeciwko

znaczeń mnogości,

 

zaufaj łez żłobinie

i ucz się żyć.[1]

 

To przesłanie mądrości – dla samego Celana spóźnionej – jest dla nas drogowskazem: nie żyjmy pomiędzy światami, ale zanurzmy się w nie. Nie obawiajmy się mnogości znaczeń, ale odsłońmy je, niech przemówią i staną się jasne. Ufajmy żłobinom smutku, jakie się przed nami otwierają, ale nie stawajmy się ich więźniami. Uczmy się żyć. A to znaczy: uczmy się żyć wspólnie. Języki są po to, aby ten wyższy cel wypełnić treścią, przekładając zdania, tłumacząc sens, przeszczepiając wdzięk i harmonię z jednego macierzystego podglebia w inne.

Tłumaczenie piśmiennictwa humanistycznego i literatury pięknej jest dla narodów tym, czym dla ludzkiego organizmu przemiana materii lub krążenie krwi. W procesach tych chodzi wszakże także o to, aby nie dopuszczać do powstawania zatorów grożących zakrzepami i chorobami. Krew musi swobodnie krążyć w naczyniach krwionośnych od cebulek włosowych na głowie po koniuszki palców u stóp. Podobnie tłumacze: transformują i transportują swój budulec, kształtują go i przekazują. A bez przekształcania i przekazywania, dobrze wiedzą o tym przyrodnicy, nie ma życia.

Pośredniczenie w komunikacji między ludźmi, narodami, krajami; spotkania z ciekawymi nieznajomymi, którzy stają się serdecznymi przyjaciółmi; nieustające wzbogacanie własnej wiedzy i doświadczeń cudzą wiedzą i doświadczeniami – wszystko to jest niezwykłą przygodą, bez której nie mógłbym się obejść i z której nigdy nie chciałbym zrezygnować, choć przez całe swoje życie musiałem zawodowo zajmować się zupełnie innymi sprawami, tłumacząc jedynie w wolnych chwilach. Dobrze wiem, dlaczego tłumacze, mimo że często żyją w niedostatku, zmuszeni znosić rozmaite trudy i utrapienia, nie porzucają swego zajęcia, co notabene aż za często wykorzystują ich zleceniodawcy. Otóż jesteśmy pasjonatami owładniętymi fanatyczną miłością do swojej pasji, której oddajemy się bez reszty, nawet jeśli nierzadko jest ona dla nas źródłem bólu i rozczarowań.

Bez mostów nie ma porozumienia, a bez porozumienia pojednania. Takie to proste. Ten, kto mówi o porozumieniu, winien wiedzieć, że zakłada ono rozumienie oraz że rozumienie jest główną funkcją rozumu. Gdyby nasi politycy, piastujący urzędy i ponoszący odpowiedzialność za ich funkcjonowanie, z nieco większą uwagą czytali nasze przekłady z literatur rosyjskiej, polskiej, czeskiej, serbsko-chorwackiej, to ich znajomość tych krajów i narodów byłaby bardziej wnikliwa. A wtedy na konflikty w Europie Wschodniej reagowaliby w porę i z większą znajomością rzeczy.

Bo nie jest przecież tak, że nie dochodziły z tych krajów, z książek tam pisanych, które przecież przekładaliśmy, sygnały ostrzegawcze. Zadowalano się jednak oficjalnymi wiadomościami, a te nie zawsze były rzetelne, często wręcz wprowadzały w błąd. Powinno się więcej tłumaczyć, ale trzeba przede wszystkim więcej czytać. Oczywiście, ludzie czytają dużo, co pokazują już dystrybucyjne statystyki wydawnictw. Ale co czytają? Słupki oglądalności w telewizji decydują o ilości i jakości ukazujących się na rynku książek, określając na swój sposób popyt i podaż w tej branży.

Trudno jest być pośrednikiem, rola ta wymaga bowiem zaufania z obydwu stron, do obydwu stron. Niemiecko-polskie relacje, aby posłużyć się tylko tym jednym przykładem, nacechowane były głęboką nieufnością. Kultura, współpraca kulturalna, transfer literacki jawiły się w tym kontekście jako mniej więcej coś wspólnego, wspólnie chcianego i neutralnego zarazem, będącego zaczynem pokoju. Te początkowo wąskie, choć coraz szersze ścieżki, kładki przerzucane ponad granicami, rozrosły się z czasem do wygodnych dróg i mostów, które legły u podstaw solidnej sieci komunikacyjnej. Tak często zaklinany pokój wymaga najpierw tego typu zadań, działań rodzących zaufanie – a podejmujemy się ich właśnie my, tłumacze, co niech mi będzie wolno tutaj z całą skromnością zauważyć. Samo zaś budowanie pokoju jest wysiłkiem nieustającym, który nigdy się nie skończy i który zawsze będzie zagrożony. Współpraca kulturalna funkcjonuje niczym oddychanie – wymaga kontynuacji. Gdy się ją zarzuci, drogi zarosną, a mosty runą.

Wyznaję, że zawsze wierzyłem w europejski renesans – związany obecnie symbolicznie z programem Renesans 2000, na którego sukces wszyscy pracujemy. Ta wizja nigdy mnie nie opuściła i wciąż mnie jeszcze uskrzydla.

Szukanie i znajdowanie porozumienia zaspokaja nie tylko literackie czy naukowe ambicje wąskich kręgów. Służy ono ogólnie sprawie zbliżenia między ludźmi na świecie, często wbrew historycznym, gospodarczym i innym przeciwnościom oraz różnicom. Służy idei communitas, universitas.



[1] Cyt. za: Polacy i Niemcy. 100 kluczowych pojęć. Opracowali Ewa Kobylińska, Andreas Lawaty i Rüdiger Stephan, Warszawa 1996.

,,ODRA” 12/2012 - SZPICEL PO POLSKU

Viktor Grotowicz

 

SZPICEL PO POLSKU

Brzozowski – Miłosz – Mackiewicz

 

O starych świniach w mym kraiku

donoszę, panie naczelniku.

K. I. Gałczyński

 

Szpicel w duszy polskiej zajmuje, niestety, pokaźne miejsce i przewija się przez prawie wszystkie epoki, a zwłaszcza dwa ostatnie stulecia, w tej czy innej formie, pod tą czy inną nazwą. Kwestia, czy ktoś był, czy też nie był „zdrajcą”, „agentem” „szpiclem”, „donosicielem”, „kolaborantem”, „konfidentem”, a w najnowszej epoce TW, czyli „tajnym współpracownikiem”, odgrywała (i nadal odgrywa) ważną rolę w ocenie publicznej działalności ludzi. Mówi się, co prawda, że każdy, kto decyduje się na taką działalność, a już zwłaszcza w sferze polityki, powinien przygotować są na bezwzględne ataki ze strony rodaków i przywdziać możliwie „grubą skórę”. W Polsce jednak zarówno intensywność tych ataków, jak i ich długotrwałość, a zwłaszcza absurdalność, polegająca, ogólnie mówiąc, na ignorowaniu faktów, praw logiki i zdrowego rozsądku, jest wyjątkowa, co oczywiście nie znaczy, że jedyna w swoim rodzaju.

W Polsce nie chodzi zazwyczaj o wielkie zdrady stanu, gigantyczne afery szpiegowskie z udziałem zagranicznych mocodawców, wykradanie tajnych planów sztabu generalnego, projektów najnowszego uzbrojenia, militarnych koncepcji strategicznych czy też, w nowszych czasach, o szpiegostwo gospodarcze. Oskarżenia wysuwne pod adresem szpicla polskiego mają raczej charakter lokalny i dotyczą głównie działalności wśród własnych rodaków, na własnym podwórku, czasem wręcz dosłownie: kiedy ofiarami donosiciela padają osoby z najbliższego otoczenia, sąsiedzi, a nawet ludzie spokrewnieni ze szpiclem (skrajny przypadek to Paweł Jasienica i donosząca na niego własna żona).

 

NASZ SZPICEL CODZIENNY

Szpiedzy i donosiciele byli zawsze obecni obok największych Polaków, postaci historycznych i fikcyjnych. Wokół Adama Mickiewicza krążyły dziwne osoby podejrzewane o agenturalną działalność na rzecz Rosji – żeby wymienić słynnego Aleksandra Karłowicza Boszniaka, którego wieszcz spotkał podczas wycieczki na Krym, a potem także w Odessie w otoczeniu generała Witta. Agentką była najprawdopodobniej także kochanka wieszcza, Karolina Sobańska z Rzewuskich. Zarzuty zdrady, i to zwykle z najniższych, materialnych pobudek, też pojawiały się wśród Polaków od stuleci. Oskarżano o to konfederatów barskich, inicjatorów Sejmu Czteroletniego, walczących o niepodległą Rzeczpospolitą legionistów Piłsudskiego i samego Marszałka, potem władze Armii Krajowej, sporą część emigracji powojennej na Zachodzie, członków opozycji demokratycznej w PRL, do Lecha Wałęsy w III Rzeczpospolitej włącznie. Wszystkie tego typu wydarzenia tworzyły łańcuch narodowych furii i nienawiści rozdzierających polską historię od dawna – a historię Polski XX wieku wyjątkowo okrutnie – pisał Włodzimierz Bolecki[1].

Cechą charakterystyczną dla tego składnika polskiej duszy jest ignorowanie zarówno twardych, jak określają to prawnicy, dowodów podważających oskarżenie o zdradę, jak i zasady domniemania niewinności. Nie są też brane pod uwagę tłumaczenia oskarżanych, a wręcz przeciwnie, można zaobserwować zjawisko odwrotne: im więcej człowiek się tłumaczy, tym bardziej staje się podejrzany, a już nie daj Boże, gdy zażąda sądowego sprawdzenia zarzutów! Oskarżenia takie są bowiem często formułowane w celu deprecjacji przeciwnika, podważenia jego wiarygodności, a nierzadko tylko po to, żeby go zniszczyć. Ofiara ataku to zazwyczaj człowiek wyróżniający się z ogółu, niepodporządkowujący się jego zasadom, łamiący je lub ignorujący, a także sprzeciwiający się tym czy innym ogólnie przyjętym dogmatom.

 

Donoszę, panie naczelniku,

że w naszym mieście student Bresz

czesze się bardzo ekscentrycznie,

przedziałek z tyłu robiąc też.

 

Wszyscy się u nas czeszą podług

stołecznych życzeń, od iks lat,

a tylko Bresz ma manię podłą

być takim czymś na własny ład.

                                   (Konstanty Ildefons Gałczyński, Pięć donosów)

 

Dołącza się do tego na ogół przekonanie o powszechności tego zjawiska, i jego nieuchronności. Szpicel traktowany jest jako stały składnik życia społecznego, rodzaj dopustu bożego, z którym nie warto walczyć (właśnie ze względu na jego powszechność i nieuchronność), a jedynym rozsądnym wyjściem jest jego akceptacja. To z kolei sprawia, iż szpicle nie są, co prawda, odbierani pozytywnie, ale w reakcji na nich brakuje odpowiedniego ładunku potępienia. Nie stają się obiektem ostracyzmu. Można wręcz mówić o pewnej „ludyczności” zjawiska, jakim jest polski szpicel.

Duch owego swojskiego i wszechobecnego, stojącego w peerelowskiej kolejce i wsłuchującego się w narzekania współobywateli, ale niezbyt groźnego szpicla pojawia się na przykład na kartach powieści Tadeusza Konwickiego Kompleks polski. Wobec tej powszechności zbędne są jakiekolwiek obszerniejsze wyjaśnienia, wystarczy krótkie: „Uważajcie, to kapusta”.



[1] Jerzy Malewski (Włodzimierz Bolecki), Ptasznik z Wilna. O Józefie Mackiewiczu, Kraków 1991.

,,ODRA” 12/2012 - CZAD PROTOKOŁÓW MĘDRCÓW SYJONU

Julian Bartosz

CZAD PROTOKOŁÓW MĘDRCÓW SYJONU

Historia jednego apokryfu

 

Zaraził mnie tym tematem Umberto Eco. Z jego Cmentarza w Pradze zabrnąłem wprost w nieprzeniknioną dżunglę „protokologii”, w ową wciąż na nowo ożywianą obskurancką poboczną gałąź wiedzy na temat Protokołów mędrców Syjonu. By objaśnić sobie tajemnicę tej nekropolii, należało zajrzeć za kulisy fenomenu teorii spiskowej, który już od przeszło stu lat (albo dłużej) prowokuje do opowiedzenia się albo za „prawdziwością” rzeczonego dokumentu naszych czasów, albo przeciw niemu.

Czym ten dokument właściwie jest? Apokryfem, fikcją czy może plagiatem? W wydanym w 2012 roku w Getyndze[1] tomie rozpraw i esejów napisanych przez profesorów uniwersytetów w Rzymie, Pizie, Weimarze, Bazylei, Zurychu, Wiedniu, Jerozolimie, Chicago i Monachium, padają na to pytanie różne odpowiedzi. Żaden z autorów nie dopuszcza wszakże myśli, by „dokument” ten miałby być zapisem przemówień zgromadzonych na cmentarzu w Pradze najwybitniejszych rabinów z całej Europy, układających „Wielki Plan” zdobycia władzy nad światem, albo też przechwyconym bądź kupionym przez agentów służb specjalnych „protokołem z tajnych na ten temat rozmów w wąskim gronie spośród uczestników I Kongresu Syjonistycznego w Bazylei w 1897 roku”.

 

NIEBEZPIECZNA FIKCJA

To, że autor Cmentarza w Pradze z niego wyprowadza ową stugłową hydrę „nowoczesnego” antysemityzmu, jest tylko zapożyczoną przez autora z innych źródeł konwencją pisarską. Umberto Eco, nim stworzył dzieło wydane w 2012 roku po polsku przez oficynę Noir sur Blanc, opublikował w czasopismach włoskich, francuskich i niemieckich wiele tekstów o „sile fałszerstwa” i o „gęstwinie koszmaru”. O tym, że zgłębił temat i, jak ośmielam się sądzić, panuje nad nim, świadczy m.in. to, że narracja Cmentarza… oparta jest na ewidentnych faktach historycznych, a występujące w książce liczne postaci ze świata polityki, służb specjalnych, arystokracji (także polskiej), spośród jezuitów, spirytualistów, pisarzy i dziennikarzy są autentyczne. Eco każe swemu narratorowi poprowadzić bohatera opowieści w schizofrenicznej dwupostaciowości (kapitana Simoniniego i księdza Dalla Piccoli) i ma to głębszy sens. Pierwszy z tych obojnaków jest kompetentny w problematyce lóż masońskich i penetrujących ich agentów służb specjalnych, dla których pracuje za pieniądze, fałszując dokumenty, planując zamachy, morderstwa i szpiegując. Drugiemu autor zleca kontakt z jezuitami, iluminatami, a także kołami teozoficznymi, okultystycznymi oraz innych nawiedzonych. I tak zaistniał horror, nie tylko na kartach tej książki, ale, tak chyłkiem, i w publicznym dyskursie Europy XX i XXI wieku. Rozprawianie o nim trwa, także w Polsce.

Zdaniem Evy Horn, współwydawczyni i autorki książki o „fikcji światowego spisku żydowskiego” Protokoły… nieustannie wzbudzają sensację i jednocześnie stanowią tabu. Ostrzega, że lepiej do nich się nie zbliżać: Również ludzie niebędący antysemitami nierzadko sądzą, że sama ich lektura jest niebezpieczna, automatycznie popycha do antysemityzmu i dlatego trzeba ją odrzucić. Nawet u zainteresowanych zdemaskowaniem (fałszerstwa) powstaje jakaś wprost magiczna aura ich skuteczności, już samo zetknięcie z tym tekstem jest toksyczne. Jeffrey I. Sammons, wydawca niemieckiego przekładu  Protokołów… pisze, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, iż są one traktowane poważnie nie tylko przez prostaków i umysłowo ograniczonych, ale w pierwszym rzędzie przez ludzi wykształconych i uprzywilejowanych[2].

(Refleksja osobista: Zamyśliłem się nad tymi słowami. Przypomniałem sobie pewną rozmowę ze znanym we Wrocławiu, a nawet w Polsce, profesorem. Musiało to być około 1993 roku, gdy wydawałem miesięcznik „Sprawy i Ludzie”, do niego bowiem przygotowywałem wywiad z tym uczonym. Przy pożegnaniu, pokazując mi małą pożółkną książeczkę, chciał mi ją z sympatii na krótko pożyczyć. Spojrzałem na tytuł: 24 Protokóły posiedzeń mędrców Syjonu wydane przez Bibliotekę Żydoznawczą. Wymówiłem się zagonieniem w pracy. Ale to było chyba co innego…)



[1] Eva Horn i Michael Hagemeister (Hrsgb), Die Fiktion von der juedischen Weltverschwoerung. Zum Text und Kontext der „Prokolle der Weisen von Zion” , Getynga 2012.

[2] Die Protokolle der Weisen von Zion. Die Grundlage des modernen Antisemitismus – eine Faelschung. Text und Kommentar. Wallstein, Getynga, 2009.

,,ODRA” 12/2012 - WITAJCIE W ERZE POSTPRZYJAŹNI

Tomasz Kozłowski

 WITAJCIE W ERZE POSTPRZYJAŹNI

 Koniec przyjaźni – jak przebiega? Gdybym był zmuszony do odpowiedzi na to pytanie, zapewne wyglądałaby ona mniej więcej tak: dwójka ludzi z początku nie uświadamia sobie, że oddala się od siebie. Spędza ze sobą mniej czasu, rzadziej się kontaktuje. Wreszcie zmiana w dotychczasowych zwyczajach jest uświadomiona, choć nie jest to oficjalne – każdy to wie, ale niejako z osobna. Nikt tego nie przyzna. I taki stan zawieszenia, poprzetykany sporadycznymi spotkaniami, trwa sobie, stara przyjaźń rdzewieje, wegetuje. Aż po jakimś czasie dwójka przyjaciół budzi się w stadium dawnych znajomych. Amen.

Przeżywam kilka takich obumierań również teraz, mam wrażenie, że nie tylko ja. Czy zabrzmię protekcjonalnie i szowinistycznie pisząc, że wiele przyjaźni usycha z chwilą wypowiedzenia sakramentalnego „tak”? Nagle okazuje się, że silne, męskie koalicje, z jakich słynęły społeczności łowiecko-zbierackie, koalicje, które w niedojrzałej formie kształtują się na etapie podstawówek i liceów, by dojrzeć w okresie wczesnej dorosłości, w dobie zaganianej informacyjnej postmoderny obumierają gwałtownie w momencie przeistoczenia się wolnego łowcy w małżonka. Człowiek nagle stwierdza, że ma za mało wolnego czasu (według CBOS statystycznie jakieś cztery godziny i trzy kwadranse dziennie), że starcza go tylko na najbliższą rodzinę, jeśli w ogóle.

 

OPCJA „DEFRIEND”

Prywatnie nazywam to „dochodzeniem do filtra”. Marcin Daniec swego czasu obśmiewał etos tak cywilizacyjnie i kulturowo kastrowanego męża, który ma chwilę dla siebie jedynie podczas wyjścia na papierosa na balkon i z żalem wspomina dawne „koalicje”. Parę chwil później filtr w papierosie już się nadpala, czas dobiega końca i pora wrócić z balkonu na swoje miejsce. Moi dawni znajomi właśnie dochodzą do filtra, czytam to w ich SMS-ach, wyczuwam w tłumaczeniach, unikach… I wiem, że nie mają innych alternatyw. Przyjaźń zamiera, zamienia się w dawną znajomość.

Ale proces ten można przyspieszyć. Można zedrzeć tę fasadę w jednej chwili. Współczesne technologie od dawna to umożliwiają. Z pewnym niedowierzaniem przeczytałem informację o opcji „defriend” dostępnej na Facebooku. Klikając myszą można się „odprzyjaźnić” (notabene pomysł, by „znielubiać” – a więc dawać kciuk w dół a nie w górę – np. towary, marki, producentów czy wydarzenia – już nie przeszedł. Bo to antyreklama. Ale ludzi odprzyjaźniać można). Co to w praktyce oznacza? Nie czytamy już kolejnych postów dawnego przyjaciela, nie dowiadujemy się, co „zalajkował”, a i on nie ma możliwości śledzenia galerii naszych zdjęć z ostatnich wczasów. Wedle Facebooka jesteśmy już obcymi osobami i są na to twarde dowody: każdy, kto otwiera naszą galerię przyjaciół dostrzega ów brak jak na dłoni. Można rzec, że to coś w rodzaju rozwodu pomiędzy przyjaciółmi, choć niekiedy druga strona nie ma pojęcia, że właśnie ją odprzyjaźniono.

Naturalnie, nie jest jeszcze z nami tak źle. Nie sądzę, by prawdziwe, głębokie przyjaźnie zrywano za pomocą lewego klawisza myszy. Nawet w naszych pokręconych postmodernistycznych czasach jest w ludziach dość przyzwoitości, by tego rodzaju zabiegi ocenić jako podłe i żenujące, a ich autorów skazywać na towarzyską banicję. Tak się nie godzi i kultura płynnej rzeczywistości, jakkolwiek płynna by ona nie była, wciąż to wie. Opcja odprzyjaźniania dotyczyć może na ogół nie tyle wieloletnich przyjaciół, ile znajomych, kolegów, osób, które jakoś tam kojarzymy, znamy z widzenia i słyszenia, towarzyszy od plotuch przy kawie na przerwie śniadaniowej itd. Z takich, co to już mamy ich powyżej uszu, możemy oficjalnie zrezygnować – etyka człowieka współczesnego zdaje się już takie zabiegi dopuszczać.

 

TRUDNY ROZWÓD Z KOLEGĄ

Mówi to o naszych czasach aż nadto. Że cenimy szczerość i nie cierpimy udawania, że interesują nas pogłębione relacje, a nie powierzchowne small-talki, że irytuje nas banał, że nie mamy nań czasu. Jest w tym z pewnością wiele prawdy. Przyjaźń jest bardziej angażująca od małżeństwa, bo jest bardziej wymagająca. O ile w kategoriach szczęśliwego małżeństwa oceniany jest związek, w którym na jedną kłótnię przypada pięć pozytywnych zdarzeń, o tyle stosunek takich plusów do minusów w przypadku „satysfakcjonującej przyjaźni” jest już za niski. Na jedno poróżnienie powinno przypadać przynajmniej osiem zdarzeń o przeciwnym zwrocie. Facebookowi przyjaciele, liczeni w grubych dziesiątkach i setkach, dostarczają nam takich pozytywnych bodźców dalece za mało, byśmy oszukiwali się, że są naszymi przyjaciółmi. Niektórzy dostarczają ich na tyle mało, by być zaledwie kolegami – stąd zapewne pożytek z opcji „defriend”. Teoretycznie zatem proces koleżeńskiego rozwodu można uzasadnić psychologicznie: nie potrafimy inaczej. Ktoś musi nas satysfakcjonować na tyle, by się zakolegować, nasz umysł tak już działa, kropka.

O tym, że funkcja ta okazała się tak bardzo pożądana i tak szybko zyskała popularność w wirtualnych społecznościach, niech świadczy fakt, że słowo „unfriend”, czyli „usunąć z listy znajomych” zostało słowem roku 2009 w New Oxford American Dictionary (co zapewne nie bez znaczenia, pokonało takie tuzy jak choćby netbook – mały laptop, słowo używane nagminnie). Potrzeba rzeczywistych głębokich relacji oraz psychologiczne ramy działania naszego umysłu zdają się przemawiać na korzyść opcji „defriend”, mimo to jednak uważam, że stanowić może ona niepokojący syndrom naszych czasów.

„ODRA” 11/2012 – WSZYSCY JESTEŚMY TWÓRCAMI

Rozmowa z Jarosławem Lipszycem, prezesem Fundacji Nowoczesna Polska

 

Mirosław Spychalski: Konflikt o ACTA pokazał skalę zagrożeń dla praw obywatelskich, które niesie obrona obowiązujących obecnie przepisów dotyczących praw autorskich. Okazało się, że prawo autorskie nie nadąża za zmianami, jakie niesie rewolucja internetowa. Od lat walczysz o maksymalną wolność w korzystaniu z treści w Internecie. Jak twoim zdaniem powinno się zmienić podejście do praw autorskich, aby można było z tych treści swobodnie korzystać, nie narażając się na konsekwencje karne? Co trzeba zmienić w ustawodawstwie?

Jarosław Lipszyc: To nie jest kwestia zmiany kosmetycznej, to kwestia zmiany logiki systemu, który powstał w wieku XIX i nijak się ma do realiów technologicznych wieku XXI. Istotą systemu prawa autorskiego jest założenie, ze posiadacz praw wyłącznych, czyli pewnego gatunku monopolu, może efektywnie kontrolować produkcje kopii utworu. To było możliwe do pewnego stopnia sto lat temu, ale dziś to mrzonka. Istotą cyfrowych technologii komunikacyjnych jest kopiowanie i rozpowszechnianie informacji. Każdy akt komunikacyjny, każda rozmowa telefoniczna, każdy e-mail, każde odwiedziny strony internetowej, i tak dalej, cała ludzka komunikacja poprzez media polega właśnie na tym: na tworzeniu kopii i rozpowszechnianiu informacji. System monopolu nie może w takim środowisku technologicznym działać – i nie działa.

– Jak w takim razie chronić prawa twórców?

– A jak chronić prawa użytkowników?

– Użytkownicy korzystają z czyjeś pracy, w tym przypadku twórców, a pracę się wynagradza.

– A ilu tych twórców jest twoim zdaniem?

– Są nimi wszyscy autorzy dzieł oryginalnych.

– Czyli ilu?

– Liczba idzie w tysiące.

– Niestety, nie masz racji. Liczba idzie w dziesiątki milionów. Każde zdjęcie, każdy komentarz na portalu, każde wystąpienie nagrane na wideo – nawet jeśli jest to taniec wujka Zbysia na weselu – to wszystko są chronione prawem utwory. Mamy niesłychanie restrykcyjny system, którym objęte jest wszystko i który obowiązuje aż siedemdziesiąt lat po śmierci twórcy chronionych utworów.

Kiedy więc pytasz mnie, jak chronić twórców, odpowiadam: twórcy w ogromnej większości wcale nie potrzebują ochrony. Twórcy nie akceptują tej ochrony. Ta ochrona przede wszystkim przeszkadza im w korzystaniu z twórczości innych twórców, a nie przynosi im żadnych zysków. Dlatego wolę mówić o użytkownikach i prawach użytkowników. To od nich powinniśmy zacząć, bo to jest realna potrzeba społeczna. W jaki sposób chcę, w jaki sposób mogę, w jaki sposób powinienem korzystać z utworów innych. Logika ochrony twórców zaprowadziła nas donikąd.

– Więc trzeba na nowo zdefiniować, co powinno być chronione i jak długo. Jaka jest twoja propozycja?

– Obecnie zrobić możemy niewiele. Polska jest stroną Konwencji Berneńskiej, Traktatu TRIPS i traktatu stowarzyszeniowego z Unią Europejską, które w zasadzie pozbawiły nas możliwości swobodnego decydowania o kształcie praw autorskich. Możemy więc jedynie teoretyzować: np. skrócić czas trwania praw wyłącznych. System ochrony automatycznej, w którym chroniona jest każda informacja od chwili jej powstania, zamienić w system zgłaszania do ochrony, gdzie chronione będzie tylko to, co ochrony potrzebuje. Zwiększyć zakres dozwolonego użytku o wszelkie wykorzystania niekomercyjne. I przede wszystkim mówić o prawach uczestników, bo tylko w ten sposób możemy zawrócić ze ścieżki zwiększania restrykcji monopolu prawnoautorskiego.

– Czy widzisz światełko w tunelu?

– Nie, nie widzę światełka w tunelu. Sytuacja jest dość beznadziejna.

– Parlament Europejski stworzył ostatnio prawną możliwość udostępniania tzw. dzieł osieroconych, czyli takich, w przypadku których nie można dotrzeć do właścicieli praw do nich. Jest to twoim zdaniem krok w kierunku jakiegoś kompromisu?

– Wręcz przeciwnie. Na stronie prawokultury.pl opublikowałem nawet komentarz, że to krok donikąd. Problem dzieł osieroconych jest sztuczny, stworzyliśmy go sami, wydłużając prawa wyłączne do absurdalnie długiego okresu. Siedemdziesiąt lat po śmierci autora to przecież zazwyczaj grubo ponad sto lat od stworzenia dzieła! Parlament Europejski nie chce jednak poszerzyć praw użytkowników i rozwiązać problemu u źródła. Parlament ma pomysł, by niektóre instytucje publiczne miały ograniczone prawo do zamieszczenia niektórych „utworów osieroconych” na swoich stronach. Ale użytkownicy nie będą mieli żadnego prawa do korzystania z tych zasobów. To nie jest rozwiązanie, tylko działania pozorowane: „Widzimy problem i zajęliśmy się nim”. Myślę, że winni jesteśmy… my wszyscy. Kiedy w Polsce wydłużano czas trwania monopolu prawnoautorskiego, nikt nie protestował. Dyskusji w Sejmie nie było. Gazety o tym nie pisały. „Gazeta Wyborcza” dała mikroskopijną notkę na stronach gospodarczych. Ugotowano nas jak żabę, powolutku.

– Żadnej nadziei?

– No dobrze, jest nadzieja. Mieliśmy protesty przeciwko ACTA, mieliśmy dyskusje, które trwały kilka miesięcy. Stopień świadomości problemu jest dziś znacznie większy. Prawo autorskie to najważniejsza regulacja społeczeństwa informacyjnego, bo ustala to, w jaki sposób się komunikujemy. Dlatego napięcia społeczne na tle praw autorskich będą rosnąć. Im bardziej restrykcyjnie będzie się ich przestrzegać, tym większy opór będą budzić. A to tworzy sytuację do zmian, przynajmniej w krajach demokratycznych, gdzie wola wyborców coś jednak jeszcze znaczy.

– Spójrzmy jednak na sprawę od strony twórcy i jego interesów. Jakie optymalne rozwiązanie prawne widzisz?

– Pytanie, czy używasz słowa „twórca” w rozumieniu ustawowym, czy potocznym. Ustawowy twórca to każdy z nas. Interes twórcy to świat, w którym może on swobodnie komunikować się z innymi i nikt jego komunikacji nie kontroluje. Nikt nie śledzi tego, co czyta, co ogląda i czego słucha. Świat, w którym uczestnictwo w kulturze jest prawem i podstawową zasadą. Świat, w którym monopole na informacje są przyznawane w sytuacjach absolutnie wyjątkowych. Jeśli jednak masz na myśli potoczne rozumienie twórcy, jako człowieka, który należy do wąskiej kasty ekonomicznych beneficjentów systemu monopoli intelektualnych, to odpowiedź jest znacznie bardziej skomplikowana. Z punktu widzenia społeczeństwa monopole intelektualne przyznawane są w określonym celu: aby dać ekonomiczny impuls do tworzenia i wzbogacania kultury, a więc nas wszystkich. Idealny system w optymalny sposób wspiera rozwój kultury. System monopoli dobrze działał w czasach mechanicznej reprodukcji, ale w czasach cyfrowych jest wyłącznie zawalidrogą.

Każdy akt uczestnictwa w kulturze jest przecież aktem komunikacyjnym. Kultura nie jest eksponatem muzealnym, kultura to my i nasze rozmowy. Większość z naszych aktów komunikacyjnych polega na wykorzystywaniu tego, co jest, po to, by powiedzieć coś nowego. Używamy słów, których nauczyliśmy się od rodziców, idei, które dostaliśmy w spadku po poprzednikach, wreszcie zdań, obrazów i dźwięków, wśród których żyjemy. Kopiowanie jest cechą technologii cyfrowych, ale przecież to także immanentna cecha każdego aktu komunikacyjnego. Technologie cyfrowe są tak przydatne dlatego, że odpowiadają na najbardziej podstawowe potrzeby. Monopole intelektualne to dziś sztuczna – i zazwyczaj nieskuteczna – bariera. Jeśli więc chcemy wspierać rozwój kultury, musimy po prostu użyć narzędzi znacznie bardziej adekwatnych.

– Na przykład?

– Moje marzenie? Prosta, jasna i zunifikowana ustawa o mediach, która obejmowałaby wszystkie akty komunikacyjne. Dziś mamy kilkanaście ustaw, które regulują różne aspekty komunikacji: prasa osobno, telewizja osobno, usługi telekomunikacyjne osobno, ochrona wizerunku i danych osobowych, naruszenie dobrego imienia, wszystko osobno. To nie ma sensu w czasach, gdy komunikacja jest zawsze jednym i tym samym: wysyłaniem danych w postaci zer i jedynek z jednego komputera na drugi. W świecie idealnym nie widzę wielkiej roli dla praw wyłącznych. One nie są racjonalne. Jeśli jakieś powinny być, to ograniczone do wykorzystań komercyjnych, o bardzo ograniczonym czasie trwania, i zdecydowanie chroniące tylko to, co zostało specjalnie zgłoszone do ochrony.

– Dlaczego nie jest to realne? Kto lub co stoi na przeszkodzie? Politycy? Brak zrozumienia istoty problemu? Korporacje?

– Składa się na to kilka różnych czynników. Po pierwsze, niska świadomość problemów, co jest efektem pośredniczenia w większości aktów komunikacji przez media. Między innymi z powodu braku tej świadomości straciliśmy, oddaliśmy swoją prywatność. Całkowicie! Jesteśmy szpiegowani, podsłuchiwani, podglądani. Nieustannie. I przyzwyczailiśmy się do tego.

Eben Moglen (profesor prawa Uniwersytetu Columbia, doradca prawny Fundacji Wolnego Oprogramowania – FSF, orędownik wolności w sieci – przyp. red.) powiedział w maju tego roku, na konferencji re:public w Berlinie, że jeszcze pięćdziesiąt lat temu Stasi musiała wydobywać informacje podstępem lub przemocą. Dziś ochoczo informujemy nasze rządy, korporacje i każdego na świecie z osobna o wszystkim. Kogo znamy? Publikujemy to na Facebooku! Co uzgodniliśmy prywatnie między sobą? Yahoo Mail wszystko wie! Jakie mamy marzenia? Informacje o tym wysłaliśmy do Google, wpisując je w okienko wyszukiwarki. Gdybyśmy przypadkiem zapomnieli, wystarczy spytać, a oni ci to powiedzą (śmiech). Nie łudźmy się: taka wiedza to potężna władza, i nawet w głęboko demokratycznych krajach znajdą się ludzie, którzy zechcą ją wykorzystać dla własnych celów. Politycznych lub ekonomicznych. Albo jednych i drugich. I właśnie system praw autorskich wyłącznych jest jednym z głównych uzasadnień dla kontroli naszych umysłów. Mówi się nam: „Musimy wiedzieć, co robisz w sieci, bo biedni twórcy muszą dostać wynagrodzenie”. Co oznacza w znakomitej większości przypadków także: „Musimy to wiedzieć, żeby sprzedać ci kolejne porcje informacji”. Amazon już to robi: podsuwa mi oferty zakupu dostępu do kolejnych tekstów, bo wie, lepiej niż ja sam, co chcę przeczytać. I rzadko kiedy się myli.

– Czyli wszystkie dotychczasowe działania polityków to mydlenie oczu?

– Nie, myślę, że politycy nie są aż tak cyniczni. Ale też, z jednej strony nie widzą zagrożeń, a z drugiej strony działają w interesie silnego przemysłu medialnego. Do pewnego stopnia muszą. Media to film, gazety, celebrities. Mogą przynieść polityczną śmierć. Nie widzę na horyzoncie kandydata na męża stanu, który stanąłby po stronie obywateli.

– Nie widzisz w tej chwili. Czy także nie widzisz w przyszłości?

– Ani w tej chwili, ani w przewidywalnej przyszłości. Zmianę na płaszczyźnie politycznej może przynieść jedynie wzmocnienie ruchów politycznych reprezentujących interesy „społeczeństwa informacyjnego”, takich jak Partia Piratów, i nieunikniona odpowiedź na to ze strony partii głównego nurtu. Ale konieczna jest także zmiana w sferze idei. Po latach propagandy, prowadzonej pod hasłem stygmatyzacji i budowania poczucia winy, ogromna liczba obywateli naprawdę jest przekonana, że swobodne uczestnictwo w kulturze jest czymś złym, że czyni człowieka piratem i złodziejem. Musimy odbudować dumę z uczestnictwa w kulturze. To nieuczestniczenie w kulturze jest powodem do wstydu.

 

Jarosław Lipszyc – poeta, były dziennikarz „Aktivista” i „Życia Warszawy”, twórca niewychodzącego już pisma literackiego „Meble”. Obecnie członek zespołu „Krytyki Politycznej”, działacz na rzecz wolnej kultury, prezes Fundacji Nowoczesna Polska, prowadzącej kilka projektów, w ramach których tworzone są zasoby edukacyjne, dostępne na wolnych licencjach: Wolne Lektury (szkolna biblioteka internetowa), Wolne podręczniki oraz Czytamy słuchając (audiobooki z lekturami). Wydał trzy tomiki poetyckie: bólion w kostce (Warszawa 1997), poczytalnia (Warszawa 2000) i Mnemotechniki (Warszawa 2008).

„ODRA” 11/2012 – POLSKA NEKROPOLITYKA I NEKRO-PR

Wiesław Gałązka

POLSKA NEKROPOLITYKA I NEKRO-PR

 

 Od pewnego czasu coraz częściej można spotkać się z pojęciem „nekropolityki” – określa się nim wykorzystywanie przypadków śmierci oraz ofiar katastrof i zamachów w praktyce politycznej. Pojęcie to dziś kojarzy się przede wszystkim z katastrofą smoleńską, w której zginął prezydent Rzeczypospolitej, ale stosowane jest także przy innych okazjach. Na przykład Tomasz Lis tak właśnie zatytułował swoje rozważania dotyczące wykorzystywania przez prezesa PiS plotek związanych z samobójstwem generała Sławomira Petelickiego („Newsweek” nr 26, 25.06.2012.).

Dlatego warto zastanowić się, czy „nekropolityka” to tylko jedno z pejoratywnych haseł słownika politycznego, czy też manipulowanie pojęciem śmierci w marketingu politycznym, wyborczym i public relations faktycznie jest coraz ważniejszym elementem perswazji i kreowania wizerunku politycznego w Polsce.

Zacznijmy jednak od ustalenia, czym nekromarketing polityczny i wyborczy oraz nekro-PR w polityce jest.

Nekromarketing polityczny i wyborczy – to działania mające na celu zdobycie lub utrzymanie władzy oparte na symbolice śmierci i związanych z nią tradycjami oraz obyczajami. Jego głównym celem jest zarządzanie zbiorowym żalem i współczuciem wobec wybranych ofiar, wskazywanie winnych i nawoływanie do ich surowego karania. Wykorzystuje się w nekromarketingu martyrologię oraz doraźne przypadki zgonów – naturalnych i będących wynikiem katastrof, kataklizmów, zamachów, epidemii i wojen. W retoryce dominuje patos, w sztuce i muzyce powaga, podniosłość i żałoba. Efektem ma być: budowanie poczucia wspólnoty w obliczu zagrożenia życia, smutku po zmarłych i poświęcenie w niebezpiecznej walce o sprawiedliwość. Przeciwnicy polityczni w tych działaniach zawsze są byłymi, aktualnymi lub potencjalnymi oprawcami i zbrodniarzami, a co najmniej są z nimi powiązani.

Nekro-PR – kreowanie pożądanego wizerunku publicznego i medialnego zmarłych oraz, na ich tle, osób żyjących. Zmarłych najczęściej przedstawia się lepiej, niż faktycznie na to zasłużyli. W działaniach wykorzystywana jest symbolika śmierci i związane z nią tradycje oraz obyczaje. Żyjący jawią się jako osoby współczujące i cierpiące oraz osądzające powody ich śmierci. Jednym z elementów retoryki jest domaganie się „odpowiedniego” uczczenia pamięci nieżyjących osób.

 

(Polityczna) gra w kości umarłych

Nekro-PR istnieje od momentu, gdy ludzie świadomie zaczęli czcić zmarłych i tworzyć reguły pochówku oraz żałoby. Wraz z rozwojem sztuki sepulkralnej kreowanie wizerunku zmarłych, szczególnie wybitnych, stawało się coraz bardziej profesjonalne, zapewniając im „życie po śmierci”, kronikarzom zaś dostarczając informacji dla potomnych. Już sam ceremoniał pogrzebowy i żałobny umożliwiał przedstawianie życiorysów nieboszczyków w sposób zgodny z oczekiwaniami ich rodzin, środowisk i władz, czyli tych, którzy w pierwszej kolejności korzystali nie tylko ze spadku materialnego, ale i niematerialnego – np. możliwości podawania się za przyjaciół, bliskich współpracowników, podwładnych, kontynuatorów dzieła zmarłego lub powoływania się na jego czyny – również w celu osiągnięcia celów politycznych i społecznych.

Teatrum funebris – trwające miesiącami, kosztowne, wzorowane na królewskich i magnackich ceremoniałach pogrzebowych, a dzięki pomysłom ówczesnych „PR-owców” obfitujące w „nekro-eventy” – spektakle żałobne, stały się tak popularne w baroku (m.in. w sarmackiej Polsce), że próbowano ograniczyć je, standaryzując odpowiednimi ustawami. Jednak dotyczyły one mieszczan i ludności wiejskiej, więc choć w 1614 roku został wydany Rituale Romanum, który miał ujednolicić ceremoniał pogrzebowy (Pompa funebris), uprzywilejowany stan szlachecki nadal mógł „zabawiać się w chowanego”.

Obecnie Pompa funebris dotycząca członków najwyższych władz państwowych i innych osób zasłużonych dla państwa polskiego, regulowana jest przepisami ceremoniału wojskowego polskich Sił Zbrojnych (po śmierci Lecha Kaczyńskiego specjaliści protokołu dyplomatycznego zwrócili uwagę, że przepisy należy rozszerzyć o bezpośrednio odnoszące się do osoby prezydenta). Zastosowanie ma także artykuł 11 ustawy z 1980 roku o godle, barwach i hymnie Rzeczypospolitej Polskiej oraz o pieczęciach państwowych, stanowiący podstawę ogłaszania żałoby narodowej. Władze państwowe mogą również nakazywać obywatelom smutek z powodu ofiar będących wynikiem wielkich katastrof lub tragicznych wydarzeń mających miejsce w kraju i za granicą. Czyli zarządzać zbiorowym żalem lub jego pozorami…

Składanie hołdu zmarłym ma jednak wymiar nie tylko PR-owy. Żałoby narodowe mogą być wykorzystywane także w marketingu politycznym i wyborczym. Do takiego wniosku można dojść, analizując ich częstotliwość i powody ogłaszania – szczególnie w ciągu ostatnich piętnastu lat niepodległej Polski (III Rzeczpospolitej). Poza czterema, będącymi dowodem solidarności międzynarodowej i sojuszniczej (zamach na WTC i Pentagon w USA 11 września 2001 roku, zamach w Madrycie 11 marca 2004, trzęsienie ziemi na Oceanie Indyjskim w 2004 i zamach w Londynie 7 lipca 2005), oraz trzema upamiętniającymi śmierć osób wybitnych (śmierć papieża Jana Pawła II w 2005; katastrofa lotnicza w Mirosławcu w 2008; katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem w 2010), pozostałe (powódź tysiąclecia w 1997; katastrofa budowlana na Śląsku w 2006; katastrofa górnicza w kopalni „Halemba” w 2006; katastrofa polskiego autokaru we Francji w 2007; pożar hotelu socjalnego w Kamieniu Pomorskim w 2009, katastrofa górnicza w kopalni „Wujek” – „Ruch Śląsk” w 2009; katastrofa kolejowa pod Szczekocinami w 2012) miały raczej podtekst polityczno-wyborczy.

„ODRA” 11/2012 – ŚMIERĆ TO ZWYCZAJNA RZECZ

Z prof. Jackiem Kolbuszewskim z Uniwersytetu Wrocławskiego, literaturoznawcą i tanatologiem, o kryzysie kultury śmierci, sensie i eufemizacji umierania, pogrzebowych modach, Halloween i polskiej śmierci rozmawia Stanisław Lejda

Na początku listopada polskie cmentarze zapełniają się ludźmi, płoną na nich miliony zniczy, groby są specjalnie dekorowane. Coraz częściej ten zwyczaj przyciąga do Polski zagranicznych turystów urzeczonych jego egzotyką.

– Istotnie, to fenomen wyróżniający nas na tle innych krajów. A mimo to i u nas można zaobserwować przejawy kryzysu kultury śmierci, opisane przez Geoffreya Gorera. O śmierci się nie mówi, postępuje tabuizacja tej tematyki, dzieci nie dopuszcza się ani do takich rozmów, ani do osób umierających itp. Wcześniej jednak fenomen kulturowy i obyczajowy, jakim jest kult zmarłych, mocno się utrwalił. Już w staropolszczyźnie miał swoją wagę, ale przede wszystkim w XIX wieku, podczas powstańczych zrywów, doszło w Polsce do sakralizacji śmierci. Była bohaterska, patetyczna, ginęło się bowiem za Ojczyznę. Każda miejscowość chciała mieć grób bohatera. Zaczęło się od kopca Kościuszki, pogrzebu Poniatowskiego i Śpiewów historycznych. Kult zmarłych to ciągły element naszej kultury, niewyhamowany przez zjawiska, które zredukowały go niemal do zera w części krajów zachodnioeuropejskich. Można to dostrzec chociażby w braku rytualizacji pochówku. Tam oddaje się nieboszczyka do zakładu pogrzebowego, który się wszystkim zajmuje, a całą sprawę załatwia się nekrologiem w gazecie.

W niektórych europejskich krajach w pogrzebie nie uczestniczy już nikt, nawet rodzina.

– Czasem tylko bliscy i znajomi idą do restauracji, by powspominać nieboszczyka przy stole z ustawionym na nim jego portretem. To taka archetypiczna forma pogrzebu pierwotnego, kiedy zmarłego władcę przywiązywano do tronu, by uczestniczył w stypie. Na zachodzie Europy w skali masowej takiego zjawiska jak Święto Zmarłych nie ma. To wynik potężnej ateizacji i – niekoniecznie dobrowolnej –laicyzacji wkraczającej w sferę obyczajową w wielu krajach – przede wszystkim w byłej Czechosłowacji. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku polikwidowano tam wszystkie zakony, zakonników zamknięto lub skoszarowano. Stąd społeczeństwo –paradoksalnie przy jednoczesnej jej tabuizacji śmierci – traktuje tam śmierć jako coś normalnego, zwyczajnego.

Śmierć Vaclava Havla poruszyła jednak Czechów niemal tak samo jak Polaków zgon Jana Pawła II.

– Moment porywu zbiorowego, jaki obserwowaliśmy u naszych południowych sąsiadów w czasie pogrzebu Havla, związany był z doświadczeniem śmierci jako sytuacji nadzwyczajnej. Zgon tego człowieka skonsolidował i zgromadził Czechów nie tyle pod sztandarem przeżycia religijnego, co pod znakiem manifestacji patriotycznej, mającej oddać hołd wybitnemu rodakowi i politykowi. Ale Dzień Zaduszny na czeskich cmentarzach ani w tamtejszym życiu społecznym nie istnieje.

Obchodzimy dzień Wszystkich Świętych jedynie dlatego, że jesteśmy krajem katolickim?

– Oczywiście, tradycja religijna odgrywa dużą rolę, ale jest traktowana wybiórczo. Pamięć o zmarłych – według założeń teologicznych – powinna trwać cały czas. Tymczasem mamy ku temu specjalnie wyróżnione święta. Z drugiej strony działają czynniki natury społeczno-ekonomicznej o silnym zabarwieniu komercyjnym. Prawie pół wieku temu nastąpił kulturowy renesans śmierci – mówię o zjawisku, które zapoczątkowało mówienie o umierających, dostrzeganie ich i organizowanie opieki nad nimi. Zauważono, że istnieje coś takiego jak zgon. Pierwszy krok na tym polu stanowiła niewielka książeczka prof. Tadeusza Kielanowskiego Rozważania o przemijaniu. To studium umierania, uświadamiające, po pierwsze, zwyczajność faktu śmierci, a po drugie jej ogromną kulturotwórczą rolę. Kultura kształtuje się poprzez pamięć. Jakby nie było śmierci, nie byłoby pamięci, a więc i kultury.

Niektórzy myśliciele w rozważaniach o śmierci idą dalej – według nich bez niej nie byłoby w ogóle postępu cywilizacyjnego.

– To zauważył już Stanisław Wyspiański: Umierać musi, co ma żyć.

Wspomniał pan o stronie ekonomicznej. Wokół pochówków i cmentarzy rozwija się bardzo intratny biznes. Przedsiębiorstwa pogrzebowe – podobnie jak firmy działające w innych dziedzinach – próbują kreować pewne mody. Na cmentarzach to widać.

– Jest to zjawisko o dwoistym charakterze, działa tu bowiem mechanizm zwrotnego napędzania się. Z jednej strony powstaje bardzo silne zapotrzebowanie społeczne na rekwizyty związane z upamiętnieniem nieboszczyka, typu zniczy z aniołkiem, wierszykiem lub melodyjką – jednym słowem na jakieś cmentarne gadżety. Odpowiedzią na to jest hipertrofia produkcyjna, która w okolicach Wszystkich Świętych zamienia się w okazjonalnie działający przemysł.

Efekt mamy taki, że na cmentarzach zamiast skupienia, refleksji, zadumy dominuje atmosfera wręcz jarmarczno-odpustowa.

– I tak, i nie. Bo te gadżety – setki zniczy czy inne dyrdymały, którymi tapetuje się groby – pełnią jednak bardzo istotną rolę symboliczną. Są uwarunkowane psychologicznie potrzebą odrzucenia od siebie traumy. To takie „rękawiczki” – znakomicie jest mieć coś, co wypełni za mnie funkcję bolesną. Jeżeli umieszczę na grobie dużo gadżetów, zamanifestuję na zewnątrz wielkość swojej atencji, głębię smutku, przeżycia itd. Następuje niejako oczyszczenie mojego ja. Nie jest to zjawisko patologiczne, chociaż takie formy przybiera, ale uzasadniony socjologicznie i historycznie proces. W XVII- i XVIII-wiecznej epigrafice nagrobnej bardzo często w roli nieboszczyka występuje osoba zastępcza. Np. Samuel Rysiński, bardzo dobry poeta, napisał szereg wierszy nagrobnych dla osób, których naprawdę nie potrafiłby opłakiwać. W XIX wieku podczas rozbudowy warszawskich Powązek powstał cały związany z tym przemysł – obok kamieniarzy funkcjonowała spółka rymopisów produkujących nagrobne wierszydła. Na wygląd naszych cmentarzy wpływa potrzeba odepchnięcia od siebie myśli o śmierci i zmarłych oraz zastępczego wyrażenia bólu. Z drugiej strony, jest to zapewne forma nieumiejętności przeżywania śmierci, która zmusza do użycia jakiejś atrapy, mającej pokryć dezorientację. Dochodzą do tego także względy ekonomiczne: granitowe nagrobki z kamienia sprowadzanego nawet z Chin stały się stosunkowo tanie. Nie zmienia to jednak faktu, że kultura śmierci i towarzysząca jej świadomość społeczna są straszliwie niskie.

Wiemy dlaczego?

– Ten proces ciągły trwa od początków XX wieku i wiąże się z pewnego rodzaju „degradacją” śmierci w społeczeństwach nastawionych na sukces, tam, gdzie ideą organizującą życie staje się „filozofia ‘mieć’” (a nie „być”). Od życia oczekuje się sukcesu. Mimo to wciąż aktualne jest powiedzenie Antoniego Langego, że śmierci uczymy się, jak życia, tyle, że ta nauka przebiega bardzo opornie. Proszę popatrzeć, jak działa współczesna reklama? Nie uznaje ona procesu starzenia się i choroby, uważa je za życiową klęskę. Świat reklamy i mediów jest nastawiony na siłę, zdrowie i młodość. Ludzkie życie traktuje się jak bokserską rywalizację – polega ono na nieustannej walce, w której starość przegrywa. Jeżeli zwycięska starość pojawi się czasem w świecie, który istnieje tylko w reklamie, to triumfuje tylko dzięki jakimś fantastycznym „środkom wspomagającym dietę” (mówię to z ironią), które sprawiają, że prawie nieboszczyk siada na rower i pedałuje 180 kilometrów na godzinę. Znakomitym tego przykładem była reklama batonika Mars z udziałem umierającego starego Indianina. Natomiast kogoś starego jak ja, kto pochyla się nad grobem, już się nie zauważa, dlatego że nie chcemy i nie umiemy myśleć o śmierci.

« poprzednia 1 24 5 6 7 8 9 10 11 12 13 następna »