• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Sygnały

Odra 5/2015 -Mateusz J. Hartwich

WIOSNA W JEROZOLIMIE

 

 

W roku 2003 Wolfgang Büscher stał się z dnia na dzień znany dzięki swojej relacji wędrowniczej Berlin–Moskwa. Podróż na piechotę. Następnie przemierzył całe Niemcy wzdłuż ich granic, a w 2011 roku poszedł jeszcze dalej; peregrynował przez Stany Zjednoczone, od gór Montany na północy po Zatokę Meksykańską na południu. (Wszystkie trzy relacje ukazały się po polsku nakładem wydawnictwa Czarne). W jednym z wywiadów po ukazaniu się najnowszej ksiażki Ein Frühling in Jerusalem (Wiosna w Jerozolimie) stwierdził lakonicznie: W tym wypadku forma relacji z podróży pieszej nie miałaby sensu, Stare Miasto w Jerozolimie ma raptem 1 km².

A jednak w jego opowieści o Ziemi Świętej  piesze wędrówki nadal odgrywają pewną rolę. Wprawdzie książka zaczyna i kończy się opisem podróży samolotem, ale w międzyczasie autor wszędzie przemieszcza się na nogach. Przy czym oczywiście o wiele ważniejsza podróż odbywa się w jego głowie. Nie, nie jest to „powieść drogi”, z klarownym początkiem i końcem. Nie jest to również książka publicystyczna z jasnym przesłaniem, bo nie ma w niej nic jasnego i jednoznacznego. W spojrzeniu na Jerozolimę Büscher uwzględnia perspektywę chrześcijańską, muzułmańską i żydowską, dwa tysiące lat historii oraz tzw. konflikt bliskowschodni. Zgłębia też niepojętą tajemnicę tego miejsca, które w zasadzie jest przecież mało atrakcyjnym kawałkiem pustyni, bez zasobów naturalnych.

Na początku autor stara się racjonalnie patrzeć na Jerozolimę. Oczywiście przemierza ją wzdłuż i wszerz, ale to niewiele mu daje. Uciekając od natarczywych sprzedawców na bazarze i od tłumów turystów, dochodzi w pewnym momencie do wniosku, że najprzyjemniejszym miejscem jest nowo wybudowane centrum handlowe Mamilla Mall, gdzie zamerykanizowany świat konsumpcji pozornie niweluje podziały ze Starego Miasta… A koncentruje się właśnie na podziałach. Nie tylko na wrogie sobie narody, ale i na ortodoksyjnych Żydów, odrzucających syjonistyczną wiarę w walkę o zwieńczenie historii starotestamentowej, i na „Żydów czynu”, wierzących w Izrael bardziej niż w Świątynię. Niewątpliwą zasługą książki jest przypomnienie o chrześcijańskiej Jerozolimie – o rodach ormiańskich, dumnie opowiadających o historii rodzinnej, sięgającej 1600 lat wstecz, o prawosławnych Grekach, zarządzających większością miejsc świętych dla chrześcijan, o katolikach, a także protestantach i Koptach. Świat ten jednak się kończy. Büscher z melancholią opowiada o „ostatnich świadkach” chrześcijańskiej Jerozolimy, którzy podtrzymują wielosetletnie tradycje, ale pozbawieni są złudzeń co do przyszłości.

Przyszłość tego miejsca należy do Palestyńczyków, którzy „byli, są i będą” i których po prostu jest (coraz) więcej, jak również do Żydów, szczególnie do pozbawionych skrupułów osadników, którzy groźbą i przekupstwem przejmują coraz więcej nieruchomości na Starym Mieście. To z kolei z powodu kaprysu sułtanów należy w większości do kościołów chrześcijańskich, głównie greckiego. Staromiejskie budynki są własnością zasiedziałych rodzin chrześcijańskich, które nie chcą ich odsprzedać ani dać się namówić na przyjęcie obywatelstwa izraelskiego, wspominając panowanie brytyjskie jako najlepszy czas. Ale najlepszy czas już minął, młodzi chrześcijanie wyjeżdżają do Ameryki lub do Europy, współczesna Jerozolima staje się na poły skansenem, na poły polem bitwy.

Chłodny, racjonalny opis Büschera, który potrafił z boku spojrzeć na „międzylandię” na drodze z Berlina do Moskwy, ogarnąć tereny naznaczone historią czy zaprezentować Amerykę z dala od Hollywood, Kapitolu i Wall Street, napotyka na opór w zderzeniu z fenomenem Jerozolimy. Bo po jaką cholerę co roku miliony turystów przyjeżdża do tego zakurzonego miasta, gdzie w każdej chwili mogą wybuchnąć zamieszki, których praprzyczyna leży w wydarzeniach sprzed dwóch tysięcy lat? Bo jak pojąć skomplikowane podziały Bazyliki Grobu Świętego, gdzie poszczególne wyznania chrześcijańskie mają wyznaczone miejsca, którymi mają zarządzać, a w efekcie nie da się bez przeszkód przestawić zmurszałej drabiny? Jest jak jest, „bo to jest Jerozolima” – taką odpowiedź słyszy autor dwa razy: od żydowskiej osadniczki oraz od swojego cicerone, ormiańskiego chrześcijanina. Jerozolimy racjonalnie wytłumaczyć się nie da.

Büscher na kilka sposobów stara się zbliżyć do jej tajemnicy i za każdym razem przegrywa. Próbuje przekraczać granice i może co najwyżej opisać uczucia innych – wtedy, gdy spędza noc w Bazylice Grobu Świętego i wtedy, gdy wchodzi z żydowskim orszakiem weselnym na Wzgórze Świątynne, należące do muzułmanów. Czy zatem zamiar oswojenia Jerozolimy się nie powiódł? Przeciwnie, bo niemożność wytłumaczenia niewytłumaczalnego jest sposobem poznania. Autor, jak mało kto przed nim, potrafi opisać złożone relacje między sferą sakralną i świecką. Ziemia Święta to miejsce, gdzie walka o każdy dom może być częścią boskiego planu, gdzie wykupuje się nieruchomości nie po to, aby zwiększyć stan posiadania, lecz by symbolicznie zaznaczyć swoją obecność w mieście, za którym naród wybrany tęsknił dwa tysiące lat. Gdzie plany zrekonstruowania Świątyni Dawida i Salomona istnieją od lat, ale na przeszkodzie staje im brak możliwości rytualnego oczyszczenia, przygotowującego do wejścia do najświętszego miejsca.

Autor nie stara się opisać konfliktu politycznego związanego z Jerozolimą, nie przechodzi też religijnego katharsis. Stara się pojąć złożoność tego miejsca, analizuje jego dzieje, ale przede wszystkim opisuje losy nieznanej społeczności palestyńskich chrześcijan, dla których zwykle nie starcza miejsca w reportażach z Ziemi Świętej. Oni swoją pielgrzymkę mają już za sobą, nie walczą o odzyskanie miejsc świętych, nie starają się oprzeć zmianom, które nieuchronnie prowadzą do zniknięcia Jerozolimy starych rodów. Trwają, póki mogą, trwają, „bo to jest Jerozolima”.

 

Wolfgang Büscher: Ein Frühling in Jerusalem. Rowohlt, Berlin, 2014.

 

Mateusz J. Hartwich

Odra 5/2015 -POCZTÓWKA ESK

Pocztówka z Europejskiej Stolicy Kultury (24)

MARYLIN MONROE OBALIŁA KOMUNIZM,

 ALE MUZEUM WE WROCŁAWIU MIEĆ NIE BĘDZIE

To miało być jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń roku 2016. Otwarcie Muzeum Marylin Monroe w Europejskiej Stolicy Kultury (dawniej Wrocław). Choć słowa „muzeum” użyto trochę na wyrost. Bo nie miało w nim być ani wodzących na pokuszenie szlafroczków Marylin, ani obcisłej sukni, w której zaśpiewała prezydentowi Dutkiewiczowi Kennedy’emu Happy Birthday, ani ukulele, na którym jako Sugar Kowalczyk grała w filmie Pół żartem, pół serio, ani nawet podwiązek do pończoch, za które wtykała buteleczki z alkoholem. Miały być jedynie zdjęcia boskiej Marylin, kupione w czerwcu 2014 roku za 6,4 miliona złotych. No, ale właśnie okazało się, że muzeum nie będzie!

Od pewnego czasu każdemu wydarzeniu we Wrocławiu przykleja się etykietę ESK, bo w końcu jakoś trzeba istnienie nieruchawej i merytorycznie słabej struktury o nazwie Biuro Organizacyjne ESK wytłumaczyć, ale tu akurat uzasadnienie było. Kolekcję trzech tysięcy zdjęć autorstwa Miltona H. Greena, której częścią są fotografie MM, formalnie kupiło przedsiębiorstwo „Hala Ludowa”, ale pieniądze wyłożył magistrat. Pochodziły z nagrody im. Meliny Mercouri (półtora miliona euro), którą Wrocław dostał za zwycięstwo w wyścigu o tytuł ESK 2016.

Kiedy kolekcję kupiono, magistrat zadął w surmy, że oto Wrocław dzięki Marylin staje się metropolią na miarę Paryża, Londynu, a nawet Nowego Jorku. Prezydent Rafał Dutkiewicz oświadczył, że wizerunek Marilyn Monroe jest po Ostatniej wieczerzy Leonarda da Vinci najbardziej rozpoznawalnym wizerunkiem na świecie. A to oznacza, że turyści będą walić do Wrocławia drzwiami i oknami. Osoby, które mimo wszystko chciały wiedzieć, po co kupować odbitki zdjęć, które można obejrzeć za darmo w Internecie, oskarżano o złośliwość. A tym, którzy dociekali czy rodzice Sugar Kowalczyk to aby na pewno emigranci z Breslau, zarzucano brak patriotyzmu. Kolekcja miała zostać zaprezentowana wrocławianom w listopadzie (roku 2014, żeby nie było wątpliwości), więc rozpoczęło się poszukiwanie miejsca dość dobrego dla muzeum. Rynek? Plac Solny? Gorsze lokalizacje nie wchodziły w rachubę. Gdzieś w końcu trzeba pomieścić miliony turystów, którzy przyjadą do Wrocławia dla Marylin.

Szybko jednak pojawiły się przecieki, że zdjęcia MM to zaledwie część kupionej kolekcji, więc bardziej będzie to muzeum Miltona Greena niż aktorki. Że fotografie są zniszczone i wymagają solidnej konserwacji, więc wystawy w listopadzie nie będzie, a kiedy będzie możliwa – nie wiadomo. Wreszcie, że Wrocław zapłacił miliony za kanarka na dachu, a dostał do garści wróbla. Może korzystać z wizerunku aktorki jedynie podczas wystaw oraz do ich promocji (katalog, kalendarz, pocztówki), natomiast nie ma prawa komercyjnego wykorzystywania MM na innych polach.

Ale prawdziwa bomba wybuchła w połowie kwietnia. Najpierw ogłoszono, że wrocławianie wreszcie będą mogli Marylin przywitać. Potem okazało się, że przywita MM zaledwie 300 osób, które przez dwa dni zobaczy tylko 47 zdjęć. A potem Andrzej Baworowski, dyrektor przedsiębiorstwa „Hala Ludowa”, które zarządza Halą Stulecia (to ta sama budowla Maxa Berga, ale w różnych nazwach odbija się jej historia), udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Z wywiadu wynikało, że to świetnie, iż Wrocław zdjęcia kupił, bo są inwestycją, wystawy nie było, bo czas był przedwyborczy (jakby w Polsce bywał inny!), krytycy to hejterzy, a tak w ogóle, to dzięki Marylin upadł w Polsce komunizm. Dlatego, że Polacy woleli wieszać na ścianie zdjęcia MM niż Nataszy Traktorzystki.

I najważniejsze, Muzeum Marylin Monroe we Wrocławiu nie będzie. Na pytanie dziennikarki, czy muzeum powstanie, dyr. Baworowski odpowiedział, cytuję: „Szukamy pomysłu, to jest proces twórczy”. A nawet, jeśli powstanie, nie będzie ani muzeum MM, ani nawet muzeum popkultury, a co najwyżej „muzeum fotografii z kolekcji Miltona H. Greena”. I oczywiście nie będzie na Rynku, ani na placu Solnym, ale w kompleksie Hali Stulecia. Bo nazwisko Green, cokolwiek o nim nie mówić, nie jest na drugim miejscu po Leonardzie da Vinci i Ostatniej wieczerzy.

Kiedy będzie wystawa fotografii Greena? Tego też dokładnie nie wiadomo, ale nie wcześniej niż za półtora roku, a więc mniej więcej wtedy, kiedy wrocławski epizod ESK będzie się szczęśliwie (albo nieszczęśliwie) kończyć.

A nawet jakby się nie udało, to przecież i tak najważniejsze, że Marylin Monroe obaliła komunizm.

Mariusz Urbanek

Odra 5/2015 - Z zapisków Floriana Śmiei

Z zapisków Floriana Śmiei

 WDOWA PO LUTOSLAWSKIM

 O hiszpańskiej pisarce i dziennikarce Sofii Casanova Lutosławskiej (1861 – 1958), pierwszej żonie Wincentego Lutosławskiego, do niedawna niewiele było wiadomo zarówno w Polsce, jak w Hiszpanii. Sytuacja w obu krajach sprawiła, że milczano na jej temat; o życiu i twórczości Lutosławskiej istniały tylko skąpe artykuły i okolicznościowe noty. Jej osoba była niewygodna zarówno w postfrankistowskiej Hiszpanii, jak też w PRL-u.

Od kilku lat zaczęły się wreszcie pojawiać rozprawy i monografie poświęcone tej nieprzeciętnej kobiecie, najpierw w Stanach Zjednoczonych – dzięki wysiłkom Ofelii Alayato – następnie w Hiszpanii, gdzie oprócz wznowień reportaży Sofii z czasów rewolucji bolszewickiej, wydano sążnistą monografię, której egzemplarz podarował mi wiosną 1989 roku w Opolu Fraga Iribarne – były minister spraw zagranicznych Hiszpanii, a potem prezydent Autonomicznej Galicji, a więc ziomek pisarki.

Sofia Casanova wydała trzy zbiorki poezji, kilka powieści i liczne reportaże. Na język hiszpański przełożyła m.in. Quo vadis? oraz Bartka zwycięzcę. Dla madryckiego dziennika „ABC” napisała bez mała osiemset artykułów. Informowała w nich o sprawach Europy Wschodniej, pisała o rewolucji rosyjskiej, była gorącą orędowniczką Polski, swojej przybranej ojczyzny, aczkolwiek niejednokrotnie wytykała jej wady.

Swojego męża, młodego naukowca Wincentego Lutosławskiego, poznała w Madrycie. Była już wtedy obiecującą poetką. Zakochany Polak uczył swoją bogdankę języka polskiego na Panu Tadeuszu, który to utwór młoda para miała ponoć przeczytać wspólnie dwanaście razy. W romantycznej aurze lektury uroili sobie, że to właśnie z ich małżeństwa narodzi się „mąż 44” z Dziadów, który przyniesie Polsce wolność. Dlatego z ciężkim sercem przeżywali oni przyjście na świat pierwszej pociechy, dziewczynki, jak się miało okazać, pierwszej z czterech córek, zamiast oczekiwanego, mitycznego Henryka.

Poezją Sofii zainteresował się Tadeusz Miciński, zaproszony kiedyś obok Przybyszewskich do hiszpańskiego domu Lutosławskich niedaleko La Coruña w Galicji. Później, w Krakowie, Sofia miała okazję poznać także Kasprowicza, Reymonta i Wyspiańskiego. Bliski stał się jej Zygmunt Balicki, a szczególnie Roman Dmowski, który został mentorem jej córek. Tymczasem niespokojny duch uczonego gnał Lutosławskiego po świecie i długa nieobecność oddalała go od rodziny. W końcu małżeństwo się rozpadło. Kiedy Lutosławski ożenił się po raz drugi, honorowa Sofia zaczęła podpisywać korespondencję jako „wdowa po Lutosławskim”.

Z Polski jeździła często do Hiszpanii, była tam przyjmowana z honorami. W swojej ojczyźnie mogła wieść życie komfortowe jako uznana literatka, osoba publiczna, hołubiona w kręgach rojalistycznych. Ciągnęło ją jednak do Polski, z którą później związała swoje losy. W Warszawie podczas I wojny światowej pracowała jako wolontariuszka w szpitalu, potem została ewakuowana do Rosji. W Petersburgu była świadkiem wybuchu rewolucji. Udało jej się zrobić wywiad z Trockim. Po licznych tarapatach zdołała wrócić do Warszawy i nieodległego Drozdowa. Jej trzy córki (czwarta zmarła) wyszły za mąż za polskich działaczy niepodległościowych. Przeżywszy podczas drugiej wojny okupację niemiecką, pod koniec życia Sofia przeniosła się do Poznania, gdzie zmarła.

Odwiedzając dworek Lutosławskich w Drozdowie pod Łomżą kilka lat temu, nie zauważyłem  żadnego śladu po Sofii wśród zachowanych po gospodarzach pamiątek. A zasługuje ona z wszech miar na dużą wystawę manuskryptów, pism i książek. Była nie tylko wieloletnią rezydentką dworku, ale też wytrwałą kobietą czynu, pacyfistką, rzeczniczką polsko-hiszpańskich relacji, skutecznym ambasadorem Polski w Hiszpanii i krajach języka hiszpańskiego, jako że jej artykuły były przedrukowywane przez czołowe pisma Ameryki Południowej… Dziś w Polsce nastały inne czasy, więc moim zdaniem należy odrobić peerelowskie zaniedbania także w tej dziedzinie. Zachowawcza Sofia Casanova i jej ostra krytyka rewolucji sowieckiej oglądanej przez nią na własne oczy, znajdą obecnie, tak jak znalazły w Hiszpanii, łaskawsze przyjęcie i zainteresowanych odbiorców.

Ciężko doświadczona hiszpańska pisarka, uwikłana w losy obcego narodu i jednej z jego znakomitych rodzin, czeka teraz na sumiennego polskiego biografa i wrażliwego krytyka literackiego.

Florian Śmieja

 

Odra 4/2015- Pocztowka z ESK

Pocztówka z Europejskiej Stolicy Kultury (23)

PROFESOR REZYGNUJE, SENATOR ZACHOWUJE DYSKRECJĘ

Z pracy w Radzie Programowej ESK zrezygnował profesor Stanisław Bereś, historyk literatury, eseista, autor wielu książek (m.in. wywiadów-rzek z Tadeuszem Konwickim, Stanisławem Lemem i Andrzejem Sapkowskim) oraz programów telewizyjnych, juror Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, przez wiele lat juror Nagrody NIKE. „Gazecie Wrocławskiej” powiedział, że rezygnuje, bo między jego wyobrażeniem, jak powinna wyglądać Europejska Stolica Kultury, a tym, co się zapowiada „jest za duża różnica”, a wrocławskiemu radiu, że „przelało mu się”. I nie widzi dalszego sensu brania udziału w tym gremium.

„Odrze” dodał, że rezygnację złożył dwa miesiące wcześniej, ale chciał odejść „po angielsku”, nie wywołując sensacji. W połowie marca sprawa wyszła na jaw.

Stanisław Bereś chciał opuścić Radę już dwa lata temu, po wymuszonej przez magistrat rezygnacji dyrektora artystycznego ESK Krzysztofa Czyżewskiego. Mówił wtedy mediom: „Jak można, na 2,5 roku przed organizacją imprezy o europejskim standardzie, nie mieć konkretnej wizji tego wydarzenia? (…) Obawiam się, że projekt Wrocławia jako Europejskiej Stolicy Kultury zakończy się katastrofą, dlatego planowałem zrezygnować z członkostwa w radzie. Teraz poczekam na rozwój wypadków”. Tak było kilka razy. Miał nadzieję, że coś się zmieni, gdy odszedł Czyżewski, za którego kadencji Rada Programowa zebrała się tylko trzykrotnie; dwa spotkania były ogólne, na trzecim dyrektor się nie pojawił. Potem miało być lepiej, bo zostali powołani kuratorzy (dziewięciu; teraz już tylko ośmiu), ale lepiej ciągle nie było. Wreszcie uznał, że szczelina między oczekiwaniami a rzeczywistością jest już zbyt wielka. Zrezygnował.

Jeśli z Rady Programowej najważniejszego wydarzenia kulturalnego dekady odchodzi ktoś tego formatu, można oczekiwać jakiejś reakcji, oficjalnego stanowiska, tłumaczenia ze strony osób za ESK odpowiedzialnych, nawet jeśli sam Bereś nie chciał wywoływać afery. Jeśli jednak ktoś takiej reakcji się spodziewał, srodze się zawiódł. Bo jej nie było. Przewodniczący Rady Programowej ESK Jarosław Obremski, senator (koalicja Obywatele do Senatu) i były wiceprezydent Wrocławia, powiedział jedynie, że ujawnienie przyczyn rezygnacji Beresia byłoby złamaniem tajemnicy prywatnej korespondencji i – uwaga, uwaga – zasad dyskrecji!

Jak tyle już razy, kiedy cytowałem oficjalne wypowiedzi przedstawicieli Biura Organizacyjnego ESK lub wrocławskiego magistratu, tak i tym razem muszę zapewnić, że niczego nie zmyślam. Pan senator naprawdę powiedział, że to dyskrecja nie pozwala mu zdradzić, co było powodem rezygnacji z udziału w Radzie Programowej ESK profesora Beresia. A przecież nie odchodzi on z „ważnych powodów rodzinnych” czy innej choroby dyplomatycznej, tylko po prostu nie chce swoim nazwiskiem firmować czegoś, co przy dźwiękach grającej coraz głośniej orkiestry zmierza ku katastrofie.

Senator Obremski zachował tę samą dyskrecję, jaką magistrat i dyrekcja ESK prezentują od blisko trzech lat. „Dyskretnie” pozbyto się Adama Chmielewskiego, autora aplikacji, która dała Wrocławiowi tytuł ESK 2016. Równie „dyskretnie” ukryto powody odwołania (a nie rezygnacji!) z posady dyrektora ESK Krzysztofa Czyżewskiego, a następnie jego odejścia z funkcji kuratora (zapewnienia magistratu o innych zobowiązaniach Czyżewskiego były tak kompromitujące, że nawet nie śmieszne). Miasto dyskretnie też milczy, jakim cudem na czele przygotowań do najważniejszego wydarzenia kulturalnego dekady znalazł się człowiek tak bardzo bez doświadczenia, jak Krzysztof Maj. I nadal zachowuje absolutną dyskrecję w sprawie programu ESK, choć rok 2016 za pasem.

Przewodniczący Rady Programowej ESK oświadczył jedynie, że odejście Beresia nie wpłynie na pracę rady. I to akurat może być prawdą, bo praca Rady Programowej również odbywa się w sposób całkowicie dyskretny. I to tak bardzo, że na stronach internetowych ESK nie tylko nie ma wiadomości, co Rada robi, ale nie ma nawet informacji, jaki jest jej skład. No, ale skoro dalej pracuje tak samo, jak za czasów dyrektora Czyżewskiego, to odejście Beresia rzeczywiście nic nie zmieni.

Mariusz Urbanek

PS. Dyskrecję w sprawie rezygnacji prof. Beresia zachował także portal www.wroclaw2016.pl , który do chwili, gdy wysyłam tę pocztówkę nie zająknął się nawet, że coś się stało. Przez moment wydawało się, że portal, który bardzo długo bił wszelkie rekordy informacyjnej niekompetencji, zaczął się zmieniać na lepsze. Ale najwyraźniej tylko wydawało się.

Odra 4/2015- Z zapisków Śmiei

Z Zapisków Floriana Śmiei

SPOTKANIE W CARTAGENIE DE INDIAS

W zeszłym roku kanadyjska poczta przyniosła mi powieść Kolumbijczyka Gustawa Arango El origen del mundo (Pochodzenie świata). Autor jest profesorem języka hiszpańskiego i literatury latynoamerykańskiej na uniwersytecie stanowym Nowego Jorku w Oneonto. Posyłając mi książkę, wpisał do niej: „Dla Floriana Śmieji, odnalezionego a nigdy nie zaginionego...”, bo choć dedykacja pochodzi z roku 2013, to poznaliśmy się już dawniej, w 1996 roku w cudownym nadmorskim mieście kolumbijskim Cartegena de Indias. Tam odwiedziłem redakcję dziennika „El Universal”, w którym za młodu pracował noblista Gabriel Garcia Márquez. Redaktorem tygodniowego dodatku literackiego tej gazety był wówczas młody pisarz Gustaw Arango, którego udało mi się zarazić podziwem dla poezji Herberta i Szymborskiej.

Leży teraz przede mną zachowany jeszcze numer tego dodatku z datą 8 grudnia 1996 z artykułem Gustawa zatytułowanym Uścisk dla Wisławy (Un abrazo a Wisława), ilustrowanym dużą fotografią poetki. W artykule znalazł się opis naszego spotkania. Redaktor Arango przypomniał, jak to mężczyzna w średnim wieku przybyły z Kanady przyszedł do jego biura – i miało się okazać, że nie był to przypadkowy kanadyjski turysta, ale polski poeta z Kanady, który w czasie spotkania opowiedział mu o Zbigniewie Herbercie oraz spotkanej w Krakowie Wisławie Szymborskiej, świeżo uhonorowanej nagrodą Nobla.

Autor artykułu wspomina, jak dowiadywałem się o losy tego najlepszego dziennika w mieście, a potem wyraziłem swoje uznanie za kultywowanie na jego łamach w tych stronach tak pięknego, choć przecież mało użytecznego zamiłowania do poezji. Przypomina czytelnikom, że jego gość, nauczywszy się hiszpańskiego w Irlandii i Anglii, pracował jako hispanista w Anglii, a potem przeniósł się do Kanady. Wymienia moje przekłady na polski meksykańskiej powieści Gniew i andaluzyjskiej elegii o osiołku pt. Srebroń i ja. Artykuł swój  tak kończy: Wiedząc, że te stronice dostaną się do rąk Wisławy, korzystamy z okazji, by przesłać jej całusa i uściski z podziękowaniem za wszystkie okoliczności, które pozwoliły nam raczyć się świeżością cechującą jej słowa. Jego tekstowi towarzyszyły dwa moje przekłady wierszy Szymborskiej na hiszpański: Pochwała złego o sobie mniemania oraz Portret kobiecy. Tę stronę kolumbijskiego dodatku wedle przyrzeczenia posłałem do Krakowa.

Okazało się, że ambitnemu pisarzowi Gustawowi Arango udało się później przenieść do Stanów Zjednoczonych, gdzie z czasem stał się uniwersyteckim wykładowcą i nagradzanym powieściopisarzem. Po latach mnie odszukał i przysłał książkę. Nie zapomniał również o Zbigniewie Herbercie, którego parę przekładów mojego pióra także w Cartagenie ogłosił. Utkwiły mu nie tylko w jego pamięci redaktorskiej, ale i twórczej. Bo w przysłanej mi powieści na stronie 103 widzę takie oto echa moich hiszpańskich prób tłumaczeń wierszy Herberta. Oto jak protagonista Aranga w powieści rozważa swoją sytuację: …Mogłem pozostać w odległej prowincji pod liśćmi sykomorów i pod rządami chorowitych nepotów… i dalej: …wypracuję sobie strategię… nie mam zamiaru przysługiwać się... biłem brawo miarowo, uśmiechałem się połowicznie, marszczyłem brwi dyskretnie, nie spodziewając się złotego łańcucha, te z żelaza wystarczą. Opuściłem prowincję, bo tam wszystko było mi obce. Drzewa były jakby bez korzeni, domy bez fundamentów, kwiaty pachniały woskiem, deszcz szklany...Suche obłoki kołatały o puste niebo. Wróciłem przekonany, że będę mógł na nowo nauczyć się twarz, jak się zachować. Ułożyłem się z dolną wargą, by umiała powściągać pogardę, zdołałem sprawić, by oczy były puste i zająca twarzy oduczyłem drżenia… Wierzyłem, że jakoś mi się to ułoży. Pomyślałem, że kluczem do sytuacji jest trzymanie się z dala od sztuczek z trucizną.

 Przypomnijmy sobie teraz dla porównania fragmenty Powrotu prokonsula Herberta:

..mógłbym pozostać tutaj w odległej prowincji

pod pełnymi słodyczy liśćmi sykomoru

i łagodnymi rządami chorowitych nepotów

 

gdy wrócę nie mam zamiaru zasługiwać się

będę bił brawo odmierzoną porcją

uśmiechał się na uncje marszczył brwi dyskretnie

 

nie dadzą mi za to złotego łańcucha

ten żelazny wystarczy

 

...wszystko tu nie moje

drzewa są bez korzeni domy bez fundamentów deszcz szklany kwiaty pachną woskiem

o puste niebo kołacze suchy obłok

 

trzeba będzie na nowo ułożyć się z twarzą

z dolną wargą by umiała powściągnąć pogardę

z oczami aby były idealnie puste

z nieszczęsnym podbródkiem zającem mej twarzy

Porównując oba te teksty, zastanawiałem się, czy mamy u Arango do czynienia z plagiatem, czy też ze świadomym zapożyczeniem z utworu polskiego poety, z posłużeniem się doświadczeniami bliskiego autorowi człowieka, guru, idola, który także znalazł się w sytuacji emigranta i umiał swoje położenie wyrazić tak doskonale, że je zdominował? W ojczyźnie Arango wiódł życie skromne, ale „pełne”, wartościowe; żywił jednak ambicje, które sprawiły, że zakosztował w obcym kraju, pod innym słońcem i wśród odmiennych ludzi, bogatej kariery. Kiedy wspominał o straconej idylli, żyjąc w dostatku materialnym, może zatęsknił choćby fikcyjnie do swoich stron? I przypomniał sobie wynurzenia poetyckie Herberta?

Mógłbym zapytać o to samego autora, ale może pozostanę tu przy gdybaniu… Zakładam jednak, że Herbertowi byłoby miło jako inspiratorowi wynurzeń człowieka z zupełnie innego kulturowego kręgu.

Florian Śmieja

Odra 9/2014 -BOGUSŁAW KIERC W „KSIĄŻECZCE Z HAMLETEM”

BOGUSŁAW  KIERC W „KSIĄŻECZCE Z HAMLETEM”


Wydana w tym roku w serii „Czarna Książeczka z Hamletem” publikacja Tomasza Miłkowskiego Zakochany pielgrzym. Samogry Bogusława Kierca to dwunasta z kolei pozycja cyklu. Wydawnictwo towarzyszy wrocławskiemu festiwalowi  monodramu WROSTJA.  Autor nie skupia się w tej monografii jedynie na teatrze jednoosobowym Kierca.  Podzielona na trzy części książeczka jest syntezą, próbą zebrania w spójną całość życia i twórczości, które nieustannie zdają się ze sobą przenikać i na siebie oddziaływać. Ta intymna relacja staje się dla Miłkowskiego kluczem do analizy całej działalności artystycznej Kierca, szczególnie w dziedzinie teatru jednego aktora.

Miłkowski sprawnie łączy w monografii te dwie przestrzenie: biograficzną i artystyczną.  W pierwszej części chronologicznie systematyzuje fakty z życia i twórczości Bogusława Kierca. Poświęca sporo uwagi dzieciństwu i młodości swojego bohatera, podkreślając atmosferę jego domu rodzinnego, dzięki której przyszły aktor i poeta „zakorzenia się” w miłości do sztuki i literatury. Ten dualizm osobowości artystycznej pozwoli później Kiercowi w trudnych czasach PRL-u osiągnąć niezależność – i niejako prześlizgiwać się pomiędzy jedną a drugą formą sztuki, jednocześnie nie dopuszczając do tego, aby przestały one składać się na pożądaną całość. Autor monografii śledzi rozwój artystyczny swojego „zakochanego pielgrzyma” w latach sześćdziesiątych, w których Wrocław staje się jednym z czołowych i najbardziej oryginalnych ośrodków europejskiego teatru. Właśnie tam i wtedy Kierc rozpoczyna swoją karierę zawodową. Jednak początkujący artysta sporo jeździ po kraju – i Miłkowski konsekwentnie podąża za Kiercem w te różne strony Polski, zapewniając, że jak i jego bohater, jesteśmy bezpieczni w tej podróży. W drugiej części tomu autor poddaje analizie filozofię i koncepcję teatru wyznawaną przez Kierca. Jawi się on tu jako myśliciel, wizjoner teatru, wizjoner, zarazem jego uczestnik. Mianowicie teatru dialogu, żywych relacji pomiędzy aktorem a odbiorcą. Oparte o działania symultaniczne tworzenie wielowymiarowego uniwersum to fundament, na którym Kierc buduje swoją koncepcję sztuki scenicznej; nie interesuje go fragment, a tylko nieprzerwana całość.

W trzeciej części Zakochanego pielgrzyma Miłkowski omawia poszczególne monodramy, wykonywane przez Kierca od pierwszego spektaklu  z 1972 roku, opartego na poezji Przybosia: Śmieszni z gniewu , a z bólu tak bliscy, przez Mojego trupa czy Zaskrońca, aż do ostatniego, zatytulowanego Manatki (2013). Rzetelna i dokładna analiza krytyczna przedstawień stanowi  istotne dopełnienie poprzednich dwóch części tomu.

O monografii Tomasza Miłkowskiego można napisać to samo, co  jej autor napisał w jednej z części na temat monografii Kierca dotyczącej Wojaczka: że twórca nie trzyma się  tu oklepanych form konstrukcyjnych, odwołuje do naukowych przepisów, w rezultacie nie doprowadza do  „bezosobowego nudziarstwa” narracji. Pozostaje sobą: osobiste akcenty, wyznania, opinie nadają tej monografii szczególny, niepowtarzalny smak.


Iza Jóźwik

Odra 3/2015 - Z Florencji

Z Florencji

Wystawa nosi nieco dziwną nazwę: Jeden raz w życiu. Skarby z archiwów i bibliotek Florencji (Una volta nella vita. Tesori dagli archivi e dalle biblioteche di Firenze). Prawdopodobnie autorzy wystawy tytułem chcieli zasugerować, że tylko raz w życiu można zobaczyć równocześnie tak niezwykłe i rzadkie obiekty, zazwyczaj niedostępne dla niespecjalistów i przechowywane w sejfach. Można by ją nazwać wystawą ciekawostek. Mostra di curiosità! A pokazano na niej 133 eksponaty (rękopisy z różnych epok, rysunki, szkice, mapy, książki) pochodzące z 33 archiwów i bibliotek florenckich.

Ekspozycję umieszczono w Białej Sali renesansowego Palazzo Pitti, zaprojektowanego najprawdopodobniej przez Leona Battistę Albertiego na zamówienie bankiera Łukasza Pittiego. Zaawansowane prace konstrukcyjne przerwała śmierć właściciela w 1472 roku. W połowie XVI wieku niewykończoną budowlę zakupili Medyceusze. Z czasem pałac stał się ich oficjalną rezydencją jako wielkich książąt Toskanii. W okresie, kiedy Florencja była prowizoryczną stolicą jednoczonych się Włoch (1865 – 1871), w Pałacu Pitti, wielokrotnie przebudowywanym, rezydował król Wiktor Emanuel. Obecnie mieści się w tym budynku pięć zespołów muzealnych: Galeria Palatyńska, Galeria Sztuki Współczesnej, Muzeum Sreber, Muzeum Porcelany i Galeria Kostiumów. Jednym z najpiękniejszych i najprzestronniejszych pomieszczeń pałacu jest właśnie Biała Sala, zwana również Salą Stiukową. W swej obecnej formie powstała w wyniku przebudowy apartamentów Wielkiego Księcia Piotra Leopolda Lotaryńskiego, przeprowadzonej w latach 1774 – 1776. Autorem neoklasycystycznego projektu był architekt florencki Gaspare Maria Paoletti. Od kilkudziesięciu lat odbywają się w Białej Sali pokazy mody, niezbyt duże wystawy, niekiedy koncerty.

Każda instytucja biorąca udział w wystawie miała wydzieloną przestrzeń i tam pokazywała swoje cymelia. Wspomnę o kilku, które zwróciły moją uwagę. I tak dla przykładu, w jednej gablocie umieszczono notatkę z 15 kwietnia 1452 roku o narodzinach i chrzcie Leonarda da Vinci, sporządzoną przez jego dziadka; obok widniał pergaminowy przywilej króla Francji Ludwika XI z maja 1465 roku, zezwalający Piotrowi Medyceuszowi na włączenie do swego herbu francuskich lilii. A także oryginał Kodeksu Leopolda z 1786 roku, na mocy którego w Wielkim Księstwie Toskańskim została wprowadzona oświeceniowa reforma prawnicza, znosząca m.in. kary cielesne i – po raz pierwszy w dziejach europejskiego prawodawstwa – karę śmierci. W innej gablocie można było obejrzeć protokół przeniesienia zwłok Galileusza do nowego grobowca w bazylice Santa Croce, gdzie do dzisiaj spoczywają. Ceremonia translacji odbyła się w dniu 12 marca 1736 roku; skrzętny notariusz zapisał, że ciało wielkiego astronoma i matematyka znajdowało się w dwóch trumnach i że razem z nim pochowano jakąś kobietę (prawdopodobnie zmarłą osiem lat wcześniej córkę, Marię Celeste, zakonnicę). Warto przypomnieć, że w roku 2008 ponownie chciano otworzyć grobowiec Galileusza w celu przeprowadzenia badań naukowych. Projekt wywołał jednak falę gwałtownych protestów, więc został zarzucony. Nie był to jedyny dokument na wystawie, który dotyczył wielkiego uczonego. Zaprezentowano także autografy dwóch wykładów, jakie dwudziestoczteroletni Galileusz wygłosił w 1587 roku dla członków Akademii Florenckiej na temat Piekła Dantego. Są to czystopisy gotowe do odczytania, nie mają żadnych poprawek. Pismo piękne, kształtne, czytelne.

Wśród eksponatów wyróżniała się swym ogromem tak zwana Biblia Atlantycka z pierwszych lat XII wieku, pisana jeszcze minuskułą karolińską wypracowaną w akwizgrańskiej szkole pałacowej, z pięknymi romańskimi miniaturami. Także finezyjnie i bogato zdobiony kodeks Libre d’Ore, czyli Książki godzin, z modlitwami przeznaczonymi do odmawiania wedle siedmiu godzin kanonicznych.

Prawdziwym rarytasem były na wystawie rękopisy Michała Anioła, a wśród nich robione naprędce rysunki potrzebnych mu bloków marmuru. Szkicuje ich kształty, podaje wymiary. Z jednego bloku, sądząc po rysunku, zamierzał wyrzeźbić krucyfiks. Te robocze szkice były przeznaczone dla majstrów pracujących w kararyjskich kamieniołomach, gdzie wydobywano biały marmur.

Zwracał uwagę również dużych rozmiarów pergaminowy testament bankiera Folco Portinariego sporządzony 15 stycznia 1287 roku (wedle stylu florenckiego 1288 r., nad Arnem bowiem liczono lata poczynając od 25 marca, liturgicznego Święta Zwiastowania NMP), postaci wybitnej i do dziś znanej we Florencji. Folco był nie tylko ojcem opiewanej przez Dantego Beatrycze, ale także fundatorem wielkiego szpitala Santa Maria Nuova w centrum miasta. Szpital przetrwał do naszych czasów. Pod koniec XVI wieku przez kilka lat jego „dyrektorem” był Polak, Maciej Kochler Barski, co upamiętnia w jednym z krużganków szpitala tablica z popiersiem zmarłego medyka ufundowana przez jego braci: prawnika Andrzeja i Jana, spowiednika królowej Anny Jagiellonki. Kuriozalnym obiektem okazała się natomiast siedemnastowieczna „kieszonkowa” antologia tekstów chrześcijańskich spisanych na 63 paskach z liści palmowych. Są one nawleczone na sznurek jak paciorki różańca, a pochodzą z Indii południowych.

Trudno opisać wszystkie 133 eksponaty, wybrane ze względu na ich ważność, unikalność lub po prostu kuriozalność. Pokazano bulle Leona X i Klemensa VII, szkice i rysunki Michała Anioła oraz Rafaela Santi, rękopisy Medyceuszy, cesarza Karola V Habsburga, malarza i biografa artystów Giorgia Vasariego, fanatycznego dominikanina i reformatora Girolamo Savonaroli, złotnika i rzeźbiarza Benvenuta Celliniego (m.in. oryginał jego autobiografii, którą przed wielu laty pięknie przetłumaczył na język polski Leopold Staff) oraz poetów Ugo Foscola, Vittorio Alfieriego i Eugenio Montalego. Zaprezentowano też rzadkie książki drukowane, m.in. Digestum vetus (jeden z trzech tomów praw Justyniana z komentarzami). Jest to inkunabuł niezwykle starannie wydany w Wenecji w październiku 1486 roku w oficynie Andrea de Bonetis (do druku książek używał on 13 rodzajów czcionek gotyckich). Innym rarytasem książkowym jest podręcznik gry w szachy „Ludus scacchorum” dominikanina Jacopo da Cessole wytłoczony we Florencji w marcu 1493 roku w oficynie Antonia Miscominiego. Podręcznik został napisany około roku 1300 i cieszył się ogromną popularnością wśród ludzi świeckich i duchownych. Zachowało się ponad 250 jego kopii rękopiśmiennych w prawie wszystkich językach europejskich. Pokazano także kilka unikalnych wydań Boskiej Komedii – w tym jeden egzemplarz z 1481 roku, bogato ilustrowany przez Sandra Botticellego.

Jan Władysław Woś

ś

 

Odra 3/2015 -Florian Śmieja

Z zapisków Floriana Śmiei

 

WIELKI POLSKI BLUFF

 

Ponieważ dobrą historyjkę można opowiedzieć wiele razy, ja także to, co wam opowiem, relacjonowałem kilkakrotnie. Lecz za każdym razem jest ona nieco inna, niepewna pamięć jest o niej mniej przekonana, bledną szczegóły i gubią się, choć nie zmienia się aura i zdumienie ani czytelnika, ani słuchacza.

W latach sześćdziesiątych byłem wykładowcą literatury i języka hiszpańskiego na angielskim uniwersytecie w Nottingham. W tym mieście położonym w środkowej Anglii wychodząca w Londynie gazeta „Dziennik Polski” zorganizowała doroczny w owym okresie wybór Miss Polonia. Jakimś trafem zostałem dokooptowany do jury, które miało wybrać najszykowniejszą Polkę. Zapamiętałem, że w skład pań wchodziła autentyczna angielska lady oraz popularna wówczas piosenkarka Renata Bogdańska, czyli generałowa Andersowa. Wśród mężczyzn frapował tajemniczy Sławomir Rawicz, intrygujący bohater głośnej wydanej po angielsku książki The Long Walk (Długi marsz). Nie mogę sobie darować gapiostwa – tego, że nie przypatrzyłem mu się dokładniej, bym go mógł dzisiaj rzetelnie opisać.

W tamtych latach wywołał on w Wielkiej Brytanii sensację jako protagonista rewelacyjnego reportażu. Przedstawiono go w nim jako polskiego oficera kawalerii aresztowanego przez Sowietów w listopadzie 1939 roku i skazanego na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót. Pociąg z transportem więźniów, wedle tej relacji, jechał trzy miesiące na wschód. Warunki i ciężka zima pochłonęły wiele ofiar. Obóz 303, co pokazywała załączona do książki mapa, leżał na południowy zachód od Irkucka. Mimo tych ogromnych odległości, Rawicz zaczął myśleć o ucieczce. Wtajemniczył w swój plan kilka osób, Polaka, Litwina, Łotysza, Jugosłowianina i Amerykanina. Zabrali się z nim, puścili się w szaleńczą drogę. Przy jeziorze Bajkalskim dołączyła do nich Polka o imieniu Krystyna. Przekroczyli tory kolei transsyberyjskiej. W końcu przedostali się do Mongolii. Podczas upalnego sierpnia przebyli pustynię Gobi. Tam zmarła z wycieńczenia Krystyna, a po niej jeszcze jeden z uciekinierów towarzyszących Rawiczowi. Teraz w drodze, bojąc się o wykrycie, omijali miasta. Jedli węże, żeby przeżyć. Dalsza ich droga wiodła rubieżami Chin do Tybetu. Te widmowe już z wyglądu postaci szukały u bardziej gościnnych Tybetańczyków żywności i schronienia. W końcu przebyli szczyty Himalajów i dotarli do Indii. W szpitalu w okolicy Kalkuty powoli wrócili do zdrowia. A sam Rawicz, po licznych przesłuchaniach, dostał pozwolenie, by dołączyć do wojska polskiego stacjonującego w Iranie.

Podyktował on już po przybyciu do Anglii tę swoją opowieść dziennikarzowi angielskiemu Ronaldowi Downingowi – i przekazany tak dramatyczny wyczyn wywołał w Wielkiej Brytanii ogromne poruszenie. Książka The Long Walk rozeszła się w półmilionowym nakładzie, ukazały się przekłady w dwudziestu kilka językach. Ale równocześnie historycy, specjaliści od problematyki wojny i eksperci od Dalekiego Wschodu nie mogli wyjść ze zdumienia. Nie wierzyli, by grupa więźniów z obozu sowieckiego mogła dokonać tak niebywałego wyczynu. W nadawanych często telewizyjnych i radiowych spotkaniach z Rawiczem bez końca w Anglii dyskutowano na ten temat, kłócono się o szczegóły, kwestionowano i zaprzeczano. Sam protagonista usprawiedliwiał się, choć i wikłał w zeznaniach; bronił się, ale wielu sceptyków nie przekonał. Mimo że mnożyły się dalej liczne głosy niedowiarków, książka sprzedawała się znakomicie. W końcu, kiedy sprzeczające się strony nie potrafiły dojść do zgody, inni pragmatyczni Anglicy doradzili, by w bibliotekach przenieść książkę z działu „autobiografii” do „beletrystyki”.

Bohater tej dalekowschodniej epopei zmarł w 2004 roku. Prowadzone później dochodzenie specjalistów wykazało jednak niezbicie, że Rawicz… wydostał się z wojskiem polskim ze Związku Sowieckiego na podstawie amnestii w 1942 roku i że żadnej spektakularnej ucieczki i tak niezwykłego przemarszu przez Azję nie dokonał. I inny Polak, Witold Gliński, ogłosił w maju 2009 roku, że to on był właściwym bohaterem, protagonistą książki. Niemniej fantazja i tupet Rawicza w 1955 roku zwróciły uwagę i zainteresowanie na Zachodzie na pewne okryte tajemnicą epizody historii i realia sowieckiego kolosa.

 

Florian Śmieja

Odra 3/2015 -POCZTÓWKA ESK

Pocztówka z Europejskiej Stolicy Kultury (22)

JAK W PILZNIE, A NAWET LEPIEJ (TROCHĘ). POWRÓT MONIKI STRZĘPKI

Pojawiła się długo oczekiwana przez wrocławian informacja. Wiadomo nareszcie, jak będzie wyglądał dzień, w którym Wrocław obejmie obowiązki Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Otóż będzie wyglądał tak jak 17 stycznia 2015 roku w Pilznie, a może nawet trochę lepiej.

 

A wszystko to wiadomo dzięki dyrektorowi Biura ESK 2016 Krzysztofowi Majowi, który udał się z wizytami do Pilzna oraz Mons w Belgii, pełniących w tym roku obowiązki europejskich stolic kultury. Po powrocie z Pilzna dyrektor uchylił rąbka tajemnicy. Tylko rąbka, bo program ESK 2016 pozostaje nadal tajny, jego ramy mamy poznać 19 i 20 czerwca. Dyr. Maj ujawnił, że we Wrocławiu inauguracja będzie wyglądała podobnie, jak w stolicy czeskiego piwa. Co prawda bez piwa, ale za to trochę lepiej. Będą cztery pochody złożone z artystów, które będą maszerowały za gigantycznymi instalacjami do Rynku – powiedział dyrektor.

W Pilznie pochody też szły, też z czterech stron miasta, i też spotkały się w centrum. Było europejsko i bogato, więc chyba tylko malkontenci mogą marudzić, że Wrocław powinien mieć pomysły bardziej samodzielne, a jeśli miałby z kimś rywalizować rozmachem, to może jednak z partnerem bardziej wymagającym niż miasto czterokrotnie mniejsze.

Dyrektor Maj zachował w tajemnicy, na czym dokładnie będzie polegało wrocławskie „lepiej”, ale po relacjach mediów można się tego domyślić. Polskie Radio Wrocław zatytułowało swoją korespondencję z Czech Bez pompy i włodarzy. Dziennikarka relacjonowała: W Pilznie nie było przemówień włodarzy miasta czy innych urzędników. Wystarczy więc to rażące zaniedbanie we Wrocławiu uzupełnić i będzie lepiej. Bo raczej trudno sobie wyobrazić, by przedstawiciele magistratu, otaczający dyrektora Maja ojcowską opieką, nie skorzystali z szansy, ażeby przy okazji inauguracji przemówić i zabłysnąć jasnym światłem. Dyrektor ma też zamiar namówić kuratora Chrisa Baldwina, odpowiedzialnego za performance i imprezy masowe w roku 2016, żeby przygotował jakiś refren, który mogliby zaśpiewać wspólnie rozentuzjazmowani wrocławianie, spontanicznie włączając się do świętowania inauguracji.

Po wizycie w Mons dyrektor Biura ESK nie dzielił się już refleksjami równie chętnie, co po powrocie z Czech. Wzbudziło to pewne podejrzenia. Jak wiadomo, krótko przed inauguracją w Mons doszło do katastrofy. Po niespełna trzech tygodniach od wybudowania zawaliła się ogromna (85 x 16 m) instalacja uliczna The Passenger, przygotowana na przejęcie przez miasto tytułu Europejskiej Stolicy Kultury. Powoływanie się na przykład Mons po tej katastrofie mogłoby więc wywołać nieżyczliwe wrocławskim organizatorom komentarze. A tak możemy z dumą powiedzieć, że nawet jeśli ESK 2016 zakończy się katastrofą, to będzie to katastrofa absolutnie własna, oryginalna, na którą wiele osób przez kilka lat pracowało w znoju i trudzie.

Gdyby jednak miało się tak stać naprawdę, byłoby to z krzywdą dla Wrocławia, który daje ostatnio dowody, że jest miastem na miarę najtrudniejszych wyzwań. Odważnym, kulturalnym, otwartym i… wybaczającym. W pocztówce nr 17. opisywałem rozstanie z Wrocławiem Moniki Strzępki, teatralnej reżyser, uważanej w niektórych środowiskach za kulturalną. Powodem emigracji było odwołanie Krzysztofa Mieszkowskiego z funkcji dyrektora naczelnego Teatru Polskiego (pozostał dyrektorem artystycznym). Na odchodnym reżyser nazwała Bogu ducha winną przewodniczącą sejmiku województwa dolnośląskiego „piz… niemytą” (rym do glizdą), funkcjonariusza Urzędu Marszałkowskiego „jeb... homofobem i antysemitą”, a Wrocław „obsraną stolicą niewiadomoczego”. Ukarała miasto nie tylko artystycznie, porzucając teatr, ale także dosłownie, wystawiając na sprzedaż swoje mieszkanie. W lutym uznała jednak, że była dla Wrocławia zbyt surowa! Otóż, proszę Państwa, Monika Strzępka wraca, obrzydzenie pani reżyser minęło!

Na razie wyreżyseruje galę Przeglądu Piosenki Aktorskiej, którą zatytułowała Proszę Państwa, będzie wojna!, ale mam nadzieję, że jeśli wobec zagrożenia ESK katastrofą zostanie wezwana na pomoc, to nie odmówi.

Bo „obsrana stolica niewiadomoczego” może śmierdzieć, ale pieniądze już nie.

Mariusz Urbanek

Odra 2/2015 -Janusz Michalewicz

SIEDEMDZIESIĄT LAT TEATRU SPOD KARKONOSZY

Premiera ZemstyAleksandraFredry, w reżyserii Stefanii Domańskiej i ze scenografią Stanisława Jarockiego, 23 sierpnia 1945 roku zainicjowała dzieje pierwszego polskiego teatru na Ziemiach Odzyskanych – w Jeleniej Górze. Papkina w tym przedstawieniu zagrał Kazimierz Dejmek, Wacława Adam Hanuszkiewicz, Perełkę Ignacy Machowski – wtedy adepci zawodu aktorskiego. W roli Cześnika, z braku odpowiedniego kandydata, wystąpił przewodniczący Powiatowej Rady Związków Zawodowych Wincenty Zemanek. Domańska była przez kilka tygodni dyrektorką teatru, ale wkrótce na stanowisku dyrektora Wojewódzkiego Teatru Dolnośląskiego z siedzibą w Jeleniej Górze zastąpił ją kapitan Jerzy Walden. Wraz z nim pojawiła się trupa zdemobilizowanego wówczas Teatru II Armii Wojska Polskiego. Zespół ten przygotował piętnaście premier, ruszając w objazd po dolnośląskich miastach i miasteczkach, do których dojeżdżano ciężarówkami. Jednak w sierpniu 1946 roku Walden objął Teatr Miejski we Wrocławiu i wyjechał, zabierając ze sobą dużą grupę aktorów oraz kostiumy i meble. W Jeleniej Górze została garstka artystów, a scenę wydzierżawiła „Samopomoc Chłopska”, która powołała Ochotniczy Teatr. Wkrótce Ministerstwo Kultury i Sztuki zdecydowało o likwidacji teatru.

Starania lokalnych władz oraz Zuzanny Łozińskiej, związanej jeszcze z teatrem w Opolu, wymusiły zmianę stanowiska ministerstwa. Funkcję dyrektora i kierownika artystycznego Teatru Miejskiego objęła właśnie Łozińska, znana aktorka, przed wojną odtwórczyni licznych głównych ról w Teatrze Słowackiego w Krakowie czy w Teatrach Miejskich we Lwowie, a w latach 1933 – 1939 dyrektorka teatru w Stanisławowie. Wiodącym reżyserem został w jeleniogórskiej placówce Ryszard Wasilewski, znany ze swych przedstawień w Wilnie.Teatr przygotowywał teraz rocznie około dwadziestu premier. W 1947 roku Łozińska zaprosiła do współpracy samego, 92-letniego wówczas, mistrza Ludwika Solskiego, który w wyreżyserował tu Grube ryby Bałuckiego i wystąpił w roli Ciaputkiewicza. Zespół zasilił w sezonie 1948/49 Stanisław Zaczyk, a w latach kolejnych m.in. Halina Buyno i Henryk Machalica.

Teatr działał pełną parą, spektakle przygotowywano w dziesięć dni, co dawało trzy premiery w miesiącu! Na scenie pojawiało się coraz więcej polskich sztuk współczesnych i sztuk radzieckich. Po likwidacji teatru w Świdnicy w1952 roku trupa jeleniogórska liczyła ponad pięćdziesiąt osób. W 1953 roku teatr zagrał ponad 900 przedstawień, z tego blisko 750 w objeździe. Ale repertuar nie przedstawiał się zbyt ambitnie: przeważały komedie, farsy i wodewile.

Pod nazwą Państwowe Teatry Dolnośląskie w symbiozie z Jelenią Górą działały placówki w Świdnicy, Wałbrzychu i Legnicy.Na Wrocławskim Festiwalu Teatralnym w 1962 roku ów kombinat otrzymał nagrodę za całokształt działalności w zakresie upowszechniania kultury na Ziemiach Zachodnich. Obok pochlebnych recenzji pojawiały się jednak w prasie głosy, iż poziom teatru marnieje. Słabości upatrywano w zaawansowanym wieku reżyserów, odpływie aktorów młodych, ciągłych zmianach zespołu, kierownictwa artystycznego i literackiego. Po Zuzannie Łozińskiej teatrem kierowali: Antoni Biliczak, Władysław Ziemiański, Zdzisław Grywałd, Danuta Bleicherówna i Bronisław Orlicz. Ale sytuacja zespołu poprawiła się dopiero w 1966 roku, po objęciu dyrekcji przez Tadeusza Kozłowskiego. Ten wytrawny reżyser, ceniony aktor i człowiek skupił sprawny, zróżnicowany i ambitny zespół artystyczny. Proponował publiczności teatr atrakcyjny i niebanalny. Zrealizował głośne inscenizacje: m.in. Wesela, Kordiana. Zatrudniał zarówno doświadczonych, jak i młodych reżyserów (m.in. Małgorzatę Dziewulską, Barbarę Fijewską, Józefa Grudę, Wandę Laskowską, Henryka Tomaszewskiego). Z inicjatywy Kozłowskiego od 1968 roku organizowano w stolicy Karkonoszy Jeleniogórskie Spotkania Teatralne. Kontakty z zagranicznymi teatrami zaowocowały pierwszymi przedstawieniami w Bautzen. W okresie remontu teatru, w 1970 roku, wzbogacił się on o „małą scenę”, ale korzystał też z gościnności Teatru Zdrojowego w Cieplicach. Wydarzeniem wielu sezonów stała się inscenizacja Krakowiaków i Górali Wojciecha Bogusławskiego, z którą teatr odwiedził wiele miast. W 1970 roku gościł w Jugosławii. Zagrał w plenerze, w Koloseum, w nadmorskiej Opatii, dla międzynarodowej publiczności, i w teatrze w Puli (piszący te słowa wystąpił w roli Górala). Kierownikiem muzycznym był wówczas Bogdan Dominik, a literackim Józef Kelera.

W 1973 roku dyrekcję teatru objęła Alina Obidniak, a od kwietnia 1974 roku patronem placówki został Cyprian Kamil Norwid. Teatr propagował jego dzieła, przygotowywał premiery jego sztuk oraz organizował pod nadzorem nowego kierownika literackiego – Janusza Deglera – konferencje naukowe. Na scenie często pojawiała się klasyka, dramaty m.in. Mickiewicza, Słowackiego, Gombrowicza, Witkacego, Mrożka, także Szekspira. Spektakle te przygotowywali debiutujący tu reżyserzy, Mikołaj Grabowski, Krystian Lupa, choć i uznani już Krzysztof Pankiewicz, Adam Hanuszkiewicz, Henryk Tomaszewski. Przedstawienie Don Juana Moliera zrealizowane przez Pankiewicza zostało nagrodzone na międzynarodowym festiwalu w Caracas, po czym teatr odbył tournée po Ameryce Łacińskiej. Na innych festiwalach i konkursach teatralnych nagrody zdobywały kolejne produkcje: Konopielka Redlińskiego (1974) i Dziady cz. III w reżyserii Grzegorza Mrówczyńskiego, Nadobnisie i koczkodany (1978), Pragmatyści (1981) Witkacego w reżyserii Krystiana Lupy. W latach 1978 – 1986 związany z teatrem Krystian Lupa prowadził z grupą młodych aktorów poszukiwania nowych form teatralnego wyrazu. Zrealizowany przez niego w 1982 roku dramat Pieszo Mrożka stał się ogólnopolskim wydarzeniem. W 1988 roku, Alina Obidniak zaprosiła do pracy dyplomantów Wydziału Aktorskiego wrocławskiej PWST. Bal w Operze Tuwima, był ich pierwszym występem na zawodowej scenie. Mirosław Baka szybko trafił później do filmu, a Wojciech Kościelniak do Wrocławia, gdzie wyspecjalizował się w reżyserowaniu spektakli muzycznych. Piotr Konieczyński do dziś wierny jest teatrowi w Jeleniej Górze. Gdy po sezonie młodzi reżyserzy i aktorzy rozjechali się do innych teatrów, odeszła i Alina Obidniak, najdłużej kierująca jeleniogórskim teatrem.

Jego kolejnym dyrektorem został Jerzy Zoń, współtwórca alternatywnego KTO, inscenizator widowisk plenerowych. Zaproponował on m.in. autorskie spektakle według Lema, Jerofiejewa i Krasickiego, cieszące się uznaniem publiczności i krytyki. Nowy zespół kontynuował także rozpoczęty wcześniej Festiwal Teatrów Ulicznych. W latach 1994 – 1996 teatrem kierował Andrzej Bubień, a po jego rezygnacji stanowisko dyrektora objął aktor i reżyser Grzegorz Mrówczyński, za którego kadencji na scenę wróciły klasyczne polskie dramaty, takie jak Balladyna czy Dziady. Jednym z chętnie zapraszanych przez Mrówczyńskiego reżyserów był Adam Hanuszkiewicz, który zrealizował tu Komedię pasterską (1997) oraz Moralność pani Dulskiej (1999). U progu nowego wieku władze zdecydowały się połączyć Teatr Norwida z Teatrem Animacji w jeden podmiot pod dyrekcją Bogdana Nauki. W repertuarze teatru znalazły się m.in. Mistrz i Małgorzata Bułhakowa w reżyserii Sergieja Fiedotowa i Kartoteka Różewicza w reżyserii Piotra Łazarkiewicza. Wojciech Klemm sezon w 2007 roku rozpoczął od Kariery Artura Ui Brechta we własnej reżyserii. Jednak sztuki zaangażowane politycznie nie zyskały sympatii jeleniogórskich widzów. Połączenie scen nie wpłynęło też dobrze na poprawę finansów placówki ani nie zintegrowało zespołów, nie podniosło także poziomu artystycznego – dlatego w 2009 roku przywrócono dawny podział.

Kolejnym dyrektorem został Bogdan Koca, który starał się tworzyć repertuar przyjazny dla publiczności. Frekwencyjnym hitem okazała się wtedy Kolacja dla głupca Vebera w reżyserii Stefana Szaciłowskiego. Wystawiano dramaty m.in. Słowackiego, Kafki, Mrożka, Geneta. Z inicjatywy Kocy utworzono też w 2011 roku Festiwal Teatrów Wędrujących, nawiązujący do tradycji Festiwalu Teatrów Ulicznych.

Od jesieni 2013 roku Teatr Norwida pracuje pod dyrekcją Piotra Jędrzejasa, młodego, ale doświadczonego twórcy, którego ideą programową jest stworzenie tzw. „teatru rodzinnego”. Pokazana na Scenie Studyjnej teatru 29 listopada 2014 roku premiera Pierścienia wielkiej damy, czyli ex-machina Durejko, w reżyserii Jędrzejasa zamknęła cykl imprez pod nazwą „Norwidowiska”, organizowanych z okazji jubileuszu siedemdziesięciolecia najstarszego z założonych po wojnie teatrów polskich na Ziemiach Odzyskanych, a także dla uhonorowania obchodzonego w bieżącym roku dwustupięćdziesięciolecia teatru publicznego w Polsce.

 Janusz Michalewicz

 

Odra 2/2015 - WROSTJA TUŻ PRZED PIĘĆDZIESIĄTKĄ

WROSTJA TUŻ PRZED PIĘĆDZIESIĄTKĄ


   W dniach 18 – 21 października minionego roku odbyła się czterdziesta ósma edycja wrocławskiego festiwalu monodramu WROSTJA. Festiwalowe spektakle od paru lat odgrywane są na deskach wrocławskiej filli Teatru Państwowej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego. Co roku organizatorzy starają się przyciągnąć jak największą grupę miłośników teatru jednego aktora, co czynią zresztą z powodzeniem; i mimo że festiwal ma już swoje lata, wciąż cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem. Podczas ostatniej edycji obok znanych polskich aktorów w festiwalu wystąpili artyści z różnych zakątków świata: ze Słowacji (Pavol Seriš), Litwy (Birutė Mar), Algierii (Janati Souad ), Armenii (Murad Janibekyan), USA (Stephen Ochsner).


   MonodramStephena Ochsnera – oparty na tekście Iwana Wyrypajewa Sentencje Panteleja Karmanowa, jednym z niewielu dzieł młodego rosyjskiego dramaturga napisanych prozą – opowiada historię trzydziestoletniego Karmanowa, który będąc w podróży, próbuje zastanowić nad swoim życiem i snuje refleksje na temat miłości, życia, przyjaźni, sztuki, rodziny i śmierci. Utrzymany w charakterystycznym dla Wyrypajewa stylu monolog bohatera jest osią konstrukcyjną dramatu; najważniejszym środkiem przekazu stają się tu słowa, budujące wyraźną współzależność pomiędzy formą i treścią monodramu. Potok słów – na scenie niemal wypluwanych przez Ochsnera – brzmi niczym strumień świadomości, ma metaforyczny charakter. Wypowiadany jednym tchem, rytmicznie i w bardzo szybkim tempie, monolog – złożony z sentencji – symbolizuje fragmentaryczność naszej świadomości, porządkującej ludzkie życie i nadającej mu znaczenie (podobnie dzieje się w zrealizowanym w konwencji teledysku filmowym obrazie Tlen, który przyniósł Wyrypajewowi światowy rozgłos). W sztukach rosyjskiego dramaturga słowa – hipnotyzujące – odgrywają kluczową rolę. Szkoda więc, że nie zdecydowano się na przetłumaczenie tekstu monodramu (poza krótkimi fragmentami po angielsku i polsku prawie w całości zagranego po rosyjsku).


   Do najmocniejszych punktów programu 48. wrocławskich spotkań z monodramem zaliczano Żmiję (tzw. pokaz mistrzowski) w wykonaniu Doroty Stalińskiej, której scenariusz oparty został na opowiadaniu Aleksego Tołstoja. Tekst ten, napisany przez Tołstoja w 1928 roku, opowiada historię Olgi, dziewczyny z mieszczańskiego domu, którą kapryśny los boleśnie doświadcza: jako młoda dziewczyna staje się świadkiem bestialskiego morderstwa rodziców, a sama cudem uchodzi z życiem – tylko po to by potem trafić do więzienia. Później w czasie rewolucji walczy w kawalerii Armii Czerwonej . Stalińska pierwszy raz wykonała Żmiję w 1978 roku w warszawskim Teatrze na Woli. Największym sukcesem aktorki jest to, że udaje jej się zbudować na scenie specyficzną więź pomiędzy swoją bohaterką a widzami. Olga Stalińskiej uwodzi, mimo że wojna odebrała jej wszystkie atrybuty kobiecości. Jej opowieść o przymusowej przemianie i rozpadzie kobiecej tożsamości budzi współczucie, które powoli przeobraża się w sympatię. Aktorce udało się dobrze oddać konstrukcję fabuły opowiadania Tołstoja, w którego finale czytelnik staje się sędzią bohaterki, a usprawiedliwienie dla jej postępowania wydaje się bardziej oczywiste niż to, że Ziemia obraca się wokół Słońca. Skrzywdzona i odrzucona przez ludzi Olga tylko z pozoru wydaje się silna i bezwzględna – tę skorupę zbudowała wokół niej bezlitosna historia – tak naprawdę to krucha i delikatna istota, której jedynym pragnieniem jest miłość. Protestuje przeciwko niezrozumieniu i samotności, strzelając w twarz „laleczce”, która posiada wszystko to, co ona sama wbrew własnej woli utraciła. Wydaje się, że wraz z upływem czasu kreacja Stalińskiej staje się w naturalny sposób coraz bardziej zharmonizowana ze swoim pierwowzorem literackim; dojrzały, mocny, chrypliwy głos Stalińskiej, męskie ruchy i zwalista sylwetka dodają wykreowanej przez nią postaci wiarygodności.

 

   Warto wspomnieć jeszcze o monodramie młodej, ale bardzo utalentowanej Elwiry Pączek. Rozmowa Ihora z Bogiem traktuje o cienkiej granicy w zażyłej relacji z Bogiem, po przekroczeniu której często nie ma już odwrotu. Pączek z subtelnością i rzadkim u tak młodych jeszcze ludzi rodzajem wrażliwości przy pomocy kilku białych prześcieradeł i tary do prania konstruuje przejmujący obraz samotności człowieka obezwładnionego strachem przed okrutnym Bogiem Starego Testamentu.


   W ramach ostatniej edycji Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora na scenach PWST zostało odegranych ponad dwadzieścia monodramów; obok tego w wykonaniu Doroty Stalińskiej mistrzowski Joanny Szczepkowskiej. Siedem spektakli wzięło udział w ostatniej (niestety) odsłonie Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora, konkursu dla młodych artystów, który towarzyszył WROSTJA od 43 lat, a 21 października odbył się Dzień Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, podczas którego widzowie mogli obejrzeć etiudy przygotowane przez jej studentów. Ciekawym przedsięwzięciem, ukazującym alternatywną perspektywę dla istnienia monodramu w przestrzeni medialnej, była sesja „Teatr Polskiego Radia”, poświęcona pracy aktora w teatrze Polskiego Radia, w której wzięli udział dyrektor Polskiego Radia Janusz Kukuła i Jacek Wakar – krytyk teatralny. Sesji towarzyszyła emisja spektaklu radiowego Koniec półświni Zbigniewa Zapasiewicza. Ostatniego dnia spotkań miała miejsce również promocja publikacji Zakochany pielgrzym. Samogry Bogusława Kierca Tomasza Miłkowskiego wydanej w 2014 roku, i prapremiera spektaklu To wszystko, najnowszego monodramu Kierca. Na dwa lata przed pięćdziesiątką pozostaje pogratulować festiwalowi utrzymującej się wysokiej formy i życzyć przynajmniej dekady kolejnych edycji.

Iza Jóźwik

Odra 1/2015 -Małgorzata Pośpiech

SUPERBOHATEROWIE, DEMASKATORZY I ARTYŚCI

 

Jeden z największych na świecie festiwali tego typu, Nowojorski Festiwal Filmowy, łączy w swoim rozbudowanym programie typowe kino hollywoodzkie z kinem niezależnym i kinem autorskim, a także premiery światowe i premiery amerykańskie. Można tu obejrzeć filmy z wszystkich kontynentów, zrealizowane przez reżyserów mających za sobą wieloletnia karierę i debiutantów. Dla wielu kinomanów jesienny sezon artystyczny w USA zaczyna się właśnie od tej imprezy, poniekąd inaugurującej wyścig po Oskary.

Tegoroczną, pięćdziesiątą drugą już, edycję otworzyła światowa premiera Gone Girl, ekranizacji bestselleru Gillian Flynn, według jej scenariusza i w reżyserii Davida Finchera, który gościł na festiwalu po raz drugi (poprzednio z głośnym The Social Network). Gone Girl, z Benem Affleckiem i Rosamund Pike w rolach głównych, jest filmem traktującym o rozpadzie małżeństwa, ale przy tym także o procesach zachodzących w relacjach między mediami a odbiorcami i w ogóle o amerykańskiej rzeczywistości. O tym, że reżyser trafił do serc widowni, świadczą wyniki Box Office (film długo utrzymywał się na pierwszym miejscu listy, polepszając rozczarowujące studia hollywoodzkie wyniki finansowe za lato 2014). Gone Girl okazała się świetnym mottem całego festiwalu, bo: zdominowało go współczesne kino neo-noir, jeszcze mroczniejsze niż filmy noir z lat czterdziestych i często do nich nawiązujące, jak, również niecierpliwie oczekiwane, Inherent Vice – czyli adaptacja powieści Thomasa Pynchona (reż. Paul Thomas Andersen), której akcja rozgrywa się pod koniec lat sześćdziesiątych w Los Angeles. Los Angeles i filmowemu światkowi poświęcony jest też nowy obraz Davida Cronenberga Mapa gwiazd, z Julianne Moore w roli aktorki zbliżającej się do końca swojej kariery.

Uwagę zwracał film Birdman, czyli nieoczekiwane pożytki z niewiedzy Alejandro Gonzáleza Iñárritu ze świetnym Michaelem Keatonem w roli głównej, który zamykał festiwal nowojorski. Riggan Thomson odniósł sukces jako aktor w filmie o jednym z superbohaterów – Birdmanie. Od tej pory minęło dwadzieścia pięć lat. Bohater pragnąłby wrócić na ekrany i sceny teatrów, a równocześnie udowodnić, że jest nie tylko dobrym aktorem, ale też wybitnym pisarzem i reżyserem. W tym celu chce zaadaptować kilka opowiadań Raymonda Carvera na scenę Broadwayu. Oczywiście w trakcie realizacji projektu trafia na wiele przeszkód. Takich jak ego aktora-partnera (Edward Norton), rozterki aktorek (Naomi Watts, Andrea Riseborough), obawy producenta (Zach Galifianakis). Do tego dochodzi konflikt Thomsona z córką (Emma Stone). Przede wszystkim jednak Riggan wadzi się sam ze sobą… Czy mu się uda, czy też pozostanie aktorem jednej roli? Zrealizowany głównie w teatrze St. James, film zachwyca sprawnością techniczną i sugestywnym oddaniem rzeczywistości teatru, co udało się uzyskać dzięki wykorzystaniu jednego, nieprzerwanego ujęcia (wspaniała praca reżysera i operatora Emmanuela Lubitzkiego). To naprawdę świetna satyra na świat teatru, krytyków i media.

Największą sensacją festiwalu stał się jednak – wprowadzony do programu w ostatniej chwili – obraz wielokrotnie nagradzanej, także Oskarem, dokumentalistki Laury Poitras Citizenfour, rekonstruujący historię największego wycieku tajnych danych w historii USA. Reżyserka przybliża widza do wydarzeń historycznych, które rozpoczynają się od serii e-maili podpisanych przez niejakiego „Citizenfoura”. W filmie znalazł się nie pokazywany dotąd wywiad z Edwardem Snowdenem, przeprowadzony przez Glenna Greenwalda w hotelu w Hong Kongu, gdzie ukrywał się demaskator; poświęcał uwagę szczegółom akcji National Security Agency infiltrującej telefony i pocztę elektroniczna, internetowe wybory i zakupy obywateli amerykańskich. Film Poitras ukazuje też rozwój sytuacji po tym, jak „The Guardian” opublikował pierwszy artykuł Greenwalda; przedstawia detalicznie działania zapobiegawcze rządu amerykańskiego oraz to, co działo się ze Snowdenem po wybuchu afery. Aby dokończyć swój ryzykowny film, Poitras przeniosła się do Berlina. Pojawiła się jednak na spotkaniu z widzami po premierze. Snowden zaś ogłosił w prasie, że jest gotowy wrócić do Stanów, jeśli zostanie mu zapewniony uczciwy proces.

Warto wspomnieć także o Foxcatcher Bennetta Millera, opowieści o miliarderze tworzącym amerykańska drużynę zapaśników, oparty na faktach z życia John E. Du Ponta (Steve Carell), magnata z Pennsylvanii. Na uwagę zasługuje też poświęcony brutalnej rzeczywistości heroinistów Heaven Knows What w reżyserii Josha i Benniego Safdich. Z kolei Pasolini Abla Ferrary jest przede wszystkim portretem tego pisarza i artysty, którego rolę zagrał Willem Defoe. Whiplash Damiena Chazelle, historia początkującego perkusisty i jego nauczyciela, terroryzującego swoich utalentowanych studentów, spodobał się i krytykom, i widzom, prowokując dyskusję na temat metod edukacyjnych. Listę najciekawszych filmów amerykańskich zamykały: Time Out of Mind Orena Movermana z Richardem Gere’em w roli głównej oraz Listen Up Philip Alexa Rossa Perry’ego o narcystycznym artyście z Jasonem Schwartzmanem w roli tytułowego Philipa (jego pierwowzorem jest ponoć Philip Roth).

Kino francuskie reprezentowali przede wszystkim Jean-Luc Godard z Goodbye to Language, nakręconym w technice 3D i nagrodzonym przez jury w Cannes, oraz Alain Resnais z Life of Riley – wzruszającym pożegnaniem reżysera z życiem (na festiwalu zaprezentowano także odrestaurowaną wersję jego debiutanckiego filmu Hiroszima moja miłość). Byli też Mathieu Almaric z adaptacją powieści Georgesa Simenona Błękitny pokój oraz Olivier Assays z Clouds of Sils Maria, aktorskim popisem Juliette Binoche. W serii retrospektyw pokazano dwadzieścia filmów Josepha L. Mankiewicza, a w świetnej sekcji dokumentalnej m.in. film Martina Scorsese The 50 Year Argument o historii „The New York Book Review” i ogromnej roli tego tytułu w życiu kulturalnym i intelektualnym Ameryki, jak i reżyserski debiut Ethana Hawke Seymour: An Introduction, opowieść o nowojorskim pianiście Seymourze Bernsteinie.

Nowojorski Festiwal Filmowy ciągle się rozrasta. W tym roku o nową sekcję „Projections”, w której można było podziwiać filmy balansujące na granicy kina i sztuk wizualnych albo na pograniczu dokumentu i etnografii.

Małgorzata Pośpiech

Odra 12/2014 -Aleksandra Ziółkowska- Boehm

HISTORIA PRAWDZIWA MAJORA HUBALA

W maju 2014 na rynku ksiegarskim ukazała się monografia pióra młodego historyka Łukasza Ksyty, zatytułowana Major Hubal. Historia prawdziwa. Książkę w pięknej szacie graficznej wydało warszawskie wydawnictwo Iskry. Autor jest znawcą tematu, założycielem strony internetowej poświęconej Hubalowi. Czyli Henrykowi Dobrzyńskiemu, którego postać od lat  jest przedmiotem dyskusji  i kontrowersji. Ale wiele jeszcze można dodać na jego temat..

Między innymi o tym, że Dobrzański, przedwojenny jeździec i miłośnik koni, zdobył wiele nagród w konkursach hippicznych w Bielsku, Piotrkowie, Nicei, Warszawie, Aldershot, Amsterdamie, a w Londynie wygrał Puchar Narodów. Melchior Wańkowicz, autor popularnej książki Hubalczycy, dzięki której mit Hubala został rozpowszechniony i utrwalony (po wojnie we Włoszech dzieje oddziału i jego dowódcy opowiedział pisarzowi żołnierz stamtąd, Roman Rodziewicz) napisał, że Hubal-Dobrzański snuł początkowo plany, by ze swoim oddziałem przemknąć się na Węgry, ale zdecydował się odbić stadninę hrabiego Zamoyskiego w Janowie. Wańkowicz pisze w wydanej później książce: I tak oto się stało, że – przez pasję koniarza – wdał się w pierwszą utarczkę z Niemcami, z którymi nie zamierzał walczyć, chcąc przemknąć się ku granicy węgierskiej. Zresztą – nie była to żadna utarczka. Pludry pierzchły. Ułani przebiegli przez ich puste kwatery, w których piętrzyły się porzucone płaszcze i tornistry, i wpadli do stajen. W ciemności powitały ich nozdrza nieufne, prychliwe (Wrzesień żagwiący, Warszawa 2009).

Łukasz Ksyta w swojej książce cytuje liczne, często nieznane szerzej relacje na temat Hubala. Na przykład generał Witolf Nowina-Sawicki, który poznał Dobrzańskiego w Legionach na froncie wołyńskim w 1915 roku, po latach dał taką jego charakterystykę: Prezentował się zawsze świetnie, zdrowy, wysportowany, przystojny, kipiał energią, inicjatywą, odważny do zuchwalstwa. Towarzyski, lubiący się zabawić, przyjaźnił się trudno. Jego jasne drwiąco uśmiechnięte oczy patrzyły krytycznie, a szorstki ton i swoisty słownik nie jednały mu pokojowych zwierzchników. Bardzo wymagający, ale i bardzo dbający o podwładnych. Miał ich całkowite oddanie, a w akcji chętne i ofiarne wykonanie rozkazu. Jego rozkazy były krótkie, jasne jak cięcie szabli. Pistolet! Pod szorstką pokrywą, nawet w rozmowach towarzyskich była nutka rozkazu.

Ksyta nie rozwija specjalnie wątków dotyczących życia osobistego Hubala, ale można u niego znależć mniej znane fakty.  Przykładowo odnotowuje, że w małżeństwie Henryka Dobrzańskiego z Zofią z Zakrzeńskich nastał kryzys, który doprowadził w 1937 roku do rozstania. Gdy wybuchła wojna, żona z 7-letnią córeczką Krystyną schroniła się w majątku rodziców, a w czasie wojny wyszła za mąż po raz drugi. Autor książki wspomina, że po wyjeździe żony Dobrzański stał się tematem skandalu towarzyskiego w związku ze swoim romansem z hr. Natalią Czapską, mężatką. Ważną informacją, też mniej znaną, jest to, że miesiąc przed wybuchem wojny major Henryk Dobrzański został usunięty z wojska ze stanowiska dowódcy szwadronu zapasowego w Wołkowysku (co potwierdzają dokumenty ze zbiorów Centralnego Archiwum Wojskowego). Był więc cywilem – a mundur założył ponownie we wrześniu 1939 roku, gdy wybuchła wojna.

 Adam Papee, brat szwagra Hubala, pisał o swoim spotkaniu z majorem w Warszawie. Był grudzień 1939. Hubal przyjechał w cywilnym ubraniu, aby zobaczyć się z generałem Tokarzewskim.

Papee powiedział mu, że społeczeństwo jeszcze nie wie, jak będzie wyglądać okupacja. Według jego świadectwa Hubal  miał powiedzieć:  „Nie chcę z siebie robić bohatera, ale nie mam innego wyjścia, jak tylko walkę, i to mój obowiązek jako żołnierza, który przysiągł, że munduru nie zdejmie. Liczę, że do wiosny przetrzymamy, bo broni i mundurów nie brak, a co najważniejsze – moralnie jesteśmy silni, ochotników też mi nie brak. A na wiosnę chyba Francuzi się ruszą, i wtedy, gdy Niemcy będą nimi zajęci, my możemy robić dywersję”. Jak podsumowuje autor książki: W okresie istnienia oddziału przeprowadzono 33 akcje zbrojne, w tym 4, do których użyto całości oddzialu, 5 potyczek i 24 starcia. Poniesione straty w ludziach były kilkakrotnie mniejsze od strat po stronie niemieckiej, choć do zwalczania oddziału Niemcy użyli nieporównywalnie większych sił. Działalność oddziału mjr. Hubala należy zaliczyć do wyjątkowych w polskim ruchu oporu. Miała ona ogromne znaczenie moralne i polityczne. Wpłynęła pozytywnie na proces kształtowania się w społeczeństwie świadomości, iż walkę należy kontynuować. Przyczyniła się w istotny sposob do przełamania nastrojów apatii i bierności. Działania oddziału były jawną i skuteczną demonstracją patriotyczną, która wywarła duży wpływ na rozwój działalności konspiracyjnej nie tylko na Kielecczyźnie.

Interesujący rozdział Działalność oddziału majora Hubala w świetle Dziennika bojowego zaznajamia z faktami dotyczącymi Dziennika, prowadzonego przez adiutanta majora, Henryka Ossowskiego.  Jest to jedyny dokument opisujący dzień po dniu działalność Oddziału Wydzielonego WP. Losy Dziennika są opowieścią samą w sobie. Zachowało się z niego jedynie czterdzieści osiem stron obejmujących okres pomiędzy początkiem marca a 8 kwietnia1940, kiedy to major oddał te zapiski Józefowi Wyrwie ps. „Furgalski” z prośbą, by go zawiózł do mieszkającej pod Krakowem matki. Do Dziennika Hubal dodał swój sygnet herbowy. Jak się okazało po latach, sygnet został dostarczony, dziennik natomiast został zatrzymany i wywieziony z Polski przez Wyrwę. Po jego śmierci przejął go syn Tadeusz Wyrwa ps. „Orlik”, mieszkający w Paryżu autor wielu książek historycznych, profesor uniwersytetu. Próby odzyskania Dziennika czynione przez Klub Hubalczyków nie przyniosły rezultatu. Ostatecznie w 2007 roku jego resztki w opłakanym stanie znalazły się w Muzeum Armii Krajowej w Krakowie.

Poruszające są fragmenty książki Łukasza Ksyty poświęcone akcjom niemieckim. Po nieudanych próbach zlikwidowania oddziału Hubala Niemcy przystąpili do przeczesywania lasów na północ od rzeki Czarnej. Mężczyzn mordowano, wsie palono. W trakcie kilkudniowej akcji pacyfikacyjnej, pisze Ksyta, wymordowano siedemset jedenaście osób. Jest też w książce zacytowany, podpisany przez Henryka Ossowskiego „Dołęgę”, i Marka Szymańskiego „Sępa” Komunikat o śmierci Hubala. Z dnia 4.5.1940 roku. Oto fragment: Zginął człowiek, który swej przysięgi żołnierskiej nie złamal. Honoru polskiego zołnierza nie splamił. Zostaliśmy my, tracąc w Nim przyjaciela, ojca, a przede wszystkim w całym słowa tego znaczeniu dowódcę. Zostaliśmy my, by Jego ideę kontynuować. By, jak nas uczył, przetrwać do końca, bez względu na to, czy tym końcem będzie wolność Polski, czy też śmierć ostatniego z nas Według danych, przez szeregi Oddziału Wydzielonego WP przeszło okolo 600 żołnierzy i oficerów. Po odejściu z odziału większość z nich zasiliła szeregi ZWZ. Wielu zostało aresztowanych przez Niemców i wywiezionych do obozów koncentracyjnych, głównie do Auschwitz-Birkenau.

 W swojej książce Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon piszę, jak od pierwszych dni września dwór koło Opoczna służył wszelką pomocą wycofującym się oddziałom polskim. W te strony trafił też ze swymi partyzantami major Henryk Dobrzański. Hubal po stracie konia „Hetmańskiego” otrzymał od dziedziczki Anny Bąkowskiej „Demona”, który doczekał się swojej osobnej legendy. Jak wspomina Ewa Bąkowska, córka właścicieli Kraśnicy, rodzice jej znali osobiście Henryka Dobrzańskiego – jako jeźdźca olimpijczyka i kuzyna sąsiadów państwa Drużbackich z majątku Zameczek. W samym dworze nigdy nie był, bo jak powiedziała mi: „Hubal nie chodził po majątkach i dworach, aby nie narażać ludzi”. Oddział Hubala Anna Bąkowska regularnie zaopatrywała w żywność. Szczególnie starannie zadbano o partyzantów na Wigilię 1939 roku, kiedy przygotowano wieczerzę. Jedzenie podwieziono wozem do leśniczego Wróblewskiego w Dębie, który je zawiózł na kwaterę żołnierzom Hubala. A obecnie młody dyrektor Muzeum Regionalnego w Opocznie, Tomasz Łuczkowski, organizuje każdego roku odtworzenie wigilii Hubalowej. Są sanie, są umundurowani żołnierze. W uroczystości bierze udział ludność okolic Opoczna, dla której Hubal jest wciąż niewygasłą legendą.

 Aleksandra Ziółkowska-Boehm

 

Odra 12/2014 -Jan Władysław Woś

Z TOLEDO

CZTERECHSETNA ROCZNICA ŚMIERCI EL GRECA

 

W bieżącym roku przypada czterechsetna rocznica śmierci El Greca, znakomitego kreteńskiego malarza zmarłego w Toledo 7 kwietnia 1614 . W starej stolicy Hiszpanii Domenicos Theotocopulos (Δομήνικος Θεοτοκόπουλος takie było jego prawdziwe imię i nazwisko, którymi po grecku podpisywał swe dzieła) spędził ostatnie trzydzieści siedem lat swego pracowitego życia. Kulminacyjnym punktem obchodów rocznicowych było zainaugurowanie 14 marca przez królową Zofię monumentalnej wystawy El Greco de Toledo, na której zgromadzono około setki jego obrazów, sprowadzonych z tej okazji z czterdziestu pięciu muzeów i różnych instytucji z jedenastu krajów. Wystawa mieści się w Museo de Santa Cruz, gdzie prezentowane są wszystkie wypożyczone dzieła, ale do itinerarium ekspozycji włączono także miejsca, gdzie znajdują się obrazy artysty w swym pierwotnym przeznaczeniu i gdzie zostały umieszczone jeszcze za jego życia (m.in. w zakrystii katedry w Toledo, w Szpitalu kardynała Tavera, w kaplicy San José, w klasztorze Santo Domingo el Antiguo i w kościele Santo Tomé). W Santo Tomé, w specjalnym bocznym pomieszczeniu znajduje się jeden z najciekawszych i najoryginalniejszych obrazów El Greca: Pogrzeb hrabiego Orgaza – cel pielgrzymek licznych wielbicieli Theotokopulosa. Należał do nich także m.in. Pablo Picasso. Uważał El Greca za swego duchowego ojca. Podczas każdego pobytu w Toledo długo przesiadywał przed tym dziełem, kontemplując jego niebanalną dwupoziomową strukturę, ziemską i nadprzyrodzoną, oraz niezwykłą kolorystykę. Wśród dwudziestokilkuosobowej grupy mieszkańców Toledo, przyglądającej się scenie złożenia do grobu ciała hrabiego Orgaza, El Greco sportretował także samego siebie (to mężczyzna w głębi, nad św. Szczepanem).

El Greco jest jednym z najwybitniejszym przedstawicieli manieryzmu. Już za życia cieszył się zasłużoną sławą niezwykle oryginalnego malarza, przede wszystkim wśród elity umysłowej Toledo. Uważano go za geniusza. Łączył w swej twórczości doświadczenie zdobyte u malarzy bizantyjskich ikon, kolorystykę malarstwa weneckiego, którą opanował, pracując w kręgu Tycjana, i mistykę hiszpańską, rozbudzoną działalnością Teresy z Avila i Jana od Krzyża. Nie wszystkim jednak jego malarstwo się podobało. Krytykowano go za zniekształcanie postaci przez ich nadmierne wydłużanie i wysmuklenie, posługiwanie się kontrastowymi barwami kładzionymi często w dużych płaszczyznach, przedkładanie koloru ze szkodą dla rysunku i szczegółów oraz wprowadzanie do swych obrazów atmosfery ekstatyczności.

Malarstwo to nie znalazło uznania m.in. w oczach Filipa II. Co prawda król, który w tym czasie zabiegał o upiększenie będącego w budowie Escorialu (kompleksu pałacowo-klasztorno-bibliotecznego w pobliżu Madrytu), zamówił u Theotocopulosa dwa dużych rozmiarów obrazy – Alegorię Świętej Ligii i Męczeństwo św. Maurycego – ale nie zadowoliły one wybrednego monarchy. Nie wiemy jednak, dlaczego. W pierwotnym zamiarze króla Męczeństwo… miało być zawieszone w głównym ołtarzu kaplicy klasztornej augustianów w Escorialu, ale po obejrzeniu wykończonego dzieła Filip II zdecydował powiesić obraz w Sali Kapitulnej, miejscu mniej reprezentatywnym, i z dalszej współpracy z malarzem zrezygnował. Do kaplicy zamówił nowy obraz o tej samej tematyce u Romula Cincinnato. El Greco, zawiedziony w swych nadziejach, jeżeli nie obrażony, opuścił Madryt i osiedlił się w pobliskim Toledo, ważnym ośrodku życia religijnego, stolicy prymasa Hiszpanii i siedzibie trybunału inkwizycyjnego. Na zamówienie miejscowych władz kościelnych wykonał dziesiątki obrazów do katedry, kościołów i klasztorów; do dzisiaj są one ich ozdobą i przedmiotem kultu. W zakrystii toledańskiej katedry na ścianach bocznych znajduje się seria Apostołów, a w ołtarzu przejmujące, pełne ruchu i piękne kolorystycznie Odarcie z szat Chrystusa.

El Greco jest nie tylko autorem obrazów o tematyce religijnej, choć one przeważają w jego twórczości i dzięki nim dorobił się znacznego majątku. Był również znakomitym portrecistą wielkich tego świata, przede wszystkim elity intelektualnej Toledo: kardynałów, inkwizytorów, mężów stanu, wybitnych prawników, filologów, lekarzy. Wielu z nich było jego przyjaciółmi. Niezwykle sugestywnym dziełem jest domniemany portret Miguela Cervantesa (jeden z moich ulubionych), wypożyczony z madryckiego Prado, podobnie jak fascynujący portret z 1609 roku uśmiechniętego fra Hortensio Felixa Paravicino, poety, mówcy, kaznodziei królewskiego ze zgromadzenia trynitarzy. Najstarszy znany portret pochodzi z roku 1570, został wykonany w Rzymie i przedstawia Giorgia Giulia Clovio, chorwackiego miniaturzystę, który wprowadził malarza do kręgu artystów skupionych wokół wpływowego kardynała-mecenasa Alessandro Farnese „Młodszego”. Na wystawie zaprezentowano również, jako swoistą ciekawostkę, Damę w gronostajowej etoli. Obraz ten przez wiele lat uchodził za dzieło El Greca; piękna nieznajoma z portretu była przez historyków sztuki identyfikowana z żydowską kochanką malarza. Inni widzieli w niej Jerónimę de las Cuavas, długoletnią towarzyszkę życia El Greca (nie ma dowodów zalegalizowania ich związku), która obdarzyła go w 1578 roku jedynym synem – Jorge Manuelem. Obraz, choć nie jest dziełem El Greca, co bezspornie udowodniono, został włączony do eksponatów, ponieważ wedle opinii organizatorów wystawy związany jest z legendą artysty.

Malarstwo, które uprawiał El Greco, było bardzo różne od tego któremu hołdowali współcześni mu mistrzowie. W Hiszpanii nie miał sobie równych. Stworzył własny, niezwykle nowatorski styl, inspirujący jeszcze po czterech wiekach licznych malarzy. Niektórzy historycy sztuki są przekonani, że deformacje postaci w obrazach El Greca były spowodowane chorobą oczu artysty, który wedle ich mniemania był astygmatykiem. Inni posuwają się w swych karkołomnych hipotezach jeszcze dalej i twierdzą, że był narkomanem, cierpiał na zaburzenia psychiczne, a nawet, że tworzył swe dzieła w obłędzie.

W Polsce mamy jeden obraz El Greca. W Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach znajduje się Ekstaza świętego Franciszka. (Red.: patrz artykuł Rogera Piaskowskiego w tym numerze „Odry”).

Jan Władysław Woś

 

Odra 11/2014 -Michał Jagiełło

INNI – W SWOIM PAŃSTWIE

Podsumowując ćwierćwiecze III Rzeczypospolitej Polskiej, warto wśród bezspornych osiągnięć tego okresu wymienić wypracowanie oficjalnej polityki narodowościowej, co zostało usankcjonowane  odpowiednimi zapisami w art. 35 Konstytucji RP i uszczegółowione w „Ustawie o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym”. Nowa polityka państwa polskiego wobec historycznych mniejszości narodowych i etnicznych nie ulega zmianom, mimo dość częstych zmian gabinetów. Zasady przyjęte przez rząd Tadeusza Mazowieckiego, przy wielkim osobistym udziale  premiera i ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego, są szanowane i twórczo rozwijane przez następców. Wspieranie potrzeb kulturalnych mniejszości narodowych zostało włączone do zadań Ministerstwa Kultury i Sztuki na przełomie 1989/1990 r., co jest zasługą ówczesnej minister Izabelli Cywińskiej. Szczególną rolę odegrała tu Bogumiła Berdychowska, która stworzyła zespół zajmujący się tymi zagadnieniami, rozbudowany z czasem w Departament Mniejszości Narodowych MKiS. Trudną do przecenienia rolę wychowawczą, uświadamiającą obywatelom naszego państwa wielonarodowość, wielokulturowość i wielowyznaniowość Polski odegrał Jacek Kuroń – pomysłodawca i wieloletni przewodniczący Sejmowej Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Kultura historycznych mniejszości narodowych stała się niezbywalną częścią kultury tworzonej w Polsce.

 I ja miałem możliwość aktywnie uczestniczyć w rozwijaniu refleksji o wielokulturowości Polski, połączonej z praktycznymi działaniami na tym polu – jako wiceminister kultury i sztuki, a następnie dyrektor Biblioteki Narodowej w latach 1998-2006. Idea ta jest mi wciąż bliska. Mimo upływu lat, mogę powtórzyć to, co stwierdziłem w zakończeniu swojej książki Partnerstwo dla przyszłości. Szkice o polityce wschodniej i mniejszościach narodowych: Nasze relacje z sąsiadami i nasze nastawienie do zasiedziałych w Polsce mniejszości narodowych to swoiste lustra, w których możemy się przejrzeć. Chodzi oczywiście o to, aby zobaczyć siebie rozumiejących  innych (wyd. 2 poszerzone, Warszawa 2000).

Ze zrozumiałych względów kwestią najtrudniejszą pozostaje sytuacja Romów i ich mądrego włączania w codzienne życie naszego kraju. Chodzi o to, aby nacja ta, tak od polskiej większości oraz osiadłych w Polsce mniejszości różna, mogła zachować odmienność, a zarazem czuć się zadomowiona. O takich m.in. kwestiach traktuje współczesna refleksja nad Cyganami/Romami. Zapoczątkowały ją ważne książki Jerzego Ficowskiego – Cyganie polscy. Szkice historyczno-obyczajowe (1953) i Cyganie na polskich drogach. Studium (1965). Warto też wymienić specjalny tom „Etnografii Polskiej” (1878) poświęcony Cyganom, świetne – szkoda, że mało znane – studium Bronisława Geremka Cyganie w Europie średniowiecznej i nowożytnej („Przegląd Historyczny” 1984, z. 3) oraz monograficzny zeszyt „Polskiej  Sztuki Ludowej” (1992).  W 1971 roku ukazało się ważne opracowanie Lecha Mroza Cyganie, a w jakiś czas później tegoż autora Geneza Cyganów i ich kultury (1992) – pierwsza polska praca habilitacyjna na ten temat, i wreszcie Od Cyganów do Romów. Z Indii do Unii Europejskiej (2007). Kapitalną rolę w propagowaniu kultury wiecznych wędrowców odegrał i wciąż odgrywa Adam Bartosz, wieloletni dyrektor Muzeum Okręgowego w Tarnowie. To dzięki niemu w 1979 roku zorganizowano tam pierwszą bodaj w Europie stałą wystawę poświęconą dziejom i kulturze Cyganów, a w 1990 otwarto stałą ekspozycję Romowie – Historia, Kultura. Ten wybitny etnograf opublikował również znakomitą książkę Nie bój się Cygana (1994) i jej zmienioną wersję Nie bój się Cygana/Na dara Romestar (2004). Do grona znawców tematu trzeba też koniecznie zaliczyć o Andrzeja Mirgę, Roma pochodzącego z Czarnej Góry na polskim Spiszu, pierwszego romskiego absolwenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, jednego z założycieli i pierwszego przewodniczącego Stowarzyszenia Romów w Polsce (1992). Mirga jest współautorem wartościowych opracowań Cyganie – odmienność i nietolerancja ( z Lechem Mrozem, 1994) oraz Romowie w XXI wieku. Studium polityczne (z Nicolae Gheorghe, 1999). Listę opracowań uzupełnić trzeba o artykuł ks. Waldemara Chrostowskiego Zapomniany Holokaust. Rzecz o zagładzie Cyganów („Przegląd Powszechny”, nr 4/1993). A jeśli mowa o zagładzie, pamiętajmy też o Romce, Alfredzie „Nonci” Markowskiej, która w 2006 roku została odznaczona Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski za uratowanie życia kilkadziesięciorga dzieci cygańskich i żydowskich.

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".

Michał Jagiełło

 

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 następna »