• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Sygnały

Odra 4/2014 -Marta Mizuro

Dziady Bez Skrótów Projekt

Do wybrania się na Dziady do Teatru Polskiego we Wrocławiu zachęciła mnie wyłącznie jedna rzecz. Informacja, że  dramat wystawiony zostanie bez skrótów. I choć nie wymaga to już specjalnego objaśnienia, jednak muszę je dodać: bez skrótów odczytałam jako  bez wtrętów. Bez  zastępujących oryginalne partie dodatków, nierzadko serwowanych zupełnie od czapy. Bez „ulepszeń”, których celem jest, jak mniemam, przywrócenie martwej klasyki do życia.  Metodą na Frankensteina.

Mogę jedynie podejrzewać, że na niej właśnie opierała się przedostatnia inscenizacja Dziadów w tym samym teatrze. O czym świadczy  jej podtytuł: Ekshumacja. Ale tylko zgaduję, bo odbiwszy się wcześniej o Kordiana  (Mit: Kordian, 2005, reżyseria i opracowanie tekstu Maciej Sobociński, nb. spektakl wystawiony całe osiem razy), Hamleta (reżyseria Monika Pęcikiewicz, dramaturgia Marzena Sadocha, 2008 ) i Lalkę (reżyseria i opracowanie sceniczne Witkor Rubin, z dramaturgicznym udziałem Jolanty Janiczak i Piotra Rudzkiego, 2008) – dzieło duetu Monika Strzępka i  Paweł Demirski sobie podarowałam. Może i szkoda, bo w przeciwieństwie do dramaturgów funkcjonalnych, Demirski jest dramaturgiem z prawdziwego zdarzenia. Inna rzecz, że właśnie mając talent, też nie musi podpinać się pod klasyków.

Dziady w reżyserii Michała Zadary skrócone zostały na razie o część III. Nie dlatego, że część Konrada jest inna w charakterze od kilku części i łączącego się z nimi poematu Upiór, należących do Gustawa, ale z powodów praktycznych – żeby zamknąć spektakl w pięciu godzinach. W czasie których oglądamy Dziady. Widowisko, część II, część IV oraz przystosowany do sceny poemat. Jest wszystko, brak jakiegokolwiek tunningowania mickiewiczowskiego języka, chyba że uznać za nie sposób podania lirycznych fraz. Poza czystym Mickiewiczem, tylko jeden dodatek: piosenka o Zosi, zgrabnie wpasowująca się w całość. Zapewne za ten bonus właśnie odpowiada wymieniony na liście jako autor „dramaturgii” Daniel Przastek… W tej sytuacji jednak aż prosiłoby się o powrót do autorstwa w dwudziestowiecznym jeszcze znaczeniu tego słowa. Lecz cóż, romantyczny poeta nnie upomni się już o tantiemy, więc czemu nie dać zarobić komuś, kto wpadł na koncept, iż z piosenką będzie fajniej?  I być może przypomniał sobie,  że w zamyśle autora Dziady miały być śpiewogrą, co dla historyków literatury nie jest tajemnicą.

Nie wiadomo, za co właściwie odpowiadał reżyser, a za co jego wymieniony na afiszu pomagier. Mogę sobie co najwyżej pospekulować, iż  firmujący dzieło Zadara bał się ogromu wyzwania i musiał omówić pewne kwestie z kimś bardziej żywym od Mickiewicza.  Na przykład  o tym, że  poetyckie uniesienia, zwłaszcza ich topika z kwiateczkami i pastereczkami, brzmią może nie tyle zupełnie martwo, ile anachronicznie. Cieszę się jednak, że zamiast je ocenzurować, pozwolono mi się z nimi znowu skonfrontować i  umożliwiono samodzielne dojście do wniosku, czy dramat Mickiewicza jeszcze się broni, czy już nie. To naprawdę lepsze niż stawianie widza przed faktem dokonanym. Od interpretacji w stylu „wytnij-wklej”, z przewagą „wytnij”.

Współczesne kostiumy, rekwizyty i zachowania postaci dramatu zagrały oczywiście na niekorzyść „kwiatków” czy Chóru Młodzieży, czyli po prostu na niekorzyść romantycznej konwencji, ale przecież nie idei „Dziadów”,  którą kilkanaście stron wcześniej znacznie obszerniej i piękniej  nakreśla Jacek Łukasiewicz. Również nie aspirując do recenzowania, wprost jednak powiem,  że spektakl mi się podobał. Z prostego powodu: ta inscenizacja jest właśnie spójną interpretacją, a nie zlepkiem efektów scenicznych, jak spektakle, które wcześniej wyliczyłam.

To prawda, że spójność tę najlepiej widać w części IV, kameralnej, opartej na konfrontacji postaw, ale też zawieszonej na kreacji Bartosza Porczyka. I wspaniale radzi sobie z tym wierszem, i jeszcze wspanialej go wyśpiewuje, naśladując Czesława Niemena.  Przede wszystkim jednak pozwala zapomnieć o „kwiateczkach”. Gustaw w tym wydaniu właściwie nie musi z niczego się tłumaczyć. Tyle oddaje grą ciała, że do zrozumienia  go nie potrzeba lirycznych „strumieni piękności”. Choć, z drugiej strony, chyba jednak potrzeba, bo ta postać skrojona jest przecież tak, żeby widz się nią zmęczył i z całą mocą odczuł cierpienia żywego upiora. Jego udręka ma bowiem nie tylko wymiar ponadczasowy, lecz jakoś dodatkowo wzrusza w epoce, gdy jedną Marylę można z łatwością wymienić na inną. I o ile romantyczny język raczej się zdewaluował, o tyle romantyczna wierność nabrała wartości, co w teatralnym trójwymiarze dobrze uwypukla.

Ponadczasowy ciężar mają też  przewinienia złego Pana,  jednego z duchów pojawiających się w części drugiej. Trochę z nimi nie licuje ptasi szkielet zastępujący armię „sów, kruków i puchaczy”, ale w imitacji obrazu z noktowizora widmo budzi jednak grozę, wyglądając jak ciało w stanie rozkładu. Tak dosłownie makabryczny widok nie pojawił się w filmie Blair Witch Project, do którego Zadara ewidentnie nawiązał prezentując uczestników guseł. Ten zrealizowany przed piętnastu laty, genialny w swojej prostocie obraz nie pokazując właściwie nic, pokazał bardzo wiele. To, że duchy materializują się tylko w ludzkiej wyobraźni, a jej działanie widać wyłącznie w mimice bohaterów. We wrocławskim spektaklu chwyt ten został powtórzony, z tą samą intencją i skutkiem. Lepszym niż epatowanie efektami specjalnymi, co już mało w kim budzi grozę. Dlatego i kukła ptaka, i lżejsze duchy , których charakteryzacja sprowadza się do pobielonych twarzy, są bardziej zabawne niż przerażające, ale w wersji makabrycznej byłyby już wręcz komiczne. Ich ostentacyjna śmieszność, podkręcona darami prosto z supermarketu z góry pacyfikuje widza, każąc mu się skupić na tym, co właściwie duchy mają do powiedzenia.

Komediowy wymiar ma też postać Guślarza (Mariusz Kiljan), podkreślenie dwuznacznego, homoseksualnego wydźwięku rozmowy Myśliwych, wystylizowanie Chóru Młodzieży na blokersów oraz zainscenizowanie Upiora w formie policyjnych oględzin z miejsca zdarzenia, sposób na zaakcentowanie urwanego rękopisu itp. Można się krzywić na takie reżyserskie podejście, ale, powtórzę po raz kolejny, nie sposób odmówić mój konsekwencji. Jak i tego, że Zadara dobrze pokazał, iż jednym nagłówkiem sygnowane są trzy różne dramaty. Już nie tym widzom, którzy o tym doskonale wiedzą, bo znają Dziady z lektury,  tylko właściwym adresatom przedstawienia, szkolnej dziatwie naturalnie. Pewnie jej ta wersja nie przerazi, ale  jest nadzieja, że i nie odstraszy nudą.

Marta Mizuro

Odra 4/2014 -Agnieszka Sabor

MODERNISTYCZNY SPACER PO KRAKOWIE

 

Są zjawiska, osoby, wydarzenia, których nie zauważamy, choć są ciekawe i ważne. Niestety jednak: mało krzykliwe. I tak np. o kulturze w Krakowie słyszymy ostatnio w kontekście spektakularnych awantur w Narodowym Teatrze Starym. O tym, że pojawiło się tu twórcze i pracowite środowisko krytyków i historyków architektury, wie niewielu. Ich najnowszym pomysłem są Modernizmy, imponujący projekt wydawniczy, którego celem jest przyjrzenie się architekturze polskiej dwudziestolecia międzywojennego – miasto po mieście, województwo po województwie. Nie chodzi tylko o specjalistyczne „skatalogowanie zasobów”. Ambicje autorów idą dalej: Mamy nadzieję, że przeszłość stanie się inspiracją do dyskusji na temat architektury współczesnej.

Nie dziwi fakt, że serię rozpoczyna tom poświęcony modernizmom Krakowa i województwa krakowskiego. Nie chodzi o adres autorów. Rzecz w tym, że tutejsi architekci w latach dwudziestych ubiegłego wieku wywarli ogromny wpływ na inne regiony Polski – tak że w 1934 roku pojawiło się pojęcie „szkoły krakowskiej”, odrębnej, charakteryzującej się pewnym tradycjonalizmem, dekoracyjnością, odwołaniami do sztuki ludowej.

Pamiętajmy także, że po 1910 roku Kraków przeszedł swoistą rewolucję. Wcześniej był niewielkim miasteczkiem na peryferiach imperium habsburskiego, którego rozwój ograniczony był funkcją przygranicznej twierdzy. To prawda, stał się „polskim Piemontem”, w którym na fasadach kamienic umieszczano popiersia Sobieskiego i Kościuszki, w którym działał Matejko i młodopolanie, w którym rodziła się myśl „stańczyków”. Ale jednocześnie był najgęściej zaludnionym, wręcz stłoczonym, „drugoligowym” miastem monarchii austro-węgierskiej. I oto w latach 1907–1915, za sprawą Juliusza Leo, ekonomisty i charyzmatycznego prezydenta Krakowa, rodzi się koncepcja Wielkiego Krakowa. Do miasta przyłączone zostają sąsiednie gminy i grunty dworskie, powstaje – pierwszy na ziemiach polskich! – plan zagospodarowania przestrzennego. Jak pisał Boy-Żeleński, Leo dał miastu ramę dla przyszłego rozwoju na sto lat.

Autorzy „spacerują” po mieście. Pokazują monumentalne budowle użyteczności publicznej, nowe dzielnice, modernistyczne kościoły – począwszy od gmachu Akademii Górniczo-Hutniczej, której powstanie w 1919 roku było wielkim sukcesem krakowskich elit, od lat dążących do założenia pod Wawelem poważnej uczelni technicznej.

Patrząc dzisiaj na siedzibę AGH, budowaną długo (1922–1936), należy nie myśleć anachronicznie. To prawda: podłużna, czterokondygnacyjna bryła z dominantą w postaci ozdobionego jońską kolumnadą ryzalitu mieszczącego główne wejście i aulę, uzupełniona o rzeźby nowych herosów: górników i hutników, u współczesnego odbiorcy może budzić pewien opór – ze względu na skalę, pompatyczność, dydaktyzm. Może też przywoływać na myśl skompromitowane style ustrojów totalitarnych. Tego typu skojarzenia byłyby jednak niesprawiedliwe. W gruncie rzeczy klasycyzujący, przyciężkawy budynek chciałby mówić o marzeniach nowego państwa – o stabilności i potencjale. Tylko i aż tyle.

Najważniejszy jest tu kontekst: siedziba AGH wpisana jest w prawdziwie metropolitalne Aleje Trzech Wieszczów. Nieprawdą jest, że atrakcyjny turystycznie Kraków to wyłącznie Wawel, Rynek, okolice ulicy Szerokiej na Kazimierzu i część starego Podgórza. Aleje wypełnione są fantastyczną architekturą: Śląskie Seminarium Duchowne z ekspresyjnymi płaskorzeźbami Xawerego Dunikowskiego, Biblioteka Jagiellońska, Muzeum Narodowe, Artdekowski dom profesorów UJ (ze względu na elegancką, czarną okładzinę ceramiczną nazywany niekiedy „trumną”), szeregi wielkomiejskich kamienic dla zamożnej inteligencji…

Dobrym pomysłem na wycieczkę jest np. szlak modernistycznych kościołów i klasztorów – a pamiętajmy, że od połowy XIX wieku sukcesywnie rosło znaczenie diecezji krakowskiej. Najpierw do bezpiecznej Galicji przybywały zakony prześladowane w innych zaborach. Potem papież Pius XI podniósł Kościół krakowski do rangi archidiecezji. Co prawda, modernistyczne tendencje w parafiach i klasztorach przyjmowały się z większym trudem niż gdzie indziej, ale dotarły i tutaj. Jeśli spojrzymy z Wawelu w kierunku Dębnik, uwagę przykuje wznosząca się na czterech filarach teleskopowa wieża kościoła św. Stanisława Kostki. Jeśli zanurzymy się w willowe zakamarki Łobzowa, zobaczymy kościół św. Szczepana, łączący nowoczesność z tradycją architektury wczesnochrześcijańskiej. Jeśli przespacerujemy się na Skałkę, w bezpośrednim sąsiedztwie barokowego kościoła ujrzymy elegancki i funkcjonalistyczny budynek seminarium paulińskiego…

Autorzy książki zapraszają także na „modernistyczny” wypad poza Kraków – choćby tylko do modnych wówczas uzdrowisk w Beskidzie Sądeckim albo do Zakopanego. W dwudziestoleciu można było więc konstruktywnie rozmawiać o specyfice takich miejsc, ich wartości „pozarynkowej”, która wyraża się m.in. w architekturze.

Andrzej Szczerski, kierujący całym projektem wydawniczym, przywołuje dyskusję, która zaangażowała wówczas zarówno zwolenników Witkiewiczowskiego stylu zakopiańskiego, jak i modernistów. To właśnie dzięki niej udało się wypracować pod Tatrami oryginalną syntezę tradycji i nowoczesności.

Można też wybrać mniej oczywisty kierunek i pojechać np. do podtarnowskich Mościc, w których w 1928 roku wyrastała Państwowa Fabryka Związków Azotowych, do Chełmka, w którym cztery lata później uruchomiono obuwniczą fabrykę „Baty”, do Centralnego Okręgu Przemysłowego… Opowiadając o wszystkich tych przedsięwzięciach międzywojnia, autorzy nie ograniczają się do fachowych opisów. W tonie książki słychać podziw dla odpowiedzialności i „państwotwórczego entuzjazmu” tamtego pokolenia. Stąd znalazł się w niej np. cytat z „Niedzielnego Dodatku Ilustrowanego Kuriera Warszawskiego” z 1930 roku: Dokonało się wielkie dzieło państwowe. Na obszarze, który jeszcze dwa lata temu przedstawiał szmat pola, pokrytego jednostajnie śnieżną powłoką, dziś pracuje olbrzymi kompleks budynków i instalacji fabrycznych, spiętrzonych i skomplikowanych, przecięty ulicami, siecią przewodów elektrycznych, parowych, wodnych, gazowych, kanalizacyjnych, wypełnionych twórczą pracą ludzi i maszyn. To o Mościcach.

Niestety, architektonicznej lekcji dwudziestolecia nie odrobiliśmy po transformacji w 1989 roku. Jacek Purchla, historyk sztuki i urbanistyki, bije na alarm: Konflikty, które ostatnio wstrząsają naszym krajem, to dowód zwycięstwa rabunkowej eksploatacji nad perspektywicznym myśleniem o zasobach miejskich. Polska zmierza pomału w kierunku latynoamerykańskiego modelu urbanizacji. Na naszych oczach rezygnuje się z zasad, dzięki którym polskie miasta zyskały środkowoeuropejski standard i wyraz estetyczny (ze wstępu do wydanej niedawno książki pt. Pokusa miejsca Josepha Rykwerta). Paweł du Vall, prawnik, absolwent UJ, pisze do lokalnej prasy dramatyczny list: Blisko sto lat po śmierci Juliusza Lea dawny Wielki Kraków jest tylko wspomnieniem po ambitnych planach porządkowania miasta. Aleje Trzech Wieszczów, ulica Dietla, szereg traktów łączących Stare Miasto z bardziej oddalonymi dzielnicami, liczne place stanowią przykład zapaści współczesnego miasta. Jakkolwiek notujemy wielki ruch budowlany, niespotykany od czasu, gdy powstała Nowa Huta, trudno oprzeć się wrażeniu, że rozwój miasta jest poza jakąkolwiek kontrolą – prawną, urzędniczą, społeczną.

Czy marzenie obywatela „stołeczno-królewskiego miasta Krakowa”, że ulica Dietla stanie się kiedyś rodzimym Ringiem, a Aleje Trzech Wieszczów – małymi Polami Elizejskimi, ma jeszcze szansę na spełnienie?

 

Agnieszka Sabor

 

 

MODERNIZMY. ARCHITEKTURA NOWOCZESNOŚCI W II RZECZYPOSPOLITEJ, t. 1. Kraków i województwo krakowskie. Praca zbiorowa pod redakcją Andrzeja Szczerskiego. Studio Wydawnicze DodoEditor, Kraków 2013.

 

Odra 3/2014 - Mieczysław Orski

UCZTA GLOBTROTERA

 

 

Wydana w 2008 roku w Polsce Uczta głupców, trzecia u nas książka – niestety w kraju ledwo zauważona – Henryka Skwarczyńskiego, pisarza mieszkającego w Chicago i wiele podróżującego po świecie, doczekała się angielskiego przekładu Antonii Lloyd-Jones i dzięki sponsoringowi Balzekas Museum of Lithuanian Culture ukazała się pt. Feast of Fools (wydawnictwo WILCZYSKA). Założyciel tego muzeum litewskiego w USA Stanley Bazekas Jr., zachęcając na okładce czytelników do lektury książki, porównuje pisarza żeglującego po szerokich morzach – a powracającego akurat z wypraw do Ngorongory i Madery – do Krzysztofa Kolumba, którego postać, jako prawdopodobnego potomka polskiej rodziny szlacheckiej, pojawia się w jednej z dygresyjnych konfabulacji zamieszczonych w powieści. W życzliwej rekomendacji na okładce książki także Robert McCrum, redaktor działu literackiego „Observera” i jeden z autorów kompendium The Story of English, pisze, że proza Skwarczyńskiego przypomina mu o tym, jak dobre może jeszcze być współczesne pisarstwo. Komplementy najwyższej próby padają obok ze strony jednego z najbardziej znanych dziś prozaików amerykańskich Keitha Botsforda, który dowodzi, że forma powieści Skwarczyńskiego – pisarza absolutely sui generis (…każdy wie, że podąża on tam, dokąd nikt inny nie dojdzie, i zobaczy to, czego nikt nie dojrzy…) – lokuje ją gdzieś pomiędzy Rabelais’em a Królem Ubu Jarry’ego, i że wszystkie epizody w książce odzwierciedlają cudowną zależność między Zwyczajnym a Niewiarygodnym… Jednym słowem, naprawdę uczta. Natomiast w kierowanej do czytelników zagranicznych nocie Marek Nowakowski podkreśla, że ukształtowana na podróżach, ale i wnikliwych lekturach książek historycznych twórczość Skwarczyńskiego zawiera w swoich podtekstach aluzje do spektrum komunizmu – które on sam miał okazję poznać.

Autora Uczty głupców wodzi – dosłownie po całym świecie, od Japonii po Brazylię i od wysp Bora-Bora na Pacyfiku po Irlandię – nie tyle inwencja typowego reportera czy literata-podróżnika, pragnącego podzielić się z nami refleksjami o specyfice, egzotyce odwiedzanych stron, ile niezaspokojony wewnętrzny impuls poznawczy, idea opisu i zdefiniowania świata w jego dzisiejszym wymiarze cywilizacyjnym na swój własny i czytelników użytek. Przed tymi podróżami była jednak wyprawa najważniejsza w życiu: wydostanie się z Polski tuż przed stanem wojennym, z kraju obezwładnionego doktryną totalitarną, konkretnie ze zdominowanego przez towarzyszy partyjnych w latach siedemdziesiątych łódzkiego uniwersytetu, gdzie sprawowali pieczę nad młodym narybkiem naukowym PRL-u „uczeni” w rodzaju profesora Wiatra (ucztującego razem z innymi „głupcami” nowoczesnego świata w jednym z epizodów powieści). Gorzką analizą obserwowanych przez przybywającego niekiedy do III RP postkomunistycznych obrządków dzieli się Skwarczyński w swojej innej mało zauważonej przez krytykę książce Z Różą i Księżycem w herbie (2004); w tym i innych utworach wytyka procesy ,,amerykanizacji”, czyli merkantylizacji, fast-foodyzacji współczesnej kultury w krajach Zachodu, ale także Wschodu.

Te wyniki światowej kwerendy podróżniczej przebijają się też w groteskowo szyderczej wizji cywilizacji odmalowanej w Uczcie głupców. Powieść ta, o niezwykle skomplikowanej i wyrafinowanej strukturze treściowej, mimo logicznego toku wykoncypowanej od początku do końca akcji i potoczystej narracji, kierowana jest do czytelników zaprawionych w lekturach nowości światowej literatury i jej narracyjnych grach, niekiedy o podłożu postmodernistycznym. Prezentowane tu na poszczególnych sesjach biesiadników epizody historii świata i rozwijane na ich kanwie konfabulacje dotyczą na przykład tego, jak (wybieram z różnych stron na chybił trafił) polski tur okazał się protoplastą amerykańskiego bizona… czy jak wspomniany Krzysztof Kolumb był potomkiem polskiego szlachcica…, albo jak skacowany król Bolesław Wstydliwy, uciekając przed hordą Batu Chana, uratował się w studni dzięki wypiciu z niej wody…, czy też jak przepołowiony przez pociąg po pewnym wypadku pod Bombajem wielbłąd podzielił się na dwie wzbudzające sensację części etc.Między poczuciem chaosu życia a próbą zbudowania porządku świata Uczta głupców postępuje ku iluzji świata oraz ku wszech(mocy) snu. Cień oraz szaleństwo Don Kiszota zarysowują się na wielu stronicach tej powieści – pisze w erudycyjnym eseju dołączonym do tej „stroboskopicznej” powieści profesor Włodzimierz Krysiński. Obraz życia tu to jednak nie festiwal snów z donkiszotowskim podtekstem i nawiązaniem do filozofii zobrazowanej przez Velázqueza w jego przewrotnym płótnie Las Meninas; do stołu, przy którym zasiadają autorzy tych arcydzieł, należałoby zaprosić także barona Münchhausena czy może jakiegoś jego nowoczesnego epigona zabierającego się za dzieło opisu nowoczesnego świata – które w efekcie daje wrażenie groteskowego, totalnego persyflażu.  

Skwarczyński uprawia prozę o wysokim natężeniu abstrakcji i dużym ładunku można powiedzieć kosmopolitycznego dowcipu, odbiegającą mocno od tego, co promuje się dziś w Polsce, w naszym dość autystycznym ostatnio światku literatury; piszę „teraz”, bo dotychczasowe książki autora m.in. Słomianego morza (2004, książki sumującej z kolei realistycznie, w dość tradycyjnej formie doświadczenia z irlandzkiego pobytu autora, jego kontaktów z IRA) nie zwiastowały aż tak radykalnego przesilenia w jego twórczości.

Mieczysław Orski

 

ODRA 12/2013- Tomasz Miłkowski

ZWYŻKA FORMY

 

Na trzy lata przed półwieczem wrocławskich festiwali teatru jednego aktora można mówić o zwyżce formy WROSTJA. Ponad 100 premier aktorów wrocławskich podczas tych festiwali i kilkudziesięciu etiud studenckich doliczył się dyrektor artystyczny Wiesław Geras w swoim zagajeniu przed sesją poświęconą pracy nad monodramem, która odbywała się w murach PWST, towarzysząc tegorocznemu festiwalowi. Wzięło w niej udział dwunastu aktorów wrocławskich. Ale to nie wszystko: cztery premiery, prezentowane poza konkursem, i jedna w konkursie legitymują się pochodzeniem wrocławskim. To dowodzi nie tylko, że miejsce poniekąd zobowiązuje, ale że stolica Dolnego Śląska jest jednym z najważniejszych ośrodków rozwoju teatru jednoosobowego.

Pamiętnym wydarzeniem tegorocznym pozostanie spektakl otwarcia Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora: Manatki Bogusława Kierca, przedstawienie w pełnym tego słowa znaczeniu autorskie, w którym wszystko – od tekstu po wykonanie – jest dziełem jednego artysty. Kierc, który nader rzadko sięga po formę monodramu, a ze swoimi tekstami pracuje jeszcze rzadziej (zdarzyło mu się to dopiero po raz drugi, po błyskotliwym Zaskrońcu, 2003) dał spektakl perfekcyjny pod względem formalnym, a jednocześnie emanujący siłą ducha. Tytułowe „manatki”, sugerujące rytuał żegnania się poety i aktora z widzami, stały się obiecującym zaproszeniem do wewnętrznego świata artysty, jego fascynacji, obsesji, lęków i zadziwień. O swoich intencjach mówił Bogusław Kierc nader sugestywnie podczas wspomnianej już sesji, przyznając się do kompleksu Mirandy: „Kiedy w szekspirowskiej Burzy Miranda spotyka bandę oprychów spod ciemnej gwiazdy, ocalonych cudem po burzy, a właściwie oprócz tatusia, pokraki Kalibana i ducha Ariela żadnego innego człowieka jeszcze nie widziała, dziewczyna w zachwyceniu powiada: Jacy piękni są ludzie. Jeżeli jakimś monodramem mogę powiedzieć: Jacy piękni są ludzie, no to się cieszę”. Tak właśnie było tym razem.

Rodzajem spowiedzi z niepokojów i tęsknot był również mistrzowski spektakl Zdzisława Kuźniara Ja Feuerbach według Tankreda Dorsta. Kuźniar wrócił do tego znanego tekstu, ukazując dramat człowieka, który nie może żyć bez teatru i publiczności, którego potrzeba obcowania z innymi ludźmi określa sens jego istnienia, nawet jeśli grozi obłędem. Powstał tchnący szczerością i poruszający spektakl, przyjęty przez publiczność owacjami na stojąco. Krystyna Krotoska także wróciła – tym razem do swojego dawnego spektaklu Beckettowskiego, złożonego z trzech małych i arcytrudnych w wykonaniu dramatów: Nie ja, Kołysanka i Kroki, próbując z dobrym skutkiem zmierzyć się tu z istną lawiną słów. Słowo bowiem jest w tych małych dramatach usamodzielnionym  bohaterem, władającym poddaną mu bez reszty postacią, osłaniającym pełną bólu samotność i pustkę. O przerażającej samotności i maskowanej agresją seksualności traktował monodram Takaja Anny Skubik do tekstu Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, obciążonego jednak znacznym nalotem banału – w spektaklu rekompensowanego na szczęście atrakcyjną  formą. Warte odnotowania jest poszukiwanie przez aktorkę nowego materiału literackiego, oddającego dramaty współczesnych młodych kobiet.

Do tej wrocławskiej kolekcji dołączyć trzeba jeszcze debiutantkę Teresę Kowalik, studentkę III roku PWST, która przygotowała monodram Set of Structures na podstawie tekstów piosenek Olgi Jackowskiej-Kory. Jury 42. OFTJA wyróżniło ją nagrodą „Szczebel do kariery”, dając swoistą przepustkę na scenę jednoosobową. Nagroda Główna przypadła w udziale Julii Wyszyńskiej za spektakl Medea, łączący wątki antycznego mitu ze współczesnym performansem; nagrodami wyróżnieni zostali także Tomasz Błasiak za misyjny spektakl przeciw przemocy Sebastian X i Amin Bensalem za multimedialne widowisko Rum and vodka online.

Organizatorzy festiwalu zapewnili dodatkowe atrakcje: mistrzowskie pokazy spektakli Olgierda Łukaszewicza (A kaz tyz ta Polska, a kaz ta? według Wyspiańskiego) i Andrzeja Seweryna (Szekspir Forever!), a na zakończenie Odnaleziony dom – nostalgiczny koncert Marjorie Hayses amerykańskiej aktorki, opowiadającej o swojej fascynacji i pracy w Laboratorium Jerzego Grotowskiego.

Tomasz Miłkowski

Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora, 18-21.10.2013.
 

Odra 2/2014 - Viktor Grotowicz

WIARA CZYNI JEDNAK CUDA

 

Gdyby pokusić się o określenie celu, jak i treści książki Badanie wiary Ulricha Schnabla jednym zdaniem, to można by stwierdzić, iż jest ona próbą odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego wiara czyni cuda?”. Autor odpowiada na to nie z punktu widzenia teologii czy też polityki względnie praktyki Kościoła, ale w sposób naukowy, a dokładniej: popularnonaukowy. Odkrywa przy tym przed czytelnikiem mniej znane działy nauki, takie jak psychologia religii czy neuroteologia. Owe „cuda” czynione przez wiarę omawia, bada i analizuje pod względem jej wpływów zarówno na psychikę, jak i stan fizyczny człowieka, jego zachowania, sposoby myślenia, na reakcje z innymi ludźmi itp. Podtytuł tej książki brzmi Naukowcy badają, jak powstaje wiara i dlaczego przenosi góry. Jeden z recenzentów niemieckich po jej przeczytaniu stwierdził: wiara jest środkiem mogącym upiększyć, jak i zdruzgotać życie człowieka (to ostatnie dotyczy np. przypadku fanatyków). Książka Ulricha Schnabla (redaktora działu naukowego tygodnika „Die Zeit”) jest rodzajem ulotki dołączanej do lekarstw: pokazuje nam, jak najlepiej użyć tego środka, unikając negatywnych skutków ubocznych.

Schnabel przekopał się przez niezliczone już, jak się okazuje, badania naukowe, eksperymenty, analizy dotyczące fenomenu „religii” i sposobów oddziaływania jej na człowieka: od psychologii społecznej, kulturoznawstwa, antropologii poprzez neurologię, biologię ewolucyjną do medycyny włącznie. Od razu trzeba zaznaczyć, iż wszelkie opisy badań i doświadczeń naukowych z działów o najbardziej nawet egzotycznie brzmiących dla laika nazwach opisuje on w sposób bardzo przystępny, bez używania bełkotu naukowego. Autorowi zależy bowiem na dotarciu do „zwykłego czytelnika”, przekazaniu mu esencji z najbardziej nawet skomplikowanych doświadczeń czy analiz badawczych. Ten właśnie aspekt, a także fakt, iż Schnabel przy tak poważnej materii umiejętnie potrafił ją rozluźnić sporą dozą poczucia humoru, był powodem przyznania tej publikacji Nagrody Książki Popularnonaukowej Roku w Niemczech. Dodatkowym elementem „objaśniającym” są w niej zamieszczane na końcu każdego z rozdziałów rozmowy z czołowymi ekspertami, komentujące ich treść. Czytelnik może sprawdzić tu swój stosunek do wiary – w kilku dołączonych „autotestach”.

Podane i omówione tu wyniki badań naukowych zawierają niekiedy zaskakujące konkluzje, zaprzeczające powszechnie panującym przekonaniom. Jednym z nich jest na przykład twierdzenie, iż ludzie religijni zachowują się w sposób bardziej „moralny” od ludzi wierzących. Otóż nic bardziej mylnego, jak wykazali badacze: wiara nie wpływa w żaden sposób na stosowanie etycznych norm w życiu codziennym; niekiedy proporcje są wręcz odwrócone. Jak się bowiem okazuje, wiara potrafi także osłabiać, a w niektórych przypadkach wręcz wyłączać moralne hamulce i opory. Inny temat poruszony w książce to kwestia szczęścia i zdrowia. Jak wynika z wywodów i dowodów Schnabla, najgorzej pod tym względem mają ludzie określający siebie jako „słabo religijni”, w odróżnieniu od głęboko wierzących oraz ateistów, którzy cieszą się (statystycznie) dużo większym zdrowiem, jak i poczuciem szczęśliwości.

Spektrum problemów omawianych w książce jest bardzo szerokie: od kwestii medycznych wiary, czyli jej siły (samo)uzdrowieńczej, spraw etycznych (rozdział Między miłością bliźniego a fanatyzmem), poprzez wpływy i ingerencje wiary w procesy mózgowe, różnego rodzaju „myślenie religijne”, po ewolucję wiary, jej rodzaje, przyporządkowania do różnych systemów wyznawczych oraz problemy współczesnego świata i przyczyny nieustannego odradzania się uczuć religijnych. Autor prezentuje i analizuje najbardziej doniosłe oraz spektakularne doświadczenia, np. badania tomografem aktywności prądów wywoływanych uczuciami religijnymi w mózgu czy też analizy aspektów kulturowych wiary, bez której nie może się obyć, jak wykazuje m. in. biologia ewolucyjna, żadna społeczność. Okazuje się, iż błędne było rozpowszechnione wśród psychologów na początku XX wieku (pozostających pod wpływem Freuda) mniemanie, iż wiara to jedynie metoda ucieczki niedojrzałej ludzkości przed gromadzącymi się przed nią problemami. Obecnie naukowcy z różnych dziedzin zgadzają się, iż człowiek (a dokładniej: jego mózg) posiada naturalne właściwości oraz skłonności do „myślenia religijnego”. Do tego spektrum należy także „stan euforii religijnej”, jaki przeżywają np. epileptycy, co nauka tłumaczy dzisiaj „bombardowaniem neuronami” określonych obszarów mózgu (autor podaje między innymi przykład Dostojewskiego, który takie stany przeżywał i opisywał).

Wiara i religia, jak wynika z tej książki, nie tylko są nieodzownymi składnikami świadomości człowieka, ale także posiadają charakter uniwersalny. Wraz z ewolucją mózgu i mechanizmami myślenia wykształciły się naturalne zdolności do produkowania wyobrażeń religijnych, do specyficznego myślenia metafizycznego, stanowiącego podstawę wiary pierwotnej. Do tych mechanizmów naukowcy zaliczają przede wszystkim charakter „myślenia przyczynowego”, czyli wyszukiwania wyjaśnień dla najbardziej nawet niezwykłych i niewytłumaczalnych zjawisk. Takie myślenie szybko nabiera cech metafizycznych i przeistacza się w tę czy inną formę wiary, co z kolei prowadzi do powstawania wspólnot opartych właśnie na tym fundamencie. Powolny upadek instytucjonalnej formy wiary (zwłaszcza kościołów w Europie) nie oznacza jednak, według autora, odwrotu od niej, a jedynie jest wyrazem nieufności co do „wspólnotowego” wierzenia na korzyść postaw indywidualnych.

Konkluzja wynikająca z tej książki jest jasna i jednocześnie optymistyczna. Wiara czyni ludzi szczęśliwszymi, zdrowszymi i bardziej odprężonymi, a co za tym idzie, spokojniejszymi psychicznie w odniesieniu do świata zewnętrznego. A poza tym (czy może: przede wszystkim) nic nie wskazuje na to, aby wiara religijna miała kiedyś wymrzeć. Zmienia ona jednak swojej formy, ale pozostaje od wieków, tak w każdym razie wynika z naukowych badań, integralną częścią ludzkiej egzystencji, rodzajem wiecznego dążenia i tęsknoty człowieka.

 

Viktor Grotowicz

Ulrich Schnabel: Die Vermessung des Glaubens. Pantheon – Random House, 2013.

 

Odra 2/2014 - Krystyna Kuczyńska z Bazylei

Z BAZYLEI

TINGUELY W PAMIĘCI

Sztuka zaczyna się tam, gdzie kończy się estetyka, tak w wersji uproszczonej brzmi teza Jeana-Christophe’a Ammana, szwajcarskiego krytyka sztuki, którą sformułował ze dwadzieścia lat temu. To nic nowego: praktycznie nieznany w Polsce Jean Tinguely już przed pięćdziesięcioma laty tworzył instalacje ze złomu, ze starych zużytych maszyn i sprzętów gospodarstwa domowego, właściwie ze wszystkiego, co wpadało mu w ręce, ozdabiał je ogrodowymi krasnalami z plastiku, drewnianymi zabawkami, sztucznymi kwiatami. Była to atrakcyjna wizualnie poezja brzydoty, zawierająca spory ładunek intelektualny.

Filozofów i pisarzy już w XVIII wieku fascynowała maszyna jako metafora ludzkiego organizmu: w 1748 roku wydano książkę Człowiek maszyna (L`homme machine) napisaną przez francuskiego lekarza i filozofa Juliena Offray de La Metrrie, w której przyrównywał organizm ludzki i zwierzęcy do maszyny. W końcu XIX stulecia, gdy rewolucja techniczna, wiara w postęp i świetlaną przyszłość zapuściły głębiej korzenie w ludzkich umysłach, artyści aktywnie wpisali się w ten nurt. Futuryzm ogłoszony przez Włochów w Paryżu, rozlał się po Europie. Na Pierwszych Międzynarodowych Targach Dada w 1920 roku w Berlinie wieszczono: Sztuka umarła. Niech żyje nowa sztuka maszynowa Tatlina. W tym samym czasie Fernand Leger twierdził, że maszyny znaczyły więcej dla jego artystycznego rozwoju niż wszystkie muzea świata. Dla Marcela Duchampa, precyzja kształtów maszyny była ważniejsza niż zmagania artysty z farbą o estetyczną formę. Rysunek techniczny był dla niego najwyższą formą sztuki. W konsekwencji Duchamp zaczął wystawiać tzw. ready-made, czyli przemysłowo wyprodukowane przedmioty codziennego użytku, zerwał z ideą dzieła sztuki jako jednorazową, wyjątkową kreacją.

Ideę maszyny w sztuce podjął, rozwinął, wyśmiał, wykpił i upoetycznił pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku Szwajcar, Jean Tinguely, w tym czasie mieszkający i tworzący w Paryżu. Z wielkim hukiem – w przenośni i dosłownie – wkroczył w światowe życie artystyczne. Gdy na pierwszym biennale młodych artystów w październiku 1959 w Paryżu wystawił Méta-Matic No. 17 wzbudził sensację. Ta praca stała się główną atrakcją ekspozycji. Była jedną z siedemnastu stworzonych przez niego instalacji-maszyn do rysowania, tzw. Méta-Matic, które potrafiły bez udziału artysty wykonać abstrakcyjny rysunek i na dodatek za pomocą wbudowanego wentylatora przekazać go jeszcze w ręce odbiorcy. Na wystawę Tinguely’ego w galerii Iris Clert w Paryżu, która miała miejsce kilka miesięcy wcześniej, też już waliły tłumy. W ciągu czterech tygodni trwania ekspozycji obejrzało ją sześć tysięcy osób! Duchamp, jego duchowy ojciec, był pełen entuzjazmu. Tristan Tzara, kolejny bohater dada, stwierdził, że wystawa jest kwintesencją tego ruchu. Tak powróciło obecne już w latach dwudziestych, hasło śmierci malarstwa. Méta-Matic były również odpowiedzią Tinguely’ego na panujący wówczas w Europie taszyzm, odmianę abstrakcji. Niektórzy malarze tego nurtu, jak np. Hans Hartung, czy Georges Mathieu, poczuli się osobiście dotknięci jego wynalazkiem.
Do malowania taszystowskich obrazów artysta stał się zbędny, „wystarczyło” skonstruować maszynę, która po wciśnięciu guzika wykonywała dzieło sztuki. Rysunek był nie tylko rezultatem akcji artystycznej, ale również efektem sprzężenia energii twórczej Tinguely’ego, autora maszyny, samej maszyny oraz odbiorcy, będącego równocześnie współtwórcą.
Tinguely wniósł nawet wniosek do urzędu patentowego w Paryżu i rok później otrzymał dla swojej Méta-Matic patent: nr. 1.237.934. I nie chodziło tu o prawa autorskie – te chronią artystę i jego dzieło przez siedemdziesiąt lat po śmierci. Patent był potwierdzeniem, że uznane mogą zostać nie tylko maszyny, które produkują jakieś użytkowe rzeczy. Sztuka z pogranicza absurdu może być również użyteczna, oczywiście nie w sensie praktycznym.

Takie tło ma wystawa Métamatic Reloaded otwarta w Museum Tinguely w Bazylei. Przedstawiono na niej prace ośmiu artystów wybrane drogą konkursu i dwójki zaproszonych imiennie gości: Mariny Abramović i Thomasa Hirschhorna. Do konkursu rozpisanego w 2009 roku przez Métamatic Research Initiative, projektu powołanego do życia przez zafascynowanych twórczością Tinguely’ego kolekcjonerów Allarda i Nataschy Jakobs, zgłoszono aż trzysta prac. Jak widać, wielu artystów gotowych było zmierzyć się z jego spuścizną.

Wystawa zaczyna się już w parku przed budynkiem muzeum, gdzie rozbił czerwone namioty MAI, czyli Marina Abramović Institute. Performerka angażuje tym razem widzów w interaktywny proces ćwiczeń duchowych i fizycznych, sama osobiście jednak w nim nie uczestnicząc, udzielając tylko instrukcji przez słuchawki. Osoby, które chcą wziąć w nim udział, muszą zarezerwować sobie dwie godziny i podpisać oświadczenie, że nie przerwą tego działania, jak również, że zezwalają na jego filmowanie. Abramowić, uważam, mało wymaga tu od uczestnika, jest to raczej „lajtowa”, żeby nie powiedzieć „life-stylowa” wersja poszukiwań artystyczno-duchowych.
W innym miejscu, również poza przestrzenią muzeum, stoi ciężki, na oko przynajmniej, kubik Information Absorber Polki, Aleksandry Hirszfeld. Pochłania informacje dźwiękowe z otoczenia, które zmiksowane, „wydalane” są na zewnątrz, tworząc zgiełk informacyjny stworzony ze strzępów rozmów oglądających tę pracę ludzi, odgłosów ruchliwej ulicy oraz pobliskiej autostrady. Od czasu do czasu słyszymy w gruncie rzeczy dość banalne pytanie: Was läuft auf dieser Welt schief? (Co działa źle na tym świecie?).
Wewnątrz budynku muzeum, Jon Kessler w swojej imponującej rozmachem instalacji The Web krytykuje całkowite niemalże uwikłanie człowieka w sieć elektronicznych mediów, prowadzące albo do uzależnienia, albo do znużenia. To współczesna odpowiedź na monstrualne maszyny Tinguely’ego: maszyna medialna z gęsto ustawionymi monitorami i powtarzającymi się w różnych wielkościach palcami wędrującymi po tablecie. Gdzieś w hamaku będącym częścią medialnej pajęczyny spoczywa Alter Ego artysty, tzw. Global Village Idiot, wessany w otoczenie, z tabletem w dłoniach.
Ranjit Bhatnagar zaprezentował Singing Room for a Shy Person (Pokój do śpiewania dla wstydliwej osoby), do którego można wejść, śpiewać i nikt tego nie usłyszy. Za to dźwięki są przetworzone w słyszalny dookoła jazgot – to chyba instalacja najdosłowniej cytująca Méta-Matic sprzed lat. Z kolei Digital Wallpaper Brigitte Zieger nawiązuje bardziej do akcji Niki de Saint Phalle (partnerki Tinguely’ego w życiu artystycznym i osobistym), w których drobna, pięknie ubrana artystka strzelała z broni do przygotowanych wcześniej tarcz-obrazów, rozładowując swoją agresję i uzyskując w ten sposób różnobarwne, dramatyczne plamy. Tutaj znajdujemy się w pustym pokoju z tapetą gęsto pokrytą różowym bukolicznym motywem siedzącej pod drzewem pasterki. Gdy zbliżamy się do ściany, pastereczka nagle wstaje, celuje do nas z kolta, szybko odwraca się i siada, jakby nic się nie stało. Niekiedy strzela. Zieger udało się za pomocą najnowszej elektroniki stworzyć świetną instalację pełną kontrastów, zaskakującą wywoływanymi emocjami: od śmiechu po gorzką ironię, przywołującą banalne feministyczne skojarzenia, ale potencjalnie mogąca zainicjować bardziej ogólną dyskusję na temat podziału władzy.
Wystawa Métamatic Reloaded w Tinguely Museum w Bazylei to swoisty przegląd pozycji artystycznych daleko wybiegających poza sztukę. Eksponaty, które można tu obejrzeć, chociaż słowo „przeżyć” lepiej nadaje się do określenia zaangażowania widza w proces ich odbioru, nie są epigońskie, ale rozwijają istotne wątki twórczości Jeana Tinguely’ego, jak interaktywność czy krytycyzm wobec technicznego postępu, zadają niewygodne pytania dotyczące współczesności, na które oczywiście nie udzielają odpowiedzi.

Krystyna Kuczyńska

 

Odra 1/2014 - Eugeniusz Sobol

EUROPA Z WIDOKIEM?

 

Na kilka tygodni przed III Szczytem Partnerstwa Wschodniego w Wilnie, na którym planowane było podpisanie umowy stowarzyszeniowej między Unią Europejską a Ukrainą, a także parafowanie takich porozumień z Gruzją i Mołdawią, odbyła się w Gdańsku konferencja „Europa z widokiem na przyszłość”. Jak wiadomo, na szczycie parafowano tylko porozumienia z Gruzją i Mołdawią, nie podpisano umowy z Ukrainą, co doprowadziło do kolejnej rewolucji na Majdanie; sprawa stowarzyszenia nadal jest zawieszona, trudno obecnie ocenić, jak będzie przebiegał dalszy tok wydarzeń na Ukrainie. Natomiast obecni na gdańskiej konferencji przedstawiciele zainteresowanych nią państw skrytykowali dotychczasową formułę Partnerstwa. Ich zdaniem, nie jest ono wystarczająco silnym narzędziem integrującym z UE, a sam proces integracyjny napotyka opór pewnych grup społecznych. Cóż, z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w trakcie negocjacji członkostwa Polski w Unii – ale obecnie głosy eurosceptyków w kraju praktycznie zamilkły. Już od dłuższego czasu Rosja wywiera na Ukrainę ogromną presję gospodarczą, aby storpedować porozumienie tego kraju z UE. 

Podczas otwarcia konferencji Basil Kerski, szef Europejskiego Centrum Solidarności, podkreślił, iż to przedsięwzięcie jest owocem ożywionej współpracy gdańsko-wrocławskiej, którą od wielu lat prowadzi jego instytucja z Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego ze stolicy Dolnego Śląska. Spotkania odbywały się 7–8 listopada 2013 w gdańskim Dworze Artusa z udziałem dyplomatów, polityków i politologów  z Polski, Litwy, Rosji, Niemiec, Ukrainy, Gruzji, Francji, Turcji i Wielkiej Brytanii, a także publicystów związanych z dwumiesięcznikiem „Nowa Europa Wschodnia” oraz anglojęzycznym kwartalnikiem „New Eastern Europe”. Najciekawszym punktem programu była dyskusja poświęcona książce Sprawa Chodorkowskiego, w której uczestniczyli współautor tej książki, rosyjski dziennikarz Aleksander Pumpiański, ponadto Andrzej Brzeziecki, redaktor „Nowej Europy Wschodniej”, oraz Wacław Radziwinowicz, korespondent „Gazety Wyborczej” w Moskwie. Duże zainteresowanie wzbudziły wypowiedzi Radziwinowicza, który przedstawił obecną sytuację społeczno-polityczną w Rosji… w kategoriach groteski i absurdu, kontynuując tym samym wizję ustroju tego kraju zawartą w swoim ostatnim zbiorze reportaży Gogol w czasach Google’a (2013). Podczas dyskusji uznał on za kuriozalne przyznanie w tym roku przez magazyn „Forbes” tytułu najpotężniejszego człowieka świata Władimirowi Putinowi. Nieefektywność polityki prezydenta Rosji gołym okiem widać choćby na przykładzie tegorocznej Olimpiady w Soczi – twierdził – gdzie afera goni aferę, a znicz olimpijski zgasł już ponad pięćdziesiąt razy. Autorytarny system panujący w tym kraju nie jest w stanie się już reformować, gdyż opiera się na strachu i pogłębianiu podziałów w społeczeństwie, poszukując domniemanych wrogów wewnętrznych i zewnętrznych. A stare sowieckie metody oszukiwania obywateli przestają działać w dobie Internetu! Dlatego – uważa Radziwonowicz – każdy scenariusz rozwoju sytuacji jest obecnie brany pod uwagę.  

Warto podkreślić w „Odrze”, iż na tej konferencji o charakterze społeczno-politycznym sporo miejsca poświęcono literaturze. Wydaje się, iż politycy wreszcie zaczynają dostrzegać znaczenie kultury jako czynnika odgrywającego ważną rolę w zbliżaniu narodów. Odbyło się uroczyste wręczenie nagrody Ambasador Nowej Europy, która jest przyznawana najlepszej książce opublikowanej w języku polskim, a dotyczącej Europy Środkowej i Wschodniej oraz Azji Centralnej. W 2013 roku do nagrody nominowane zostały tytuły: Wojciech Górecki Abchazja (Wydawnictwo Czarne); Andres Kasekamp Historia państw bałtyckich (Wydawnictwo Polski Instytut Spraw Międzynarodowych); Bartosz Jastrzębski, Jędrzej Morawiecki Krasnojarsk zero (Wydawnictwo Sic!); Marek Żebrowski Jerzy Giedroyc. Życie przed Kulturą (Wydawnictwo Literackie); Tony Judt i Timothy Snyder Rozważania o wieku XX (Dom Wydawniczy Rebis). I to ta ostatnia książka została laureatem tegorocznej nagrody. W gdańskim Dworze Artusa nastąpiła ponadto premiera książki Ukraiński Palimpsest. Oksana Zabużko w rozmowie z Izą Chruślińską (Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego), która została opatrzona przedmową Adama Michnika pt. Ukraińska Lady Hamlet. To kolejna pozycja w dorobku Izy Chruślińskiej, propagującej za pomocą wywiadów z ukraińskimi intelektualistami ideę polsko-ukraińskiej współpracy. Poprzednio ukazały się Wiele twarzy Ukrainy (2005, wspólnie z Piotrem Tymą) oraz Ukraina. Przewodnik Krytyki Politycznej – wywiad-rzeka z lwowskim historykiem Jarosławem Hrycakiem (2009). Konferencja „Europa z widokiem na przyszłość” odbyła się w Gdańsku już po raz drugi. Stała się zatem imprezą cykliczną, która, mam nadzieję, będzie też organizowana w następnych latach z korzyścią dla całego regionu Europy Środkowej i Wschodniej.

 

Eugeniusz Sobol

 

Odra 12/2013 - NAGRODY LONDYŃSKIE

NAGRODY ZWIĄZKU PISARZY NA OBCZYŹNIE

 

Po raz 62. Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie, mający siedzibę w Londynie, przyznał swoje Nagrody Literackie za rok 2013. Jury, któremu przewodniczył aktualny prezes Związku Andrzej Krzeczunowicz, a w którego skład weszli m.in. laureaci poprzednich edycji konkursu: Aleksandra Ziółkowska-Boehm i ks. prof. dr Janusz Ihnatowicz (z USA), a także Nina Taylor-Terlecka (Oxford), Beata Dorosz (Warszawa, IBL PAN) przyznało Nagrodę Główną za całokształt twórczości profesorowi Jerzemu R. Krzyżanowskiemu, nestorowi polskiej nauki o literaturze i pisarzowi. Urodzony w 1922 w Lublinie, uczestnik drugiej wojny światowej w Szarych Szeregach i Armii Krajowej, więzień NKWD (swe przeżycia wojenne Krzyżanowski opisał w wydanym w Lublinie zbiorze opowiadań), po studiach na Uniwersytecie Warszawskim w 1959 roku przeniósł się do USA, gdzie zatrudnił się jako wykładowca na University of California, następnie pracował na uniwersytetach w Michigan, Colorado, Kansas i Ohio. Swe zainteresowania badawcze profesor Krzyżanowski dzieli między literaturę polską i amerykańską, jest autorem m.in. wydanej po polsku biografii Ernesta Hemingwaya (1963), wydanej po angielsku biografii Władysława St. Reymonta (1972) i tomów studiów A Modern Polish Reader (1972), Legenda Somosierry i inne prace krytyczne (1987). Kierunek jego badawczych poszukiwań najlepiej oddaje tytuł ostatniego tomu szkiców historycznych i literackich: Widziane z Ameryki (2009). Obok cyklu powieści (Diana, 1986, Banff, 1988, Ariadna, 1998) Krzyżanowski wydał kilka tomów prozy dotyczących drugiej wojny światowej – m.in. Generał. Opowieść o Leopoldzie Okulickim, 1980, U Szarugi, 2004, opracował międzynarodową antologię Katyń w literaturze, 1995. Zaangażowany był i jest w działalność społeczną w kręgach polonijnych (w 1976–1987 jako przewodniczący Association for the Advancement of Polish Studies, w 1977–1980 przewodniczący Komitetu Planowania Północnoamerykańskiego Studium Spraw Polskich, w 1983–1989 członek zarządu Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce). Sylwetkę Jerzego R. Krzyżanowskiego przybliżyliśmy na łamach „Odry” w rozmowie przeprowadzonej z nim przez Aleksandrę Ziółkowską-Boehm, która była też autorką wywiadu z następnym laureatem Nagród ZPPnO – Charlesem S. Kraszewskim („Odra” nr 2/2004).

Charles S. Kraszewski (USA) został w tym roku uhonorowany Nagrodą dla Obcokrajowca za upowszechnianie kultury i literatury polskiej. Ten powołujący się często na swe polsko-czeskie korzenie profesor slawista, tłumacz na język angielski literatury polskiej, czeskiej, słowackiej, łaciny i greki, przetłumaczył na angielski m.in. Dziady, część III Mickiewicza, Nie-Boską komedię Krasińskiego, Odprawę posłów greckich Kochanowskiego. Publikował krytycznoliterackie eseje poświęcone m.in. Herbertowi,  Gombrowiczowi, Miłoszowi, Barańczakowi, Witkiewiczowi, Wyspiańskiemu, Kochanowskiemu i polskim romantykom. Jest także autorem dwóch tomików wierszy i wydanej przed dwoma laty przez Cambridge Scholars monografii Czesława Miłosza (o którego amerykańskim pobycie i dorobku pisał także w „Odrze” nr 5/2011 pt. Samotność i hermetyczność) i książki Polish 100. Polish Culture and Civilization, która została wyróżniona w Chicago przez National University Continuing Education Association. Jest wieloletnim redaktorem wydawnictwa PIASA i kwartalnika „The Polish Review”, prestiżowego pisma adresowanego do amerykańskiego świata naukowego zainteresowanego Polską i szeroko rozumianymi problemami polskimi w różnych dziedzinach nauki i życia społeczno-kulturalnego. Tłumaczy także na polski; w „Odrze”, z którą współpracuje od kilkunastu lat, publikowaliśmy m.in. jego tłumaczenia Eliota, a czekają na druk przekłady wierszy Jeffersa.        

Trzecią Nagrodę Związku, im. Włady Majewskiej, w kategorii najlepszej książki roku 2012 dla pisarza polskiego mieszkającego poza krajem, otrzymał Wojciech Karpiński za Twarze („Zeszyty Literackie”) – książkę, w której kreśląc portrety m.in. Giedroycia, Czapskiego, Stempowskiego, Miłosza, Hertza, Herberta, Mycielskiego, autor opowiada też własną „prywatną historię wolności”, którą odnalazł w kontaktach z tymi wybitnymi osobowościami. Książka nawiązuje do wcześniejszych głośnych Książek zbójeckich (2009) Karpińskiego, ale jest chyba najpełniejszą rekapitulacją podjętych tam tematów i problemów.

Ostatnią tegoroczną Nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie – za najlepsze opracowanie naukowe roku 2012 dotyczące kultury i literatury na emigracji – otrzymał Oskar Stanisław Czarnik, autor opracowania W drodze do utraconej Itaki. Prasa, książki i czytelnictwo na szlaku Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich (1940–1942) oraz Armii Polskiej na Wschodzie i 2. Korpusu (1941–1946), wydanego przez Bibliotekę Narodową w Warszawie.

Ł. J.

Odra 12/2013 - Mieczysław Orski

BEAST CHARLESA S. KRASZEWSKIEGO

Coraz więcej dowiadujemy się o polskich pisarzach tworzących obecnie i dawniej, w nieodległej przeszłości, w Stanach Zjednoczonych – i poznajemy na ogół nieznaną w Polsce ich twórczość. Okazuje się, że kiedyś nawet w szeregach amerykańskich beatników znalazło się sporo poetów polskiej narodowości; promocją ich wierszy zajął się ostatnio mieszkający w USA tłumacz i eseista Janusz Zalewski, który wybrane przez siebie utwory m.in. Laury Ulewicz, Michaela Basinskiego, Thaddeusa Rutkowskiego, Dawida Wojnarowicza, Victora Cotoskiego i in. omówił i przedstawił m.in. w bloku poświęconym Polskim bitnikom na łamach „Odry” z czerwca tego roku. Niedawno, 17 listopada, w Teatrze Polskim w Warszawie również Janusz Zalewski w wydarzeniu zatytułowanym Magiczna polskość prezentował poezję „polskich Amerykanów”, tym razem m.in. Stuarta Dybka, Cecilię Woloch, Johna Guzlowskiego.

Do grupy poetów nie tylko legitymujących się polską genealogią, ale i czyniących ze swoich narodowych korzeni ważny układ odniesienia dla narracji poetyckich, dołączył świeżo wydanym w USA tomikiem Beast (Plan B Press, Philadelphia 2013) Charles S. Kraszewski, laureat ostatniej Nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (o czym piszemy wyżej). Ta Bestia przynosi wiersze i poematy cechujące się nad podziw dużą dojrzałością, opanowaniem (nawet bardzo tradycyjnej) sztuki wersyfikacyjnej i widocznym potencjałem wiedzy historycznej oraz teoretycznej. Nie bez znaczenia jest fakt, że autor tomiku od wielu lat zajmuje się historią i teorią literatury, wykłada na uczelniach amerykańskich, jest autorem opracowań naukowych i książek eseistycznych, a także tłumaczem, który m.in. przyswoił polszczyźnie nieprzekładany do tej pory pierwszy dramat Eliota (którego fragmenty prezentowała „Odra”). Duch Eliotowskiej liryki, z jej poszanowaniem tradycji historycznej, dziedzictwa chrześcijańskiego, z nieunikaniem wyzwań „lęku przed wpływem” generalnie odczuwalny jest w dykcji poetyckiej Kraszewskiego. Autor nawet w tytułach utworów daje sygnały o swoich religijno-obyczajowych inspiracjach – często w kontekście wspomnień ze spędzanego w środowisku amerykańskich Polaków dość burzliwego dzieciństwa. W wierszu For Today’s Text, We Take Psalm 8:4 (Fall the Penultimate) aluzja do rytuału mszalnego, zapowiadającego tekst zadanego na tę niedzielę psalmu, wprowadza w rymowanej frazie do wątku przypominanej z dzieciństwa opowieści o wypadku samochodowym z udziałem trójki młodych ludzi. Z kolei wiersz o „śpiewających w niewierze Hol-ly-wood” – While in Disbelief They Chanted Hol-ly-wood! Hol-ly wood! – jest swoistą balladą rodzinną, utrwalającą wydarzenia zapamiętane także z dziecięcych lat spędzanych w specyficznym gronie przedstawicieli polskich i słowackich mniejszości, a to z obrazem matki śpiewającej przy piecu – aż kuchnia nabierała niespodziewanej dostojności i zapełniała się wyobrażaną przed łazienką orkiestrą (the kitchen would go black and silver… a bigband orchestra would […] block the bathroom door ); a to ze wspomnieniem krnąbrnego, nieraz tu przywoływanego, Dziadka, który pod wpływem oglądanych wcześniej, przed niedzielą filmów wycelował strzelbę w psa, a babka spanikowała i skrzyczała go (shouted out: Nie strelej); a to z innym wspomnieniem, Juliany, pewnie siostry, która zwykła karmić psy przed nakarmieniem swej rodziny – powiadając, że czyni to jak w Biblii, bo Bóg stworzył najpierw psy (God created the dogs first), na co Dziadek ripostował, że mógłby Bóg na tym stworzeniu poprzestać (And would He had stopped with them); wreszcie z dłuższą partią poświęconą ojcu, który w wyobrażeniach małego narratora miał wygrać wojnę, choć nie z Indianami z Plymouth High Shawnee, a z Niemcami (bo: Hitler and Roosevelt had other ideas…), ale jego przygotowania wojskowe w jednostce lotniczej na poligonach amerykańskich dosłownie spaliły na panewce podczas pożaru w pobliżu Wilcox, z którego uratowali ojca przed spłonięciem Matka Boska i Cpl. Mc Cague, i ustrzegli go przy okazji przed wygraniem drugiej wojny światowej. (The earth looks like a Christmas tree at night – w listach do domu ojciec porównywał widzianą nocą ziemię do choinki wigilijnej). Streszczam krótko te wypisy ze zdarzeń i poetyzowanych rozmówek familijnych, by dać pojęcie o technice narracyjnej poety-Kraszewskiego, która bazuje na wygrywaniu językowej i obrazowej specyfiki obyczajowo-psychologicznej środowisk polskich i pokrewnych im, słowackich w USA, często z ironicznym akcentem. Wiersze z Bestii okraszają barwne anegdoty lokalne i podawane w oryginalnym języku pogwarki rodzinne, szczególnie spory pary dziadków, mitologie lokalne, modlitwy (Święta Mario, Matko Boża / módl się za nami grzesznymi […] while San Juan Capistrano slid away from You…) itd., na ogół włączane w treść wątków analizujących genealogię rodzinną, historię amerykańską i diagnozują kondycję piszącego te wiersze, jego sytuację w dzisiejszej rzeczywistości. W lekki i ironiczny sposób narrator Interludium: ukryci w koszyku (Interlude: Hidden in Baskets) wgłębia się z kolei w dawniejsze, nawet XIX-wieczne dzieje swego rodu, do których szuka dostępu m.in. poprzez etymologiczne i inne dane zawarte w odnalezionym pamiętniku niejakiego Harrisa Newmarka Sixty Years in Southern California, 1853–1913 – gdzie występuje niejaki Miguel Krayewsky or Kraszewsky, zapewne zbrodniarz ukrywający się przed pogonią w koszu na bieliznę w pralni (the last named escaping by hiding under a lot of wash in a large clothes-basket).

Wiersze te odbiegają od modnych dziś tendencji i poetyk, zwłaszcza typowych dla współczesnej poezji polskiej – pochłoniętej na ogół zajęciami rozpoznawczymi, dekonstrukcyjnymi i operacjami dokonywanymi na żywym ciele języka (wywiedzionymi z wzorców, jeśli idzie o amerykańskie porównania, z linii raczej Ashbery’ego niż np. O’Hary). Poezja Kraszewskiego wraca ze spokojem i można rzec dostojeństwem, ale i sporą dozą ożywczej ironii, humoru do „wielkich narracji” sztuki słowa.

Mieczysław Orski

 

Odra 11/ 2013 - Z Florencji

Z FLORENCJI

MYSTERIUM CRUCIS

 

Edykt mediolański wydany przed 1700 laty przez cesarza Konstantyna dla ludności cesarstwa zachodniego i przez Licyniusza dla wschodniego słusznie uważany jest za wydarzenie przełomowe w historii Kościoła. Edykt zapewniał wolność religijną wszystkim wyznaniom na terenie cesarstwa. Także chrześcijanie po raz pierwszy uzyskali pełnię praw na równi z innymi wspólnotami religijnymi.

Cesarz Konstantyn, przez potomnych nazwany Wielkim, przyjął chrzest dopiero na łożu śmierci; starał się jednak pozyskać dla siebie chrześcijan prześladowanych okrutnie od czasów Dioklecjana i z nieznanych nam przyczyn zaczął ich faworyzować jeszcze wtedy, gdy byli mniejszością w cesarstwie. Pisarze chrześcijańscy utrzymują, że Konstantyn w przeddzień bitwy ze swym rywalem Maksencjuszem przy Ponte Milvio pod Rzymem miał widzenie. W południe miał ujrzeć na niebie świetlisty znak krzyża w kształcie greckiego monogramu Chrystusa Chi-Rho (są to dwie pierwsze litery imienia Khristòs Χριστός = namaszczony) i pod nim napis Εν Τουτω Νικα (Z tym [znakiem] zwyciężysz). W nocy zaś miał mu się przyśnić sam Chrystus, zapewniając, że jeżeli na sztandarze legionów, tak zw. labarum (można go było używać tylko wtedy, jeżeli w oddziałach był obecny cesarz), umieści ten znak, to odniesie zwycięstwo. Konstantyn rady posłuchał i przyozdobił sztandar „chrystogramem”. W dniu 28 października 312 na prawym brzegu Tybru tuż przy moście milwijskim 40-tysiączna armia Konstantyna rozbiła 100-tysiączną armię Masencjusza. Senat uznał, że zwycięstwo zostało odniesione z „boskiego natchnienia” (instinctu divino), nie sprecyzował jednak, o jakie bóstwo chodziło, i uchwalił zbudowanie łuku triumfalnego ku czci cesarza. Monument ukończono w 315 roku. Zachował się do dzisiaj. Od 1700 lat stoi pomiędzy Koloseum i Forum Rzymskim. W kilka miesięcy po zwycięstwie Konstantyn spotkał się z Licyniuszem w Mediolanie, zdecydowali się podzielić między siebie cesarstwo na wschodnie i zachodnie, a w kwietniu 313 roku wydali sławny edykt tolerancyjny.

Krzyż staje się odtąd ogólnie używanym symbolem chrześcijaństwa. Z czasem zaczęto na nim umieszczać figurę Chrystusa, najpierw w malarstwie, potem w rzeźbie. Później ulegała ona wielu transformacjom, aby na koniec przekształcić się w wizerunek człowieka umęczonego, cierpiącego. Są też religie, których wyznawcy czczą sam krzyż bez postaci Chrystusa.

Od ubiegłego roku organizuje się we Włoszech uroczystości mające na celu przypomnienie wizji Konstantyna, jego zwycięstwa przy moście milwijskim i wydania edyktu mediolańskiego. We Florencji rocznicę przypomniano w sposób niezwykle interesujący, niebanalny. W imponującej scenerii prastarego baptysterium florenckiego wystawiono trzy sławne drewniane krucyfiksy, odbierające cześć od ponad pięciuset lat w kościołach florenckich. Autorami ich są trzej mistrzowie włoskiego Quatrocenta: Donato di Niccolò di Betto Bardi zwany Donatellem, Filippo Brunelleschi i Michał Anioł Buoniarroti. Wystawa nosi znamienny tytuł: Mysterium Crucis. Najstarszy z krucyfiksów jest młodzieńczym dziełem Donatella. Został wykonany około roku 1407 na zamówienie franciszkańskiego kościoła Santa Croce. Naturalnej wielkości Chrystus przedstawiony jest tu jako prosty człowiek, bez jakichkolwiek atrybutów boskości, o pospolitej twarzy, z półotwartymi oczyma i przepaską na biodrach. Są to jeszcze elementy sztuki średniowiecznej, wiernej tradycji Nowego Testamentu, wedle której Chrystus poniżył samego siebie i stał się podobny ludziom; tradycja ta była z pietyzmem kultywowana przez teologiczną szkolę franciszkańską. Być może minoryci, dla których krucyfiks był przeznaczony, zasugerowali rzeźbiarzowi takie właśnie przedstawienie Chrystusa. Wedle świadectwa Vasariego, Filip Brunelleschi zobaczywszy wykończone dzieło przyjaciela miał powiedzieć, że Donatello na krzyżu umieścił nie Syna Bożego, ale prostego chłopa – i postanowił wyrzeźbić nowy krucyfiks, wedle własnej wizji artystycznej. Chrystus ma tu ruchome ramiona, które są przytwierdzone do torsu drewnianymi sworzniami. Nad głową Chrystusa Donatello umieścił drewnianą tabliczkę ze łacińskim skrótem „INRI” (Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum =Jezus Nazarejczyk Król Żydowski). Pisze o tym św. Jan w swej Ewangelii (19,19-22). Zawieszenie jej było konieczne, ponieważ informowała o przyczynach ukrzyżowania Chrystusa. Bruneleschi dotrzymał przyrzeczenia i wykonał naturalnej wielkości krucyfiks dla kościoła dominikanów Santa Maria Novella. Dzieło miało być „lekcją porzyzwoitości” (lezione di decoro) dla Donatella. Wedle świadectwa Vasariego (nie można mu ufać bezkrytycznie, ponieważ swym cennym dziele przytacza także anegdoty, plotki i niesprawdzone wiadomości) Donatello był tak bardzo zachwycony dziełem przyjaciela, że podobno nie mógł nawet spożyć posiłku, przygotowanego z okazji swej wizyty w pracowni Brunedlleschiego. Umęczony Chrystus przedstawiony jest jako brodaty filozof z długimi, opadającymi włosami, pochyloną głową, półotwartymi ustami. Niezwykłej piękności ciało dorosłego mężczyzny potraktowane jest z ogromnym realizmem i wielką znajomością anatomii. Arcydziełem są nogi, prawdziwe studium muskułów i unerwienia. Nad głową ukrzyżowanego artysta umieścił, podobnie jak Donatello, drewnianą tabliczkę z łacińskim tetragramem.

Autorem trzeciego krucyfiksu jest w powszechnym mniemaniu Michał Anioł Buonarroti. Z  pisanych źródeł wiemy, że po śmierci Wawrzyńca Wspaniałego, który był jego protektorem, siedemnastoletni artysta przez pewien czas mieszkał w klasztorze augustianów przy kościele Santo Spirito. Przeprowadzał tam badania anatomiczne na ciałach zmarłych w szpitalu zakonnym. W dowód wdzięczności za gościnę wykonał w 1494 roku dla przeora Niccolò di Lapo Bianki krucyfiks z drewna polichromowanego. Miał wówczas 19 lat. Sam krzyż nie jest oryginalny. Prawdopodobnie został wykonany pod koniec XVIII w. Chrystus ma ciało młodzieńca odznaczającego się harmonijną i delikatną budową. Głowę ma lekko pochylona do przodu. Długie włosy w idealnym porządku swobodnie opadają na ramiona i barki. Na spokojnej twarzy żadnych odznak bólu i cierpienia. Chrystus jest na krzyżu, ale nie wisi na nim. Ciało nie podlega prawu grawitacji. Nie ma tu ani napiętych mięśni, ani odznak męki. Rzeźba ma nieproporcjonalnie dużą głowę w stosunku do całego ciała. Patrząc z bliska, notujemy tą anomalię. Jest ona jednak zamierzona: krucyfiks w zakrystii był umieszczony wysoko i dla osób obserwujących go z dołu dzięki złudzeniu optycznemu głowa przybierała rozmiary proporcjonalne. Postać Chrystusa wyposażona jest genitalia. Nie są one jednak wypracowane w szczegółach jak cała postać. Są jedynie zaznaczone w ogólnych zarysach. Metodę tą będzie Michał Anioł stosował także w swych późniejszych monumentalnych rzeźbach, m.in. Niewolnikach, przeznaczonych do grobowca Juliusza II. Także Michał Anioł umieścił nad głową Chrystusa tablicę wyjaśniającą motywy jego skazania, ale jest ona trójjęzyczna i nie zawiera skrótów. Pierwszy napis jest po hebrajsku: שוע הנצרת מלך היהודים, drugi po grecku: Ἰησοῦς ὁ Ναζωραῖος ὁ Bασιλεὺς τῶν Ἰουδaαίων i trzeci po łacinie w wersji już cytowanej. Wszystkie trzy pisane są od prawej strony ku lewej. Być może artysta uczynił to pod wpływem fresku Ukrzyżowania Fra Angelico z sali kapitulnej klasztoru San Marco, na którym znajduje się trójjęzyczna tablica z tekstem pisanym od prawej strony ku lewej.

Po raz pierwszy w historii trzy sławne krucyfiksy umieszczono razem obok siebie. Była to niepowtarzalna okazja do porównania ich ze sobą. Biorąc pod uwagę miejsce ekspozycji, jej tematykę, jak również zaprezentowane obiekty, w czasie uroczystości inauguracji wystawy kardynał arcybiskup Florencji w otoczeniu członków kapituły katedralnej dokonał publicznej adoracji krzyży, jak jest to przewidziane przepisami liturgicznymi Kościoła katolickiego.

I jeszcze ciekawostka: z okazji wystawy baptysterium zostało ze wszystkich ośmiu stron obstawione kilkoma dziesiątkami donic z ponad stuletnimi drzewami oliwymi. Małe Gethsemani w centrum Florencji! Efekt wizualny niezwykły!

Jan Władysław Woś

Odra 9/2013 - 8 ARKUSZ

ÓSMY ARKUSZ ODRY

W TEJ KARCIE LUDZIE CZEKAJĄ NA GOOGLE

Jak sami piszą na stronie huba, nazwa uruchomionego w grudniu 2011 roku wydawnictwa  Rozdzielczość Chleba (xn---ch-ppa33b.pl) nawiązuje do pierwszego – opisanego już na kartach Nowego Testamentu – aktu piractwa, którego dopuścił się sam Jezus Chrystus, pomnażając chleb na potrzeby zgromadzonej wokół siebie ludności. Bluźniercza interpretacja wydarzeń znad Jeziora Galilejskiego – kreśląca analogię między wyczynem Syna Bożego a działalnością anonimowego torrenciarza – zwłaszcza w ostatnim czasie przemawia do internautów, którzy rozpowszechniają ją za pomocą tworzonych anonimowo memów i grafik. Oni również nie mają problemu z prawem własności, nie nawołują do ścigania, karania, zamykania dostępu. Wprost przeciwnie, chcą dzielić i mnożyć, powielać i wpadać zamiast pod strzechy na dyski i w przeglądarki ludu pracującego miast i wsi. Przewrotnie obrali na swojego patrona Jezusa, jako pierwszego „pirata”, który kopiował żywność, mnożąc chleb i ryby nad Jeziorem Genezaret. Pozycje sygnowane przez Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba są udostępniane w Internecie bezpłatnie, na licencjach Creative Commons mają czytelnictwo rzędu kilka tysięcy wejść na pozycję, co przy średnim nakładzie książki poetyckiej, jaki wynosi ok. 500 egzemplarzy, i praktycznie zerowej dystrybucji tychże w księgarniach, stanowi ilość sporą.

Ciekawą propozycją inicjatywy jest też antologia tekstów o remiksie w kulturze – Remiks. Teorie i praktyki pod red. Michała Gulika, Pauliny Kaucz i Leszka Onaka (http://xn---ch-ppa33b.pl/remiks-teorie-i-praktyki/). Jak piszą autorzy we wstępie: pojęcie remiksu zaczerpnięte zostało ze słownika muzycznego i może posłużyć jako doskonałe narzędzie do analizy cyrkulacji tekstów w dobie mediów cyfrowych. Ogromna część naszego uczestnictwa w kulturze zasadza się bowiem na logice remiksu, w której powtórzenie i oryginalność, determinizm i podmiotowa sprawczość splatają się w jednej figurze. Polecenie „kopiuj-wklej” stanowi tylko najbardziej powierzchniową formę takiego odbiorczego remiksu. W rzeczywistości zarówno twórcy, jak i odbiorcy stosują złożone taktyki remiksowe, które stają się dla nas narzędziem negocjowania znaczeń i tożsamości. Okazuje się, że powierzchownie hermetyczna twórczość poetów cybernetycznych lokuje się w samym sednie współczesnej kultury opartej na dostępie do sieci. Tworzy jej awangardę, twardo jednak opartą na zasadach komunikacji sieciowej. Potwierdza to światowa recepcja ich działań. W Wiedniu ukazała się antologia A Global Visuage, pod redakcją Güntera Vallastera i Jörga Piringera, zawierająca prace poetów i artystów wizualnych z całego świata (wśród autorów m.in. takie sławy jak Eduardo Kac, John Cayley i J.R. Carpenter), w której znalazły się dzieła Łukasza Podgórniego i Leszka Onaka. W  tym numerze „Ósmego Arkusza” wybór tekstów twórców związanych z Rozdzielczością Chleba (Kamil Brewiński, Leszek Onak, Piotr Puldzian Płucienniczak, Łukasz Podgórni, Maciej Taranek) oraz wywiad z założycielami huba Podgórnim i Onakiem. Ponadto Paweł Kaczmarski pisze o Clubbingu Brewińskiego, Przemysław Witkowski recenzuje Repetytorium Macieja Taranka, a Filip Fidler jak zwykle bezlitośnie rozprawia się z tomikami, które nadesłano do redakcji.

 

 

ROZDZIELCZOŚĆ CHLEBA

Rozmowa


Przemysław Witkowski: Jak zdefiniujecie poezję cybernetyczną, co się mieści w tej jakże mglistej foremce krytycznej? Czy jest to w ogóle wygodne miejsce, czy raczej was uwiera?

Łukasz Podgórni: Pracę z foremkami krytycznymi zostawiamy specjalistom od wypiekania teorii, którzy świetnie zresztą z tym sobie radzą. Mam tu na myśli chociażby teksty Mariusza Pisarskiego i Uli Pawlickiej, która (polskiej) poezji cybernetycznej poświęciła nawet osobną książkę. My próbom definiowania cyberpoezji przyglądamy się z dystansu, zastanawiając się przy tym, jak nie dać się rozwałkować i upiec, bo napędza nas przekora i niechęć do form zastygłych; a jako że samo zjawisko, co słusznie zauważasz, jest dosyć mgliste, ani krytycy, ani poeci cybernetyczni nie mają łatwego zadania. Mimo to chyba nic nas specjalnie nie uwiera, ale też, z drugiej strony, nie posługujemy się kategoriami wygody i niewygody w tej materii.

Swoją inicjatywę nazwaliście hubem, a nie wydawnictwem? Dlaczego hub?

Leszek Onak i Łukasz Podgórni: Jesteśmy stacją roboczą, do której każdy może się za darmo podłączyć, aby possać wymiona naszych danych. Tym różnimy się od wydawnictw, że posiadamy wymiona. Wydawnictwa w miejscu wymion mają księgowość i ladę. Słowa „fiskus” i „Chrystus” nie powinny się rymować.

– Skąd to odwołanie w nazwie do Biblii? To ironia? Szczera dewocja? Knucie szatana?

L.O. i Ł.P.: Szczerze zapragnęliśmy naśladować Jezusa Chrystusa – pierwszego pirata, który kopiował żywność ponad jej głównym obiegiem – na płaszczyźnie (?) rynku (sic!) wydawniczego. W czasach prohibicji analogu dzielenie się chlebem literatury paradoksalnie nie kosztuje nic, a chleba – samego w sobie niezwykle cennego – przy podziale cyfrowym nie ubywa ani trochę.

Jak wygląda recepcja waszej inicjatywy. Ile macie wejść? Raczej lajki czy akademickie artykuły krytyczne?

Ł.P.: Pewnie, że lajki! Media społecznościowe, z których środowisko literackie korzysta często i chętnie, świetnie sprawdzają się jako narzędzia do promocji czytelnictwa. Jeśli potraktujemy pobrania i odczytania on-line naszych książek jako liczbę „sprzedanych” egzemplarzy, okaże się, że np. Clubbing Brewińskiego to poetycki bestseller – no bo który polski poeta urodzony w latach osiemdziesiątych ma na koncie 600 sprzedanych tomików? Statystyki pozostałych książek też pokazują setki odczytań i zassań. Trafiamy więc do zdecydowanie większej liczby odbiorców niż wydawnictwa, które tomiki dystrybuują w księgarniach.

Jak sądzicie, kto was czyta? Jak ta grupa ma się do czytelników bardziej analogowej poezji/literatury? To grupa tożsama? Inna? Podobna?

L.O.: Czytają nas wszyscy. Dostajemy wyrazy uznania zarówno od dorodnych krytyków literackich, jak i od kobiet z dziećmi, które przerzucają stronice Clubbingu w przerwach reklamowych między Miłością na bogato a programem Mam talent! Oczywiście, posiadamy też grono zagorzałych fanów, którzy nie śledzą wydarzeń na rynku literackim, ale pałają do nas sympatią, gdyż podoba im się nasz sposób postrzegania i obróbki kultury, odbiegający od norm wypracowanych przez instytucje takie jak Biuro Literackie, Znak czy Wydawnictwo Literackie. Poza tym, wszystkie książki udostępniamy za darmo w Internecie na licencjach Creative Commons, co powoduje, że mamy o wiele większy zasięg niż podobne oficyny w naszym kraju. Wiele osób trafia do nas przez przypadek, zachęcone ciekawą promocją w sieci czy zwabione pocztą pantoflową. Wykorzystujemy wszystkie możliwości promocyjne, jakie daje nam sieć.

- Jak wybieracie autorów? Kierujecie się jakimś rodzajem wspólnej dykcji? Robicie castingi? Są o autorów spory w redakcji – wydawać/nie wydawać?

L.O. i Ł.P.: Stworzyliśmy algorytm w typie kombajnu Bizon, który lubi podjadać risotto z talerzy naszych przyszłych autorów. W jaki sposób wybiera te talerze, pozostanie tajemnicą jego cylindra. Algorytm jednakże nie jest nieomylny, a czasem bywa bardzo kłótliwy.

Niedawno wypuściliście dwa mocne, długo oczekiwane debiuty – Clubbing Kamila Brewińskiego i repetytorium Macieja Taranka. Moglibyście opowiedzieć coś o kulisach procesu wydawniczego tych książek?

Ł.P.: Co wydarza się na Facebooku, pozostaje na Facebooku.

Wiem, że w hubie pojawiają się również książki krytyczne. Moglibyście opowiedzieć o nich coś więcej?

L.O.: W Linii teoretycznej udostępniamy publikacje, które podejmują ryzyko analizy cyberkultury oraz świeżych zjawisk literackich. Dotychczas w tej serii ukazały się dwie pozycje: Remiks. Teorie i praktyki – pokłosie konferencji „Ars Electronica: Remixed & Remastered”, zorganizowanej na Uniwersytecie Jagiellońskim – oraz książka Najlepszy poeta nigdy nie wygrywa. Historia slamu w Polsce 2003–2012. Od pojawienia się slamu w naszym kraju minęło dziesięć lat, postanowiliśmy więc podsumować ten okres, zapoznać odbiorcę z najważniejszymi nazwiskami oraz przedstawić drogę rozwoju tego zjawiska na najbliższe lata. Obydwie książki cieszą się sporą popularnością, bywają cytowane w pracach naukowych, omawiane na zajęciach uniwersyteckich, co uświadamia nam, że istnienie tej linii ma sens. Wiele zjawisk nie zostało jeszcze teoretycznie rozpoznanych, a nawet jeśli już są badane, to wyniki lądują na zakurzonych półkach instytutów naukowych (obok setnej pracy na temat wizerunku kobiety w Chłopach Reymonta) i są trudno dostępne dla zwykłych zjadaczy chleba. Hub wydawniczy idzie im w sukurs.

Jakie są najbliższe plany wydawnicze Rozdzielczości Chleba?

L.O.: W tym roku planujemy wydać jeszcze dwie książki. Pierwsza z nich to partyzancka gonzo-edycja XIX-wiecznej powieści obyczajowej Józefa Korzeniowskiego pt. Kollokacja, która traktuje m.in. o kapitalizmie raczkującym na terenach naszego kraju. Wojciech Stępień, redaktor pozycji, okrasił ją, oprócz rzeczowych przypisów, licznymi subiektywnymi uwagami (np. skojarzeniami z historii literatury i anegdotami z własnego polonistycznego żywota). Pozycja uruchomi nową serię o roboczym tytule „Kanon popierdolonej literatury polskiej”, w ramach której będziemy smagać batem złej redakcji zapomniane i porzucone „arcydzieła”. Druga książka to zbiór referatów wygłoszonych podczas konferencji „Technologie przyjemności – kultura substancji psychoaktywnych” poświęconej zagadnieniom funkcjonowania narkotyków w kulturze oraz ich roli w społeczeństwie.

Więcej w październikowym numerze Odry.

Odra 10/ 2013 - Magda Piekarska

Była duża stodoła. Pożegnałam się i poszłam.

W wystawianej w Teatrze Lubuskim Trash Story Magda Fertacz i Marcin Liber oddają głos historii pogrzebanej na śmietniku. Opowiadają o duchach krążących wokół poniemieckich domów i usiłujących przemówić. To opowieść o przeszłości, która sprowadza przekleństwo na kolejne pokolenia. O cierpieniach kobiet, ale i o ich zwycięstwie.

Tekst Fertacz był przedtem wystawiany w Warszawie – na scenę Teatru Ateneum, w bardziej kameralnej formie, przeniosła go Ewelina Pietrowiak. Ale dopiero zielonogórska, bardziej rozbudowana inscenizacja trafia dokładnie w ten punkt na mapie, którego dotyka opowieść. A historyczno-społeczne tło buduje wokół niej tak silny kontekst, że Trash Story tu, w Zielonej Górze, uwalnia w pełni swoją energię. I działa z mocą odnalezionego przypadkiem niewybuchu – jednej z tych niespodzianek, które zostały na Ziemiach Odzyskanych po dawnych, przedwojennych mieszkańcach. Nie da się też ukryć, że i duchy mamroczące coś w obcym dla nas języku to również specjalność tego regionu, gdzie mieszka się w poniemieckich domach, spaceruje po poniemieckich cmentarzach, a jeśli ma się słabość do staroci, to i pija poranną kawę z poniemieckiej porcelany.

Na siłę spektaklu składają się sam tekst, reżyseria Marcina Libera, najwyższa mobilizacja zespołu aktorskiego z Hanną Klepacką, Elżbietą Donimirską, Ernestem Nitą, Aleksandrem Podolakiem i Dawidem Rafalskim na czele.

Inspiracją dla tekstu Fertacz był reportaż Włodzimierza Nowaka i Angeliki Kuźniak, a ściślej – opowiedziana w nim historia Niemek z Wildenhagen, dzisiejszej wsi Lubin, które na początku 1945 roku, na wieść o zbliżających się Rosjanach popełniały tzw. rozszerzone samobójstwa, wieszając na strychach i w stodołach nie tylko siebie, ale i własne dzieci. Nowakowi i Kuźniak tę historię opowiedziała Adelheid Nagel, która jako jedna z niewielu ocalała. Wildenhagen nie było zresztą jedyną miejscowością, w której dochodziło do samobójstw – współcześni historycy mówią o całej epidemii, która przetoczyła się przez tereny od Pomorza po Nadodrze, wywołanej przez tzw. syndrom Nemmersdorf. W dzisiejszym Majakowskoje w obwodzie kaliningradzkim przed wejściem Rosjan w październiku 1944 roku otruły się 73 osoby. To wydarzenie stało się narzędziem faszystowskiej propagandy. I wywołało histerię na terenach położonych nad Odrą. Wspomnienia świadków mówią o fali samobójstw we Wrocławiu – ludzie wieszali się, truli gazem, podcinali żyły. We wsi Danków pod Gorzowem Wielkopolskim odebrała sobie życie właścicielka miejscowego pałacu w towarzystwie służby. Oprócz nich zginęło w ten sposób 32 innych mieszkańców. W Zielonej Górze, gdzie umieścili akcję spektaklu Fertacz i Liber, w ciągu czternastu dni po wkroczeniu Rosjan samobójstwo popełniło pięćset osób – wśród nich były całe rodziny, m.in. lekarze, urzędnicy, fabrykanci, ich żony i dzieci.

Była duża stodoła. Pożegnałam się i poszłam – tymi słowami kończy swoją opowieść o życiu w Grünbergu każda z dziesięciu Ursulek, samobójczyń, których chór będzie towarzyszył współczesnym wydarzeniom, rozgrywającym się na gruzach tamtego dawnego świata. Elementy wspólne – ziemia, wypełniająca szczelnie scenę Teatru Lubuskiego, i stary, poniemiecki stół, który stoi w centrum wydarzeń. To nowe życie jednak rozpada się w rękach – rodzina, na którą składają się matka (Elżbieta Donimirska), niemogąca zaakceptować faktu, że jej starszy syn nie żyje, synowa (świetna Hanna Klepacka), która dusi się w roli wiernej żony, czekającej na powrót męża z frontu, i pełen buntu młodszy syn (Dawid Rafalski). Są jeszcze nieobecni: duch syna (Ernest Nita), który nie chce dać spokoju swoim bliskim, ojciec (Aleksander Podolak), który przed rodzinną traumą uciekł do dalekiej Ameryki, no i zapomniane przez wszystkich Ursulki. Ziemia kryje zapomniane groby. A pobliska rzeka staje się cmentarzem dla współczesnych ofiar wojny toczącej się daleko stąd. Potrzeba obrzędu – pogrzebu, trumny, krzyża i znicza – żeby odczynić klątwę, która trzyma w szachu tę okolicę. Potrzeba też opowieści, która dotyka tego, co przemilczane przez lata. Bez wielkich słów, bo one tutaj się zużyły, straciły swoją moc. Ten dom jest przeklęty – mówi Matka – na grobach sobie życie układać… Ojciec kopał… za budą… chciał ziemi trochę do podsypania pomidorów… jakąś szmatę wyciągnął… potem całe ciało… malutka taka blondyneczka…, ojciec do lasu wyniósł… świeczkę mama zapaliła. Nie mogliśmy zapomnieć. Nie da się zapomnieć… A zapomnieliśmy.

Po tym jak w prologu opowiedziały swoje historie, Ursulki w trakcie spektaklu zamieniają się w chór duchów usiłujących doprowadzić do uznania przez żyjących ich praw (znakomita robota Hanny Klepackiej – pod jej kierunkiem aktorki Teatru Lubuskiego nie dość że poradziły sobie ze skomplikowanymi kompozycjami Aleksandry Gryki, to jeszcze śpiewają tak, jakby nic innego dotąd nie robiły). Widoczne dla publiczności, dla mieszkańców poniemieckiego gospodarstwa są całkowicie niewidzialne. I szukają pośredników, którzy pomogliby im się urzeczywistnić, a współczesnym mieszkańcom odzyskać spokój – w zgodzie z sobą i z historią.

Fertacz i Liber podejmują wątek, który przedtem na teatralne deski trafił tylko raz, kiedy Jan Klata wystawił Transfer we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Temat wymiany ludności, przesiedleń, styku niemieckiej i polskiej historii Ziem Odzyskanych został tutaj jednak potraktowany inaczej. W Transferze miał w sobie moc dokumentu, tutaj – choć tekst został częściowo oparty na historii Niemek z Wildenhagen, zyskuje charakter rytualnej opowieści.

Patrz, leci bocian – mówi w finale teściowa (Donimirska) do synowej (Klepacka), na cmentarzu, nad grobami syna-męża i jednej z Ursulek. – Nie, to bocianowa – odpowiada synowa i obie śmieją się długo i beztrosko. Bo Trash Story to też opowieść o wojnie z perspektywy kobiet. Też wygrzebana z tytułowego śmietnika – niechciana, bo uznawana za nieważną, niepoważną. Kobietom pozostaje czekanie i tęsknota. I czytanie listów – z niemieckiego frontu czy z misji w Iraku. Oraz kompletna bezbronność, kiedy zostają wydane na pastwę najeźdźców, ale też własnych mężów i synów, ich zazdrości, obudzonej w męskim świecie agresji.

Jednak przede wszystkim spektakl Fertacz i Libera pozostaje opowieścią o przekleństwie historii i odzyskanej pamięci, która pozwala nam wyzwolić się z tej klątwy. Liber wraca tu do tematu, który podejmował już wcześniej, w znakomitym, zrealizowanym w Legnicy przedstawieniu III Furie. Przy czym zielonogórski spektakl wydaje się ciemniejszy, a ten splot historycznego dziedzictwa i zbiorowej pamięci zagrzebanej na śmietniku trudniejszy do rozwikłania. A jednak po tym trwającym dwie i pół godziny seansie Trash Story zostaje rozświetlona finałem pełnym nadziei – pamięć zwycięża mechanizm wyparcia, opowieść – milczenie.

W ramach projektu „Teatr Polska” Trash Story będzie można zobaczyć poza Zieloną Górą – 24 września zespół Teatru Lubuskiego zagra w Międzyrzeczu, 27 września w Żarach, 8 października w Krośnie Odrzańskim, 10 października w Nowej Soli, 30 października w Lesznie, 7 listopada w Suwałkach i 29 listopada w Świebodzinie.

 

Magda Piekarska
Trash Story, tekst Magda Fertacz, reżyseria Marcin Liber, muzyka Aleksandra Gryka, scenografia Grupa Mixer i Marcin Liber. Premiera czerwiec 2012.

 

 

Odra 10/ 2013 - Z OSLO

Z OSLO

 

28 maja 2013 roku  to historyczny dzień dla Oslo i Norwegii. Po przeciągających się dyskusjach postanowiono wreszcie, w 150. rocznicę urodzin Edvarda Muncha (1863–1944), że w latach 2017–2018 stanie nieopodal Opery, w Bjørvika, muzeum „Lambda”. Będzie to gmach liczący aż dwanaście pięter, z czego pięć zostanie przeznaczonych na dzieła samego Muncha. Budynek ten, zwycięzca międzynarodowego konkursu architektonicznego z 2009 roku, został zaprojektowany  przez hiszpańską firmę Herreros Architectos.

W czerwcu otwarto – jednocześnie w dwóch galeriach w Oslo: Narodowej i Muzeum Muncha – wystawę rocznicową Munch 150. Jest to unikatowa, najbardziej kompleksowa prezentacja sztuki malarza jaka kiedykolwiek została udostępniona zwiedzającym. Zawiera oczywiście najważniejsze dzieła ze wszystkich okresów życia artysty, a jest podzielona między owe dwa muzea: prace z lat 1882–1903 pokazano w Galerii Narodowej (Nasjonalgalleriet), zaś prace z okresu 1904–1944 w Muzeum Muncha (Munch-museet). Prezentowane płótna zostały wybrane z własnych muzealnych zbiorów obu placówek, uzupełnionych pożyczkami od instytucji publicznych i prywatnych osób w Norwegii i za granicą. Wystawa demonstruje w widoczny sposób oryginalny wkład Muncha w nowoczesne europejskie sztuki wizualne.

Malarz tworzył swe dzieła przez ponad sześćdziesiąt lat: od debiutu na początku 1880 roku aż do śmierci w 1944 roku. Przez cały okres twórczości zachował, jak podkreślają teoretycy sztuki, świeże i innowacyjne podejście do tworzywa; jego obrazy inspirowały, zachwycały i dalej zachwycają kolejne pokolenia. W sumie w obu placówkach wystawiono około 220 obrazów i 50 prac na papierze. Zwiedzający mogą obejrzeć najbardziej znane płótna, ale także niektóre mniej znane eksponaty obrazujące twórczość artysty. Ekspozycja Munch 150 czynna jest do 13 października 2013 roku. Zrobiono z wystawy film, który jest pokazywany na całym świecie, także w Polsce.

Otwarcia tej największej ekspozycji, jakiej doczekała się w swych dziejach ostatnich sześćdziesięciu lat Norwegia, dokonała tutejsza minister kultury Hadia Tajik w Nasjonalgalleriet i Munch-museet w Oslo. Do końca czerwca wystawę odwiedziło ponad milion zwiedzających z kraju fiordów i ze świata. Wystawę można też podziwiać w sieci pod adresem: www.munch150.no.

A na dodatkową zachętę– tekst Muncha związany ze słynnym Krzykiem (1892), w moim wolnym tłumaczeniu, po raz pierwszy publikowany w języku polskim:

 

Szedłem drogą z dwoma przyjaciółmi

– słońce zaszło – Wypełniło mnie jakieś zasmęcenie – Niebo stało się nagle krwisto-czerwone –

Zatrzymałem się, wsparłem o balustradę,

byłem śmiertelnie wyczerpany –

popatrzyłem na płomienne chmury,

które wisiały jak krew i miecz

nad niebiesko-czarnym fiordem i miastem –

Przyjaciele moi poszli dalej – ja stałem tam

drżąc ze strachu –

poczułem wielki, niewygasający krzyk

przeszywający naturę.

 

 

  Janina Januszewska-Skreiberg 

 

Odra 10/ 2013 - PRZEGLĄD CZASOPISM

PRZEGLĄD CZASOPISM

Najnowszy numer wydawanego w Londynie nakładem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie „Pamiętnika Literackiego” (43-44) otwiera zestaw tekstów, w tym okolicznościowych laudacji, poświęconych laureatom przyznanych rok wcześniej nagród Związku. Główna nagroda tym razem przypadła poecie, prozaikowi, tłumaczowi i profesorowi University of St. Thomas w Houston w Teksasie Januszowi Ihnatowiczowi, który debiutował w 1954 roku w emigracyjnych londyńskich periodykach, w 1973 roku został laureatem nagrody Kościelskich i do tej pory wydał siedem tomików wierszy (niektóre z nich także w Polsce po roku 1989), opublikował wiele opowiadań i przekładów z angielskiego i hebrajskiego. Aleksandra Ziółkowska-Boehm wspomina w „Pamiętniku” swoją znajomość z księdzem Ihnatowiczem, którego poznała osobiście w Houston i z którym przeprowadziła rozmowy włączone później do książki Amerykanie z wyboru i inni. Jak wielu nastolatków wiersze pisywałem od zawsze. Tylko że to mi nie przeszło (…) Poezja stała się częścią mojego życia. Muszę jednak wyznać, że nigdy nie miałem ambicji stać się zawodowym literatem (…) stałem się „zapomnianym poetą”. I to mi szczególnie nie przeszkadza – powiedział m.in. w swym słowie dziękczynnym podczas londyńskiej uroczystości laureat. O zdobywcy drugiej z nagród związkowych, Edwardzie Zymanie, uhonorowanym za szczególnie cenne wydanie tomu Mosty z papieru poświęconego 30-letniemu dorobkowi kanadyjskiego Polskiego Funduszu Wydawniczego, pisze Beata Dorosz, podkreślając pionierski charakter tej pozycji; szczególnie cenne jest to wydanie z tego powodu, że o ile o życiu kulturalnym i środowiskach emigracji literackiej Londynu czy Paryża wiemy wiele na podstawie całej biblioteki esejów, artykułów, wspomnień etc., to wiedza o naszych emigracyjnych pisarzach, dziennikarzach, artystach i badaczach tworzących i działających w Kanadzie jest dość wyrywkowa i ułomna. Edward Zyman podjął się roli kronikarza kanadyjskiej kulturalnej emigracji; wcześniej opublikował książkę o działalności Fundacji Władysława i Nelly Turzańskich Scalić ocalone (Toronto 2008). Odmalowując nawet atmosferę towarzyszącą spotkaniom i wydarzeniom literacko-artystycznym organizowanym pod auspicjami Funduszu Wydawniczego książka staje się też kalejdoskopem barwnych portretów jego „ojców” i oddanych mu twórców, by wymienić tylko: Wacława Iwaniuka, Jadwigę Jurkszus-Tomaszewską i Adama Tomaszewskiego, Irenę Habrowską-Jellaczyc czy Floriana Śmieję – pisze Beata Dorosz. Laureatkę nagrody Związku za najlepszą książkę roku 2011, znaną dobrze także w środowiskach polskich badaczy literatury Marię Delaperrière, przedstawia Nina Taylor-Terlecka. Mieszkająca we Francji wybitna uczona, która ma w swym dorobku przeszło dwadzieścia pozycji, otrzymała trofeum za wydany w Polsce tom Literatura polska w interakcjach , o którym jeden z członków jury wyrażał się z entuzjazmem: Szkice konfrontujące Mickiewicza z Hugo, czy Norwida z Baudelaire’em lub Mallarmém, Kuśniewicza i Andrzejewskiego z kultura francuską, szkice definiujące kondycję polskiej literatury po 1989 w kontekście europejskim (…) są po prostu arcyciekawe!!! Sama laureatka w swoim podziękowaniu poświęciła uwagę przeżywanemu współcześnie w Europie kryzysowi literatury i w ogóle kultury, będącemu wyrazem głębszych przemian duchowych. Kryzys, powiada Delaperriére, może doprowadzić do całkowitego zaniku wartości humanistycznych, ale może być także początkiem przebudzenia, w co głęboko osobiście wierzę i w takim właśnie przekonaniu pisałam szkice, które złożyły się na moją książkę.

W części eseistycznej „Pamiętnika Literackiego” wśród wielu zajmujących tekstów uwagę zwraca esej wspomnieniowy Jerzego Krzyżanowskiego, poświęcony zakończonemu rozpoczętego przez Marię Bokszczanin w 1972 roku wydaniu 5 tomów (w 11 woluminach) Listów Henryka Sienkiewicza. Całe wydanie zgromadziło 4 tysiące listów autora Trylogii. Pracy tej patronował i pierwsze pod nią położył „cegiełki” profesor Julian Krzyżanowski, którego zainteresowania sienkiewiczowskie kontynuował syn; Jerzy Krzyżanowski jako kilkunastoletni chłopak u boku ojca przygotowującego wydanie Dzieł Sienkiewicza, rozczytywał się w powieściach pisarza – i kiedy w 1959 roku po ukończeniu studiów w Polsce otrzymał ofertę pracy pedagogicznej na Uniwersytecie w Berkeley, uradował się, że trafił właśnie do Kalifornii, która tak zachwyciła Sienkiewicza kilkadziesiąt lat wcześniej, i postanowił podczas swojej amerykańskiego stażu poświęcić uwagę m.in. tematowi tej wizyty polskiego noblisty w USA. Krzyżanowski opisuje swoje podróże po Stanach szlakiem Sienkiewicza i związane z nimi odkrycia. Ponadto w numerze m.in. Waldemar Michalski pisze o „literackim Wołyniu” – dawnym i dzisiejszym, Regina Wasiak-Taylor o archiwum nieistniejącej już Oficyny Poetów i Malarzy Bednarczyków, a Katarzyna Bzowska, redaktorka „Pamiętnika” (której tekst zamieszczamy w niniejszym numerze „Odry”), w czterdzieści lat, jakie upłynęły od wydania dwóch tomików Rafała Wojaczka, Którego nie było i Nie skończonej krucjaty, zamieszcza esej poświęcony twórczości poety pt. Sezon jeszcze nie minął.

Or.            

     

Odra 9/2013 - Karol Maliszewski

Karol Maliszewski

ŚWIDNICKI KONKURS POETYCKO-PLASTYCZNY

 

Podobno w Polsce rozstrzyga się rocznie około dwustu konkursów poetyckich. Cóż za rozpoetyzowany kraj – mógłby ktoś powiedzieć. I byłby w błędzie. Rozpoetyzowanie dotyczy niewielkiej części społeczeństwa, zamknęło się w niszy, spełnia się w obrębie klubów, wąskich kręgów, niemalże sekt. Identyczne nazwiska i pseudonimy krążą po wszystkich konkursach, doprowadzając jurorów do znudzenia i frustracji. Na szczęście zdarzają się w tej pracy prawdziwe chwile wytchnienia.

To wtedy, gdy wyłowi się nieznane nazwisko, gdy można otrzeć się o świeżość i oryginalność. Coś takiego przydarzyło mi się w 2008 roku przy pierwszej edycji konkursu w Świdnicy. To jedyny taki konkurs w Polsce, gdzie obok literatów w jury zasiada artysta plastyk, zazwyczaj edytor i grafik, a książkę ocenia się nie tylko pod kątem zawartości, ale również wyglądu. Pamiętam, że wtedy wpłynęło koło setki prac autorów z Danii, Hiszpanii, Polski, Szwecji, a jury z całej masy pomysłów na autorską książkę poetycką wybrało projekt Olgi Pietkiewicz w tę i z powrotem. Subtelna tkanka liryczna, w której dochodzi do zmieszania rozproszonych elementów świata zewnętrznego, w tym również czerpanych z rozmaitych kultur, z fragmentami własnego życia urzekła Antoniego Matuszkiewicza. Zwróciłem uwagę na osobność tej propozycji, na coś, co nazwałem „staniem z boku”, na oszczędność wyrazu, powściągliwość oraz na ruch fotograficznych pejzaży przenikających się z przestrzenią wierszy. Tu naprawdę ruch decyduje o nowych znaczeniach, nowym głosie. Jego melancholijna, intensywna kobiecość też nie jest bez znaczenia – pisałem. I opinia ta nie zestarzała się w stosunku do nowych pomysłów rozwijającej się i poszukującej autorki. Łączenie wartości kompozycyjnych i artystycznych wierszy, fotografii i okładki stało się przyzwyczajeniem tej artystki, sztuką rzadko spotykaną na krajowym podwórku poetyckim. Bo kto powiedział, że wierszy nie można oglądać jak zdjęć, a zdjęć czytać jak wierszy?

Tomik poetycki powinien być ze swej istoty książką szczególnego rodzaju. W Świdnicy od początku wychodzono z takiego założenia. Tamtejsza Miejska Biblioteka Publiczna im. Cypriana Kamila Norwida od 2008 roku jest organizatorem Ogólnopolskiego Konkursu na Autorską Książkę Literacką. Celem konkursu, wymyślonego przez Ariadnę Miarę i Andrzeja Protasiuka, jest napisanie, zaprojektowanie i przygotowanie do druku autorskiej książki literackiej (np. tomik, arkusz poetycki, powieść, zbiór opowiadań itp.) w atrakcyjnym graficznie i edytorsko opracowaniu. Jak powiedział Jarek Łukaszewicz – laureat II edycji konkursu: To bardzo fajny konkurs. Chyba jedyny taki w Polsce, w którym można sobie pofolgować na wszystkich płaszczyznach istnienia pisma, znaku i obrazu. Dodajmy jeszcze, że w pięciu edycjach konkursu wzięło udział 319 autorów.

W 2009 roku w ścisłym finale znalazły się trzy prace. Były to: Małe miasteczka nad zatoką Tomasza Ososińskiego, Trójmasztowiec Jarka Łukaszewicza oraz Guzik nie lyteratura czyli biało-żółty WszechŚwiat według Zulów autora, który podpisał się jako Pepe Piasecki. Jury postanowiło przyznać nagrodę główną Trójmasztowcowi. Zbiór ten rozpoczyna tekst pt. Bifurkacja. W słowniku znalazłem wyjaśnienie tego słowa i odniesienia jego sensu do fizyki, chemii, matematyki, geografii i pedagogiki. W wierszach Łukaszewicza bardzo często dochodzi do sytuacji nakładania się na siebie różnych ciągów znaczeniowych, które w pewnym sensie wykorzystują różnice w zdolnościach i zainteresowaniach czytelnika. Jeden czytelnik poprzestanie na małym, to znaczy ucieszy się scenką, żartem i sytuacją, drugi zauważy rozgrywającą się w tle finezyjną grę słów, a jeszcze inny połączy jedno z drugim i znajdzie się na zupełnie innym poziomie odbiorczej gry. Słowo „gra” nie jest tu ani przypadkowe, ani zbyt dowolne, biorąc po uwagę tytuł Trójmasztowiec i wspominając dziecięce grywanie w statki. W pewnym sensie taka gra w różnie rozumiane masztowce toczy się dalej. Czytelnik namierza, nakłuwa przestrzeń wiersza i jeśli ma szczęście oraz trochę wyczucia i bystrości, to natrafi na coś, co wyda mu się mniej lub bardziej cenną zdobyczą.

Ostatnim utworem tomu jest Słowniczek. Warto go przeczytać bardzo uważnie i wrócić do ponownego odczytania całości. Obok gry w statki i pytań kierowanych do partnerki, obok prób nawiązywania wyimaginowanej rozmowy ważne okażą się rysowanie i portret. Bohater rysował ich wspólne życie, a ten jego rysunek ciągnął się przez kuchnię i przedpokój.

Awangardowy rys tej poezji uzupełnia się o coś bardzo intymnego, a konsekwencja dopuszcza do komitywy tylko wybranych odbiorców.

W trzeciej edycji konkursu, po etapie nominowania dziesięciu pozycji, w finale znalazły się książki: Droga do domu Danuty Góralskiej-Nowak, Bilet na wodolot Ireny Wyczółkowskiej, Bajka o bardzo małej dziewczynce Żanny Słoniowskiej. Jeżeli w pierwszych odsłonach konkursu dominowały projekty autorskie (to znaczy autor słów starał się być również autorem koncepcji graficznej), to wraz z rokiem 2010 dało się zauważyć poważną zmianę. Wymogi konkursy świdnickiego spowodowały zjawisko tworzenia się tandemów bądź nawet zespołów twórczych pracujących nad książką. Obok pisarza pojawił się zaprzyjaźniony grafik, podsuwający swoją wizję towarzyszenia tekstom. Świdnicki konkurs zaczyna – moim zdaniem – wpływać na świadomość autorów przygotowujących swoje książki do wydania. Ośmielam się nazwać to „świadomością wspólnego wyrazu” – tekst rozszerza swoje znaczenia we współpracy ze znakami innego typu, a wyłaniający się wspólny wyraz jest wypadkową wszystkich oddziaływań. Kto wie, jak potoczyłoby się typowanie w roku 2010, gdyby teksty ze zwycięskiej książki Danuty Góralskiej-Nowak nie działały także przez graficzne osadzenie w bardzo interesującej ramie plastycznej i edytorskiej autorstwa Małgorzaty Laszczak. Nie uchybia to wartości samych tekstów, wskazuje tylko na stworzenie możliwości lepszego, pogłębionego odbioru.

Bohaterem czwartej edycji stał się Wojciech Roszkowski z Tykocina, który w finale rywalizował z Miłkiem Kiercem i jego książką zatytułowaną Spolszczenia. W kulkach rtęci Roszkowskiego zająć może czytelnika obserwacja rozwoju osobowości i opowieści: zaczyna się od cieni na ścianie, potem przechodzi do coraz śmielszego dotykania realniejącej ściany, a istotność poetyckiej pasji spełnia się w obrazach odpowiadających na pytania o to, co jest za ścianą. Autor wkłada je (obrazy, odpowiedzi, odłamki) do naszego koszyka z niezwykłą sprawnością, biorąc się za napisanie wiersza jak filozof za rozwiązanie problemu. Nie chodzi mu o nastrój i chwilę, lecz o wnikliwe naświetlenie kwestii, o czujne wystawienie głowy z platońskiej jaskini. Opakowania, ściany, szczeliny, szpary, sfery przejścia, smugi światła – to są jego metafory bytowych niejasności. Złudzenia, iluzje i gdzieś – być może – istniejąca niepodważalna substancja, istota rzeczy. Raz żmudne pełzanie, a raz iskrzące przeskakiwanie między prawdziwym światem a jego odbiciami. W końcu nie wiadomo, co jest prawdziwym światem, bo to, co się nim wydawało, ukrywa się za kolejnym opakowaniem – trzeba się więc dogrzebać, doszperać. Tak dzieje się w tych wierszach. Bohater szuka, dobiera się do słów w nadziei na znalezienie w nich prawdy o rzeczach i ludziach. Ale tej prawdy chyba nie ma. Gdyby nie to „chyba”, to Roszkowski raczej by wierszy nie pisał. „Chyba” daje nadzieję, coś zawiesza, przeciąga w czasie. Zdaniem jurora, Jacka Podsiadły, to świat w miarę zwyczajny, nie przymawiający się do czytelnika zbyt nachalnie, ale wart odwiedzenia. Po lekturze zostaje miłe wrażenie, że trafił się nam dobry przewodnik po tym świecie, ktoś wyrastający ponad przeciętność, ale nie narzucający się ze swoim „ja”. Wrażliwy na światło, na obraz, ale nie przewrażliwiony, wsłuchany w język i bawiący się nim, ale nie po próżnicy, trochę rozchwiany, ale dobrze skrojony. I koniecznie trzeba wspomnieć o autorce koncepcji graficznej tomiku. Była nią Kamila Lebiedzińska („formacja raster”).

Ostatnia odsłona świdnickiego konkursu, z 2012 roku, zaowocowała 75 książkami, a wśród nominowanych autorów znaleźli się: Tamara Bołdak-Janowska, Olgerd Dziechciarz, Artur Wodarski, Tomasz Małyszek, Krzysztof Gryko, Grzegorz Wołoszyn, Joanna Fligiel, Jacek M. Hohensee, Beata Michno, Grzegorz Woźny. Do ścisłego finału dotarły prace Tomasza Małyszka – Uzdrowienie, Krzysztofa Gryki – Sado Masło i Grzegorza Wołoszyna – Poliptyk. Ostatecznie jury wybrało tę ostatnią propozycję, przekonane nie tylko tekstami, ale również ich oryginalnym zaistnieniem graficznym według koncepcji Rafała Marchuta. Wspomnę na koniec, że o pierwszej próbie wydawniczej Wołoszyna, młodzieńczym arkuszu, pisałem właśnie w „Odrze”. To, co dostaliśmy do ręki w Świdnicy, uświadamia, jak wielki dokonał się postęp. Autor nie dość, że starannie oddzielił ziarno od plew, wykazując się dużą samoświadomością, to jeszcze te najlepsze utwory z ostatnich lat umiejętnie skomponował. Co może mówić tak skomponowana całość? Przede wszystkim pokazuje wiarę w porządek, organizację: nad uczuciami można zapanować, od tego jest forma i przyrodzona jej dyscyplina. Pojedyncza emocja w tym ołtarzowym układzie jest jak nuta w symfonii. A to już wyższa szkoła poetyckiego wtajemniczenia, gdy młody autor tak właśnie rozgrywa współobecność akordów budowanych z pojedynczych nut – scen, obrazów, sytuacji. I jeszcze dodam, że ołtarz, choć perfekcyjnie rozrysowany, a potem wyrzeźbiony, może pozostać martwy. To zależy od tego, kto przed nim stoi, modląc się lub kontemplując. Ten ktoś, gdy odnajdzie wspólny ton i znajome figury, może stać przed nim jak urzeczony. Co właśnie mnie, i pozostałym jurorom, się przydarzyło. I choć nie powinno się dzielić włosa na czworo, to jednak spróbuję w ten sposób dotrzeć do tego, co w tym zbiorze najważniejsze: po pierwsze, apoteoza dzieciństwa, czystość pierwszych doświadczeń w obliczu doliny, rzeki, rżyska, w ciepłej i mądrej obecności dziadka i babci; po drugie, dramat wyrwania z tego raju i wrzucenia w błoto życia, w piekło miasta, głupiej i ogłupiającej cywilizacji; po trzecie, cierpienia młodego Wertera, na którego zarzucono sieć i wszystko wydaje mu się nierealne, wirtualne; po czwarte, szukanie możliwości kontaktu z czymś czystym i pierwotnym mimo goryczy, wściekłości i sarkazmu.

 

Karol Maliszewski

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 następna »