• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Sygnały

Z LONDYNU

FELIETON PO „BREXICIE”

 

Polscy eksperci i „fusolodzy”, czyli przepowiadacze przyszłości, mają co robić. „Wiedzą”, dlaczego wynik zeszłorocznych wyborów był właśnie taki a nie inny i mają złote rady dla polityków wszelkich maści. Niektórzy w tych radach są dość radykalni. Ostatnio miałam dobrą lekcję, jak na sytuację w Polsce patrzą niektórzy z rodaków w Londynie.

Otóż kilka miesięcy temu administracja stowarzyszenia mieszkaniowego, czyli Housing Association, od którego od lat wynajmuję tanie (podobno) mieszkanie, doszła do wniosku, że moja łazienka wymaga remontu. Przyznałam rację. Przyszła odpowiednia ekipa i zabrała się w pierwszej kolejności do zdemolowania tego, co było. Trudno było porozumieć się z robotnikami… Ale po tygodniu łazienka lśniła nową bielą. Odetchnęłam z ulgą. Przedwcześnie. Wkrótce okazało się, że spod muszli klozetowej cieknie woda. Jedna, druga wizyta robotników nic nie dała. Coś dokręcali, czymś zalepiali. I ciekło. Wreszcie administracja doszła do słusznego wniosku, że – mówiąc słowami dawnego radiowego kabaretu  – „dobry Bóg już zrobił, co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca!”. Przyszedł pan Adaś, polski hydraulik. Rzucił okiem na dzieło rąk swoich poprzedników: – Oj partacze, partacze. Już nauczyli się od Angoli, że wszystko opiera się na polifili. Tego tak nie można. To stare nie pasuje do nowego i nigdy pasować nie będzie.

I zamiast zakręcać, zaczął odkręcać, dodając, że zapewne w administracji chcieli zaoszczędzić, a to zawsze w rezultacie kosztuje drożej. Robota trwała kilka godzin. Ale skutek jest dobry. Na podłodze przestała pojawiać się mokra plama. Dłuższy pobyt pana Adasia w moim domu pozwolił nam na wymienienie garści uwag na temat aktualnej sytuacji w Polsce...

– Głosowała pani na prezydenta? Bo ja głosowałem. Na Kukiza oczywiście – powiedział pan Adaś. W drugiej turze nie poszedł głosować. Nie było na kogo. Bo przecież PiS to opozycja koncesjonowana. Oni wszyscy są z Okrągłego Stołu.

Zauważyłam, że przecież Jarosław Kaczyński oskarża innych, że zawarli układ w Magdalence, gdzie jego nie było.

– Ale przy stole był – zauważył pan Adaś. – I to go dyskwalifikuje.

Zwróciłam uwagę na to, że tam nie było ani Donalda Tuska, ani Bronisława Komorowskiego, ani Ewy Kopacz.

– No to co z tego? Oni się pod tym stołem swoimi czynami podpisali – pan Adaś popatrzył na mnie z pobłażaniem. – Teraz do władzy to my idziemy.

– My? To znaczy kto?

– Prawdziwi patrioci – wyjaśnił pan Adaś. – Narodowcy. I nie tylko w Polsce. Ten ruch jest w całej Europie. Mamy bliskie kontakty w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii i we Włoszech. To tam się nazywa ruch oburzonych, ale im chodzi o to samo. O to, aby wreszcie przepędzić tych wszystkich darmozjadów. Boją się nas. Dlatego w Polsce sfałszowali wybory samorządowe, dając takie dobre wyniki PSL-owi. To myśmy wygrali. Ale to tylko przedłużyło ich rządy. Na krótko. I zdobędziemy władzę. Już niedługo. Dotąd nie mieliśmy dobrego lidera. Teraz jest. Kukiz, oczywiście. Mądrze mówi. Trzeba rozbić ten cały układ. Zmienić konstytucję, dać ludziom pieniądze i przepędzić z Polski Ukraińców. To oni zabierają nam pracę. Dlatego musimy emigrować. Kukiz ma rację, że nie wolno wpuszczać tych Syryjczyków… Piąta kolumna. Cel tamtych jest jeden: unicestwić polski naród. Do tego służy też Unia Europejska. Wybory sfałszowali nie tylko w Polsce. We Francji też. To przecież jasne, bo przestraszyli się, że wygra Le Pen. Ale jej nie zatrzymają. To ona będzie następnym prezydentem. Mogę się założyć – wyciągnął do mnie rękę.

Nie przyjęłam zakładu. Z obawy, że przegram.

Głosował oczywiście za Brexitem, bo – jak mi wyjaśniał – Unia jest nie tylko wrogiem Polaków, których chce wynarodowić, ale to banda darmozjadów. No i trzeba zatrzymać ten napływ emigrantów, także z Polski. I tak się ich już dość nazjeżdżało.

- Nas nie ruszą – wypiął pierś do przodu. – Przecież bez Polaków Anglia zginie. Angole nie potrafią i nie chcą pracować. To lenie, specjaliści od jednej śrubki, a jak trzeba coś pokombinować, to już ich przerasta.

Rozejrzał się po pokoju:

– Ale u pani książek. Kto dziś czyta książki? Wszystko jest przecież w internecie.

Nie wszystko, zauważyłam. Teraz to ja skierowałam rozmowę na politykę. Chciałam usłyszeć jeszcze o tych narodowcach, prawdziwych patriotach, którzy tłumnie przychodzą do Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie na spotkania z najdziwniejszymi politykami pod warunkiem, że prezentują prawą stronę sceny politycznej, organizują marsze na ulicach Londynu pod znakiem „ujawnienia prawdy o zbrodni smoleńskiej” i składają w tej sprawie petycję w siedzibie brytyjskiego premiera. Niestety, pan Adaś chyba wyraźnie wyczerpał zasób swojej wiedzy. Na szczegółowe pytania, jak chcą zmieniać konstytucję, jeśli potrzeba na to dwóch trzecich głosów w Sejmie i jak chcą rządzić „antysystemowo”, nie potrafił odpowiedzieć. Powtarzał tylko: – To się zrobi, jak dojdziemy do władzy.

Może potraktowałabym wynurzenia polskiego hydraulika lekceważąco, ale kilka dni wcześniej przeczytałam o spotkaniu na Cyprze, w którym wzięli udział przedstawiciele polskiego ugrupowania Narodowe Odrodzenie Polski. Potem był kongres międzynarodówek młodzieżowych w Saksonii. Tam również nie zabrakło Polaków.

– Daliśmy im odpór – powiedział dumnie.

Gdy spytałam, gdzie i komu, odrzekł: – No jak to gdzie? Pod ambasadą. Zachciało im się wspierać tych czerwonych z KOD-u, to daliśmy im czadu.

Sam pod ambasadą nie był, ale wie z relacji kolegów. Było gorąco. W przeciwieństwie do niego, ja pod ambasadą byłam. Gorąco nie było. W proteście przeciwko zmienianej w przyspieszonym tempie ustawie o Trybunale Konstytucyjnym zebrało się ponad sto osób. Zjawili się też przeciwnicy. Doliczyłam się dziesięciu. Ich przywódca, nie wiadomo dlaczego stojący pod złamanym czarnym parasolem, intonował hasła. Najbardziej ubawiło mnie skandowane dość długo: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”.

Popatrzyłam na uśmiechnięte twarze demonstrujących przeciwko zmianom w przepisach dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. W większości byli to ludzie młodzi. Dla wielu była to pierwsza w życiu demonstracja, w jakiej brali udział. Nie pamiętali stanu wojennego, a jeśli już, to tylko z perspektywy braku programu dla dzieci w niedzielny poranek 13 grudnia 1981. Było nas też trochę weteranów, którzy demonstrowali pod tą samą ambasadą owego 13 grudnia i wiele razy później. Także mieliśmy swoje „miesięcznice”.

Zrobiło mi się smutno. Inaczej kiedyś przebiegała granica podziałów. My, protestujący, byliśmy razem. Wrogowie stali za zamkniętymi żaluzjami niedostępnego dla nas budynku. Teraz podział przebiegał wśród tych stojących na chodniku przed ambasadą. To największa porażka III RP.

– A pani nie wie, dlaczego oni przyszli? – pan Adaś ma zawsze gotowe wytłumaczenie. – Ambasada im zapłaciła.

Zaczęłam się głośno śmiać. To chyba spowodowało, że pan Adaś zmienił temat:

– Ogląda pani polskie kabarety? Radzę oglądać. Tam jest prawdziwy obraz Polski. Ale oni dają czadu…

Wreszcie wstał i powiedział:

– Pani to jest z innej epoki. Pani już tego nie kuma.

Przyznałam mu rację. Nie „kumam” ani współczesnych kabaretów, ani patriotyczno-narodowościowych ciągot części młodszego (bo wcale nie takiego młodego) pokolenia. Po tej rozmowie wiem jedno: Polacy, także ci w Londynie, są znowu zbuntowani. Może wiedzą, przeciwko komu, ale nie wiedzą w imię czego.

Katarzyna Bzowska

Odra 9/ 2016 -Tomasz Misiewicz

Udając ofiarę, czyli nachuizm zadekretowany

„Ludzie, co się z wami dzieje!? Pracujecie w elektrowniach jądrowych, a rypiecie do kumpli z pistoletów!!!” – krzyczy podczas wizji lokalnej poirytowany kapitan moskiewskiej milicji. Nie wiadomo, skąd w śledczym tyle zdumienia wobec otaczającej go, brutalnej rzeczywistości, którą przecież zna nie od dziś. I poniekąd firmuje własną postawą. Moskiewski ład przełomu XX i XXI wieku nie jest zbyt odległy mentalnie od epoki Kraju Rad. Może i nie ma w nim jaskrawego bezprawia, ale bajzel pozostał. A już na pewno dominuje zjawisko tak zwanego „nachuizmu”. Znaczy ono dla nowych Rosjan tyle, co na przykład dla Amerykanów paradygmat kariery osobistej, tylko rozumiany á rebours. Po co się wysilać, osiągając ambitne cele życiowe, skoro można w tym czasie napić się wódki i powspominać dawno minioną wielkość sowieckiego imperium? Kapitan nadzoruje więc kolejne wizje lokalne, prowadząc je na odczepnego, dowody winy „dopychając kolanem” pod wygodnie z góry założone tezy. Prokurator czy sędzia nie będą wnikali w szczegóły postępowania przygotowawczego. Im także nie jest obca idea nachuizmu. Podwładnym kapitana jest Wala, były student uniwersytetu. Mógł wybrać drogę zgodną z wykształceniem. Ale widać i jemu bliskie są zasady wyznawane przez kapitana, prokuratora, sędziego. Wala bierze więc udział jako figurant, czyli ktoś pozorujący ofiarę przestępstwa, w wizjach lokalnych, które bardziej przypominają amatorskie happeningi niż profesjonalne dochodzenia. Młody partner Wali z zespołu śledczego przejawia większe ambicje życiowe. Rozważa zrezygnowany: „Mam się całe życie ganiać z żulernią po bramach?”, co Wala kwituje cyniczną radą zaczerpniętą z myśli Maksyma Gorkiego: „Po co studiować, skoro uniwersytetem jest samo życie?” Proste? Wala już jest ofiarą wszechobecnego nachuizmu, choć jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.

Tradycyjnie pojmowane życie rodzinne też zanadto nie absorbuje chłopaka. Prymitywna kandydatka na żonę, apodyktyczny ojczym, rozchwiana emocjonalnie matka nie mogą natchnąć do działania zblazowanego młodzieńca. Spoza sceny Duch Ojca Wali zbolałym głosem przestrzega syna przed pułapkami, których sam także nie uniknął za życia. W każdym razie Wala nie potrafi dokonać jakiegokolwiek wyboru, a swoją pracę traktuje niczym przygodę. To prawda, w zajęciu, jakie wykonuje, o rutynie i uciążliwej powtarzalności nie ma mowy, bo np. raz podejrzany wyrzuca oknem swoją żonę, a kiedy indziej ktoś topi ofiarę w basenie miejskim. Przytrafią się czasem sceny jak z restauracji japońskiej, gdzie niczym w dowcipie o tygrysie bengalskim będzie i śmieszno, i straszno. Tam właśnie wizja lokalna w sprawie „rypania” z pistoletu ukaże w pełnej krasie absurd rosyjskiej rzeczywistości. Pijana kelnerka w przebraniu gejszy (tę rolę świetnie zagra Izabela Dąbrowska) jako świadek zbrodni przypadkiem zdefiniuje realność postsowiecką, za pomocą następującej historii z własnego życia. „Wczoraj jechałam, panie kapitanie, tramwajem linii 26. W pewnym momencie pytam motorniczego, czy ten tramwaj jedzie ulicą Małyszewa. Pan wie, co on mi odpowiedział? A chuj wie!”. W efekcie trudno się dziwić groteskowemu rozwojowi wydarzeń i temu, co spotka samego Walę.

Sztuka braci Presniakow Udając ofiarę nie jest łatwa do zaadaptowania w teatrze. Wystawiając ją na deskach Och Teatru, Krystyna Janda wywiązała się jednak z zadania dosyć zręcznie. Reżyserka sprawiła, iż na scenie dzieje się tak dużo, że oszołomiony widz nie musi dostrzec ewidentnych niedociągnięć i niekonsekwencji. Przez gąszcz rekwizytów, kakofonię skocznych melodii radzieckich, plątaninę wygibasów aktorskich przebija się jednak kilka refleksji. Na przykład taka, że mnogość postaci grających w przedstawieniu nie kreuje jakiejś synergii. Niektórzy z bohaterów sztuki  nie zostali obdarowani przez dramaturgów przesadnie obfitym materiałem mówionym. Chcąc zostać zauważonymi, drugoplanowi aktorzy nadrabiają więc gestykulacją, co wzmaga efekt tragikomiczny, ale niczemu istotnemu nie służy. Nie jest też do końca jasne, komu Janda przyznała w spektaklu rolę wiodącą. Ekstrawaganckiemu Wali czy może cynicznemu pierwotnie kapitanowi, który wraz z nabywanym doświadczeniem zawodowym odzyskuje szlachetną naiwność dziecka? Przeciw temu drugiemu wariantowi przemawiać by mogła mnogość przekleństw, jakimi śledczy zapalczywie miota w swoim iście hamletowskim monologu. Takimi prostymi środkami można podkoloryzować każdą postać. Ale czy aby na pewno kogoś o wrażliwości dziecka? A może wszystkiemu winien jest rosyjski nachuizm?

Tomasz Misiewicz

Oleg i Władimir Presniakow, Udając ofiarę. Przełożyła: Agnieszka Lubomira Piotrowska, reżyseria: Krystyna Janda, obsada: Izabela Dąbrowska, Elżbieta Jarosik, Elżbieta Romanowska, Agata Sasinowska, Bilguun Ariunbaatar, Piotr Borowski, Mirosław Kropielnicki, Sylwester Maciejewski, Adam Serowaniec, Jędrzej Taranek, Michał Żurawski, Stanisław Brudny (głos). Premiera: Och Teatr, 8 stycznia 2016.

Odra 9/ 2016 - Florian Śmieja

Z ZAPISKÓW FLORIANA ŚMIEI

 

Wieloletnia praca pedagogiczna na uniwersytetach bywa nagradzana przez okazyjne publikacje wdzięcznych uczniów i kolegów profesorów – i wtedy ukazują się księgi pamiątkowe stanowiące hołd respektu  za wybitne zasługi szefów. Te publikacje stanowią okazją do składania uznania w formie tekstów oryginalnych, często w podobnych tematycznie formach. Niestety, zacne te księgi jeśli ukazują się w ramach obcych filologii, nie pojawiają się w języku polskim i są hermetyczne dla osób nieznających obcego języka, dostępne głównie jedynie cudzoziemcom. I tak numer specjalny „Estudios Hispanicos” poświęcony mojej osobie ukazał się w języku hiszpańskim we Wrocławiu w 1997 roku. Mogłem, znajdując się przejazdem w Hawanie, ofiarować go Narodowej Bibliotece Kuby. Dzięki temu jest on dostępny wszędzie tam, gdzie mówią po hiszpańsku, a polskim iberystom, autorom zamieszczonych tu tekstów, dał szansę, by zaprezentowali swe prace cudzoziemcom i mogli zmierzyć się z obcojęzycznymi uczonymi.

*

W Warszawie w ubiegłym roku ukazała się inna praca z tego cyklu. Mianowicie wyszło liczące prawie sześćset stron tomisko Del gran teatro del mundo al mundo del teatro (Od wielkiego teatru świata do świata teatru), poświęcone ogromnie zasłużonej profesor Urszuli Aszyk, pionierce wiedzy o teatrze hiszpańskim w Polsce. Na blisko pięćdziesięciu autorów zamieszczonych tu prac naliczyłem 23 polskich iberystów. Dzięki temu ich nazwiska i teksty pójdą w świat w orszaku rozległych prac uznanej w świecie znawczyni historii teatru hiszpańskiego. Dodam jako mieszkaniec Kanady, że nauka polska może się poszczycić posiadaniem uczonych nie tylko w dziedzinie iberystyki respektowanych uniwersalnie – co świadczy o dzisiejszej wysokiej jakości wychowawców społeczeństwa, które zasłużenie wybiło się na wolność i godnie włączyło do europejskiej rodziny. Kompendium dedykowane profesor Aszyk stanowi wiano, dorodny owoc ducha i dociekliwości polskich uczonych.

*

W numerze 7‒8/2015 „Odry” sygnalizowałem ukazanie się pierwszego tomu hiszpańskiej epopei Araukana w przekładzie Czesława Ratki. Teraz doczekaliśmy się drugiego tomu tego niezwykłego i zdumiewającego specjalistów przedsięwzięcia. Czesław Ratka w jednym z listów do mnie obrazuje ogrom swojej pracy: Przełożyłem 2241 oktaw i zostało jeszcze tylko 391. Pierwszy tom tej wielkiej epopei, przypomnę, przedstawia przebieg zbrojnego zrywu chilijskiego plemienia Mapuczów (w epopei nazwanych Araukanami) przeciwko inwazji Hiszpanów do czasu przybycia Ercilli do Chile. Drugi tom jest jego bezpośrednią relacją z wypadków, w których Ercilla wziął udział. Jak pisze tłumacz w przedmowie: Pierwsza część jest spontaniczną reakcją młodego wrażliwego człowieka na falę nowości zewsząd atakującą jego zmysły i pobudzającą wyobraźnię; druga jest efektem głębszych przemyśleń, po części inspirowanych, być może, głosami krytyki. Poeta tworzył pierwszą część Araukany przez dwanaście lat. Jej publikacja przyniosła mu uznanie i sławę, a tym samym zachętę do tworzenia następnych pieśni. Praca nad drugą częścią (pieśni XVI‒XXIX) trwała kolejnych dziewięć lat i kiedy wreszcie doszło do jej wydania (w roku 1578), od zakończenia walk upłynęło już lat dwadzieścia. Tymczasem w Europie działy się sprawy bliższe ówczesnemu czytelnikowi i bardziej niż wydarzenia chilijskie istotne dla jego przyszłości. Sukcesy militarne Filipa II, a szczególnie zwycięstwo w bitwie pod Lepanto – największej bitwie morskiej wszech czasów – pozwalające mu lepiej zapanować nad Morzem Śródziemnym i przyhamować ekspansję Imperium Osmańskiego, zdawały się sytuować Hiszpanię na pozycji najpotężniejszego państwa na świecie – i tym zapewne żyli wtedy jej mieszkańcy. Ercilla – czytamy dalej w przedmowie – uznany i ceniony poeta, świadomy ciążącego na nim obowiązku pisania o sprawach aktualnych i ważnych dla kraju i króla, a jednocześnie niedopuszczający myśli, że mógłby nie wywiązać się z danego słowa i porzucić niedokończoną Araukanę, stanął przed problemem znalezienia sposobu uwiecznienia piórem jednego i drugiego. Postanowił opisać wszystko razem – w jednej księdze. Pomysł połączenia w nowym tomie wątków przesuniętych względem siebie o dwie dekady, których nie łączą z sobą ani postaci bohaterów, ani miejsce akcji, ani żadna intryga, stanowił dla pisarza nie lada wyzwanie. Zabieg ten miał mu wszakże przynieść coś więcej niż[AK1] 

*

PROZA Z KATALONII. Dorobiliśmy się w kraju już świetnych tłumaczy z języka hiszpańskiego. Teraz do znanych w Polsce autorów iberyjskich dołączył powieściopisarz kataloński, Jaume Cabré, którego trzy powieści napisane w języku katalońskim przełożyła iberystka związana z Uniwersytetem Jagiellońskim Anna Sawicka. Spędziła pięć lat w Barcelonie jako lektorka języka polskiego na tamtejszym uniwersytecie. Poznawszy język i kulturę katalońską, stała się ich pośredniczką i propagatorką w Polsce. Dorobek tłumaczki już jest imponujący: szereg opowiadań, kilkanaście dramatów, brewiarz mistyczny Ramona Llulla i trzy powieści Cabrégo… Z przeczytanego wywiadu z nią wnioskuję, że jest ona skrupulatną tłumaczką dbającą bardzo o rzetelność przekładanych drobiazgów.

Zazdroszczę jej możliwości konsultowania zawiłości z autorem tekstu i gratuluję sprowadzenia Cabrégo do Polski na (anachroniczne już w wielu krajach…) spotkania czytelników z autorem.

28 listopada 2015 w Andorze Anna Sawicka odebrała nagrodę za przekład powieści Głosy Pamano Jaime Cabrégo w Instytucie Romana Llulla. Mówiła potem: Pisanie po katalońsku może, ale nie musi być wyborem politycznym. To język żywy, obecny w różnych dziedzinach życia społecznego, w życiu rodzinnym, a przede wszystkim jest to język kultury, z bogatą tradycją literacką. O tendencjach secesyjnych wyraża się ostrożniej: Dla mnie kultura katalońska była tak wielkim odkryciem, że w tej chwili nie wpadam w histerię, kiedy słyszę o aspiracjach niepodległościowych Katalonii. Podziwiam i szanuję Katalończyków i mam zaufanie do ich rozsądku.

Florian Śmieja


 [AK1]Urwany cytat

Odra 7-8/ 2016 - CDn

Arturas Bumšteinas, Different Trains. Bôłt Records 2014
Na okładce płyty znalazło się – na ile w sepii historycznej, na ile elektronicznej? – zdjęcie Jana Bułhaka z 1916 roku, przedstawiające pożar w Wilnie. Z dymów, po lewej stronie, wyłaniają się dwa kominy, o tyle nietypowe, że o podstawach kwadratowych, Tak więc dwa wysokie prostopadłościany w potężnych kłębach dymu, co kojarzy się z wieżami WTC… Asocjacja, choć nie wolna od emocji, jest właśnie abstrakcyjna, powstała dzięki podobieństwu form geometrycznych. Historia najnowsza, w tym pamięć ikoniczna, reinterpretuje dawne fotografie. Uzyskanie takiej nowej sytuacji było prawdopodobnie zamiarem projektantki okładki.

Zaczynam od oglądania płytowej koperty, gdyż między jej kontekstami a wypowiedzią Arturasa Bumšteinasa na temat odbierania dźwięku da się zobaczyć paralelę. Litewski kompozytor i artysta dźwiękowy – cokolwiek zabawne określenie, jakby tradycyjniejsi kompozytorzy mogli się bez dźwięku obejść – Bumšteinas zatem, powołując się na typologię słuchania zaproponowaną przez Michela Chiona, preferuje jeden ze sposobów otwierania uszu.  Trzecim typem słuchania jest słuchanie zredukowane, gdy nie dbasz o wartość informacyjną dźwięku, a interesuje cię jedynie to, jak on brzmi – jaki to rejestr, jaka barwa… Więc w tym ostatnim przypadku odrzucana jest cała warstwa znaczeniowa dźwięku i ja jestem zdecydowanie zwolennikiem tego ostatniego typu słuchania – najbardziej spośród nich abstrakcyjnego. Takiego nastawienia, które przemienia wszystkie dźwięki w słuchową przyjemność (wywiad udzielony Krzysztofowi Marciniakowi, „Glissando”, nr 18).
Wszystko jasne, tyle że Different Trains są właśnie historyczne, znaczeniowe, bardziej lub mniej konkretnie kojarzone… Może Innuita czy Trobriandczyk (sprzed czasów Malinowskiego) staliby się idealnymi, abstrakcyjnymi słuchaczami, lecz dzisiaj i tutaj kompozycje Bumšteinasa znaczą – także znaczą, bo przyjemność odbioru bierze się bardziej ze struktur dźwiękowych. Litewski twórca jest zafascynowany radiem, które było dla niego źródłem przyjemnych doznań abstrakcyjnych: interesowały go nie treści, lecz same dźwięki. Coś jest na rzeczy nie tylko w portrecie własnym artysty, ale i w doświadczeniach powszechniejszych: jeśli brakuje nam dzisiaj radia, to nie tylko konkretnych piosenek, głosów i audycji, ale całego, innego dźwięku.
Wielka Improwizacja (2013) Bumšteinasa została określona jako kompozycja radiofoniczna. Tytuł nieprzypadkowy, na ścieżce słychać fragmenty Dziadów w wykonaniu Białoszewskiego (omawiałem już tutaj kiedyś tę rejestrację, zrealizowaną przez poetę w połowie lat sześćdziesiątych w jego mieszkaniu) oraz czytane w przekładzie na angielski. Większość kompozycji Litwina nagrana została w wileńskim klasztorze bazylianów i w jego okolicach. Spokojnie, to oczywiście nie audycja dla szkół, tylko zmieniająca się w czasie przestrzeń dźwiękowa, w której uczestnik kultury polskiej wraca do znanych miejsc, żeby znaleźć się gdzie indziej. W Wielkiej Improwizacji słyszymy też, podawane po angielsku, epizody z dziewiętnastowiecznej historii kolejnictwa w tej części Europy.
I w pierwszym utworze, i w kompozycji Acceptnik (2010) Bumšteinas nagrywa – później poddane komputerowej obróbce – składniki, zasiadając do organów w różnych kościołach. Ścieżka ostatnia, Pinavija (2011) wykorzystuje żydowskie pieśni religijne nagrane na płytach szybkoobrotowych w Berlinie w roku 1936, a więc w czasie zdecydowanie nie abstrakcyjnym. Owszem, nie każdy rozpozna źródło, nie będę się więc upierał, że nawet nieprzygotowany słuchacz będzie myślał o historii. W każdym razie niewątpliwie pomyśli o sobie, bardziej siebie odczuje, sporo bowiem Bumšteinas zrobił, żeby wśród naszych odbiorczych wrażeń nie zabrakło rodzaju melancholii. I pomyśleć, ze litewski artysta urodził się w roku (dopiero) 1982.
Adam Poprawa

Odra 7-8/ 2016 - Tomasz Misiewicz

FESTIWAL PAMIĘCI,

czyli bisów nie przewidziano

Czy jest państwu wygodnie? – zagajają aktorzy warszawskiego Teatru Powszechnego swoich widzów podczas Festiwalu pamięci. Pytanie jest niebezpodstawne, bo komfortu przybyłym już do końca wieczoru nikt gwarantować nie zamierza. Tematyka obliguje do obejrzenia spektaklu w warunkach wzmożonego wysiłku. A temu nie służy kontemplacja w fotelach teatralnych…

Czy poza głównym nurtem mass mediów w obecnej dobie możliwy jest w ogóle dyskurs na temat zbiorowej pamięci, gdy państwo próbuje obligatoryjnie podać obywatelom szczepionkę dumnej Polityki Historycznej, skuteczną wobec strachliwej Pedagogiki Wstydu? Wysoka frekwencja podczas Festiwalu pamięci pokazuje, iż jest to zadanie wykonalne. Realizatorzy przedstawienia w Teatrze Powszechnym tymczasem proponują refleksję nad przyczynami stanu, który prowadził do narodowych, czy szerzej światowych, nieszczęść, jakie niosą zbiorowe tyranie.

Czym się różnią Murzyni od Żydów? – pyta widzów aktorka. Sala milczy. – Tym, że ci pierwsi jeżdżą na kolonie, drudzy na obozy – pada odpowiedź. Na sali zalega głucha cisza. Jak się nazywa Żyd przybity do drzwi? – docieka aktor. Pytani już nawet nie usiłują szukać odpowiedzi. Judasz – brzmi prawidłowa odpowiedź. Widzowie solidarnie milczą. Czy to znak, że przybyli do teatru są świadomą i starannie wyselekcjonowaną grupą schlebiającą zasadom political correctness? Czy w dyskrecjonalnych warunkach towarzyskich śmialiby się na głos z przytoczonych dowcipów? Niewykluczone, a wręcz prawdopodobne. Ale reakcje na inne pytanie zadane przez artystów zastanawiają jeszcze bardziej. Czy podczas okupacji przechowywałbyś Żyda w swoim domu? – drążą aktorzy. Oczywiście! – szybko pada kilka spontanicznych zapewnień. Jednak po chwili zastanowienia indagowani dodają ciszej: …chociaż, kto wie?

Wprawdzie w tym momencie Festiwal pamięci już de facto wypełnił swoją edukacyjną misję, to dopiero początek widowiska. Realizatorzy projektu dociekają, czy pamięć służyć ma tylko odnajdowaniu narodowej tożsamości, czy powinna być czymś więcej. Temu drugiemu wariantowi służyć ma wyemitowany w trakcie trwania spektaklu filmowy zapis eskapady trojga młodych Polaków, którzy ruszyli śladami martyrologii swoich przodków, a także Żydów. Ich tropy uczniowie odnajdą w Lesie Rzuchowskim i w Berlinie. Licealiści mówią o swoich wrażeniach, niekiedy naiwnie próbując się odnieść do fundamentalnych pytań o istotę pamięci, która nie zapobiegła hekatombie XX wieku. Zapewnienia, iż w dzisiejszych warunkach byłaby ona nie do powtórzenia, w ustach optymistycznych niejako „z urzędu” nastolatków nie brzmią wiarygodnie. Nie mogą. Przemierzając korytarze berlińskiego Muzeum Żydowskiego, licealiści mijają pląsające dzieci – nieświadome kontekstu miejsca. Dopóki jednak przy Hannah Arendt Strasse mieści się Holocaust Exhibitions, a próżno tam szukać Holocaust Souvenirs, jest szansa, że problem nie ulegnie infantylizacji. Aby tak się stało, w trzeciej części performance’u autorzy Festiwalu pamięci zabierają nas przewrotnie w miejsce dość osobliwe, przypominające dyskotekę, gdzie w rytm transowej muzyki aktorzy dokonują ekspiacji na tle osobliwych kadrów filmowych. Zobaczymy na nich tłumy. Ale nie są do Parteitagi z filmów Leni Riefenstahl. To zbiorowiska znacznie pospolitsze, zwyklejsze. Bo przecież zanim nienawiść zadekretowano odgórnie, pączkowała ona nieśmiało w małych skupiskach ludzkich, by zdyskontować się bytami państwowymi. Przez kakofonię rytmicznych dźwięków, wśród migających stroboskopów przebiją się więc motywy słowne, traktujące o tym, jak istotne jest, żeby jabłka się nie dotykały. Postulat czystości gatunku? To wciąż dobrze nam znane hasło.

„Zobacz, jakie to jest proste” – krzyknie wykreowany na scenie żołnierz swojej niedoszłej ofierze, strzelając na jej oczach do dziecka. Chwilę później aktorskie trio sugestywnie udowadnia, jak funkcjonuje terror większości, maszerując po scenie w narkotycznym amoku. Wtedy, wiedziony presją lub instynktem owczego pędu, dołącza doń brakujący element. Trio staje się kwartetem.

Autorzy przedstawienia (Jan Burzyński, Andrzej Pakuła) mimo ambitnych zamierzeń nie pokusili się jednak o domknięcie swojej realizacji jakąś skonkretyzowaną przejrzystą pointą, wychodząc bodaj z założenia, iż samo zamieszanie kijem w mrowisku przyniesie spektakularny sukces… Czas pokaże, co lepsze: świadoma swych celów polityka historyczna, czy festiwal pamięci, gdzie dominują – pytania i chaos.

Kwintesencją festiwali zwykle bywają bisy. A idzie przecież o to, by nigdy nie doszło do powtórki z historii. Oczywiście tej tragicznej. Historia dumna i szlachetna obroni się sama.

Tomasz Misiewicz

Festiwal pamięci. Reżyseria: Andrzej Pakuła. Dramaturgia: Jan Murzyński. Scenariusz: Jan Burzyński, Andrzej Pakuła. Choreografia: Magda Ptasznik. Premiera: 20 stycznia 2016

ODRA 4/2016- POCZTÓWKA Z EUROPEJSKIEJ STOLICY KULTURY

WYCISZONA AKTYWNOŚĆ
CZYLI ROZPACZLIWIE POSZUKUJĄC ESK

Znajomi, którzy przyjechali do Wrocławia, już pierwszego wieczoru kazali prowadzić się w miejsce gdzie – cytuję – mocnym rytmem pulsuje serce Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Próbowałem przekonywać, żeby lepiej zostać w domu, bo w jednej z niepublicznych telewizji będzie film, którego jeszcze nie widzieli, ale uparli się.

Trudno, uznałem: skoro chcą, dostaną to, na co zasługują. Poszliśmy najpierw na jedno z najbardziej zapuszczonych wrocławskich podwórek, u zbiegu ulic Jedności Narodowej, Ignacego Daszyńskiego i Stefana Żeromskiego. Pokazałem im 42 szare betonowe kostki ułożone przez artystkę w słowo „kocham”. Deklaracja miłości kosztowała 40 tys. złotych i jest częścią programu „Wrocław: wejście od podwórza”. Podobnie jak wielka koronka, namalowana przez artystkę NeSpoon w zapyziałej i pokrytej wcześniej wulgaryzmami bramie przy Glinianej 44. Koronka podświetla się za każdym razem, gdy ktoś wchodząc do bramy uruchamia fotokomórkę. Oba projekty mają, jak twierdzą ich twórczynie, zmieniać świat, a przynajmniej najbliższą okolicę, na lepsze. Znajomi byli pod wrażeniem, ale mimo to kazali się prowadzić dalej.

Na lotnisku obejrzeli dwa lightboxy Piotra Bączkowskiego „Ursa Major/Polaris” prezentowane w ramach cyklu Inwazja sztuki na wrocławskim lotnisku. Na pierwszym lampki świecące na kaskach górników z bytomskiej kopalni „Bobrek” układają się w gwiazdozbiór Wielkiego Wozu. Na drugim polski polarnik stoi nad brzegiem Morza Arktycznego w masce niedźwiedzia i oświetla miejsce na niebie, w którym pojawi się Gwiazda Polarna. Inwazja wyszła więc raczej niegroźnie, a sztuka okazała się z gatunku tych, które wymagają bardzo długiego tłumaczenia, co artysta miał na myśli i dlaczego oglądający powinien zachwycić się głębią filozoficznego i naukowego przesłania. Znajomi byli jednak niezrażeni, więc poszliśmy dalej.

Po obejrzeniu w Domku Miedziorytnika przy Rynku zdjęć Marylin Monroe, zrealizowanych w czasie kręcenia filmu Przystanek autobusowy, zażądali wytłumaczenia, co Marylin ma wspólnego z Europą, stolicą kultury, Wrocławiem, Eugeniuszem Getem Stankiewiczem i miedziorytem jako takim. A potem zapytali, kiedy wreszcie zaprowadzę ich w miejsce, w którym zanurzą się po uszy w atmosferze kulturalnego święta i posmakują klimatu artystycznej fiesty, którą obiecał im portal internetowy ESK 2016.

Próbowałem przekonywać, że są przecież teatry, pantomima, koncerty, kino, wystawy, ale znajomi upierali się, że to niczym nie różni się od oferty kulturalnej każdego większego europejskiego miasta. Też grają w nich teatry, są kina, odbywają się koncerty i wystawy, w liczbie nawet większej niż we Wrocławiu, tylko nikt nie nazywa tego Europejską Stolicą Kultury, ba, nie nazywa stolicą w ogóle. Wobec takiej złośliwości i braku dobrej woli udzieliłem znajomym jedynej możliwej w tej sytuacji odpowiedzi: żeby się odczepili. Jak się nie podoba, trzeba było zostać w domu i obejrzeć film, co go jeszcze nie widzieli.

Ale kiedy wyjechali, zacząłem rozpaczliwie szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego w ESK 2016 (dawniej zwanej Wrocławiem) dzieje się tak mało i tak nudno, że właściwie może lepiej, iż nikt o tym nie wie. Trwało długo, zanim znalazłem odpowiedź, ale w końcu się udało i to z najlepszego źródła. Dyrektor ESK 2016 Krzysztof Maj powiedział „Gazecie Wyborczej Wrocław”, że po hucznej inauguracji ESK, wyciszył jej aktywność. Jako powód podał brak pieniędzy, których nie dostał z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Dyrektor znany jest z wielu złotych myśli, które już w tym miejscu cytowałem, ale tym razem w jego wypowiedzi, jak w barszczu, znalazły się aż dwa grzyby. Po pierwsze wynika z niej, że można „wyciszyć” coś, co i tak nie wydaje żadnego dźwięku (o „hucznej” inauguracji było już w „Odrze”, więc znęcać się nie ma sensu). Po drugie, Krzysztof Maj jako pierwszy dostrzegł pozytywną stronę działań nowego ministra kultury, zwykle wygwizdywanego wszędzie, gdzie się pojawi. Okazał się pożyteczny, bo można było zwalić na niego własną winę za brak programu.

Kolejnym znajomym, którzy chcieli przyjechać do Wrocławia, by – cytuję – „zanurzyć się w wartko płynący nurt wydarzeń Europejskiej Stolicy Kultury 2016”, powiedziałem od razu, że do kina mogą pójść u siebie!

Ale Europejska Stolica Ciszy 2016 też brzmi zupełnie dobrze.

Mariusz Urbanek

ODRA 3/2016- Marta Mizuro

Umiarkowane ożywienie

Oglądając Muzeum marzeń, spektakl zainspirowany dziełami malarstwa i rzeźby znajdującymi się w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, zastanawiałam się, czyje marzenia on właściwie obrazuje? Głupie pytanie. Oczywiście jego realizatorów: Jacqueline Kornmüller i Petera Wolfa, duetu, który w tym samym miejscu zaprezentował się trzy lata wcześniej w bardzo podobnym przedsięwzięciu Ganimed goes Europe. Zapewne też ósemki autorów, których teksty i kompozycje stały się kanwą ośmiu przedstawień tworzących całość – chociaż można by wątpić w szczerość inspiracji na zlecenie. Koniec końców chodzi tu jednak o pragnienie gospodarzy muzeum: aby dzięki wygenerowanemu w ten sposób zamieszaniu, ktoś odwiedził placówkę i odkrył wybrane obiekty. A także te umieszczone obok.

Ale zadałam sobie to naiwne pytanie, bo poważnie zastanawiam się, czy tego typu działania promocyjno-reanimacyjne, mają cokolwiek wspólnego z marzeniami wykonawców obrazów i rzeźb. Rzecz nie w wierze, że późny wnuk wreszcie je doceni albo zinterpretuje jak mu się żywnie podoba. Idzie mi o to, że niemal żadnemu z twórców chyba jednak nie marzy się unieważnienie ich dokonania i zepchnięcie go na drugi plan w imię osobliwie pojmowanej Gesamtkunstwerk, którą praktykuje się zwłaszcza w dzisiejszym teatrze. Jeśli jeden z komponentów „projektu” (synonim gatunkowego rozmycia) jednak zdominuje inne, to w porządku, jeśli jednak w efekcie ich konfrontacji nie tylko nie dochodzi do pożądanej korespondencji sztuk, tylko do ich wzajemnego znoszenia się, to jego wartość nie jest większa od newsa przeglądanego na ifonie. Jednego z wielu momentalnie zapominanych newsów.

A mówię o tym, bo w dzisiejszym teatrze mamy do czynienia nie tyle z tendencją, ile z przymusem używania wszelkich dostępnych środków wyrazu (w odniesieniu do filmu pisze o tym Marcin Adamczak, ale stawiając akcent na „maestrię” posługiwania się tym środkami – zob. Druga synekdocha Kaufmana) I niewiele trzeba, aby przedobrzyć, za to trudno w tych warunkach wykazać się zwyczajnym dobrym gustem. Odnoszę wrażenie, że cechuje ono nielicznych reżyserów młodego i średniego pokolenia. Spora część z nich natomiast przekracza granice kiczu, a nawet kampu, zdając się zupełnie nie przejmować sensem części składowych. O tym właśnie myślałam, oglądając np. Media Medeę, jedną z najnowszych premier we wrocławskim Teatrze Polskim. Nie dość że autor adaptacji, Marcin Liber, przedobrzył z ilością ornamentów, to jeszcze nie zadbał o dobre podanie tekstu Marzeny Sadochy. A jest on przecież wypieszczony, poetycki i nowiutki, więc nie tylko nie trzeba go „aktualizować” żadnymi dodatkami z innej bajki, ale warto by wyeksponować. Skąd jednak wiem, że jest taki świetny? Przeczytałam go w sobie w „Dialogu”.

W porównaniu z tym spektaklem Muzeum marzeń wydaje się wręcz minimalistyczne. Jego scenografię tworzą po prostu wnętrza muzeum, w roli rekwizytów zaś występują dzieła sztuki oraz części garderoby. Za wyjątkiem dwóch – podkreślającego kształty trykotu (Joanna Szczepkowska) i kombinezonu przeznaczonego do sportów wodnych (Bartosz Porczyk), a także futerka ze sztucznego futerka (Adam Graczyk) i wykonanej z tego samego materiału czapki (Helena Sujecka), a także złotych butów, aktorzy odziani są w różnokolorowe płótna i  bezkształtne, ale elastyczne materie. Wszystkie można łatwo przesuwać po ciele, odsłaniając je w większych lub mniejszych fragmentach. Niestety, ładnie zbudowani wykonawcy nie do końca odwracają uwagę od prowizorycznych, wystrzępionych na brzegach kostiumów. Być może służące do ich wykonania zasłony były tylko wypożyczone.

Zamiast więc przez cały czas danego występu wpatrywać się w garderobę albo w obnażone damskie biusty, wgapiałam się w książeczkę z tekstami monodramów. Nie było to jednak możliwe w dwóch przypadkach. Wtedy, gdy literaturę zastąpiły oczy węgierskiego tancerza, który nieomal każdemu z kilkudziesięciu widzów usiłował dowieść, że „nie ma miejsca dla ciebie w niejednej człowieczej duszy”, po czym sam wymierzał sobie rękoma razy, by do Biczowania anonimowego Mistrza lat 1486–1487 dołożyć widok zaczerwienionej skóry i odgłosy uderzania w nią. Choć pełne empatii reakcje niektórych oglądających mogły usprawiedliwiać wybór obrazu, nie sposób przecież „ożywić” go jakąkolwiek nową interpretacją. Nie przekonał mnie też inny obraz dołożony do obrazu, a mianowicie taniec przy Lampedusie Emmanuela Obei. Pląsy i podkład do nich, czyli patetyczny śpiew a capella, wskazują na najbardziej dziś palący problem w Europie, ale się po nim błyskawicznie prześlizgują.

Dla odmiany nieco więcej zwiewności przydałoby się tekstowi Martina Pollacka, który w swoim monologu ze św. Barbary robi carycę Katarzynę, a z niej z kolei obiekt pożądania Putina. Pragnienie władzy przełożone na seksualny pociąg i potrzebę zademonstrowania swojej męskości to koncept, który – mimo wysiłków Bartosza Porczyka – intryguje przez góra pięć minut. Przez pozostałe można jednak postudiować rzeźbę Weissfeldta i jej sąsiadki. Przyciężka, za bardzo zbliżona do eseju naukowego wydała mi się także impresja Joanny Bator na temat Wieczoru Kandinsky’ego. Akurat w tym przypadku okazało się, że ciekawiej to samo oddać mogą kostium i ruch sceniczny. Wolę więc zapamiętać nieustającą w ruchu Hannę Konarowską, która oddaje przepoczwarzanie się matki w córkę, z wyłączoną fonią. Wolałabym też w ogóle nie obejrzeć monologu ożywionej modelki z obrazu Spotkanie Władysława Podkowińskiego, która okazuje się nie dziewczyną o masochistycznych skłonnościach, ale samą Polską niemiłosiernie eksploatowaną jako punkt odniesienia. Problem w tym, że metafora, jaką zastosował Mikołaj Łoziński, w newralgicznym momencie historycznym trochę razi, podobnie jak odśpiewanie Mazurka Dąbrowskiego przez roznegliżowaną dziewoję (Helena Sujecka). Razi też u dobrego przecież prozaika puenta jak z drugorzędnego kabaretu: Jak zwykle zajęty malowaniem. Ostatnio tylko szał, szał i szał. Można oszaleć.

Wiersz Julii Fiedorczuk inspirowany Snem Jakuba byłby ilustracją idealną, to znaczy nadającą obrazowi nowy wymiar, gdyby interpretator, Adam Graczyk nie zapomniał kliku dobrych fragmentów. Reszcie aktorów też wprawdzie zdarzały się pomyłki, ale musieli opanować znacznie dłuższe partie prozą. A nieprzygotowanie aktora raziło jeszcze bardziej, gdy skonfrontowało się je z dwoma najjaśniejszymi punktami spektaklu. To znaczy z monologiem sąsiadki Świętej Rodziny (uwiecznionej na Tryptyku Świętej Rodziny wykonanym w pracowni Mistrza Poliptyku z Gościszowic) napisanym przez Jacka Dehnela i wspaniale odegranym przez Martę Ziębę. Rzecz to bardzo dowcipna, delikatnie nawiązująca do współczesnej „selfiemanii”, a jednak stylowa. Autor m.in. Fotoplastikonu i Saturna czuje sztukę i dobrze się czuje w tego rodzaju „eksplikacjach”.

Natomiast Joanna Szczepkowska każdym nerwem czuje tekst literacki, co udowadnia w monologu dziewczynki, która czeka na powrót ojca z wojny. A którą to dziewczynkę i jej matkę ożywiła Milena Michiko Flašar. Na ten właśnie przystanek pod Portretem Julii Gérard de Festenburg z córką autorstwa Marcina Jabłońskiego należy koniecznie się udać, bo tam znajdujemy sens całego przedsięwzięcia.

Marta Mizuro

 

ODRA 1/2016 - Victor Grotowicz

POKOLENIE DŻIHADU

 

Książka Petry Ramsauer, znanej korespondentki mediów niemieckich z Bliskiego Wschodu, jest publikacją typowo reporterską. Autorka nie rości sobie pretensji do dostarczenia czytelnikowi analiz teoretycznych modeli islamskiego terroryzmu, a skupia się na wyrywkach rzeczywistości: rozmowach z ludźmi zaangażowanymi na różne sposoby w działalność tak zwanego Państwa Islamskiego, na opisach codzienności na terenach opanowanych przez islamistów i zagrożonych ich panowaniem oraz na swoich osobistych doświadczeniach i wrażeniach z pobytu na tym terytorium. Reportaże te są rezultatem jej licznych podróży do Syrii, Iraku, Libanu oraz do głównych siedlisk islamistów na terenie Europy. Pisze we wstępie: „Przede wszystkim jestem reporterką, a głównym celem mojego zawodu jest także przekładanie bardzo skomplikowanych kontekstów ma czytelne historie”.

Dotrzymuje słowa: jej książka jest czytelną, zwartą, poruszającą, a niekiedy przerażającą relacją z tamtego świata; wyjaśnia ona równie dużo, a niekiedy nawet więcej niż znane publikacje politologów i historyków. Rzeczywistość, jaką opisuje, jest chwilami tak dramatyczna, że Ramsauer w trakcie swoich zajęć odstępuje od istotnej zasady reporterskiej, czyli nieangażowania się osobistego i emocjonalnego w opisywany świat. Jest to niemożliwe, jak pisze, z powodu obserwowanego obok niewyobrażalnego, zmasowanego okrucieństwa i barbarzyństwa islamistów; poza tym jej obowiązkiem jest przytaczanie okrutnych szczegółów, które w tym kontekście są nieodzowne w celu pokazania prawdy o tym państwie, zwłaszcza o ludziach wyznających jego ideologię, wśród nich o pospolitych mordercach, dumnych ze swoich zbrodni. Szczegóły te wprowadziłam do książki świadomie, jako że trzeba poznać prawdę o grupie, która dopuszcza się tych czynów. Już chociażby z respektu dla ofiar – zauważa. Towarzyszymy tu więc masowym egzekucjom, ukrzyżowaniom przeciwników, kamieniowaniu kobiet, mordowaniu dzieci – a otrzymuje to czytelnik „z pierwszej ręki”, czyli z bezpośrednich relacji świadków, ofiar i sprawców.

Głównymi bohaterami tej książki są jednak nie Arabowie, lecz obywatele Zachodu, młodzi ludzie z Anglii, Austrii, Holandii czy Niemiec, którzy przyłączyli się do bojowników Państwa Islamskiego. Może to dla nas stanowić sporą zagadkę, jako że ci ludzie urodzili się przecież w demokracji, wychowali na liberalnych programach, żyli w środowiskach ceniących zarówno tolerancję, jak i empatię. A teraz dobrowolnie przechodzą na stronę barbarzyństwa, i to niewyobrażalnego w XXI wieku; z własnej woli biorą udział w czymś, co jest absolutnie obce kulturze współczesnego Zachodu, sprzeczne z nią i jej najbardziej podstawowymi zasadami. Ochotnicy ci, działając z entuzjazmem, zachowują się w sposób bardziej barbarzyński od miejscowych barbarzyńców! Autorka opisuje między innymi scenę kamienowania jednej z kobiet w małym miasteczku w Syrii, gdzie nikt z mieszkańców nie podniósł jednak kamienia, mimo gróźb ze strony milicji islamistów – i kobieta została w rezultacie ukamienowana przez rozbawionych tą sytuacją przedstawicieli zagranicznej „złotej młodzieży Zachodu”.

Jest jednak i druga strona tego medalu: nie wszyscy młodzi „bojownicy” z Zachodu są potworami, wielu – chyba można mówić o większości, jak pisze autorka – to naiwniacy, którzy dali się nabrać na propagandę islamistów, ich gromkie hasła o wspólnym „świętym” celu, integracji duchowej oraz absolutnej wolności od zachodnich więzów kulturowych, o „prawdziwym życiu i przygodzie”. Autorka opisuje metody werbunkowe islamistów – przybierające czasem postać komiksowo-hollywoodzkich clipów – sposoby prania mózgu, jakim poddawani są młodzi ludzie, oraz dokonuje konfrontacji tych wizji z wojenną rzeczywistością – śmiercią i okrucieństwem. To jednak nadal tylko część prawdy, jako że autorami tych kampanii reklamowych islamistów są często właśnie koledzy tych „naiwniaków” z krajów zachodnich. W tym miejscu zamyka się koło tego, niejedynego jak się okazuje, absurdu.

Tego fenomenu nie rozumieją także miejscowi, Irakijczycy, Syryjczycy, Libańczycy: dla nich urodzić się w Europie, to jak wygrać szóstkę w toto-lotka, mówi jeden z arabskich dziennikarzy. Co motywuje młodych przybyszów? W sporej części – bezkarność, bezkarność dokonywania najgorszych zbrodni przeciwko innym ludziom. Czy odzywa się odwieczna diabelska natura człowieka?… Autorka pozostawia to pytanie bez odpowiedzi. W tym samym czasie ich rówieśnicy usiłują w łodziach pontonowych przedostać się przez Morze Śródziemne, z narażeniem życia, do wymarzonej Europy…

Rozdziały książki, zbudowane jak odrębne reportaże, opowiadają też o różnych aspektach życia i funkcjonowania tzw. Państwa Islamskiego. Autorka dużo miejsca poświęca fascynacji, jaką organizacja ta wywiera na młodzież, jako że jej szeregi, mimo epatowania niespotykanym okrucieństwem i barbarzyństwem (a może właśnie dlatego?) nieustanie się powiększają. Ideologia pseudoreligijna, odwołująca się do ideałów wolności i solidarności grupowej to jedno, ale sposób jej przekazywania to drugie. W książce znajdziemy opis maszynerii tricków psychologicznych stosowanych przez tę organizację terrorystyczną, mających na celu zwabienie i podporządkowanie sobie możliwie największej liczby zwolenników. Ważny w tej propagandzie jest także element apokaliptyczny, rozpowszechniana wizja ostatecznego końca starego świata i konieczności (a właściwie: nieodwołalności) budowy nowego, czyli kalifatu. Osobny rozdział poświęcony jest propagandzie internetowej (robionej głównie przez młodych Europejczyków) i zjawisku, który autorka nazywa „pop-dżihadyzmem”.

Te wzniosłe wizje są w tej książce konfrontowane w sposób bezwzględny z brutalną i – co jest pewnym zaskoczeniem – szarą rzeczywistością powstającego państwa islamistów. Okazuje się, iż dominuje w nim… biurokracja, wszechwładna i bezwzględna, jak w każdym państwie totalitarnym. Inny fenomen to spora rola kobiet w tej organizacji – także na froncie, i także w postaci młodych Europejek zafascynowanych możliwością całkowitego podporządkowania własnego życia jednej sprawie. Osobny rozdział omawia metody przenoszenia islamskiego terroru na teren starego kontynentu, werbowanie członków tych grup – także do zamachów samobójczych.

W sumie jest to publikacja pokazująca, za pomocą reporterskich narzędzi, wojnę i jej sprawców w sposób najbardziej czytelny i naoczny, a tym samym najbardziej bezpośredni i okrutny, ale tak wygląda ten świat: to skomplikowana budowla, z równie skomplikowanymi motywacjami jej uczestników, którą władają z jednej strony oszalali ekstremiści ze swoją równie szaloną wizją nowego świata, a z drugiej sprawni fachowcy i biurokraci zarządzający terrorem zza biurka z komputerem.

Viktor Grotowicz

 

Petra Ramsauer, Die Dschihad-Generation. Wie der apokalyptische Kult des Islamischen Staats Europa bedroht. Styria Verlag, Wien 2015. 

ODRA 1/2016 -Zofia Tarajło-Lipowska

ŠABACH czyli PIJANE NIE TYLKO BANANY

 

Jest taki typ humoru, niekoniecznie czeski, który polega na opisywaniu śmiesznych przygód ludzi podpitych, a jeszcze lepiej zupełnie pijanych. Krążą one potem jako anegdoty, najczęściej te o konstrukcji kaskadowej, czyli w miarę opowiadania spiętrzające śmieszności. Opowiada się je przy piwie, wypitym raczej z umiarem, bo inaczej odbiorcy mieliby problemy ze zrozumieniem i docenieniem pointy. W skrócie można więc rzec, że chodzi tu o opowieści o ludziach pogrążonych w pełnym alkoholowym transie, snute przez ludzi i dla ludzi podpitych tylko trochę.

Skandaliczne zachowanie w czeskiej gospodzie jest raczej wyjątkiem, gospoda częściej bywa miejscowym klubem. Wyjątki dotyczą oczywiście notorycznych alkoholików, ale kiedyś takie wyjątki dotyczyły również kultury undergroundowej, nonkonformistycznej z założenia – politycznie i obyczajowo. Wiele niestandardowych zachowań w miejscach publicznych w latach 70. i 80. ubiegłego wieku miało zatem wartość protestu politycznego.

W literaturze współczesnej ukształtował się gatunek nazywany „historyjką z gospody” (por.: definicje tego gatunku pióra Krystyny Kardyni-Pelikánovej), pozornie przypominający przypowieść, ale w gruncie rzeczy stanowiący jej zaprzeczenie, który bywa oparty na schemacie anegdoty. Duża część tych „historyjek” traktuje o alkoholowych ekscesach.   Jednym ze współczesnych  klasyków tego gatunku jest Petr Šabach, hołdujący  śmieszności dla samej śmieszności oraz dbający o jędrność opowiadania dla samego opowiadania. Šabach umiejętnie swoje historyki pointuje, dobiera zręczne porównania czy karkołomne skojarzenia. Z przekazu, pierwotnie osadzonego w kulturze popularnej, umie zręcznie ulepić coś strawnego też dla inteligentów.

Anegdoty Šabacha są śmieszne, najczęściej bez intencji satyrycznej, podobnie zresztą jak „historyjki z gospody”, snute często przez Hrabala. Satyryk zawsze jest po trosze moralistą, a tymczasem obaj pisarze gwałtownie odżegnują się od pouczania. Śmieszność tkwi w sytuacji – jeśli będziemy nieostrożni, może dotknąć też nas. Pękamy ze śmiechu na przykład z biednego pana Fabery, który „po pijaku” nie dość, że poranił sobie pupę, bo stłukła się „piersióweczka” schowana w tylnej kieszeni spodni, to jeszcze tę ranę opatrzył plastrem tak, że pozaklejał nim...   taflę lustra, które mu miało w tej czynności pomóc.

Jeszcze bardziej niż prostota tych historyjek (w czytaniu nie tak łatwych, jak mogłoby się wydawać) bawi i rozczula język Šabacha. Jakże tu nie pokochać przyrównania gestu potężnego pana Rozmarynka, podsuwającego sobie pod siedzenie mały taborecik do aplikacji doodbytniczego czopka?

 Język tłumaczenia tej książki również jest pełen inwencji, obrazowy i ofensywny – choć oczywiście natchnienie dał mu czeski oryginał. Tłumaczka Julia Różewicz stosuje kolokwializmy na granicy obyczajności albo już poza nią, na przykład ja pierniczę (dla ilustracji wybrałam przykład delikatniejszy). Obrazić adresatów ma epitet wieśki buraczane – na pozór to eponim, ale czy przypadkiem nie jest to neologizm od „wieś, wsiowy” oraz aktualizacja „buraka” jako nieokrzesańca? Tłumacz ma większy wpływ na zmiany w języku docelowym niż się powszechnie uważa.

Tytułowe pijane banany to rodzaj słodyczy nasączonych alkoholem i chętnie wybieranych dla „osłodzenia sobie życia”. Cudzysłowowa fraza kopiuje czeskie powiedzenie, szczególnie lubiane przez kobiety, które w ten sposób usprawiedliwiają swój pociąg do słodyczy (tuczących oczywiście). „Pijane banany” przewijają się też kilka razy jako synonim złudy, fatamorgany, o jaką „w pijanym widzie” nietrudno.

Oprócz świata dorosłych, w którym bardziej malownicze postacie to miłośnicy alkoholu, pojawia się tu stylizacja na wspomnienia  z dzieciństwa, a właściwie z okresu chłopięctwa, męskiej  „nastolatkowości”, okresu pozornej niewinności. Czas to bowiem dręczenia rodziców niestworzonymi pomysłami, przysparzania im kłopotów, łobuzeriady nieustannej, fascynacji płciowością, a z drugiej strony okres kontemplacji dziwności świata, i przeżywania różnych fobii. Narrator wtórnie przeżywa wstręt do odzienia, które wydaje się mu śmieszne czy dziecinne, a wyśmiewanie przeciwdeszczowej pelerynki zabiera tu kilka akapitów.

Wspomnienia z dzieciństwa zmieniają się w karnawałowy korowód złożony z nieustannych „hec”. Kapitalnym typem jest szkolny kompan Honza Břečka, inicjator  mistyfikacji, prowokator małych awantur, które przypadkowych ludzi wpędzają w kłopotliwe sytuacje.   (Na marginesie warto tu dodać, że czescy kawalarze, czyli prowokatorzy zabawnie-prześmiewczych sytuacji, nazywani są „recesistami” – co pochodzi od ruchu Recesse, który w międzywojennej Pradze miał nawet postać zorganizowaną. )   Lęki i obsesje dzieciństwa,  np. przepastne orzechowe kredensy w mieszkaniach krewnych, którym składa się wizyty, potraktowane są humorystycznie,  z dystansem.

Książka  Pijane banany (Wydawnictwo „Afera”, Wrocław 2015) użyczyła anegdotycznych epizodów i fabuły filmowi Pupendo (reż. Jan Hřebejk, 2003), w którym rolę skłonnego do alkoholu rzeźbiarza-dysydenta (w książce nosi on spolszczone – i słusznie – imię „Bedzio”)  zagrał popularny czeski aktor Bolek Polívka. W tym filmie epizody, uprzednio książkowe, złożyły się na zgrabny scenariusz o wymowie rozliczeniowej w stosunku do okresu „kroczenia do komunizmu”. Atutem pisarzy urodzonych koło połowy minionego stulecia jest możliwość interesującego nawiązania do tego, jak było „kiedyś” –  na przykład odreagowania, przeżycia katharsis, a nawet usprawiedliwienia się za to, że w tak nienormalnym systemie politycznym ośmieliliśmy się (my wszyscy) żyć.

Trudno więc oprzeć się refleksji, że inaczej tę książkę odbiorą ci, którzy to przeżyli, którzy alkoholowe ekscesy w tych czasach wyczyniali lub obserwowali je w środowisku, czy też przynajmniej mieli o nich relacje z pierwszej ręki – inaczej zaś ci, dla których opisane przygody są obce, bo o tych czasach wiedzą tylko tyle, ile mówi szkolny podręcznik. W każdym razie w polskim wyczytamy, że były to czasy „szare”, bezbarwne, które smutni ludzie spędzali na staniu w kolejkach, aby po odstaniu wielu godzin mogli „zrealizować” przysługujące im bony towarowe. W Czechach było inaczej, nie obowiązywały bony towarowe i mięso było w ciągłej sprzedaży, ale kolejki się zdarzały – po banany (tytułowe!), po modne ciuchy, po nowy model „szkodowki”. Z takich wspomnień można utkać całun pogrzebowy przysłaniający przykre przeżycia, skompresować je do kilku enigmatycznych i oględnych zdań ze szkolnego podręcznika, ale można też postąpić jak autor Pijanych bananów. Zawsze imponowała mi moc literatury, która z lęków i wszelkich egzystencjalnych wątpliwości potrafi zbudować powieść grozy czy psychologiczny thriller, wyrazić przepastny pesymizm, ale jednocześnie z tych samych przeżyć może, jeśli chce, wykrzesać fajerwerki humoru. Teraz w modzie, dodajmy, jest humor – grozę natomiast poznajemy w filmowej fikcji, a rozterki topimy w piwie.

Zofia Tarajło-Lipowska 

  

Odra 12/2015- POCZTÓWKA Z EUROPEJSKIEJ STOLICY KULTURY

Pocztówka z Europejskiej Stolicy Kultury (30)

NARODOWA STOLICA KULTURY 2016

Za miesiąc Wrocław obejmie obowiązki Europejskiej Stolicy Kultury, tymczasem do obaw o program, których Biuro ESK 2016 nie jest w stanie rozwiać od dwóch lat (ponoć poznamy go JUŻ! w grudniu), doszedł lęk, czy organizacje nacjonalistyczne nie zechcą wykorzystać okazji, by jeszcze raz poinformować Europę, jak bardzo jej nie lubią. Przy okazji niszcząc cały wysiłek włożony w promocję Wrocławia jako miasta otwartego, nowoczesnego i tolerancyjnego.

 

Wystarczyły dwa dni listopada, by Wrocław stał się stolicą polskiego ruchu narodowego: wrogiego przybyszom, ksenofobicznego i nie kryjącego fascynacji symbolami faszystowskimi. Najpierw 11 listopada odbył się Marsz Patriotów, podczas którego dziesięć tysięcy starannie ostrzyżonych młodych ludzie pod sztandarami z krzyżem celtyckim i mieczami Chrobrego krzyczało o Polsce dla Polaków i brukselskiej okupacji, a 18 listopada na Rynku przed siedzibą prezydenta i rady miasta spalono kukłę Żyda w chałacie i jarmułce, ponoć w proteście przeciwko muzułmanom, zagrażającym katolickiej Europie.

Przed 11 listopada dyrekcja wrocławskiego oddziału IBM ostrzegła swoich ciemnoskórych pracowników, żeby się raczej w święto niepodległości w centrum Wrocławia nie pojawiali, bo mogą zostać przez polskich patriotów pobici. Poinformowały o tym media na świecie i prezydent Wrocławia musiał tłumaczyć, że miasto wcale nie jest brunatne. No to tydzień później na Rynku „niebrunatnego” miasta spalono kukłę Żyda, co oczywiście znów pokazały globalne media, bo tak oryginalnego wkładu do myśli faszystowskiej pominąć nie mogły. Palenie Żyda w akcie niechęci do Państwa Islamskiego zachowuje ten sam poziom logiki, co bicie wegetarianina z powodu niedogotowanej golonki.

Wrocławski magistrat przez kilka lat wykładał idące w setki tysięcy dolarów pieniądze na reklamy w zachodniej prasie, bez żadnej gwarancji, jaki przyniesie to skutek i bez możliwości weryfikacji, czy przyniosło. Biuro ds. ESK produkowało spoty reklamowe pokazujące Wrocław jako miasto pięknych i łatwych dziewczyn (pisałem o tym w jednej z pocztówek), z czego musiało się rakiem wycofywać. A powinni uczyć się skuteczności od narodowców, którzy w jeden dzień przekreślili wysiłek włożony w budowanie marki miasta spotkań, prezentując oblicze Wrocławia rasistowskiego i nietolerancyjnego. ESK może stać się okazją, by ten negatywny wizerunek umocnić. Pierwsza pojawi się już w styczniu, podczas tzw. Weekendu Otwarcia.

Przedstawiony w listopadzie program Weekendu (15-17 stycznia) prezentuje się bogato. Przez trzy dni w mieście odbędzie się blisko sto rozmaitych wydarzeń. Wystawa Brzmienia baskijskiego rzeźbiarz Edwardo Chilidy w BWA, ekspozycja Made in Europe (makiety najważniejszych europejskich obiektów) w Muzeum Architektury, festiwal poświęcony Melinie Mercouri, pomysłodawczyni idei ESK, i kompozytorowi Iannisowi Xenakisowi, akcja „Ciepły Wrocław”, czyli koksowniki w kilkunastu miejscach miasta, przy których artyści będą rozgrzewali herbatą i swoją sztuką, mini spektakle w Muzeum Narodowym na podstawie tekstów inspirowanych obrazami (m.in. Joanny Bator i Jacka Dehnela). Można byłoby wymieniać jeszcze długo, choć brakuje na tej liście wydarzeń, które kazałyby czekać na nie w gorączce.

Według organizatorów najmocniejszym akcentem będzie plenerowy spektakl Przebudzenie, przygotowywany przez Chrisa Baldwina. 17 stycznia z czterech stron Wrocławia – z Biskupina, Grabiszyna, Popowic i Karłowic – ruszą w stronę Rynku kilkunastometrowe figury (wizualizacje?), obrazujące cztery Duchy Wrocławia: Wielu Wyznań, Innowacji, Odbudowy i Powodzi. Spotkają się na Rynku, gdzie zacznie się fiesta. – 17 stycznia Wrocław zawoła: „Halo, Europo, obudź się”– zapowiedział dyr. Biura ESK. Co zawoła jeszcze, nie ma pewności!

Gdy na Rynku palono kukłę Żyda i wrzeszczano o islamskiej dziczy, policja nie zareagowała. Manifestującym narodowcom dano najpierw poczucie siły, a później satysfakcję, że zobaczył ich świat. Posłowie rządzącej partii też ich nie potępili. Pytani o ocenę wydarzeń, wili się jak piskorze. Słyszeli przecież, że „narodowi radykałowie” uznają ich rząd za swój, ale tylko do czasu, gdy będzie im posłuszny.

W weekend 15-17 stycznia nie tylko Duch Wielu Wyznań będzie dla narodowców prowokacją. Prowokacją będzie każdy gest otwarcia na inność. A przy okazji będzie okazja, żeby media w całej Europie znów mogły na czołówkach pokazać krzyczących „Tu jest Polska, nie Bruksela, tu się zboczeń nie popiera”.

Kierowanie wniosków do sądu 18 stycznia 2016 będzie spóźnione. Nie o jeden dzień, co najmniej o dwa miesiące.

Mariusz Urbanek

Odra 12/2015- Jacek Dobrowolski

TRIUMF CHOPINISTÓW Z DALEKIEGO WSCHODU

 

Zwycięstwo w XVII Konkursie Chopinowskim Koreańczyka Seong-Jin Cho, który zachwycił perfekcją i darem lirycznej wypowiedzi, oraz trzecie, czwarte i piąte miejsca dla pianistów chińskiego pochodzenia, mimo że obywateli Kanady i USA, jak i wyróżnienie dla pianistki japońskiej, to wielki triumf chopinistów wywodzących się z Dalekiego Wschodu. Zdobywczyni trzeciego miejsca, Kate Liu, do ósmego roku życia mieszkała w Singapurze; zaczęła grać, mając lat cztery, a jej pierwszy amerykański nauczyciel był z pochodzenia Chińczykiem. Popularność muzyki Fryderyka Chopina w krajach będących pod wpływem kultury chińskiej jest niebywała. Dla większości Japończyków i Koreańczyków Chopin to kompozytor numer jeden i wybitni pianiści grający Chopina są tam bohaterami mass mediów. W Japonii dzieci bawią się grą komputerową „Wieczna sonata – sen Chopina”. Nobuyuki Tsuji – niewidomy młody pianista grający Chopina jest wielką gwiazdą telewizji. Inny japoński pianista, Yukio Yokoyama, zagrał w 2011 roku wszystkie 212 utworów Chopina w czasie niemal 18-godzinnego maratonu, bijąc rekord Guinnessa.

Najbardziej popularny pianista na świecie, Chińczyk Lang Lang, słynie z interpretacji Chopina, choć nigdy w warszawskim Konkursie nie startował. I podobno już ponad 18 milionów jego ziomków gra utwory Chopina… Międzynarodowe pianistyczne konkursy chopinowskie odbywają się w w Tokio, Taipei, Daegu, Singapurze i Kuala Lumpur, gdzie mieszka wielu Chińczyków. W koreańskim mieście Daegu działa Akademia Muzyczna im. Chopina.

Przypomnijmy, że pianiści Dalekiego Wschodu wielokrotnie zajmowali czołowe miejsca w Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim. Dwukrotnie wygrali go Chińczycy – Fu T’Sung (1955) i 18-letni Li-Yundi (2000), a raz Wietnamczyk Dang Thai Son (1980). Japończycy dotychczas zajmowali miejsca: Mitsuko Uchida drugie (1970), wspomniany Yukio Yokoyama trzecie (1990), a inni dwukrotnie czwarte i dwukrotnie piąte. Pianiści z Południowej Korei dopiero w XV Konkursie znaleźli się w czołówce, kiedy to bracia Dong Hyeh Lim i Dong Min Lim zajęli ex aequo trzecie miejsce.

Powody popularności Chopina na Dalekim Wschodzie są psychologiczne i – duchowe. Konfucjanizm i buddyzm uczą opanowania, posłuszeństwa i wypełniania obowiązków w ścisłej, patriarchalnej hierarchii społecznej, czyli kształtują silną wolę kosztem ekspresji uczuć i emocji, które muszą być trzymane na wodzy przez ściśle obowiązującą etykietę. Dzięki temu krąg kultury chińskiej stworzył niezwykle wyrafinowaną kulturę duchową, sztukę, literaturę, teatr i muzykę.

Jednakże emocje w dzisiejszych, stresujących czasach „wyścigów szczurów”, domagają się silniejszej uczuciowej ekspresji niż kaligrafowana poezja, projektowanie ogrodów czy powtarzanie ściśle choreografowanych form tradycyjnych teatrów. Medytacyjny i poetycki duch kultury wysokiej Dalekiego Wschodu potrzebuje świeżych wzruszeń serca, tym bardziej że dawna kultura jest coraz bardziej traktowana przez technokratyczne społeczeństwa jako zbiór kunsztów muzealnych. Dlatego duży sukces w Japonii odniosła w 2011 roku sztuka no Stroiciel fortepianu autorstwa polskiej japonistki i literatki Jadwigi Rodowicz – o duchu Chopina ukazującym się artyście Eugène Delacroix w ogrodzie w Nohant. 

Dlaczego właśnie Chopin porusza w sercach ludzi Dalekiego Wschodu także romantyczne uczucia, jakich istnienia nie podejrzewalibyśmy pod obowiązującą u nich najczęściej maską uprzejmego uśmiechu? Otóż jego muzyka, podobnie jak Claude’a Debussy’ego, wyraża moim zdaniem przede wszystkim żywioł wody, jak i żywioł wielu uczuć wyższych – melancholii, nadziei, tęsknoty, zachwytu nad tym, co subtelne i delikatne. Przytoczyłbym na dowód tego poglądu nie tylko oba Preludia Deszczowe i II Balladę „Świteziankę”, czy Impromptu cis-mol Op. 66, ale i wiele utworów, w których słychać pulsowanie źródeł, szmer strumyków i kaskad, falowanie wód i odgłosy ulew. A właśnie woda jest ulubionym żywiołem medytujących w górach buddystów i taoistów... Wszystkie jej formy, również mgła, obłoki, deszcz i śnieg, są, według nauk mistrzów taoizmu i zen, doskonałym wyrazem wyższej inteligencji poznawalnej w medytacji; o preludiach Chopina André Gide powiedział, że każde z nich preludiuje do medytacji.

Wodami rządzi księżyc i tę lunarno-akwatyczną energię czuje się zwłaszcza w nokturnach i preludiach Chopina, podobnie jak w dyscyplinach japońskiej sztuki i muzyki (flet shakuchachi, haiku, sztuka ogrodowa, teatr no). Jest to zgodne z estetyką zen hołdującą takim kategoriom estetycznym jak tajemniczość „yugen” oraz samotność i melancholia „wabi-sabi”.

Choć nie sposób nie zauważyć, że obok żywiołu wody w muzyce Chopina mamy do czynienia również z żywiołem ognia; zarówno jego polonezy, jak walce są bardzo flamboyant, czuje się w nich ducha rewolucji. O tym rewolucyjnym charakterze muzyki Chopina Robert Schumann powiedział: To armaty ukryte w kwiatach. Te silne uczucia są jednak wzięte tu w karby wyrafinowanej struktury i wielkiej inteligencji. Jak uważam, to właśnie poetyckie połączenie żywiołowości z dyscypliną tak przyciąga do Chopina ludzi Dalekiego Wschodu.

 

Jacek Dobrowolski

 

 

Odra 12/2015 - Beata Bigda

KOLEGIUM EUROPY WSCHODNIEJ
NA ZAMKU W WOJNOWICACH


Droga do bezpiecznej przyszłości nie prowadzi przez dziedziczną nienawiść, lecz przez dialog — nie tylko między rządami, lecz przede wszystkim między zwykłymi ludźmi. Dialog, który wiedzie do wzajemnego poznania się, zrozumienia i wzajemnej ludzkiej życzliwości. (…) O przeszłości nie wolno zapominać. Jeśli jednak nie chcemy, by się powtórzyła, rozpamiętywanie przeszłości nie może służyć wzbudzaniu wzajemnej nienawiści.

 Jan Nowak-Jeziorański

 

W hallu wojnowickiego zamku na obszernym stole ułożono słupki z książek wydawanych przez obecnego gospodarza obiektu: Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Każdy może zakupić po niewygórowanych cenach pozycje, których różnorodność tematyczna jest ogromna. Zainteresowały mnie m.in. rozmowy Hanny Marii Gizy z Jerzym Giedroyciem, Zofią Hertz i Henrykiem Giedroyciem (Ostatnie lato w Maisons-Laffitte, 2007) i praca zbiorowa Młoda myśl wschodnia (2014). Szczególnie przykuła moją uwagę pozycja autorstwa Uwe Rady: Odra. Życiorys pewnej rzeki (tłum. Zdzisław Owczarek, 2015).

Mile zaskoczona bogactwem prezentowanej na zamku oferty wydawniczej pytam dyrektora Wydawnictwa KEW, Laurynasa Vaičiūnasa, o jej zakres i cele:
– Bezpieczny, demokratyczny wschód jest polską racją stanu. Dlatego wszystkie opcje polityczne powinny się zgadzać z tym założeniem. Nie ma innej drogi, by pielęgnować tę świadomość w różnych światopoglądowo środowiskach, jak wymiana myśli i rozmowa. Staramy się promować wartościowe, niekomercyjne pozycje książkowe. Popularyzujemy literaturę wschodnioeuropejską w Polsce i polską myśl o Wschodzie Europy. Rocznie wydajemy kilkanaście nowych tytułów. Redagując czasopismo „Nowa Europa Wschodnia”, informujemy i prowadzimy debatę publicystyczną na temat Wschodu w Polsce, a także na świecie – wydając z kolei angielskojęzyczny dwumiesięcznik „New Eastern Europe”.
Czy oba dwumiesięczniki są tożsame treściowo?
Nie są to periodyki tłumaczone wprost, z tym samym zestawem tekstów. Inna jest też historia ich powstania. W roku 2008 zdaliśmy sobie sprawę, że brakuje pisma, które jednoczyłoby środowisko zainteresowane tematyką wschodnią. We współpracy z miastem Wrocław zaczęliśmy wydawać dwumiesięcznik dla polskich odbiorców. Osiągnął on obecnie nakład 5 tysięcy egzemplarzy. Natomiast po następnych dwóch latach zrozumieliśmy, że aby przedstawić szerszemu gronu czytelników opinie autorów tworzących w Europie Środkowo-Wschodniej, trzeba przetłumaczyć niektóre z tekstów na język angielski. Od czterech lat wydajemy więc „New Eastern Europe”, czasopismo z osobną redakcją, szerzej i z nieco innego punktu widzenia ujmujące tematykę, którą się zajmujemy.
Gdzie można odnaleźć ten angielskojęzyczny dwutygodnik KEW w Europie?
– Dostępny jest nie tylko na naszym kontynencie, ale na całym świecie. Liczne lotniska, księgarnie, kluby, uniwersytety – to miejsca, gdzie można go zakupić. Mamy m.in. bardzo dobrego dystrybutora w Londynie.
Czy jesteście państwo zadowoleni z zainteresowania, jakim cieszą się pozycje, wydawane przez KEW?
– Chociaż uważamy, że zainteresowanie tą problematyką powinno być większe, to z drugiej strony przekonaliśmy się, że mamy do zaproponowania (nie tylko Polakom i mieszkańcom Europy Środkowo-Wschodniej) naprawdę dobrą analizę tematu, co spotyka się z ciepłym przyjęciem. Na przykład – nasze książki, wydawane po białorusku (związane m.in. z historią Grodna) – są pozycjami, które obecnie nie mogłyby się ukazać na Białorusi. Wypełniamy w ten sposób bolesne luki. Nasza działalność wydawnicza jest od początku bardzo aktywna i odważnie sięga do tematów niepopularnych. Zaczęliśmy na przykład od zbioru tekstów polskich autorów na temat stosunków polsko-ukraińskich: Nie jesteśmy Ukrainofilami. Polska myśl polityczna wobec Ukraińców i Ukrainy. Antologia tekstów (pod red. Pawła Kowala, Jana Ołdakowskiego i Moniki Zuchniak, 2008). Oprócz działalności wydawniczej, KEW prowadzi liczne kursy, spotkania i szkolenia. Na przykład – związane z naszą aktywnością wydawniczą Seminarium Translatorskie Tłumacze bez granic, prowadzone pod kierunkiem prof. Adama Pomorskiego. Są to spotkania z zasłużonymi tłumaczami, którzy dzielą się swoją wiedzą z adeptami sztuki przekładu w językach białoruskim, litewskim, łotewskim, polskim, rosyjskim, ukraińskim, a nawet azerskim.
Czy nadchodzący rok – w którym Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury – stanie się czasem szczególnej aktywności również dla wrocławskiego Kolegium Europy Wschodniej?
Tak, tym bardziej że w przyszłym roku przypadają dwie rocznice: symboliczne pięćsetlecie naszej obecnej siedziby, czyli zamku wojnowickiego, i piętnastolecie Kolegium. Planujemy w związku z tym wydanie monografii wojnowickiego zamku i organizację skromnej uroczystości z okazji tego szczególnego, dubeltowego jubileuszu.
 *

W styczniu 2005 roku odszedł Jan Nowak-Jeziorański. Po jego śmierci Kolegium Europy Wschodniej przyjęło imię swojego inicjatora i założyciela. Które z wydarzeń – pytam prezesa Kolegium Europy Wschodniej Jana Andrzeja Dąbrowskiego – uważa pan za najistotniejsze dla waszej placówki?
Prócz powstania dwumiesięczników (z odrębnymi siedzibami w Krakowie), przede wszystkim zlecenie nam przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności prowadzenia programu Study Tours to Poland. Jest to program stypendialny, służący kształceniu i podnoszeniu kwalifikacji urzędników i liderów lokalnych społeczności Europy Wschodniej. Dzielimy się polskim doświadczeniem transformacji ustrojowej. Misja Kolegium Europy Wschodniej określa, że Europa jest pojęciem etycznym, nie geograficznym. Uważamy, że powinny ją wyznaczać ideały, a nie granice. Stąd pragnienie i troska, by mieszkańcy krajów byłego Związku Radzieckiego mogli także żyć zgodnie z europejskimi ideałami.
W jaki sposób doszło do osiedlenia się Kolegium na zamku?
W 2013 roku rozpoczęliśmy starania o przekazanie na rzecz fundacji przez ministra skarbu tego wspaniałego zabytku, wówczas opuszczonego, pozbawionego gospodarza. Nasze wysiłki zakończyły się pomyślnie właśnie w Roku Jana Nowaka-Jeziorańskiego (2014). Akt Notarialny otrzymaliśmy w czasie ceremonii wręczenia Nagrody Jana Nowaka-Jeziorańskiego dla prof. Zbigniewa Brzezińskiego, również członka Rady Fundacji. Rozpoczął się nowy rozdział w historii fundacji. Spełniło się przecież marzenie naszego założyciela o utworzeniu miejsca spotkań Europy Wschodniej.

*
Rzeczywiście – wojnowicki zamek to miejsce oferujące wiele możliwości. Jego wnętrza służą przeróżnym przedsięwzięciom. Na piętrze – sala konferencyjna im. Czesława Miłosza, wyposażona w pochodzący z 1889 roku fortepian marki Bechstein – pełni również funkcję salonu muzycznego, którego działalność animuje pianista i pedagog Jerzy Owczarz. Na drugim piętrze – prócz biblioteki – mieszczą się pomieszczenia, służące fundacji Kolegium Europy Wschodniej. Również tutaj – w sali konferencyjnej zamku – odbywają się spotkania, np. z cyklu Academia Europae Orientalis”, który kontynuuje cykl pod nazwą Academia Unius Europae”, zainaugurowany przez Jana Andrzeja Dąbrowskiego w 1998 roku.
– W ramach tego cyklu – mówi on, odpowiadając na moje dalsze pytania – gościłem we Wrocławiu m.in. Fritza Sterna, Wojciecha Karpińskiego, Normana Daviesa, Stefana Swieżawskiego, Zygmunta Kubiaka, ks. Tadeusza Stycznia, Andrzeja Nowaka, Jerzego Kłoczowskiego, Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Tymoteusza Karpowicza, Czesława Miłosza, Krzysztofa Zanussiego, Henryka Samsonowicza i wielu innych polskich i zagranicznych intelektualistów.
A do jakiej grupy odbiorców adresują państwo cykl obecnie organizowanych spotkań, z udziałem osób zaproszonych?
– Prócz wydarzeń dostępnych tylko dla zaproszonych gości, organizujemy także spotkania otwarte dla przedstawicieli nauki, literatury, medycyny, gospodarki.
Którą z inicjatyw, organizowanych przez Fundację KEW jeszcze w tym roku, uważa pan za najciekawszą i najbardziej wyczekiwaną?
Na początku października br. (w dniach 8-10) odbyła się we Wrocławiu kolejna, jubileuszowa, dziesiąta konferencja „Polska Polityka Wschodnia”. Nowością tegorocznej edycji był przygotowywany raport o stanie polskiej polityki wschodniej 1989-2015, autorstwa Adama Balcera, który w tym roku pełnił funkcję szefa konferencji. Sądzę, że to résumé polskiej polityki wschodniej – choć kontrowersyjne – jest świetnym punktem wyjścia do otwartej dyskusji nad jej obecnym stanem. Konferencja „Polska Polityka Wschodnia” to debata na temat polityki Polski i Europy wobec Europy Wschodniej. To jedyna tego typu impreza w naszym kraju, w której uczestniczą politycy różnych opcji, publicyści i działacze pozarządowi.  

Beata Bigda
 

 

Odra 11/2015 -Florian Śmieja

Z zapisków Floriana Śmiei

PIEWCA KANADY: PURDY

W ramach polityki stypendiów dla wybitnych twórców, które pozwalały im pogłębiać wiedzę w uniwersytetach, przyjechał do naszej uczelni Western Ontario na staż Al Purdy. Od razu go polubiłem. Jak się od niego dowiedziałem, w swoim czasie wraz z innymi poetami Kanady odwiedził Związek Sowiecki; był w Samarkandzie i Taszkiencie. Owocem tej wyprawy stał się tom wspomnień Mole w żelaznej kurtynie z jego wierszami i fotografiami żony. Egzemplarz z dedykacją dla nas i najmłodszego syna (jako podpalacza, bo lubował się on akurat w fajerwerkach) otrzymaliśmy, kiedy w drodze z Montrealu odwiedziliśmy Ala w domku, który sobie zbudował w Ameliasburgu nad jeziorem. Pokazałem mu wtedy wiersz, który napisałem po angielsku, a później wydrukowałem w czasopiśmie „Canadian Literature” (tekst poświęcony Alicji, która popełniła samobójstwo, lękając się deportacji).

Al Purdy (1918–2000), z którym się przyjaźniłem, jest wedle opinii wielu swoich ziomków ważną, a nawet centralną, postacią procesu formowania się narodu kanadyjskiego, jak i czołowym poetą tego procesu. Jest uznawany za oryginalny głos, wyraz kulturalnych, historycznych i politycznych aspiracji ludzi, którzy pragnęli kiedyś zbudować alternatywne w stosunku do amerykańskiego społeczeństwo – we współpracy Anglosasów i Francuzów. Społeczeństwo bardziej stabilne i praworządne od republiki południowego sąsiada.

Alfred Wellington Purdy urodził się w ubogiej rodzinie chłopskiej w Ontario. Opuścił szkołę, kiedy miał szesnaście lat i imał się różnych prac fizycznych, jeżdżąc w czasach depresji pociągami towarowymi po całej Kanadzie. Był tu niezwyczajnym zjawiskiem: potężnym mężczyzną piszącym od młodych lat wiersze. W 1944 roku za własne pieniądze w Vancouverze wydał pierwszy swój tomik. Nie był cudownym dzieckiem, ale samoukiem  z wrodzoną skłonnością do poezji, cechującym się przy tym chłopskim uporem. Zaczął od naśladowania znanych poetów, produkując naprzód mierne, sztuczne utwory, pisane w izolacji od współczesnej mu sceny kulturalnej. Dużo czytał. Z czasem zaczął studiować i poważać rówieśnych poetów jak D.H. Lawrence czy, później, Irving Layton, ale kształcąc się i rozwijając artystycznie, trzymał się z daleka od naśladownictwa. Wierzył w swoją niezależność, unikał cudzych wzorców. Samodzielnie pracował wytrwale nad formą.

W 1960 zbudował w Ameliasburgu domek, który miał stać się jego ostoją; często z niego wyjeżdżał, ale stale wracał. Mógł wtedy też porzucić dorywcze prace i poświęcić się pisaniu. Jego poezja reprezentowała w tych latach już własny program, pełna była wigoru i swobody; wykluwała się na dawnych, często nieudanych próbach – mocna i przekonywająca. Purdy osiągnął pisarską dojrzałość, dorobił się własnej dykcji, jego wiersz stał się płynny, zmieniał dynamikę, odważnie znaczył swą oryginalną drogę. Wszystkie udane zdobycze warsztatu konsolidował; wydawał wiersze i poematy szeroko czytane, zauważane i nagradzane. W 1965 zdobył  ważną nagrodę Gubernatora Kanady. 

Ustaliła się też tematyka jego wierszy: a więc przede wszystkim Kanada, jej rozległe ziemie i ludzie, miejsca znane z dzieciństwa, ale także podstawowe tematy, jak miłość i śmierć. Od lat sześćdziesiątych zaczęto go uważać za „modelowego poetę” kanadyjskiego. Budził też szacunek jako erudyta, respekt jako samouk; stał się niestrudzonym wędrowcem, ciekawym świata. Przed sentymentalizmem i pretensjonalnością bronił się buńczuczną, zaczepną ironią. Pociągały go później sprawy podstawowe i ostateczne. Zdaniem wielu krytyków, żaden inny kanadyjski poeta nie włożył tyle głęboko przeżywanej urody i specyfiki ojczyzny do swoich wierszy. Podziwiał ogrom kraju, a przy tym analizował kruchość istoty ludzkiej na tle nieznanej, mało zbadanej prehistorii kontynentu. Ukochanie życia kazało mu przy tym celebrować najmniejsze formy bytu:

                Odebrać godność jakiemukolwiek bądź żyjątku

                  nawet kiedy nie potrafi zrozumieć obraźliwych słów

                  to trywializować życie samo.

Jego poezja uczy, że przez sztukę człowiek unika zagłady, zniszczenia ciała i ducha. Na widok dawnej broszki napisał: Po 600 latach / myśl z kości słoniowej / jest jeszcze ciepła.

Podróżowanie i wydawanie stały się pod koniec życia jego pasją. Poza krajobrazami Kanady, które smakował, szczególnie atrakcyjna była dla niego daleka Północ, której ludzie i ich styl życia mu imponowali. Zanotował: Nigdy nie byłem szczęśliwszy, niż kiedy leżąc w śpiworze na arktycznej wyspie, wsłuchany w rozgardiasz kaczek na szczycie świata, pisałem wiersz

Mimo dużego dorobku i wielkich sukcesów, pozostał skromnym człowiekiem. Wyznawał: Jako pisarz czułem się zawsze wiecznym amatorem. Pisząc wiersze przez całe życie, nie mam nigdy pewności, że powstanie nowy wiersz, a potem okazuje się, że piszę nowy wcale nie wiedząc, jak to się stało… Autentyczność tych słów mogę potwierdzić, gdyż czekając raz z Alem pod bramą uniwersytetu na spóźniających się przyjaciół, stałem się posiadaczem rękopisu dotąd nie ogłoszonego wiersza, na poczekaniu napisanego i wręczonego mi przez zniecierpliwionego oczekiwaniem poetę.

Poczucie przemijania łączył z koniecznością identyfikowania swojego otoczenia. Oto jeden z jego utworów przetłumaczony przez niżej podpisanego:

Zawsze starałem się unikać / rzeczy nieprzyjemnych / niemiłych zapachów, śmierci, fizycznego bólu // Nigdy mi się to nie udawało / kwiaty śmierdzą, piękno gnije, bogowie umierają / jak tylko uda nam się zagarnąć dla siebie / jakiś słoneczny moment i utrzymać w myśli / już się przemienia w potwora / opisywanie tych wszystkich aspektów grozy / nie jest uniwersalnym lekiem / żadną pomocą w nazywaniu rzeczy / pomimo to nazywam rzeczy po imieniu.

Florian Śmieja

 

Odra 11/2015 - Iza Jóźwik

VOT KEN YOU MACH?,

 czyli PYTANIE O TOŻSAMOŚĆ

W dniach od 29 maja do 31 sierpnia w siedzibie Muzeum Współczesnego, czyli zrewitalizowanym niemieckim schronie przeciwlotniczym z okresu II wojny światowej, miała miejsce wrocławska odsłona wystawy Vot ken you mach?. Kuratorka jej drezdeńskiej części, Christiane Mennicke-Schwarz, w jednodniówce towarzyszącej ekspozycji napisała, że jest ona „festiwalem” podejmującym problem tożsamości współczesnych Żydów w Europie.

Nazwanie tego ważnego przedsięwzięcia festiwalem w kontekście wszechobecnej tendencji do „festiwalizacji” kultury, która dotyczy także w dużym stopniu kultury żydowskiej i coraz częściej prowadzi jedynie do komercjalizacji zjawiska i mody na żydowskość, wydaje się jednak niedopowiedzeniem lub niezbyt trafną metaforą. Wrocławska wystawa, prezentująca prace prawie czterdziestu artystów z całego świata i realizująca się w różnych dziedzinach sztuki, takich jak filmy, wykłady, dyskusje czy performance, stała się istotnym zdarzeniem kulturalnym, poruszającym problem tożsamości Żydów we współczesnej Europie.

Otwierająca wystawę praca izraelskiego artysty Eli Petela zatytułowana Hyhyhy z 2007 roku jest złożoną z 16 tysięcy koralików instalacją, imitującą ozdobną kurtynę, którą przykrywa się Arkę Przymierza. Słowo ha-jihje, widoczne na delikatnej zasłonie, dwukrotnie pojawia się w Biblii hebrajskiej i odzwierciedla bogactwo tego języka. Można je bowiem czytać na kilka różnych sposobów: w tym jako „Hi hi hi”, czyli drwiący chichot, lub biorąc pod uwagę kontekst biblijny, hasło odnoszące się do teraźniejszości (czy może być?), przyszłości (czy będzie?) i przeszłości (czy było?). Dzieło to jawnie koresponduje z będącą już symbolem i znakiem firmowym poezji konkretnej Klepsydrą Stanisława Dróżdża, także prezentowaną przy okazji wystawy. Choć, jak deklaruje Rafał Jakubowicz, współkurator ekspozycji, nie stawia ona żadnej tezy na temat tego, czym jest istota tożsamości, to nadaje wyraźny kierunek myślenia o niej –jako o wartości podlegającej ciągłym modyfikacjom, które w znaczący sposób wpływają na jej dynamiczny, procesualny i temporalny charakter.

Ćwiczenia z portretu Krystyny Piotrowskiej to cykl prac, w których twarz potraktowana jako fundament tożsamości podlega konkretnym zmianom poprzez doklejanie i przemieszczanie kolejnych elementów: oczu, nosa i ust. Odnosi się to zarówno do prób ponownego zdefiniowania własnej tożsamości przez artystkę – po tym, jak dowiedziała się o żydowskim pochodzeniu swojej matki – jak i do pseudonaukowych teorii rasowych XIX i XX wieku. Świadomość historyczna nakazuje redefiniować dotychczasową tożsamość, poddać ją przymusowej autoanalizie. Podobnie jest w filmowej prezentacji Joga 1 i Joga 2, gdzie Piotrowska głosem z off-u, przedstawia swojego brata, podając informacje, które bardzo ogólnie określają tożsamość współczesnego Europejczyka, takie jak wiek, pochodzenie, wyznanie, wykształcenie, praca, stan cywilny itp. Na ekranie widzimy brata artystki ćwiczącego jogę. Na pytanie siostry, czy wie o żydowskim pochodzeniu ich matki, odpowiada, że wie, ale nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy mężczyzna idzie zamówić deski do stolarza, a ten odmawia ich wykonania, mówiąc krótko, że „Żydów nie obsługuje”.

Choć Vot ken you mach? nie jest wystawą na temat Holocaustu, trudno nie zauważyć, że większość prezentowanych na niej instalacji odnosi się do eksterminacji w czasie II wojny światowej. Oczywiście nawiązują do niej głównie drugie i trzecie pokolenie po Szoah. Dla drugiego pokolenia charakterystyczne jest przemilczenie, do czego nawiązuje prezentacja Claire Waffel, ukazująca ojca artystki, który w przemówieniu wieńczącym koniec swojej pracy zawodowej zgrabnie omija wszystko, co jest związane z jego żydowskim pochodzeniem. Jednak dla artystów reprezentujących trzecie pokolenie temat Holocaustu jest ważnym wyzwaniem, prowokującym pytanie o ich własną tożsamość we współczesnej Europie w odniesieniu do przeszłości i przyszłości. W trwającym ponad półtorej godziny filmie Syndrom sztokholmski Amit Epstein bawi się konwencjami, łącząc m.in. musical i videoklip. Za pomocą przebojów Madonny, Marleny Dietrich czy Depeche Mode buduje uniwersalną opowieść o różnych etapach konfrontacji ze swoim żydowskim pochodzeniem, która staje się charakterystyczna dla całego pokolenia. Słowa przeboju „depeszów”: People are people, so why should it be, you and I should get along so awfully. I can’t understand what makes a man, hate another man. Help me understand – wykorzystane w scenie, w której Amit (jego żydowskość podkreślają doklejone sztuczne pejsy) śpiewa je do swych niemieckich trzydziestoletnich rówieśników – wyrażają bunt przeciw bezsensownej, niczym nieuzasadnionej nienawiści i mówią o próbie rozejmu pomiędzy „ofiarą” a „katem”. Epstein znajduje tylko jedno rozwiązanie, żeby pogodzić się z przeszłością i móc zacząć budować wspólną przyszłość, a jest ono oparte na Spinozowskim aksjomacie nienawiści, która zanurzona w miłości w końcu sama się nią staje.

Szkoda, że większość zwiedzających wystawę pośpiesznie odchodziła od ekranu przekazującego ten „syndrom” po około piętnastu minutach, w obawie, że nie zdąży obejrzeć, czy choćby przejrzeć całości. To zresztą nadmiar materiału był głównym problemem zajmującej aż dwa piętra siedziby wrocławskiego muzeum wystawy. Sądzę, że bez szkody dla całości można byłoby dokonać selekcji prac i spokojnie odrzucić ich część. Wiele z prezentowanych na wystawie filmów, jak np. obraz Shiry Wachsmann Bez granic czy Jeśli miałbyś mnie zapomnieć Sharone Lifschitz, ukazuje żydowskich bohaterów zagubionych i samotnych, którzy mimo że od lat żyją z dala od Europy, nie potrafią znaleźć sobie miejsca, zatrzeć w świadomości ciemnych plam trwającej wieki, ogólnoeuropejskiej historii prześladowań i dyskryminacji swoich przodków. Ich indywidualne wspomnienia przekształcają się w pamięć kolektywną, a to zdaje się tylko powiększać dystans, jaki ich dzieli od nie-Żydów i wzmagać obcość, wobec której wydają się całkowicie bezsilni i bezradni. To pokazuje, jak ciężko jest mówić o homogenicznym charakterze tożsamości narodu żyjącego w ciągłej diasporze, skazanego na życie w cudzych miejscach i posługiwanie się cudzym językiem. Ciekawą wariacją na temat tożsamości (nie tylko żydowskiej, ale tożsamości w ogóle) były jej abstrakcyjne ujęcia, jak Wewnętrzna kurtyna wspomnianej już wcześniej Claire Waffel, czyli ruchoma instalacja, której części można dowolnie przesuwać. Płachta ciężkiego materiału symbolizuje tu tożsamość złożoną z ruchomych komponentów, które nie mają jednego, trwałego trzonu czy źródła. Dziewięciominutowy filmik Shlomiego Yaffe, artysty izraelskiego, na co dzień mieszkającego w Pradze, zatytułowany Jak zmieniłem swą ideologię na Praskim Targu przedstawia autora, który wędrując po targowisku, zaopatruje się w bojówki, kastet i to wszystko, czego potrzeba, aby przynajmniej zewnętrznie przeobrazić się w neonazistę. W tej prowokacji uderza nie tylko to, że Yaffe z Żyda staje się w mgnieniu oka neonazistą, a jego tożsamość określa głównie przebranie, ale również to, że wszystkie te faszystowskie „atrybuty” kupuje od azjatyckich imigrantów. Na wystawie pojawiły się też prace m.in. Karoliny Freino, Artura Żmijewskiego, Łukasza Baksika, jak i świetna Rozgrzewka młodego twórcy (rocznik 1991) Dawida Marszewskiego.

W trakcie oglądania wystawy Vot ken you mach? przypomniałam sobie historię, którą opowiedziała mi całkiem niedawno koleżanka. Kilka lat temu zimą, po wyjściu z synagogi w Krakowie, została obrzucona śnieżkami przez grupkę małych chłopców i wyzwana od brudnej i śmierdzącej żydówy. Chłopcy szli za nią, dopóki nie schowała się w jakiejś kawiarni, a potem jeszcze długo czekali pod drzwiami, aż z niej wyjdzie. Moja koleżanka nie jest Żydówką, to Polka o typowo „aryjskich” rysach. Wszystko, co łączy ją z żydowskością, to fakt, że ukończyła judaistykę, poza tym kilka miesięcy mieszkała w izraelskim kibucu. W tej smutnej historii tym, co bardziej przeraża od antysemityzmu dzieci w XXI wieku, dla którego nie ma żadnego wytłumaczenia, jest trafność stwierdzenia, dołączonego do opisu jednej z prac prezentowanych na wystawie, że tożsamość (żydowska) tak naprawdę nie istnieje. Istnieją jedynie inne tożsamości, które ją określają.

Iza Jóźwik

Odra 9/2015 -Andrzej Dobrowolski

STO LAT STUDIÓW POLSKICH NA UNIWERSYTECIE COLUMBIA

 

Od stu lat na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku można się uczyć języka polskiego. To efekt podjętych w latach dwudziestych minionego wieku i wspieranych przez Marię Curie-Skłodowską oraz Ignacego Paderewskiego wysiłków w celu utworzenia tam Instytutu Kultury Polskiej. Studentów zainteresowanych językiem i literaturą naszego kraju jedna z tych najlepszych uczelni w Stanach Zjednoczonych kształci po dzień dzisiejszy.

Historia polonistyki oraz obecność języka polskiego w praktyce naukowej doczekała się ostatnio specjalnej konferencji. Biorący udział w sympozjum uczeni przede wszystkim zwracali uwagę na polityczne uwarunkowania decyzji o powoływaniu po II wojnie instytutów lub katedr języków obcych na nowojorskiej uczelni. Niekiedy prowadziło to do kontrowersji, jak w przypadku zabiegów Benito Mussoliniego, ZSRR, Niemiec czy później władz PRL. Pojawiały się jednak argumenty, że dobrze poznać języki nie tylko przyjaciół, ale też adwersarzy. Niektóre kraje, przypomniała wieloletnia wykładowczyni na studiach języka i literatury polskiej prof. Anna Frajlich, już począwszy od roku 1911 nie szczędziły środków, aby wznieść w Nowym Jorku specjalne gmachy, takie jak de la Maison Française,  Deutsches Haus, Casa Hispánica czy Casa Italiana. Także Czechosłowacja i Rumunia miały na Columbii studia językowe. Nic zatem dziwnego, że władze odrodzonej Rzeczpospolitej również widziały taką potrzebę.

Program studiów slawistycznych na Columbii zapoczątkował w roku 1902 John Dyneley Prince. Trzynaście lat później, kiedy utworzono Wydział Języków Słowiańskich, został on mianowany profesorem języków słowiańskich,. Nauczył się słowackiego, rosyjskiego, serbo-chorwackiego oraz polskiego. Wykładał też historię Polski. Chociaż początki języka polskiego na Columbii datują się nieco wcześniej, regularnie uczono go tu od 1916 roku. Wykładowcami byli Joseph Szlenker, sekretarz Paderewskiego L.K. Straszewicz oraz przyjaciel Władysława Reymonta – Albert Morawski-Nawench. A próby nadania przedsięwzięciu bardziej instytucjonalnej formy nie ustawały. Pierwsze wpłaty do kasy uczelnianej od rządu w Warszawie były skromne. W roku 1925 wpłynęło tam najpierw 50, a później 600 dolarów. W roku 1927 zrodził się plan utworzenia już przy Wydziale Języków Słowiańskich Instytutu Kultury Polskiej.

W starania o rozwój Instytutu zaangażowała się m.in. Maria Curie-Skłodowska, która w roku 1927 korespondowała z Clarence A. Manningiem – szefem Instytutu. Funkcję honorowego prezesa Instytutu Kultury Polskiej zgodził się objąć Ignacy Paderewski. W komitecie doradczym zasiadali m.in. George Noyes, Alfred A. Knopf, Rudolf Modrzejewski, Bronisław Huberman. Ambitne plany obejmowały publikacje wydawnictw na temat języka, kultury i historii polskiej, zorganizowanie biblioteki. Powstanie Instytutu zahamowała jednak Wielka Depresja w USA na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku.

Jak zaakcentował w swym wystąpieniu podczas sympozjum prof. Michael J. Mikoś z University of Wisconsin-Milwauke, nowojorska uczelnia miała i ma jeden z najsilniejszych w USA programów polonistyki. Dodał, że zawdzięcza to pedagogowi, publicyście i politykowi Nicholasowi Murrayowi Butlerowi, który jako rektor Columbii w latach 1902-1945 z wigorem rozwijał uczelnię, a w roku 1931 otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. To właśnie w czasie jego kadencji Curie-Skłodowska została wyróżniona doktoratem honorowym nowojorskiej uczelni. W roku 1928 języka i literatury polskiej na Columbii zaczął uczyć Arthur Coleman, który zaskarbił sobie nieformalny tytuł ambasadora kultury polskiej w Ameryce. Jego kadencja trwała przez dwie dekady. Po wojnie zrezygnował ze swojego stanowiska w proteście przeciw projektowi utworzenia katedry Studiów Polskich im. Adama Mickiewicza subsydiowanej przez komunistyczne władze PRL (którą porównał do konia trojańskiego). O katedrę zabiegał też bezskutecznie Czesław Miłosz, który był wówczas dyplomatą.

Kontrowersjom związanym z losami katedr słowiańskich w trakcie zimnej wojny poświęcono na konferencji  sporo miejsca. Poruszył ten temat m.in. prof. Travis Beal Jacobs z Middlebury College. Jak nadmienił, po wcześniejszym ustanowieniu Katedry Masaryka nie przewidywano początkowo problemów z polskimi studiami, które w imieniu władz PRL-u promował ambasador Józef Winiewicz. Tymczasem jednak na następcę Colemana powołano specjalistę od teorii literatury Manfreda Kridla, będącego jeszcze w Wilnie nauczycielem Miłosza. Polski naukowiec miał przed wybuchem okupacji opinię liberała i antykatolickiego krytyka rządu polskiego. Ostry sprzeciw wobec kandydatury Kridla zgłosiła jednak społeczność  polonijna  z Kongresem Polonii Amerykańskiej, w którego przekonaniu jego nauczanie kłóciło się z wysoce patriotycznymi ideałami amerykańskich studentów polskiego pochodzenia.  Dlatego  też Kongres wystosował list do generała Dwighta D. Eisenhowera (który wkrótce miał zostać kolejnym rektorem Columbii) z apelem, aby nie przyjmował od Warszawy 5 tysięcy dolarów na funkcjonowanie tej katedry. Z nieco łagodniejszą krytyką wobec projektu wystąpił też prezes Fundacji Kościuszkowskiej Stefan Mierzwa. Wyraził on obawę o naruszenie suwerenności autonomicznej uczelni w kontekście finansowania programu polskiego przez komunistyczne władze. Columbia broniła swego prawa do wolności słowa, a także polityki promowania nauki o ludziach i kulturach z różnych obszarów. Niezależnie od krytyki, na uczelnię zapraszano jednak  komunistycznych prelegentów.

Obejmując stanowisko rektora uczelni, Eisenhower nie miał szans zapoznać się dokładnie z kontrowersjami. Argumentował, że wartość amerykańskiego systemu nigdy nie zostanie doceniona, jeśli nie zrozumie się istoty pozostających w opozycji ideologii. Kridl, którego popierały władze PRL, stwierdził, że oskarżenia, jakoby katedra miała służyć politycznym celom, stanowią afront dla nowojorskiego uniwersytetu. Jak zapewniał, będzie się tam uczyć języka i literatury polskiej, a nie propagandy. Chociaż w okresie zimnej wojny sprawę nagłośniły amerykańskie media, rektor Eisenhower, późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych, nie ugiął się przed naciskami. Koniec końców przyjął Kridla. Zastrzegł przy tym, że jeśli nowy profesor odbiegnie od akademickich wymogów uczelni i będzie  forsował filozofię nieprzyjazną amerykańskiemu systemowi rządów, katedra zostanie rozwiązana.

Działalność naukową Kridla scharakteryzował z kolei w czasie konferencji przybyły z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu prof. Adam F. Kola. Zaliczył  uczonego do kluczowych postaci nowoczesnego literaturoznawstwa polskiego w okresie międzywojennym. Podkreślał, że Kridl stworzył też powojenne podwaliny amerykańskiej slawistyki. Na Columbii opublikował m.in. książki: Adam Mickiewicz. A Poet of Poland. A Survey of Polish Literature and Culture oraz An Anthology of Polish Literature. Do uczniów Kridla należeli Olga Scherer-Virsky, Robert Maguire, William Harkins, Victor Erlich, Horace Lunt i William Rudy.

Jak pisał w „Czasie Kultury” związany z Columbią Thomas Anessi, Kridl przysporzył sporej popularności studiom polonistycznym  i sprawował swe stanowisko do emerytury. Katedra zakończyła oficjalnie swoją działalność w 1955 roku, do czego przyczyniło się też nasilenie zimnej wojny i początek makkartyzmu w USA. Nie oznaczało to oczywiście zaprzestania nauki języka polskiego i literatury na Wydziale Slawistyki. Po Kridlu wykładowcą polonistyki został Ludwik Krzyżanowski. W kolejnych zaś latach nauczali tu, głównie na poziomie studiów licencjackich, m.in. Harold Segal, David Goldfarb i Anna Frajlich. Studia polonistyczne są wciąż kontynuowane.

W konferencji brali udział byli studenci, którzy na Columbii uczyli się języka polskiego, w tym  prof. David Tompkins z Carleton College w stanie Minnesota, prof. Nancy Sinkoff z Rutgers University w stanie New Jersey, prof. William de Jong Lambert z nowojorskiego Bronx College w Nowym Jorku, doktorant Ross Ufberg, tłumacz literatury polskiej i autor przekładu Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski, oraz dr Dustin Wayne Janes, który  jest inżynierem specjalistą od polimerów, badaczem na University of Texas w Austin. Wskazywali oni na korzyści, jakie przyniosła im nauka polskiego. Zapewniali też, że starają się zaszczepić zainteresowanie Polską swoim studentom.

W 2014 roku na Columbii, m.in.. dzięki wysiłkom ówczesnego dyrektora Instytutu ds. Europy Wschodniej i Środkowej Johna Micgiela, powstała katedra studiów polskich. Po wieloletnich staraniach udało się zgromadzić niezbędne fundusze, które wyasygnowały Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej oraz częściowo Polonia, w tym przede wszystkim Polsko-Słowiańska Federalna Unia Kredytowa. Na profesora studiów polskich została powołana w 2014 roku w drodze konkursu dr Małgorzata Mazurek. Zajmuje się ona interdyscyplinarnymi badaniami nad historią ziem polskich w czasach nowożytnych, a także w zakresie nauk społecznych. Na Wydziale Historii prowadzi pracę dydaktyczną na studiach magisterskich i doktorskich. Z Instytutem Harrimana związana jest natomiast poprzez organizowanie warsztatów badawczych (np. z kuratorami sztuki i tłumaczami), a także wydarzeń akademickich dotyczących polskiej kultury, historii, gospodarki, czy sesji poświęconych studiom na językiem polskim i jidysz. Liczę na to, że w najbliższych latach uda się stworzyć środowisko studentów i doktorantów, którzy poświęcą się tej tematyce. Są to przede wszystkim Amerykanie, którzy czymś zostają zainspirowani, dają się zauroczyć jakąś książką, seminarium, czy filmem. Moje zadanie polega na tym, żeby tematy polskie przedstawić w szerszym kontekście, globalnym, międzynarodowym, europejskim, w kontekście literatury, sztuki, czy historii. Nie jestem uwiązana tylko językiem polskim – mówi Małgorzata Mazurek. Zajęcia i wykłady ruszają na katedrze pełną parą w przyszłym roku.

Andrzej Dobrowolski

 

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 następna »