• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Sygnały

Odra 11/2014 -Mieczysław Orski

CHARLES S. KRASZEWSKI:

ETYKA POETY I TŁUMACZA

 

Od czasu, kiedy przestały nas w kraju interesować polityczne sprawy emigracji na Zachodzie, wyraźnie zaniedbywane są przez nasze instytucje, stowarzyszenia i media dokonania polskich pisarzy, artystów, uczonych i przedsięwzięcia ich środowisk w krajach zachodnich, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Zresztą są tu też zaniedbania dotyczące przeszłości, które ujawnił w „Odrze” mieszkający w USA tłumacz i eseista Janusz Zalewski, wydobywając niejako z zapomnienia wiersze i biografie poetów o rodowodzie polskim uczestniczących żywo i często znaczącymi utworami w ruchu amerykańskich beatników. Poezja wybranych, tłumaczonych i przez Zalewskiego autorów – m.in. Stuarta Dybka, Cecilii Woloch, Johna Guzlowskiego, Laury Ulewicz (patrz szkic i przekłady jej wierszy w n-rze 5/2014) – była promowana na naszych łamach i przed rokiem 17 listopada w Teatrze Polskim Magiczna polskość. Poezja polskich Amerykanów.

Do pisarzy nie tylko legitymujących się polską genealogią, ale i czyniących z tych korzeni ważny układ odniesienia dla treści swych utworów oraz prac naukowych dołączył Charles S. Kraszewski, który w tym roku został uhonorowany najwyższym wyróżnieniem przyznawanym obecnie pisarzom pochodzenia polskiego żyjącym za granicą, mianowicie Nagrodą Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie w Londynie. Trofeum to otrzymał on w uznaniu zarówno za twórczość poetycką, przekładową, jak i za popularyzację naszej literatury w swojej eseistyce w krajach anglosaskich. Kraszewski pracuje w USA naukowo, specjalizując się w komparatystyce i historii literatur słowiańskich; w 1990 roku uzyskał stopień doktora na Pennsylvania State University, a aktualnie jest profesorem King’s College w Pennsylwanii. Jako tłumacz przełożył na angielski m.in. III część Dziadów, Nie-Boską komedię, publikował eseje poświęcone polskim romantykom, Gombrowiczowi, Herbertowi, Barańczakowi. Nakładem Cambridge Scholars Press ukazała się przed dwoma laty – wyróżniona ostatnio w Chicago przez National University Continuing Education Association – świetna, a do tej pory w Polsce niezauważona (pewnie z tego powodu, że nie jest pisana na klęczkach wobec bohatera tej książki) monografia polskiego noblisty pt. Irresolute Heresiarch: Catholicism, Gnosticism and Paganism in the Poetry of Czesław Miłosz (nb. wnikliwy i odbiegający od stereotypowych opisów esej o amerykańskim pobycie i dorobku Czesława Miłosza w Stanach pióra Kraszewskiego publikowaliśmy w n-rze 5/2011 „Odry”).

Poezja Charlesa S. Kraszewskiego, której nie udało się jeszcze przetrzeć drogi do polskiego czytelnika, powoli zaczyna być zauważana i doceniana w Stanach. W ubiegłym roku ukazał się pierwszy angielski tomik poety Beast (Plan B Press, Philadelphia 2013), a w bieżącym kolejny, zatytułowany Diet of Nails (Červena Barva Press, W. Somerville, MA 2014); wiersze zamieszczone w tym najnowszym tomiku były publikowane w liczących się czasopismach, m.in. w „The Californian Quarterly”, „Red River Review”, „Poetry South”, „Red Ochre Lit.”. Wiersze te odbiegają od modnych dziś w Europie poetyk, zwłaszcza konwencji językowo-dekonstrukcyjnych typowych dla współczesnej poezji polskiej, odwołującej się obecnie często już nie do Franka O’Hary, jeśli idzie o amerykańskie porównania, a do hermetycznych wzorców liryki Johna Ashbery’ego. Poezja Kraszewskiego wraca z powagą, ale i sporą dozą ożywczej, dowcipnej ironii do narracji o podtekstach epickich. Spaja w nich wątki poświęcone najogólniej mówiąc refleksjom dotyczącym współczesnej cywilizacji ze znaczącymi, inspirującymi epizodami własnych przeżyć i wspomnień, w tomiku Beast często zaczerpniętych z dzieciństwa. Narracje te, rozpatrujące i komentujące własną genealogię autora, wygrywają często językową i obrazową specyfikę obyczajowo-psychologiczną środowisk polskich i bliskich im słowackim w USA, w których otoczeniu upływały młode lata poety; okraszają je w debiutanckim tomiku liczne anegdoty lokalne i podawane w oryginalnym języku pogwarki rodzinne, spory pary dziadków, mitologie lokalne, modlitwy (Święta Mario, Matko Boża / módl się za nami grzesznymi […] while San Juan Capistrano slid away from You…) itd. włączane w refleksyjną treść utworów. Nb. tytuł pierwszego tomiku Beast zapewne powstał nie bez odniesień do analizowanej funkcji tematu „bestialstwa” w publikowanym w tym numerze „Odry” eseju Kraszewskiego o poezji Robinsona Jeffersa.

W drugim tomiku Diet od Nails (roboczy tytuł: „Pokarm z paznokci”) daje się odczuć duch Eliotowskiej liryki, z jej poszanowaniem tradycji, dziedzictwa chrześcijańskiego, nieunikaniem wyzwań „lęku przed wpływem”. Także w ubiegłym roku pojawiła się świetna analityczno-interpretacyjna książka Charlesa S. Kraszewskiego Rosetti’s Armadillo (Cambridge Scholars Publishing, Newcastle upon Thyne 2013), poświęcona teorii i praktyce przekładu, „etycznej odpowiedzialności” zawodu tłumacza; gromadzi ona i omawia m.in. doświadczenia ze zmagań autora z konkretnymi wyzwaniami przekładów utworów od epoki antycznej po nowoczesną – od Katullusa, Petrarki, Michała Anioła, Kochanowskiego etc. po polskich i francuskich romantyków, Apollinaire’a, Zahradnička i in. Proponujemy obok lekturę najnowszych utworów poety.

Mieczysław Orski

 

Odra 10/2014 - Grażyna Krzechowicz

Z WIEDNIA

WIENER FESTWOCHEN

 

Autorzy programu tegorocznych Wiener Festwochen, Markus Hinterhäuser i Belgijka Frie Leysen, nie postawili na słynne nazwiska i przedstawienia, ale na spektakle nawiązujące do kultur pozaeuropejskich, korzystające z różnych form wyrazu scenicznego. Szczególny nacisk położono na kulturę chińską i japońską. Dołączono do repertuaru festiwalowego przedstawienia zrealizowane w Europie, głównie Środkowo-Wschodniej, które odznaczały się krótkimi, zwartymi formami – i te najbardziej mnie zainteresowały. Prawie zupełnie pominięto tym razem teatr niemieckojęzyczny. Honoru broniły Opowieści z Lasku Wiedeńskiego Ödöna von Horvátha w reżyserii Michaela Thalheimera z Deutsches Theater Berlin. W tymże teatrze sztuka ta miała swoją prapremierę w roku 1931. Reżyser skrócił tekst i ograniczył miejsce oraz czas akcji, dzięki czemu spektakl zyskał na intensywności, ale pozbawiony został rodzajowości – więc odarty z wiedeńskiej Gemütlichkeit. Thalheimer zaprezentował wiedeńskiej publiczności adaptację obnażającą brutalność sztuki Horvátha, ale i uwypuklającą jej nieprzemijającą aktualność. Bohaterowie Opowieści stanowią archetypiczne karykatury drobnomieszczańskiej moralności. Za wystawionymi na pokaz maskami skrywają w zakamarkach duszy egoizm, ciasnotę umysłową i niezdolność do nawiązywania normalnych relacji międzyludzkich, mimo pragnienia szczęścia. Aktorzy siedzą tu na krzesłach w głębi ciemnej sceny pozbawionej jakichkolwiek dekoracji i czekają na swoje wystąpienia; sekwencje rozgrywane są głównie na rampie przy ostrym, miejscowym oświetleniu.

Wszystkie trzy spektakle pochodzące z Europy Środkowo-Wschodniej zaskakiwały ciekawą formą. Najmocniejszym w wymowie, mimo pozornej lekkości formy, okazał się węgierski Titkaink/Nasze tajemnice Béli Pintéra, reżysera i autora sztuki, a także aktora z niezależnej grupy teatralnej z Budapesztu Pintér Béla és Társulata (PBEST). Pintér i jego zespół, odwołując się do węgierskiej kultury ludowej, tworzy współczesny teatr ludowy zaangażowany w ważne problemy społeczne. Nasze tajemnice rozgrywają się wprawdzie w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, poruszają jednak problemy ułatwiające zrozumienie węgierskiej współczesności. Pintér ukazuje środowisko artystów i literatów przeniknięte przez agentów i systemy podsłuchu. Żyje ono w kłamstwie i zdradzie: jedni układają się z władzą, drudzy wydają pisma podziemne i są zdradzani przez przyjaciół. Prywatne problemy przeplatają się z polityką. Jedyną dekorację na scenie tworzą monumentalne szpule z taśmami – symbol nadzoru państwa. Główny bohater, badacz pieśni ludowych, wyznaje swojej terapeutce, że ma pedofilskie skłonności, nie wiedząc, że jego rozmowa jest nagrywana. W odpowiednim momencie nagranie zostanie wykorzystane przez tajne służby, które chcą zmusić badacza do współpracy jako informatora. I udaje im się to. Jego kolega wydający podziemną gazetę zostaje aresztowany, a bohater odznaczony prestiżową nagrodą. W epilogu sztuki dawni agenci i oportuniści pojawiają się jako przedstawiciele nowej władzy, rozdającej nagrody „posłusznym” obywatelom. Tłem dla scenicznych wydarzeń jest grana na żywo ludowa muzyka.

Wyreżyserowany przez gwiazdę współczesnego teatru rosyjskiego, Konstantyna Bogomołowa, spektakl Stavanger (Pulp People), swobodna adaptacja tekstu Mariny Krapiwiny, to gorzka satyra społeczna. Dziesięcioro aktorów łotewskiego Liepajas Teatris zaludnia szklany box urządzony jak mieszkanie. Bohaterowie pozostają stale na scenie, odgrywając kolejno rozmaite scenki rodzinne i męsko-damskie w tempie absurdalnej akcji. Aktorzy właściwie tylko wypowiadają beznamiętnie swoje kwestie. Równolegle do akcji w boxie przesuwają się na zewnątrz nad szybą na elektronicznej taśmie dialogi pary bohaterów, którzy poznali się w chatroom – ona na Łotwie, on w Stavanger. Znudzeni swymi związkami, szukają nowych przeżyć, posługując się ostentacyjnie prostym i dosadnym językiem. W dialogach Stavanger dominuje absurd i czarny humor z elementami slapsticku. Spektakl można uznać za totalną krytykę zachodniego stylu życia, obraz agonii nowoczesnego społeczeństwa, które w Stavanger wygląda tak samo jak w łotewskiej Liepaja.

Z kolei Tararabumbia, autorski spektakl Dymitra Krymowa i jego Laboratorium działającego przy Szkole Sztuki Dramatycznej w Moskwie, stawia na wizualną stronę widowiska znoszącego granice między różnymi formami sztuki. Tytuł zaczerpnięty został z Trzech sióstr Czechowa i nawiązuje do starej, wesołej melodii, którą nuci lekarz wojskowy Czebutykin w dramatycznych momentach sztuki. W teatrze Krymowa maszerują na długim wybiegu niczym na pokazie mody muzycy, śpiewacy, aktorzy, tancerze, akrobaci i kukiełki. Ponad siedemdziesiąt osób w stale zmieniających się kostiumach tworzy niezwykłą paradę postaci z rosyjskiej historii i literatury. Reżyser kreuje szczególny „kosmos” złożony z postaci z sztuk Czechowa, spotęgowany do absurdu. Siostry Olga, Masz i Irina maszerują na szczudłach, a sam dramaturg zjawia się na własnym pogrzebie – jako monstrualna lalka. Całość w sposób metaforyczny ukazuje historię Rosji.

Prawdziwym odkryciem tegorocznych Festwochen stał się dziewięćdziesięciojednoletni francuski reżyser Claude Régy, twórca niezależnego teatru opartego na minimalizmie. Régy zaprezentował dwa odmienne przedstawienia: Intérieur według dramatu Maeterlincka oraz La Barque le soir na motywach powieści norweskiego pisarza Tarjei Vesaasa, opowiadające o człowieku któremu grozi utonięcie i zmagającego się z siłami natury. Barque to silnie zredukowane, bardzo dramatyczne przedstawienie, rodzaj performance’u w intensywnie odegranego przez Yanna Boudaud, wspieranego scenografią świetlną Rémiego Godfroy – potrafiącego wyczarować krajobraz wodny i różne stopnie zaciemnienia. Intérieur (przygotowany specjalnie na World Theater Festiwal w Shizuoka Tokio przez Les Ateliers Contemporains z Paryża z udziałem japońskich aktorów) traktuje o doświadczeniach ekstremalnych. Ta interpretacja sztuki Maeterlincka oddaje istotne cechy teatru Régy: ciszę, spowolnienie, ciemność, enigmatyczność. Kilka postaci zbliża się w ciemnościach do domu zamieszkałego przez pewną rodzinę, aby przekazać jej wiadomość o utonięciu starszej córki. Półtoragodzinny spektakl jest przygotowaniem do przekazania tej przerażającej prawdy. Na scenie nic się praktycznie nie dzieje. Mieszkańcy domu pozostają milczący, niczym cienie, obserwowani przez przybyszy wypowiadających tylko krótkie zdania. Podział na „wnętrze”, dom rodzinny, i przestrzeń zewnętrzną został zaznaczony przy pomocy światła. Pełne prostoty, znakomite artystycznie przedstawienie nawiązuje formą do XVII-wiecznego teatru japońskiego Bunraku z Osaki i ma silnie medytacyjny charakter.

Podobny charakter ma performance znanego reżysera filmowego z Tajwanu Tsai Ming-Liang, Mnich z dynastii Tang, poświęcony mnichowi Xuanzang i jego wędrówce z Chin do Indii w poszukiwaniu buddyjskich mądrości. Spektakl oparty jest na maksymalnej koncentracji gestów i spowolnieniu czynności przedstawiających imaginacyjną wędrówkę przez pustynię Gobi; drogę, która prowadzi do odkrycia własnego „ja”. Młody zespół taneczny TAO Dance Theater pod wodzą choreografa Tao Ye z Pekinu świetnie radził sobie w obu scenicznych układach ruchu. Pierwszy, odtwarzany przez kwartet androginicznych, odpowiednio ucharakteryzowanych postaci, był dynamicznym tańcem, zamkniętym na planie czworokąta. W drugiej scenie, czerpiącej z estetyki orientalnej, para tancerzy popisała się elegancją i energią.

Na koniec należy wspomnieć głośną inscenizację opery Wolfganga Amadeusza Mozarta – Cosi fan tutte – zrealizowaną przez Michela Haneka dla TeatroReal w Madrycie we współpracy z La Monnaie w Brukseli w bardzo wysmakowanej estetycznie scenografii Christopha Kantera. Młodzi aktorzy śpiewają i grają znakomicie, na życzenie reżysera zamieniając jednak komedię w psychodramę, co przedstawienie pozbawiło lekkości, wdzięku, humoru i pewnej dozy frywolności cechującej kulturę rokoka.

Grażyna Krzechowicz

Odra 10/2014 -Przegląd czasopism

PRZEGLĄD CZASOPISM

 

Przedstawiany już na naszych łamach, wydawany przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego (którego setną rocznicę urodzin obchodzimy w tym roku), dwumiesięcznik „Nowa Europa Wschodnia” ma także swoją angielską edycję, której najnowszy numer (4/2014) poświęcony został sytuacji w Mołdowie i analizom bieżących wypadków na Ukrainie i w Rosji. Natomiast wiodącym tematem krajowego wydania „Nowej Europy Wschodniej” (nr 5/2014) są „narodziny narodu” ukraińskiego i najnowsze wieści dochodzące z frontu wojennego; m.in. Wasyl Rasewicz w artykule Kiełbasa to kiełbasa zajmuje się tożsamością obywateli nowego państwa – „zachodniaków”, w których ci ze wschodu widzą przesiadujących w kawiarniach Kijowa i Lwowa nierobów i banderowców, a ostatnio i faszystów, oraz „wschodniaków”, traktowanych w kraju jak obywateli drugiej kategorii. Wynika to z faktu, że przez niemal cały okres niepodległości ukraińskie regiony funkcjonowały oddzielnie, pozbawione informacji o sobie wzajemnie. W tekście zatytułowanym Albo „my”, albo „oni” Oleksij Maciuka wraca do czasów okresu „pierwszej” niepodległości i analizuje przyczyny pogłębiającej się już wtedy wrogości między dwoma dzielnicami, przedstawiając szczegóły panowania oligarchów i klanów donieckich pod wodzą Janukowycza pod patronującym im hasłem: „To Donieck karmi cała Ukrainę”. Przez dwadzieścia trzy lata rządy w regionie sprawowali przywódcy klanów, którzy decydowali o tym, że „oni” z zachodu Ukrainy są wrogami – tyle że na początku byli „banderowcami”, później „pomarańczowymi”, aż w końcu stali się „euroentuzjastami”. Reportaż z powstania i działań ruszającego na pomoc armii ukraińskiej ochotniczego batalionu „Donbas” zamieszcza w piśmie Paweł Pieniążek, zaś Piotr Pogorzelski w eseju Z głowy na nogi analizuje przemiany zachodzące w sferze symbolicznej, towarzyszące przekształceniom byłej republiki Związku Radzieckiego w państwo: Dziś na Ukrainie „ludność” zamienia się w „naród” i „obywateli”, którzy zaczynają wierzyć w to, że nie tylko zamieszkują wspólne terytorium, ale że razem tworzą państwo.

Drugiej stronie największego europejskiego konfliktu ostatnich lat, czyli Rosji, poświęcony jest w najnowszym wydaniu czasopisma m.in. wywiad z Krzysztofem Zanussim pt. Przestałem reformować Rosję oraz wnikliwa analiza sylwetki psychologicznej szefa rosyjskiej polityki zagranicznej Siergieja Ławrowa, której autorka Justyna Prus-Wojciechowska w swoim Pocztylionie Władimira Władimirowicza komentuje jego postępowanie, zwłaszcza „miganie się” po zestrzeleniu boeinga malezyjskich linii lotniczych: Siergiej Ławrow przebrylował przez wiele międzynarodowych kryzysów. Ukraina może być tym, który pociągnie go na dno. Natomiast austriacki autor m.in. głośnej Śmierci w bunkrze –Martin Pollack – w tekście Kłamstwo pomaga recenzuje wstrzemięźliwe zachowanie krajów Europy Zachodniej wobec kryzysu ukraińskiego: Dlaczego Zachód tak długo zwlekał, by spojrzeć prawdzie w oczy i nazwać propagandę Moskwy potokiem kłamstw? (…) Wielu zachodnich Europejczyków wciąż ma problemy z uznaniem Ukrainy za suwerenny kraj. Niestety to przekazywane ze wschodu wyobrażenie ukraińskich „faszystów” czatujących na bezbronnych Rosjan nadal funkcjonuje wśród licznych mieszkańców Zachodu. Zwłaszcza Austrii – co Pollack potwierdza z autopsji: Gdy Putin w czerwcu bieżącego roku odwiedził Wiedeń, ceremonialnie rozwinięto przed nim czerwony dywan, a politycy ze świecznika śpieszyli, by ucisnąć dłoń cara. Blasku zacnego gościa nie przyćmił nawet fakt, że na krótko przed wizytą Rosja anektowała Krym… Prezydent Austrii opowiadał się przeciwko sankcjom, na których „i tak nikt nie skorzysta”. Korzyści materialne to główny powód, dla którego Europa Zachodnia haniebnie zostawiła Ukrainę na pastwę losu – pointuje swą ostrą filipikę wybitny pisarz.

Ł.J.

Odra 10/2014 - Viktor Grotowicz

Bezgraniczne szczęście czytelnika

 

Zapadł wczesny wieczór, kiedy Valerie dotarła wreszcie do książki z wielce obiecującym tytułem: „Szczególnie wyjątkowy rok”. Bez nazwiska autora. Zaciekawiona wyciągnęła książkę z regału, stojącą między tomami Doroty Parker i Fernando Pessoi, i usiadła z nią w fotelu, który w międzyczasie przesiąknął jej perfumami. Na okładce widniał bilet na podróż statkiem, starodawny i intrygujący. A kiedy otworzyła książkę, wydawało się, jakby tekst z miejsca nią zawładnął, natychmiast bowiem znalazła się w samym środku pewnej historii.

Ten początkowy fragment książki Thomasa Montassera Szczególnie wyjątkowy rok mówi wiele o tej powieści. Nakreśla sylwetkę głównej bohaterki: rozmarzona, młoda kobieta, uciekająca w świat książkowych fantazji. Wprowadza w scenerię: mała księgarnia z mnóstwem tajemniczych książek (ważne jest między jakimi powieściami stoi tytułowa książka). Sugeruje styl: połączenie realizmu z elementami fantazji. Wymienione cechy są charakterystyczne dla całej twórczości autora. Thomas Montasser sam bowiem jest agentem literackim i wydawcą, autorem książek dla dzieci i młodzieży. Największym jego sukcesem była wydana w 2001 roku książka Zakazane ogrody (Die verbotenen Gärten), której bohater, poeta i członek wyprawy krzyżowej w XIII wieku, wyrusza do Persji, gdzie nawiązuje się zadziwiającą przyjaźń z pewnym muzułmaninem. Według krytyków, Montasser należy do niewielu autorów niemieckojęzycznych potrafiących uwodzić czytelnika wspaniałym językiem i stylem, łączących prozę historyczną z motywami fantasy. Jednak mimo sporego wyrafinowania językowo-stylistycznego, jego książki nie są dziełami hermetycznymi – wręcz przeciwnie: posiadają rzadką właściwość wciągania do lektury od pierwszych zdań. Nie należą więc do dzieł skierowanych do erudytów czy literaturoznawców; są to książki dla „zwyczajnych” czytelników. Muszą oni wszakże posiadać jedną cechę: umiejętność ulegania czarowi opowiadanych historii.

Taką też książką jest Szczególnie wyjątkowy rok. To powieść realistyczna, ale z ogromnym ładunkiem fantazji; napisana przy tym językiem wyważonym, wręcz staromodnym, co tutaj wiąże się z tym, że forma musi przylegać do treści i odwrotnie.

Valerie, z wykształcenia ekonomistka, obejmuje małą, nieco podupadłą, księgarnię po swojej ciotce, która zniknęła bez śladu. Jako fachowiec w branży, ma ona w miarę dokładną wizję tego, co powinna zrobić. Wiadomo, że musi uporządkować finanse, uregulować zaległe rachunki, a w końcu zlikwidować sklepik. Jednak w tych swoich kalkulacjach nie przewiduje jednego: tego, co księgarnia zrobi z nią! Bohaterka wciągnięta zostaje w tajemniczy, niekiedy nieco przerażający, ale także pełen piękna świat fantazji powieściowych, powikłań biograficznych autorów i całej magii powstawania historii spisywanych na papierze. Oczywiście pojawia się także i miłość, ale w formie odpowiedniej do całej atmosfery i scenerii: Valerie znajduje książkę, która nie ma zakończenia, odkłada ją na półkę, uważając za wybrakowaną w drukarni – kiedy nagle zjawia się tajemniczy, piękny młodzieniec szukający tej właśnie publikacji…

Tak zaczyna się szczególnie wyjątkowy rok dla Valerie, która wpada w świat jej dotychczas nieznany, świat, którym nieco pogardzała i w siłę którego właściwie nigdy nie wierzyła. Jednak on wsysa bohaterkę w swoje tryby, angażuje emocjonalnie, budzi w niej strach, ale przede wszystkim porywa w krainę zagadek, niedomówień, zacierania granic między wyobrażonym i rzeczywistym; w efekcie Valerie odbywa podróż do nieznanych sobie krajów i fascynujących zakątków, wyprawę, w którą udaje się każdy, kto czyta. By skonfrontować się z własnymi marzeniami, wyobrażeniami, tęsknotami i, być może, się zmienić. Pod wpływem lektur Valerie rezygnuje z własnego zawodu, porzuca wypranego z wyobraźni i empatii narzeczonego i…? Książka kończy się prozaicznie (kiedyś trzeba bowiem wrócić do rzeczywistości): leciwa właścicielka księgarni odnajduje się i Valerie musi zejść ze sceny. Ale schodzi już jako inny człowiek: odkrywa bowiem w sobie miłość do książek, a ta jest jak wiadomo miłością wzajemną – zawsze otrzymuje się coś w zamian. Autor wpisuje się tutaj w optymistyczną wersję zauroczenia literaturą (pesymistyczna maszeruje pod sztandarem Don Kichota), a więc ukazuje proces dojrzewania uruchomiony i sterowany przez lekturę powieści.

Powieść Montassera jest, krótko mówiąc, wielką deklaracją miłości do książek, oczywiście tych pięknych i wartościowych. Jest także dowodem na to, iż świat fantazji nie zginął w nawale współczesnej racjonalności, globalizacji, internetowych skrótów myślowych i emocjonalnych, nawału wulgarności i intelektualnego prymitywizmu. A przy okazji to świetne czytadło, napisane z ogromną umiejętnością aplikowania narkotyku lektury. Uzależnia w sposób bezwzględny! Podobnie jak cykl Cmentarz zapomnianych książek Carlos Ruiza Záfona.

Viktor Grotowicz

Thomas Montasser: Ein ganz besonderes Jahr. Thiele Verlag 2014.

 

Odra 10/2014 - Krzysztof Ruchniewicz

WOJNA NA MAŁYM EKRANIE

 

Ubiegłoroczna „wpadka“ telewizji ZDF z miniserialem Nasze matki, nasi ojcowie nie pozostała bez echa w Niemczech, a przynajmniej w redakcji tej stacji. Pod wpływem krytyki z Polski ZDF wyprodukował dodatkowy film, w którym pokazano politykę okupacyjną Niemiec wobec Polski. Film ten powtarzano w następnych miesiącach przed ponowną projekcją miniserialu. Trochę to było zabawne, bo przypominało niegdysiejsze wstępne przygotowanie widza do prawidłowego odbioru „niesłusznego” filmu. Skoro jednak nie można było skorygować serialu…

Tym razem postanowiono pójść krok dalej i dla widzów Polsce i Niemczech przygotować wspólną produkcje dokumentalną. Z okazji siedemdziesiątej piątej rocznicy wybuchu II wojny światowej ZDF i TVP 1 nawiązały współpracę, której owocem jest dwuczęściowy film poświęcony wybuchowi wojny oraz okupacji niemieckiej ziem polskich. Wybrano sprawdzoną formę, która ma szansę dotrzeć do szerszego widza. Po raz pierwszy metody tej użył Guido Knopp, a w Polsce spopularyzował ją Bogusław Wołoszański. W dokumencie historycznym zestawiono wspomnienia świadków, dokumenty z epoki, zdjęcia, a filmy uzupełniono fabularnymi scenkami. Ich tematem są epizody z życia występujących w dokumencie świadków. Głos oddano także kilku historykom. Ważną rolę odgrywał również komentarz odautorski. Ponieważ założeniem podejścia Knoppa, złośliwie nieco nazywanym „knoppizacją historii”, było dotarcie do szerokiego kręgu odbiorców, tematy z konieczności uległy pewnemu uproszczeniu, a granie na emocjach widza stało się głównym narzędziem do osiągnięcia celu. Z biegiem czasu pojawiły się nawet zarzuty, że bardziej chodzi w tym o jak największą oglądalność, niż umożliwianie zrozumienia historii.

Wymienione elementy formy filmowej wykorzystano częściowo także w nowej produkcji obu stacji telewizyjnych. Pierwszy odcinek poświęcono wybuchowi II wojny światowej (Druga Wojna. Pierwszy dzień), natomiast drugi jej przebiegowi na ziemiach polskich (Druga wojna. Pierwsza ofiara). Między obiema częściami istnieją spore różnice – wyraźniejsze, gdy ogląda się film w całości. W drugim epizodzie autorzy zrezygnowali całkowicie z głosów historyków, co wydaje się zaskakujące. Generalnie narracja tego odcinka jest bardziej poszatkowana; częste przeskoki mogą utrudniać odbiór, zwłaszcza osobom nieobeznanym z tematem.

Najmocniejszą stroną dokumentu jest z pewnością udział w filmie świadków wydarzeń. Ich opowieści z reguły wracają do osobistych doświadczeń z lat dziecięcych. Trzeba przyznać, że opowieści te wywierają wrażenie, zwłaszcza że wśród wspominających są Andrzej Wajda i Roman Polański. W pierwszym odcinku przedstawione zostało m.in. zbombardowanie Wielunia, atak na Westerplatte, obronę Poczty Gdańskiej, a cała produkcja dostarcza wiele informacji o represjach okupanta wobec Żydów i Polaków. W części pierwszej wiele uwagi poświęcono miesiącom poprzedzającym wojnę, agresywnej polityce Hitlera i reakcjom państw zachodnich. Pakt Ribbentrop-Mołotow został objaśniony i pokazany ze szczegółami – choć jednak tylko na etapie jego podpisywania. W filmie głos zabierali historycy z Polski, Wielkiej Brytanii i Niemiec (ci ostatni reprezentowani byli przez najmłodsze pokolenie badaczy). W tej sprawozdawczej części zabrakło mi pewnej konsekwencji: np. jest mowa o podpisaniu Paktu Ribentropp-Mołotow, ale z dość niewyjaśnionych powodów nie dowiadujemy się praktycznie niczego o jego skutkach. Agresja ZSRR 17 września została całkowicie pominięta, podobnie jak polityka okupacyjna Moskwy na Kresach Wschodnich. Kiedy np. Andrzej Wajda wspomina pożegnanie zmobilizowanego ojca, widz dowiaduje się, że było to ich ostatnie spotkanie, jednak realizatorzy nie zdecydowali się podać informacji, że ojciec reżysera był ofiarą zbrodni katyńskiej.

Taka selekcja faktów, nie tylko z punktu widzenia historyka, jest zaskakująca i niezrozumiała. Jak wiadomo, kwestia tego układu wciąż jest mało znana w Niemczech, a przecież dwuletnia współpraca Berlina z Moskwą była bardzo istotna dla przebiegu wojny. Sądzę, że należało i można było wątek ten rozwinąć, rezygnując z innego – samego w sobie ciekawego, ale dla głównego tematu filmu praktycznie nieistotnego – przedstawiającego losy grupy dzieci niemieckich Żydów, ewakuowanych w przededniu wybuchu wojny z Niemiec do Wielkiej Brytanii. Równocześnie pominięto wypędzenia z Niemiec Żydów z polskim paszportem, które miały miejsce tuż przed wojną i charakteryzowały się wielką brutalnością. Jeszcze kilka innych istotnych wątków nie znalazło się w pierwszej części filmu, a mogło – jak choćby los tysięcy uciekających na wschód cywilów, albo też postawy mniejszości niemieckiej przed wybuchem wojny i w pierwszych jej dniach. Pominięta została np. sprawa wydarzeń wrześniowych Bydgoszczy.

Jeszcze większe wątpliwości – przynajmniej moje – budzi druga część filmu, która charakteryzuje się dalej posuniętą niespójnością narracji w stosunku do części pierwszej. Mam wrażenie, że odcinek ten został przygotowany w pośpiechu. Nie wiadomo, dlaczego zrezygnowano całkowicie z wypowiedzi historyków; występują tu jedynie świadkowie. Są to głównie te same osoby, co w części pierwszej. Zaskakujący jest fakt, że postąpiono tak tylko w wersji przeznaczonej dla niemieckiego odbiorcy i żadna ze stacji nie podaje żadnej informacji o występujących różnicach. W drugim epizodzie dominują dwa wątki: polityka okupantów wobec Polaków i los ludności żydowskiej. W pierwszym przypadku widz dowiaduje się o egzekucjach Polaków i wysiedleniach w pierwszych miesiącach wojny; później poznaje szczegóły pracy przymusowej na okupowanych terenach. Pominięto jednak takie aspekty okupacji jak rabunek dóbr kultury i ich niszczenie, pacyfikacje wsi, łapanki, próby germanizacji części ludności i terytoriów (Zamojszczyzna), rozwój systemu obozów koncentracyjnych i Zagłady. Widz nie dowie się niczego ani o polskich władzach na uchodźstwie, ani o ruchu oporu (choć pojawia się temat powstania warszawskiego). Konsekwentnie w stosunku do pierwszej części, nie poruszono kwestii sytuacji na wschodnich ziemiach Polski, okupowanych najpierw przez ZSRR, a potem III Rzeszę. Sporo miejsca poświęcono losom polskich Żydów, ale zabrakło choćby wzmianki o powstaniu w getcie warszawskim, czy masowych mordach Żydów po ataku na ZSRR. Na koniec autorzy przedstawili losy Niemców, nie zajmując się jednak wszystkimi wysiedlonymi, a tylko grupą niedawnych kolonistów osadzonych w Wielkopolsce. I wyraźnie zabrakło podsumowania całości, bilansu wojny i jej znaczenia dla dalszych losów Polski, także w ujęciu wieloletnim. Po obejrzeniu drugiej części odczuwałem wyraźny niedosyt, tym większy, iż wiedziałem, że emisja kolejnego odcinka nie będzie miała miejsca.

Nie ma wątpliwości, że współpraca polskiej i niemieckiej telewizji przy projekcie przedstawiającym jeden z najtrudniejszych aspektów relacji polsko-niemieckich jest zjawiskiem pozytywnym. Widać było w tej inicjatywie ogromne zaangażowanie pracujących nad nią osób. Należy docenić świetny dobór świadków, jak i umiejętne wykorzystanie mało znanych filmów z epoki. Nie mamy jednak do czynienia z dziełem trzymającym równy poziom: różnice między pierwszą i drugą częścią są nie do przeoczenia. Pominięcie agresji ZSRR i polityki radzieckiej budzić musi zdziwienie i zawód, bo o tych zagadnieniach w Niemczech wie się bardzo, bardzo mało, choć ich związek z polityką Hitlera wobec Polski jest niezaprzeczalny. Można więc mówić o zmarnowanej okazji, by nieco wiedzy na ten temat rozpowszechnić z pomocą telewizji. Na dzisiejszą agresywną politykę Moskwy reagujemy, pamiętając także o wydarzeniach z lat 1939–1941. W zachodnich mediach częsta bywa opinia, że jest to reakcja przesadna czy nawet histeryczna. Omawiany film mógł pokazać milionom niemieckich telewidzów źródła takiego oglądu sytuacji. Choć polsko-niemiecka produkcja dokumentalna dowodzi przede wszystkim jak trudno jest opowiadać o historii, zwłaszcza tej bolesnej i wielowątkowej i jest przedsięwzięciem jedynie częściowo zadowalającym, to jednak pomysłodawcom i autorom należą się pochwały za podjęcie tej tematyki. Należy żywić nadzieję, że jest to dopiero początek polsko-niemieckiej współpracy.

 

Krzysztof Ruchniewicz

 

Druga wojna. Pierwszy dzień

Reżyser: Christian Frey

Współpraca: Steffi Schoebel

Kierownictwo: Stefan Brauburger i Andrzej Godlewski

Współpraca naukowa: prof. prof. Richard Overy, Tomasz Szarota

Rekonstrukcja scen: Andrzej Klamt, Halbotonal Filmproduktioin

 

Druga wojna. Pierwsza ofiara

Reżyseria: Peter Hartl

Kierownictwo: Stefan Brauburger i Andrzej Godlewski

Współpraca naukowa: dr Jochen Boehler, prof. Tomasz Szarota

Rekonstrukcja scen: Andrzej Klamt, Halbotonal Filmproduktioin

Odra 9 / 2014 - Wojciech Wojciechowski

SEDNO FOTOGRAFII

Wojciech Zawadzki jest niezwykle konsekwentny. Oddany czarno-białej fotografii, proponuje nam obraz z premedytacją, starannie zakomponowany, tworzący całość bez pustych, nieznaczących miejsc – napisała bardzo celnie Elżbieta Łubowicz w tekście do katalogu prac Zawadzkiego 100 fotografii 1975-2006, wydanym w roku 2007. Artysta świadomie usytuował siebie na marginesie cyfrowej, efektownej rewolucji i w dalszym ciągu korzysta z ciemni, która, jak sam powiada, odsyła do tajemniczych atmosfer pracowni alchemików.

Wystawa Przedmiot 1972-2012 w jeleniogórskim BWA, której wernisaż odbył się na początku tego roku, pokazała, że zarówno technologie „przedcyfrowe”, jak i artysta Zawadzki mają się dobrze. Na wystawę składały się fotografie, które dzieli czterdzieści lat, a więc można powiedzieć, że autor dokonał pewnego podsumowania własnej drogi twórczej, która sięga lat siedemdziesiątych minionego wieku. 

Niezwykła dokładność w ukazywaniu natury i zmian, jakim ona podlega, tak charakterystyczna dla Wojciecha Zawadzkiego, jest wciąż obecna w jego najnowszych pracach. Wiadomym jest również, że Zawadzkiemu bardzo blisko jest do poetyki Josefa Sudka, ale słusznie wymienia się także Edwarda Westona, którego zdjęcia cechują niezwykła ostrość i możliwie najdokładniejsza rejestracja rzeczywistości. Więcej, Zawadzki jest wyznawcą takiej definicji fotografii, jaką sformułował właśnie Weston, jako drogi samorozwoju, środkiem do odkrycia i utożsamienia się z wszystkimi formami podstawowymi – z naturą, źródłem życia. Nic zatem dziwnego, że jeleniogórski artysta-fotografik nazywa siebie fotoreporterem spraw wewnętrznych, któremu aktualny nastrój i emocje pozwalają, albo wręcz nakazują, uchwycić widzialne w taki, a nie inny sposób – szczery i dosadny.

W pracach Zawadzkiego oraz w jego stosunku do nowych technologii widoczna jest także pewna postawa romantyczna – oto fotograf-artysta, który wciąż pozostaje przy konwencjonalnej technice obróbki zdjęć. Romantyk Zawadzki stąpa jednak twardo po ziemi. W roku 1997 rozpoczął pracę nad innym cyklem fotografii plenerowej i uparcie (jak Kolumb) rusza z pomocą archaicznego sprzętu (stara, drewniana kamera wielkoformatowa) w plener, który jest tuż obok, a jednocześnie głęboko skryty w „podziemiach” własnych intencji i wyobrażeń. Autorem tego zdania jest krytyk i teoretyk sztuki Andrzej Saj, który nie bez przyczyny odniósł się do przykładu Kolumba. Mowa o cyklu Moja Ameryka, w którym Zawadzki posługując się ironią, a także symboliką, jaka wiąże się ze słowem „Ameryka”, przedstawił coraz bardziej niszczejące obiekty mieszkalne i przemysłowe Wałbrzycha oraz Jeleniej Góry. W przypadku tych prac nie jest to obraz li tylko natury, ale głównie polskiej rzeczywistości widocznej w stanie ulic i budynków, które nie tylko nadgryzł ząb czasu, ale ich kondycja jest poniekąd efektem przemian społeczno-gospodarczych zachodzących w Polsce. Jak pisał Weston, rzecz w tym, aby dotrzeć do ducha dnia dzisiejszego. Zawadzki uczynił to właśnie w 1997 roku, gdy wszedł w buty dokumentalisty i wydobył w swojej ciemni efekty polskiej transformacji ustrojowej, czyli czarno-biały kraj gasnących nadziei.

Analizując ten cykl Zawadzkiego Andrzej Saj pisze, że jest  to język prozy przedstawiającej brutalną prawdę o rzeczywistości, a celem jest nie tylko bardzo precyzyjna w formie dokumentacja upadających i zapuszczonych miejsc, ale wiara autora, że za pomocą fotografii dotrze do swojej „ameryki”, do swojego przeżycia, wierzy w doniosłość fotografii w wyjaśnianiu i dopełnianiu sensu (i wartości) egzystencji, pisze dalej Saj w tekście Odkryć swoją Amerykę. Zawadzki tutaj wciąż jednak pozostaje bardzo mocno w obszarze fotografii elementarnej i czystej.

Myśląc „Zawadzki” nie można pominąć również cyklu zdjęć bardzo ważnego dla samej Jeleniej Góry, w której fotograf mieszka do dziś. W roku 2004 powstały bowiem fotografie składające się na Portret ulicy – kronikę życia ul. 1 Maja, głównego deptaka miasta. Mieszkańcy Jeleniej Góry rozpoznają w pracach artysty znane im witryny sklepów, restauracji bądź instytucji bankowych, a na ich tle często poznają dopiero pracowników tychże miejsc. Miejskie eksploracje Zawadzkiego przyczyniają się dziś nie tylko do uruchomienia wspomnień, ale mogą wygenerować również szereg refleksji na temat dzisiejszych zmian zachodzących w tkance miejskiej, społecznej stolicy Karkonoszy.  

Zarówno fotografie rodzinnego domu i ogrodu z cyklu Dom i ogród powstałego w roku 1975, a potem w 2006, a zwłaszcza najnowsze prace z wystawy Przedmiot 1972-2012 ilustrujące  naturę (nazywaną przez Zawadzkiego „krzakami”), pokazują pewną praktykę widzenia artysty, opartą na  wydobywaniu liryzmu, tajemnicy, melancholii bądź innych nastrojów, do których znalezienia i nazwania namawia nas fotografiami autor. Niemniej jednak patrząc na prace fotografika wierzymy, że taka właśnie jest rzeczywistość, która coraz bardziej nam umyka. A skoro umyka, to dobrze, że jest Zawadzki, który ją zamraża. 

Wybitny niemiecki prozaik W.G. Sebald, w którego książkach fotografie w sposób istotny dookreślają ich treść, powiedział w jednym z wywiadów, że czarno-biała fotografia albo szare strefy na czarno-białej fotografii oznaczają właśnie to terytorium, które leży między śmiercią a życiem. Zawadzki nadaje temu terytorium wciąż bardzo aktualny, niezwykle ostry i precyzyjny wyraz, tworząc nie tylko swój, ale również nasz osobisty album mentalny rzeczywistości, która nas otacza.

Wojciech Wojciechowski

 

Odra 9/2014 - Zofia Tarajło Lipowska

OPOWIEŚCI NOWOCZESNEJ SZEHEREZADY

 

Nowe czeskie bajki można przyrównać do brazylijskich nowel telewizyjnych, z tym że na swój sposób te pierwsze stanowią większą egzotykę niż drugie.  Egzotyczne mianowicie jest upodobanie do nich naszych miłych sąsiadów, ich popularność nie tylko wśród dzieci, ale i dorosłych, a zwłaszcza trwający całe życie sentyment do nich i gotowość do ich wielokrotnego oglądania. Owocuje to tym, że czeskie stacje telewizyjne na nich opierają świąteczne programy: na Boże Narodzenie czy na Wielkanoc leci jedna pohádka za drugą – i  nie są to bynajmniej rysunkowe filmiki, tylko domowa „superprodukcja” w bardzo dobrej obsadzie aktorskiej. Przykładami niech będą filmy: Trzy orzeszki dla Kopciuszka, Skacząca królewna, Dumna królewna, Królewna z młyna (co wydaje się oksymoronem, ale w czeskiej koncepcji bajkowego świata nim nie jest) czy Szalenie smutna królewna, bajka sfilmowana w roku 1968, w okresie dla czeskiej kultury najlepszym, jak się powszechnie uważa, który widać do politycznych postulatów się nie ograniczał. Bajki posługują się schematem, który ogólnie mówiąc polega na ostentacyjnym podkreślaniu tego, że on właśnie jest uproszczonym schematem. W ostatniej z wymienionych bajek królewna jest „szalenie smutna”, bo kocha przypadkowo poznanego młodziana, nie wiedząc wcale, że to młody książę z pobliskiego królestwa. Zasmucony tym smutkiem król-ojciec obiecuje rękę córki i pół królestwa temu, kto ją rozśmieszy. W finale rozśmieszy ją oczywiście właściwy książę, który na razie udaje prostaka.

Dorośli wielbiciele pohádek objaśniają swój gust twierdzeniem, że przecież wszystko jest na niby, co widać na pierwszy rzut oka. Król chodzi w koronie  (już to zaznacza dystans), którą zdejmuje, gdy chce się podrapać w głowę (dobroduszny humor). Szpiedzy obu stron okazują się przebranymi dowódcami wrogich wojsk, co kończy się tym, że uprawiają w błocie zapasy (śmieszna satyra poniża, o to tu chodzi), bo w wojnie „prości żołnierze” ginęliby i cierpieli (rozwiązanie podszyte pacyfizmem). Mamy więc nie tylko „przymrużenie oka”, ale nawet uporczywe mruganie nim tak długo, aż zmęczony widz przyzna, że ten świat mógłby być wesoły i sprawiedliwy. Kto wie? Może właśnie o to chodzi? Może wszelkie inne rodzaje strawy duchowej są jedynie cząstkowymi etapami dochodzenia do tej świadomości?

A teraz kilka słów o innej „smutnej królewnie”, a mianowicie o Terezie Boučkovej, czeskiej  pisarce, która ostatnio wydała Szalenie smutne opowiadania (2013).  Boučková jest princezną (księżniczką//królewną), ponieważ jest córką jednego z „królów” czeskiego pisarstwa, znanego pisarza i dramaturga Pavla Kohouta. O samym Kohoucie można by wiele napisać, ale stracilibyśmy wątek.  Przypomnijmy tylko, że w czasach „normalizacji” obok Kundery był on „sztandarowym” czeskim politycznym emigrantem. Ówczesne „Rudé Právo” wzmiankowało o nim z nienawistnym przekąsem. Boučková jest jego córką z pierwszego małżeństwa, podpisała Kartę 77, lecz w czasie „normalizacji” na emigrację nie wyjechała. Postać sławnego ojca i stosunki z nim przewijają w jednej z jej poprzednich książek, powieści-dzienniku Rok kohouta (kohout po czesku to kogut), której akcja zamyka się w jednym roku kalendarzowym. Jest to charakterystyczny dla czeskiej literatury, dokumentujący chwyt kompozycyjny (stosowali go m.in. Jiří Kolář, Ludvík Vaculík). Powieść udowadnia, że „królewna” ma wiele powodów, aby naprawdę być smutna: pisze o kłopotach małżeńskich i rodzicielskich (Boučková i jej mąż adoptowali dwóch romskich chłopców), ma niejednoznaczny stosunek do swego ojca „króla”.     

Opuszczę na chwilę pisarkę Boučkovą i zatrzymam się na „byciu prawdziwą królewną”, do czego tęsknią wszystkie małe dziewczynki, przy czym dziewczynki czeskie tęsknią jeszcze bardziej niż polskie – ze względu na to, o czym piszę w pierwszym akapicie. Można być córką prawdziwego „króla”, na przykład króla popu, rocka, ekranu lub sławnego pisarza, ewentualnie nawet córką znanego profesora, premiera czy prezydenta, a „celebrycka” kultura podtrzyma wrażenie tej wyjątkowości. Realizacja marzenia o „zostaniu czyjąś córką” byłaby jednak o wiele trudniejsza niż marzenia o staniu się milionerem. W Szalenie smutnych opowiadaniach Boučková opisuje dramatyczne wydarzenia z życia postaci, które, jak sądzę, swe pierwowzory mają wśród jej znajomych. Wykorzystuje przy tym swą pisarską zręczność: przyspiesza lub zwalnia tempo, zaostrza dramatyczne punkty relacji.

Zastanawia mnie tu jednak wyraźna i stała czeska skłonność do filozofującego przetrawiania (dawniej była to skłonność raczej do moralizowania) motywów typu ”życie na gorąco”, chęć roztrząsania oczywistości. Prawie trzydzieści lat temu samodzielnie przeczytałam czasopismo „Literární měsíčník” (był to ważny krok w moim brnięciu przez język); główne opowiadanie w nim zamieszczone czasopisma nazywało się bodaj Jahodová zmrzlina (Lody truskawkowe). Traktowało o niewesołym przypadku młodej pary: ona w miłosnych uniesieniach była jahodovą zmrzliną czy vanilkovą zmrzliną (i nie chodziło przy tym o lodowaty temperament), ale po ślubie i po pierwszym porodzie to się zmieniło, miłosny szyfr umarł śmiercią naturalną… W Szalenie smutnych opowiadaniach jest mowa – między innymi – o wyjątkowo mocno kochającej się pięcioosobowej rodzinie, szczęśliwej jednak tylko do momentu, w którym się dowiemy, że syn zginął w wypadku samochodowym. Nawet po oswojeniu się z tą tragedią, po spowszednieniu żałoby dotknięci tym nieszczęściem członkowie rodziny nigdy nie będą szczęśliwi; zawsze będzie ich trapił lęk o siebie nawzajem (morał?).

Dla sprawiedliwości dodam, że „szalenie smutne opowiadania” (nazwałam je tutaj opowieściami nowoczesnej Szeherezady) nie zawsze są aż tak smutne, czasem paradoksalnie filozofują lub są z lekka optymistyczne, podobnie jak słynne opowiadania Karla Čapka. Czyta się je całkiem dobrze.

Zresztą oba nasze narody lubią bajki, lubią plotki – a im ciekawiej opowiedziane, tym lepsze.         

                       

Zofia Tarajło-Lipowska

                                                          

 

Odra 7-8/2014 - Zofia Tarajło Lipowska

CZECHÓW FASCYNACJA PROWINCJĄ

Czesi interesują się przede wszystkim sobą. Jeśli interesują się światem, to przez ten świat także interesują się sobą. Nie wiadomo, czy to przygana, czy komplement: deklaracja, „z jakich pozycji” o tym się mówi, rozwiałaby może tę wątpliwość, ale uczyniłaby to w sposób podejrzanie łatwy. Otóż stwierdzam to wcale nie „z pozycji”, tylko z tytułu pro-pozycji. Propozycji tego uogólnienia.

Nie chodzi o prowincję: raczej o różne zakątki (wersje) ojczystego świata. Ten świat prowincji, świat „obok”, okazuje się odkryciem, i to nie dlatego, że jest światem idyllicznym, nietkniętym, niezepsutym, ale w obliczu spostrzeżenia, że światowe problemy również dotyczą tych zakątków, zmieniają ludzkie losy i charaktery; rzekomo „niewinna” prowincja straciła swoją niewinność. Jednocześnie ta prowincja staje się „światowa”, co oczywiście też brzmi dwuznacznie.

W roku 2012 Jiří Hájíček wydał książkę Rybí krev (Rybia krew) o elektrowni atomowej w Temelínie, ściślej biorąc, o ludziach z południowoczeskich wsi w pobliżu Czeskich Budziejowic, których zmuszono do wyniesienia się z rodzinnych domów, bo ich wioski zalano wodą spiętrzoną przez potężną tamę. Dostali oni wprawdzie mieszkania, otrzymali gratyfikacje, ale nikt nie może zrekompensować tego, że planowana inwestycja mocno wpłynęła na ich losy. Pogłębiła podziały i konflikty w rodzinach i zerwała więzy sąsiedzkie. Narratorka, obecnie czterdziestolatka, niedoszła nauczycielka, w sytuacji niewesołej, przed laty wyjechała jako au pair i w końcu osiadła w Holandii. Dwupłaszczyznowa czasowo narracja zaczyna się, kiedy po latach bohaterka przyjeżdża, by odwiedzić ojca, poszukać skłóconego z nim brata, i odwiedza dawne koleżanki. A jednocześnie intensywnie wspomina czasy sprzed zalania doliny. Powieść o „ludziach z Temelína” przyjęto w Czechach bardzo dobrze, została książką roku 2013 w konkursie Magnesia Litera. Niektórzy jednak postawili tej książce zarzut, że ze względu na stosunkowo jednoznaczną konstrukcję oraz typowość przedstawionych w niej przypadków przypomina telenowelę. Ale czy to grzech? Może tylko znak nowych czasów?

Polskiemu czytelnikowi, zwłaszcza potomkowi polskich przesiedleńców na tzw. Ziemiach Odzyskanych, książka ta jest bliska – stawia bowiem pytanie, czy Wielka Historia (racje polityczne, racje narodowe, ambicje indywidualne...) w ogóle ma prawo tak dalece poszarpać tkankę rodzin, rozkroić ludzkie życiorysy, przestawiać ludzi jak pionki. W sensie ogólnym obserwuję, że problemy podobne do tych, jakie przeżywamy w skali makro, Czesi przeżywają w skali mikro, co wcale nie znaczy, że przeżywają je mniej głęboko. Oczywiście „mikro” i „makro” są to znaki umowne; nic nie znaczą w świecie, określają tylko wzajemne proporcje. Głębia przeżywania też nie jest wskaźnikiem, bo to właśnie Czesi potrafili z politycznego podziemia z czasów komunistycznych zrobić światowy problem (casus Kundery). Bohaterka powieści Rybia krew dąży do naprawy naruszonej tkanki społecznej, do scalenia swojej rodziny i odnowienia więzi z przyjaciółmi. Wszystko jednak się zmieniło: nie ma sensu wchodzić drugi raz do wody, w której muł opadł już na dno. Muł podniesie się, zabrudzi wodę, a potem wróci na swoje miejsce.

Tego samego roku ukazała się w Czechach powieść Kateřiny Tučkovej Žítkovské bohyně, czyli Boginie z Žítkovej. Chodzi o zakątek Republiki Czeskiej, południowych Moraw, bardzo ciekawy przyrodniczo i etnograficznie, okolice miasteczek Starý Hrozenkov i Kopanice. Tytułowe „boginie” to miejscowe kobiety, tzw. nawiedzone, ludowe znachorki, wróżbitki, które potrafią rzucić urok i go odczynić. Sława kobiet z Žítkovej, które od natury otrzymały ten szczególny dar, rozchodziła się szeroko; budziły one zaciekawienie domorosłych uczonych, w pewnej mierze też antropologów czy etnografów. Budziły jednak równocześnie zaniepokojenie politycznych władz, usiłujących przedstawić to zjawisko jako „ciemnotę i zabobon”: nie chodziło o to, czy wiara w podobne zjawiska jest „ciemnotą”, ale o ładunek pogardy zawarty w takim stwierdzeniu i o brutalne represje, z jakimi te kobiety się spotykały. W dodatku los sprawia, że koniec życia „bogiń” bywa tragiczny i okrutny: tę tajemną wiedzę zdradza bohaterce (etnografce, która sama pochodzi z takiej rodziny) jedna z informatorek, ostatnia z tych, które wiedzą o tym z pierwszej ręki.

Książka w swej dużej części reprodukuje dokumenty czy paradokumenty ilustrujące dzieje „žítkovskich bogiń”, co nadaje jej z lekka reportażowy wdzięk, typowy dla czeskiej literatury, wypracowany już w międzywojniu. Poza tym narusza niedawno jeszcze żywy wśród Czechów mit potrzeby ciągłego postępu naukowego i technicznego oraz konieczności walki z ciemnotą i zacofaniem (tu wspomnę, że jeszcze w czasach mojej pracy na Uniwersytecie Karola jeden z kolegów pisał rozprawę o „postępowej” prozie polskiego pozytywizmu!). Oczywiście powieść nie do końca odpowiada na pytanie, jak to właściwie jest z tymi „boginiami”, a pod koniec książki akcja jeszcze bardziej się zagęszcza. Takie jednak jest prawo literatury: stawia pytania, ale rzadko na nie odpowiada.

Powieść Kateřiny Tučkovej spotkała się w Czechach z wielkim zainteresowaniem; młoda autorka otrzymała za nią nagrodę czytelników w konkursie Magnesia Litera 2013. Starý Hrozenkov i Kopanice mogą liczyć na turystyczny boom, na poszukiwanie tu dzikości i tajemniczości, jakichś śladów bohaterek powieści (tzw. geografia literacka jest w Czechach bardzo żywa i rozwinięta: całe Czechy i Morawy można zwiedzić z czeską literaturą w ręku). W najbliższym czasie powinien ukazać się polski przekład książki o boginiach z Žítkovej (w wydawnictwie „Afera”).

Na koniec rozważań o egzotyce czeskiej prowincji warto wskazać na książkę, której przekład pióra Doroty Dobrew ukazał się już w Wydawnictwie „Czeskie Klimaty” (2013). Jest to powieść Martina Šmausa Dziewczynko, roznieć ogieniek: historia cygańskiego chłopca w Czechach – ani zbytnio apologetyczna, ani mitologizująca. O problematyce cygańskiej w Czechach i w Słowacji mówi się i pisze bardzo wiele, z różnych powodów mówi niż w Polsce, choć skala i głębia zagadnienia zawsze są umowne, podobnie jak poprzednio poruszone sprawy ludzi wyzutych z dziedzictwa czy praktykowanie tzw. medycyny alternatywnej.

 

Zofia Tarajło-Lipowska

Odra 7-8/2014 - Sławomir Kwiecień

W PODRÓŻ Z FILMEM

 

11. Planete+ Doc Film Festival jest już za nami. I tym razem otrzymaliśmy szeroki przekrój filmów, w których jak w soczewce skupiły się problemy i zjawiska nurtujące współczesny świat. Widzowie mogli przenieść się do odległych zakątków świata, ale „egzotykę” odnajdowało się także niemal za miedzą, po sąsiedzku. Obrazy dotykające sfery intymnej człowieka nie byłyby możliwe bez daleko idącej wrażliwości twórców. Autorskość, ale i determinacja w dążeniu do celu odciska się w prezentowanych filmach w sposób czasami zaskakujący. Festiwal i tym razem zaoferował tzw. wartość dodaną: debaty, wykłady mistrzowskie Michela Gondry’ego oraz Erwina Wagenhofera, retrospektywę znakomitych filmów Jacka Bławuta, dokumentów Michela Gondry’ego (znanego u nas z filmów Zakochany bez pamięci, Jak we śnie). A jeśli po filmie Zappa wraca na Sycylię Salva Cucci można było posłuchać Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej im. I. Krenza grającej Zappę, to czego można chcieć więcej...

W przededniu wakacyjnych eskapad, czasami także tych bardzo dalekich, warto zwrócić uwagę na kilka ważnych filmów festiwalowych, które opowiadają o miejscach, do których podróż z wielu powodów wydaje się trudna, niemożliwa, a czasami ryzykowna.

Choć w przypadku filmu – Badjao. Duchy z morza Elizy Kubarskiej, która zabiera nas do społeczności nomadów morza, ludzi-ryb, którzy żyją w domkach na palach, między Filipinami, Borneo i Indonezją – należałoby się nawet pośpieszyć. Dzieci Badjao szybciej zaczynają pływać niż chodzić, a mężczyźni wznoszą się na wyżyny sztuki free-divingu, wstrzymując oddech przez wiele minut, chodzą i polują na dnie oceanu. Kubarska, zafascynowana życiem tych ludzi, pokazuje trudny dla nich czas. W zderzeniu z nowoczesną cywilizacją ich życie zmienia się. Wysepki, na których mieszkali, sprzedawane są pod luksusowe kurorty, a oni, nie mogąc już konkurować w połowie ryb ze statkami, skazywani są na życie w slumsach. Reżyserka opowiada o dziesięcioletnim Sarim i jego wuju Alexanie, który pragnie przekazać chłopcu trudną sztukę nurkowania z rurką i sprężarką powietrza, ale również wtajemnicza go w magiczne legendy i zwyczaje Badjao. Chłopiec ma dylemat: zostać z wujem czy zacząć pracować przy obsłudze turystów. Znakomicie sfotografowany, pełen nostalgii film.

Dziś trudno sobie wyobrazić podróżowanie po Syrii, a przecież jeszcze nie tak dawno był to kraj przez turystów pożądany. O Syrii mówi się coraz mniej, a tam wciąż trwa wyniszczająca wojna domowa. Dramat tysięcy uchodźców przebija się w mediach tylko na chwilę. Sytuacja wydaje się tak zapętlona, że nawet ci, którzy mogliby rozwiązać ten węzeł gordyjski, pozostają obojętni. Tym bardziej interesujący wydaje się obraz #chicagoGirl. Facebookowa rewolucja Joego Piscatelli. Jego bohaterką jest Ala’a Basatneh, charyzmatyczna dziewiętnastolatka, która od 2011 roku za pomocą laptopa pomaga koordynować rewolucję w Syrii. Urodziła się w Damaszku, ale jako dziecko wyjechała z rodzicami do Stanów Zjednoczonych i zamieszkała na Chicago. Działa za pomocą mediów społecznościowych, które okazują się istotnym czynnikiem wspierającym syryjską rewolucję. To swoisty signum temporis. Na Facebooku ma 1200 znajomych, a na Twitterze jej profil śledzi 2000 osób. Wspiera działania syryjskich rewolucjonistów, którzy są w opozycji do dyktatury Baszszara al-Asada. Wrzuca demonstracje jako wydarzenia na Facebooka, używa Google Maps do informowania o trasie ich przebiegu i publikuje materiały nakręcone przez demonstrantów na minikamerach, które wcześniej wysłała im w paczkach.

Do Afryki nie sposób nie powracać, tam pozostawia się serce, myśli. Ba, bywa, że staje się ona obsesją. Huberta Saupera mieliśmy już okazję poznać dzięki głośnemu KoszmarowiDarwina, w którym w przejmujący sposób pokazał tragedię rybaków znad Jeziora Wiktorii. Nie wiem, jak to jest do końca w przypadku Saupera, co jego pociąga w Afryce. Jakiś trop z pewnością możemy znaleźć w jego nowym filmie Jesteśmy waszymi przyjaciółmi (Nagroda Millennium). Jest on śmiałą, a czasami brawurową relacją z powstania najmłodszego państwa świata, Sudanu Południowego. Sauper oblatuje wschodnią Afrykę skonstruowanym domowym sposobem samolocikiem, którym przylatuje aż z Francji. Choć widok wehikułu wywołuje zdziwienie i uśmiechy lokalnych notabli, to ostatecznie, osłabiając stereotyp białego aroganta, który musi żyć wygodnie i wszystko wie lepiej, pozwala przyjąć dogodną dla siebie pozycję[G1] . Kontrast między pięknem krajobrazów a świadomością, że jest to miejsce, w którym skumulowały się wszystkie nieszczęścia: najwyższa umieralność niemowląt, klęski głodu… może porażać. Sauper zatrzymuje się u lokalnych watażków, politycznych uchodźców, odwiedza miejscowe stacje radiowe, lokale wyborcze, gdzie odbywa się referendum mające przynieść niepodległość. Słucha ludzi okradzionych z ziemi przez międzynarodowe korporacje, rejestruje przemowy amerykańskich pastorów. Afryka w ujęciu Saupera jest jak wyrzut sumienia zachodniej cywilizacji, wypchnięty poza medialny margines, w dalszym ciągu traktowany z rasistowską wyższością. O fascynacji Afryką opowiada również inny, niezwykle ujmujący film, którego nie sposób tu nie przywołać. Bohaterem Uciekiniera z Nowego Jorku (Grand Prix Dolnego Śląska) Michaela Oberta jest amerykański muzykolog, etnolog i globtroter Louis Sarno; w młodości usłyszał w radiu piosenkę, która poruszyła jego wyobraźnią tak mocno, że postanowił prześledzić jej historię. W ten sposób trafił do środkowoafrykańskiego tropikalnego lasu, gdzie odnalazł plemię Pigmejów o nazwie Bajaka. Nie wrócił już do rodzinnego kraju. Zamieszkał z Pigmejami, poznał ich język i związał się z Pigmejką, z którą ma trzynastoletniego syna o imieniu Samedi. Dwadzieścia pięć lat po wyjeździe z kraju Louis zabiera syna w podróż do Stanów Zjednoczonych. O ile Samedi całkiem dobrze odnajduje się w Stanach, o tyle już Louis czuje się tu zagubiony. Ten niezwykle interesująco sfilmowany obraz jest debiutem reżyserskim niemieckiego dziennikarza Michaela Oberta, który poznał historię Louisa Sarno dzięki przyjaźni z Jimem Jarmuschem.

Nie mniej odkrywcza, a czasami bardzo intrygująca i głęboka potrafi być podróż do świata przeżyć, życiowych doświadczeń ludzi, którzy żyją obok nas. Jednym z takich ważnych filmów pokazanych na festiwalu były Trzy kobiety (Nagroda Magicznej Godziny) Anny Jadowskiej. Istotną wartością tego filmu jest to, że zaproszeni do intymnego świata bohaterek nie czujemy się w nim intruzami. Tym, co łączy Agnieszkę – nastolatkę, Małgosię – dwudziestoletnią mamę dwójki dzieci, i Basię – osiemdziesięcioletnią kobietę mieszkającą ze swoim sześćdziesięcioletnim synem alkoholikiem, jest miejsce: centrum Łodzi. Miejsce które naznacza, ogranicza, a nawet pozbawia marzeń. Na przykładzie losów tych bohaterek reżyserka pokazała portret specyficznej dzielnicy w centrum Łodzi, mającej cechy suburbii, żyjącej życiem wiejskiej społeczności. Losy tych kobiet łączą się w jedną historię, która mówi o sile, ale i dostrzega nadzieję na lepsze jutro.

Aby ludzie chcieli się otworzyć i zwierzyć, czasami niewiele trzeba. Wystarczy postawić na placu targowym namiot, który spełnia rolę konfesjonału – jak w przypadku filmu Głosy z wyżyn Benjamina Orozy – aby mógł powstać, złożony z kolażu zaskakujących i nieoczekiwanych historii, portret mieszkańców drugiego co do wielkości boliwijskiego miasta, El Alto.

A czasami, aby uzyskać efekt taki jak w filmie Pożegnanie z Hollywoodem Henry’ego Corry i Reginy Nicholson, znów trzeba wyjść poza pewne ograniczenia, zadać sobie pytanie o rolę autora. Film jest przejmującym portretem walczącej o życie siedemnastoletniej Reginy Diane Nicholson, która choruje na raka. Ma przed sobą zaledwie kilka lat życia i postanawia przeżyć je jak najlepiej. Nie mogąc znaleźć wsparcia w rodzicach, wspólnie z pięćdziesięciopięcioletnim reżyserem Henrym Corrą tworzą filmowy autoportret, będący zapisem jej dojrzałości, mądrości, a przede wszystkim heroizmu w walce z chorobą. W trakcie realizacji projektu Regina wchodzi w intymną relację z reżyserem, który traktuje ją bardzo poważnie. Regina jawi się jako pełna optymizmu i wiary w życie osoba, która postanawia stawić czoła chorobie. Pomaga jej fascynacja sztuką i kinem, a szczególnie Umą Thurman, a także związek z reżyserem filmu. Wprawdzie relacja tych dwojga może budzić kontrowersje, bo zasadne wydaje się pytanie o granice, jakich autor nie powinien przekraczać, jednakże życie pisze swoje scenariusze. Nie trudno przewidzieć, że bez tej więzi byłby to już zupełnie inny film.

Pozostaje mieć nadzieję, że przynajmniej część z tych filmów trafi do szerszej dystrybucji i więcej osób będzie mogło je obejrzeć.

 

Sławomir Kwiecień

 

11. Planete+ Doc Film Festiwal odbywał się od 9 do 18 maja 2014 w warszawskich kinach Kinoteka i Iluzjon oraz w DCF we Wrocławiu. Wybrane filmy festiwalowe można było także oglądać w kinach studyjnych w ponad dwudziestu miastach w Polsce. Więcej o festiwalu i nagrodzonych filmach: www.planetedocff.pl.


 [G1]Widok wehikułu pozwala przyjąć dogodną dla siebie pozycję?

Odra 6/2014 -Dorota Dolata

CHCECIE PIENIĘDZY NA KULTURĘ,

TO WEŹCIE SIĘ DO PRACY *

 

Jak głoszą media, w kwietniu Poznań żył koncertem Placido Domingo. Choć znaleźli się i tacy, którzy żądali 106 milionów 543 tysięcy 984 złotych dopłaty do tego wydarzenia: miasto miało zafundować koncert wszystkim swoim mieszkańcom, skoro już robi „show dla publiczności”. Absurd? Oczywiście. Ale absurdalna jest także nowa miejska mania wielkich imprez ze sławnymi nazwiskami w tle. Poznań od dawna nazywany jest kulturalną pustynią, a masowa wyprowadzka środowiska artystów do Berlina i Warszawy się nie kończy.

Młodzi twórcy i działacze kulturalni zbuntowali się. Wystawili miastu Żółtą Kartkę – inicjatywę, która ma pokazać, że nie wolno ignorować mniejszych, oddolnych i mało spektakularnych propozycji kulturalnych. To od nich zaczyna się twórczy ferment, to od nich startują wielkie i ważne festiwale, które stanowią potem atut w rękach biur promocji miast.

Żółta Kartka zaczęła się od petycji do władz miasta Poznania. W lutym tego roku, na wirtualnej platformie umożliwiającej składanie i podpisywanie petycji, pojawił się list zaadresowany wprost do prezydenta Ryszarda Grobelnego. W pierwszych zdaniach mowa o zaniepokojeniu znacznym ograniczeniem ilości projektów realizowanych przez twórców i artystów młodego pokolenia oraz brakiem zróżnicowania oferty kulturalnej. Dalej jest o determinacji młodych twórców, szklanym suficie zmuszającym do wyjazdów z Poznania, o obumieraniu inicjatyw z powodu niewystarczającego wsparcia i zainteresowania władz miasta lub instytucji kultury.

Zauważmy od razu, że Żółta Kartka nie została pomyślana jako sprzeciw jedynie wobec działań urzędu miasta – ale też tak zwanego establishmentu kulturalnego. Ten fakt nieustannie podkreślali rozmawiający ze mną sygnatariusze listu. Chodzi o wyczuwalną w Poznaniu barierę wobec inicjatyw, które dopiero raczkują, o blokadę pomysłów, których autorzy jeszcze w środowisku „nie zaistnieli”. Można powiedzieć: to normalne, młodzi muszą się przebić. Ale problem w tym, że młodzi się nie przebijają, tylko wyjeżdżają, zaś miejscowi aktywni działacze szybko się starzeją. Oczywiście nie tylko fizycznie, chodzi przede wszystkim o kostnienie idei, hermetyzację środowiska, choroby nepotyzmu. Po prostu: brak świeżego powietrza, młodej krwi, jeśli brniemy w biologiczne skojarzenia.

List kończy się postulatem, że razem można więcej niż osobno. Banał? Owszem, jeśli pozostanie tylko na papierze. Podpisy pod dokumentem złożyły osoby, które są pewnie Szanownym Czytelnikom w większości nieznane. Kim jest Alicja Morawska-Rubczak? Reżyserem teatru dla dzieci? Kim Natalia Dolata-Golczak? Prowadzi klubokawiarnię? A kto słyszał o Korporacji Teatralnej?… Więc jakie znaczenie mają lokalni działacze, skoro pewnie nigdy nie usłyszymy o nich w ogólnopolskich mediach (choć im tego życzę), a żaden z nich nie stanie się Janem A.P. Kaczmarkiem?

Otóż mają znaczenie kluczowe. Mają po dwadzieścia, trzydzieści lat. Są aktywni, naładowani pomysłami, zdeterminowani. Zdobywają coraz większe kompetencje, i zdobywają też kontakty. Potrafią skrzyknąć parędziesiąt chętnych, podobnych sobie osób, na wariacki „Pogrzeb zimy” czy niepoprawny politycznie marsz „Odzysk zostaje!” Nie mają pieniędzy, więc często muszą zarabiać na życie gdzieś indziej, by móc działać kulturalnie. Nie chcą liczyć na komercyjne oferty sponsorskie, które zresztą w przypadku „raczkujących” inicjatyw są raczej życzliwymi jałmużnami. Chcą pieniędzy od miasta, które już wie, że na kulturze i przez kulturę da się zarobić. Ale nie zrobią dużego, wakacyjnego festiwalu. Zostają w swoich dzielnicach, przy małych projektach, przez cały rok.

Na odzew miasta nie trzeba było długo czekać. W odpowiedzi na Żółtą Kartkę, Wydział Kultury przypomniał, że poza dużymi konkursami proponuje także mniejsze granty dla organizacji pozarządowych. Inicjatorzy Żółtej Kartki zwrócili jednak uwagę, że tak zwane małe granty nie wystarczają na wiele planowanych przedsięwzięć, które operują bardziej wymagającym budżetem, jeśli chce się zaprosić zagranicznego artystę lub nakręcić film. Poza tym chodzi właśnie o dysproporcję w rozdawnictwie środków: przecież dwa wydarzenia [festiwale Malta i Transatlantyk – red.] pochłonęły aż 84,5% całości środków przeznaczonych na dwa najważniejsze priorytety, czego skutkiem jest właśnie brak możliwości zrealizowania wielu innych wartościowych projektów kulturalnych

O Żółtej Kartce zrobiło się głośno, co jednak nie do końca posłużyło sprawie. Szybko bowiem stała się ona symbolem walki z Urzędem Miasta, a nawet emblematem odwiecznej walki artystów z władzą. Tworzono także proste dychotomie „małe inicjatywy/duże festiwale”, jakby jedne wykluczały drugie. I tak oto popierający Żółtą Kartkę stawali się automatycznie wrogami Malty, Transatlantyku czy Biennale Mediations. Prosty podział, ale fałszywy. Sprostujmy zatem kilka mitów dotyczących buntu młodych poznańskich twórców.

O to, czym Żółta Kartka nie jest, zapytałam zaangażowanych w nią Katarzynę Chrobak i Andrzeja Pakułę. Usłyszałam, że nie jest to kolejna organizacja, ale inicjatywa, forum wymiany doświadczeń instytucji, stowarzyszeń lub osób działających w kulturze. Nie jest kolejnym Kongresem Kultury, który ocala status quo w środowisku. Nie jest też atakiem na to, co robi Jan A.P. Kaczmarek czy Michał Merczyński (twórcy festiwali Transatlantyk i Malta). Nie jest atakiem na władze miasta czy urzędników. Czym zatem jest? Inicjatorzy Żółtej Kartki uważają, że w mieście powinno być miejsce dla każdego: dużych zewnętrznych festiwali, pojedynczych artystów, lokalnych wspólnot i kulturalnych aktywistów. Upatrują dużego potencjału w organizacjach pozarządowych, które jednak często są zbyt rozproszone i zwyczajnie nie wiedzą o sobie. W ten sposób potencjał się wytraca. A przecież nie samymi festiwalami Poznań żyje… Kto jednak słyszał o odrodzeniu dzielnicy Jeżyce, gdzie w ostatnich dwóch latach otwarto kilka organicznych knajpek, nieszablonową kwiaciarnię, świetlicę dla młodzieży Dzielnico! i kolektyw Zakład ? Wszystko to wysiłkiem ludzi, o których nigdy pewnie nie usłyszymy. Właśnie takie permanentne, długowzroczne inicjatywy, a nie jednoroczne konkursy, mogą ożywić pustoszejące centrum miasta.

Wszyscy borykają się dziś z deficytem odbiorców oferty kulturalnej. Ale nie jest to wyłącznie wina tak a nie inaczej rozpisanych konkursów miasta. Problem leży też w samych instytucjach kultury. To one, jak wskazują pomysłodawcy Żółtej Kartki, są największym „betonem”, obojętnym na zmieniające się potrzeby odbiorców. Istnieje kilka zagrożeń dla Żółtej Kartki: najgorszym byłoby chyba utożsamienie jej z atakiem na władze, prostackie upolitycznienie idei, a więc zmarginalizowanie jej. Jak mówią sami działacze, chcą raczej porozumienia niż walki. Ich sukcesem będzie już to, że dowiedzą się, do kogo zwrócić się o pomoc w urzędzie przy planowaniu i szukaniu środków na przedsięwzięcia. Nie chcą też być postrzegani w kontekście walki „o kasę i stołki”. Stąd ograniczają się do stworzenia platformy wymiany doświadczeń, na przykład podczas cyklicznych spotkań „Kulturalnego Networkingu”. Żółta Kartka stała się też okazją do zadania paru – niezbyt wygodnych, ale koniecznych – pytań. Jednym z nich jest to, jakim językiem mówią działacze, a jakim urzędnicy? I czy możliwe jest tłumaczenie.

„Wydzieranie pieniędzy” stało się smutnym zwyczajem ostatnich debat publicznych i dyskusji poświęconych kulturze. Ale jest też inny, większy orzech do zgryzienia. Jestem z Poznania i tutaj działam w kulturze. Wstyd przyznać, ale nie słyszałam o sporej części ze stu trzydziestu sygnatariuszy Żółtej Kartki. Na Facebooku inicjatywę polubiło niemal półtora tysiąca osób. Ale nie wiemy o sobie prawie nic, i już czas się poznać.

Dorota Dolata

*Tak się najczęściej zaczynają (a często i kończą) dyskusje o młodych ludziach w kulturze.

Odra 6/2014 -Pocztówka z ESK

Pocztówka z Europejskiej Stolicy Kultury (14)

ANIOŁY Z IMPORTU I LOKALNE KRASNALE

W ostatni dzień kwietnia na wrocławskim Rynku odbył się koncert zatytułowany „Wielka księga aniołów i ludzi”, z okazji – jak deklarowano na oficjalnej stronie ESK – 10-lecia wstąpienia Polski do Unii Europejskiej i oficjalnego rozpoczęcia odliczania* dni do inauguracji objęcia przez Wrocław obowiązków Europejskiej Stolicy Kultury 2016.

I.Jeśli rzeczywiście organizacji koncertu we Wrocławiu przyświecał także ten drugi cel, to trudno o lepszy dowód na to, że w Biurze ESK panuje myślenie prowincjonalne. Na scenie zaprezentowali się bowiem artyści w większości niewrocławscy, znani dziś przede wszystkim z telewizyjnych talent-shows. W efekcie dalej nie wiadomo, jak organizatorzy ESK zamierzają zmienić wrocławian z biernych konsumentów kulturalnej papki, we współtwórców, bo sprowadzanie artystów znanych z telewizji sposobem nie jest. Taką metodę Wrocław zastosował już dwukrotnie, zabiegając o organizację w mieście światowych wystaw EXPO, i… dwukrotnie przegrał.

II. Odbyło się kolejne z cyklu spotkań z kuratorami programu ESK, którzy w Kinie Nowe Horyzonty przedstawiają swoje plany i… pobożne życzenia na rok 2016. Tym razem zaprezentowali się Chris Baldwin, odpowiedzialny podczas ESK za program performance’owy i imprezy masowe oraz Jarosław Fret, dyrektor Instytutu im. Grotowskiego, kurator programu teatralnego, a także „kurator wszystkich kuratorów”.

Baldwin, mający doświadczenie m.in. przy realizacji wielotysięcznych happeningów podczas igrzysk w Londynie, zamierza wciągnąć do swoich działań sto tysięcy wrocławian. Opowiedział o czterech pomysłach. „Budowniczy mostów” to projekt  artystycznych działań na wrocławskich mostach. Jakich działań? Na razie nie wiadomo, Baldwin czeka na zgłoszenia grup młodych artystów i wrocławian z inicjatywą, ale deklaruje możliwość zamykania mostów na czas happeningów, co akurat w mieście, w którym wyłączenie choćby jednego mostu dezorganizuje kompletnie ruch, niepokoi. Kolejny projekt: „Duchy Wrocławia” (plan także w opracowaniu) nawiązuje do wielonarodowej przeszłości miasta. W czterech punktach Wrocławia powstawać będą w 2015 roku wielkoformatowe instalacje, czyli właśnie owe „duchy”, które w styczniu 2016 roku wyruszą do centrum (jeden być może nawet wodą), by tchnąć w miasto duszę. „Przepływ” to z kolei program kilkudziesięciu całodniowych performance’ów nad Odrą i na Odrze, poświęconych diasporom żyjącym we Wroclawiu przez tysiąc lat. Baldwin liczy na spontaniczne włączenie się do działań mieszkańców miasta. Zaś „Sky Web Project” to widowisko planowane na zakończenie ESK na stadionie na Maślicach. Jak zwykle przy happeningach i performance’ach można spodziewać się wszystkiego. Na razie o każdym z projektów da się powiedzieć to samo: „Reżyser nie zdradza szczegółów projektu”.

Na program teatralny ESK złożą się przede wszystkim Międzynarodowa Olimpiada Teatralna na przełomie października i listopada 2016 roku (olimpiada to festiwal festiwali, oprócz niej odbędą się także festiwale teatru dziecięcego, teatrów ulicznych, tańca, komedii i paru innych), planowana przez Teatr Polski pełna prezentacja Dziadów Mickiewicza, konkurs na sztukę oraz festiwal „Strefy kontaktu”, czyli przypomnienie i odświeżenie związków z wrocławskimi teatrami trzech wybitnych twórców: Tadeusza Różewicza, wciąż granego i aktualnego, nieco zapomnianego Helmuta Kajzara i funkcjonującego niemal całkowicie poza świadomością współczesnych widzów Tymoteusza Karpowicza. 

III. Rozstrzygnięty został konkurs na grę komputerową, promującą Wrocław jako Europejską Stolicę Kultury 2016. Zgłoszonych projektów było trzydzieści, wygrali studenci Politechniki Wrocławskiej, proponując grę, której punkt wyjścia jest dość oczywisty. Bohater znajduje w bibliotece tajemniczą mapę, na której zaznaczono miejsce ukrycia skarbu: gdzieś we Wrocławiu. By skarb odnaleźć, musi wykonać szereg zadań, poznając przy okazji miasto i jego historię. Zwycięzcy konkursu dostali na realizację pomysłu 180 tysięcy złotych, gra ma być gotowa w listopadzie, więc czasu jest niewiele, a to, co na razie o projekcie wiadomo, to mieszanka haseł, banałów (nieśmiertelny krasnoludek jako leitmotiv gry!) i życzeń. Mimo wszystko trzymam kciuki.

Mariusz Urbanek

PS. W dniu, którym odbywał się koncert, do 1 stycznia 2016 roku brakowało 610 dni. Dlatego organizatorzy postanowili odliczać akurat taką ich liczbę, nie wyjaśniono.

 

Odra 6/2014 -Eugeniusz Sobol

III edycja Festiwalu Europejski Poeta Wolności

 

Festiwal Europejski Poeta Wolności odbył się po raz trzeci w Gdańsku w dniach 19–22 marca 2014. Tym razem program imprezy został wzbogacony o ideę promocji poezji poprzez zderzenie jej z muzyką i filmem, o przekład wierszy nie tylko na inne języki, ale także na inne dziedziny sztuki. Był to oryginalny pomysł Tadeusza Dąbrowskiego, nowego dyrektora artystycznego festiwalu. Rdzeniem festiwalu pozostały jednak spotkania z autorami nominowanymi do nagrody Europejski Poeta Wolności (100 tys. zł dla poety i 10 tys. zł dla jego tłumacza). W finale znaleźli się w tym roku: Jaan Kaplinski z Estonii za tom Po drugiej stronie jeziora, Dorta Jagić z Chorwacji (Kanapa na rynku), Szwajcarka Iren Baumann (Gdy dojeżdżający są jeszcze w drodze do domu), Belg Guy Goffette (Pożegnania u skraju), Pandelis Boukalas z Grecji (Czasowniki), Toktarali Tanżaryk z Kazachstanu (Stronice nocy) oraz Erwin Einzinger z Austrii (Nóż z Odessy).

Niezwykle interesująca w programie festiwalu okazała się debata pt. Miejsca poezji z udziałem dyrektorów europejskich festiwali poetyckich: Madeleine Grive (Stockholm International Poetry Festival), Eleanor Livingstone (StAnza – Scotland’s International Poetry Festival, St. Andrews), Basa Kwakmana (Poetry International Festival Rotterdam), Sviatoslava Pomeranceva (International Poetry Festival Meridian Czernowitz), Christiane Lange (Poesie Festival Berlin) oraz Tadeusza Dąbrowskiego (EPW). Rozmowa koncentrowała się głównie wokół kwestii związanych z nowymi sposobami promowania poezji, roli imprez literackich oraz pozyskiwania środków finansowych na ich organizację. W związku z ostatnimi wydarzeniami na Ukrainie w wyjątkowej sytuacji znalazł się organizator Meridian Czernowitz, ponieważ jego sponsor, oligarcha Dmitrij Firtasz, przebywa obecnie w areszcie domowym w Wiedniu, a o jego ekstradycję starają się Stany Zjednoczone. Uczestnicy dyskusji podkreślili także konieczność otwarcia się europejskiej literatury na poezję afrykańską, azjatycką i latynoamerykańską, co może sprzyjać integracji imigrantów w społeczeństwie wielokulturowym.

Po raz pierwszy Europejski Poeta Wolności wkroczył do szkół. Celem Warsztatów Twórczego Czytania, odbywających się pod patronatem „Tygodnika Powszechnego”, było ożywienie programu polonistycznego oraz przełamanie lęku przed poezją i jej schematycznego odbioru. Warsztaty nie były najbardziej widowiskową częścią tegorocznego EPW, ale żywe zainteresowanie młodzieży tym cyklem dowodzi, że potrzebuje ona rozluźnienia szkolnych gorsetów interpretacyjnych w rozmowie z czynnie obcującymi z najnowszą literaturą krytykami i poetami.

Gala finałowa, wyreżyserowana przez Marcina Libera, odbywała się w scenerii ironiczno-dekadenckiej. Chór Opery Bałtyckiej przywdział złociste szaty, zrzucając je pod osłoną ciemności, gdy poezję nominowanych zaczęła recytować Magdalena Cielecka. Uroczystość poprowadziła dziennikarka radiowej Trójki Agnieszka Szydłowska. Po zakończeniu tego wspaniałego widowiska ogłoszono werdykt. Ośmioosobowe jury w składzie: Agnieszka Holland, Anda Rottenberg, Paweł Huelle, Krzysztof Pomian, Stanisław Rosiek i Andrzej Jagodziński uznało, że w tym roku tytuł Europejskiego Poety Wolności należy się Dorcie Jagić z Chorwacji. Wiersze Dorty Jagić są afirmacją wolności kobiety, jej niepoddawania się naciskom cielesności i uczuć, determinacji społecznych i historycznych. Łączą konkretne doświadczenie egzystencjalne z przesłaniem o uniwersalnym zasięgu. Jury wyraża również swe uznanie dla pracy tłumaczy: pani Małgorzaty Wierzbickiej, która spolszczyła poezję Dorty Jagić napisano w uzasadnieniu. Poezja Jagić wyraża feministyczny bunt przeciwko zacofanym normom patriarchalnej społeczności bałkańskiej, afirmując emancypację seksualną. Jednocześnie kobieta w tych wierszach czuje się zaplątana w „pajęczynę męskiego pożądania”, z której próbuje się za wszelką cenę uwolnić: zaprojektowane dawno, / jeszcze w średniowieczu jako fortyfikacje / przeciw najazdom polnych kwiatów / i płodnego deszczu / stare panieńskie pokoje mają po dziesięć wrót / samotności więcej niż wszystkie inne domowe pomieszczenia („Murowane pokoje kobiet”).

Warto podkreślić, że trzecia edycja festiwalu spotkała się z bardzo życzliwym zainteresowaniem mediów. Na witrynie internetowej EPW znajdziemy ponad kilkadziesiąt linków, odsyłających do relacji prasowych, audycji telewizyjnych i radiowych, które ukazały się w związku z tą imprezą. Gala zakończyła się losowaniem siedmiu państw europejskich, których poeci będą się ubiegać o tytuł Europejskiego Poety Wolności 2016. Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz wylosował: Portugalię, Włochy, Danię, Węgry, Macedonię, Rumunię i Rosję.

 

Eugeniusz Sobol

Odra 6/2014 -Jan Władysław Woś

Z Florencji

W siedemsetną rocznicę urodzin Boccaccia

 

W połowie 2013 roku minęła siedemsetna rocznica urodzin Giovanniego Boccaccia jednego z najbardziej znanych i najpoczytniejszych autorów włoskich. Pisarza o rozległej kulturze, uformowanej na znajomości autorów klasycznych, nie tylko łacińskich, ale i greckich. Urodził się najprawdopodobniej w toskańskim Certaldo (niektórzy twierdzą, że we Florencji) w czerwcu lub lipcu 1313. Nie znamy dokładnej daty urodzin. Był nieślubnym synem Boccaccia di Chelino, kupca i właściciela kantoru wymiany, związanego z domem bankierskim Bardich. Ojciec bezskutecznie przez dwanaście lat chciał uczynić z niego kupca, potem prawnika, ale Giovanni, jak sam pisze, czuł się stworzony przez naturę do poetyckich rozmyślań i ona kazała mu dążyć ze wszystkich sił ku poezji. Sławę swą we Włoszech i na świecie zawdzięcza jednak nie utworom poetyckim, ale Dekameronowi („[Księdze] dziesięciu dni”), utworowi prozą, który prawie całkowicie przesłonił jego twórczość poetycką i powszechnie uważane jest za jego główne dzieło, niesłusznie cieszące się opinią wyuzdanego i cynicznego. To prawda, że w stu nowelach, które składają się na utwór, jest wiele tematyki miłosnej, ale nie ma sprośności, wulgarności. Niestety przez całe wieki kolejne pokolenia czytelników skupiały swą uwagę przede wszystkim na nowelach o tematyce erotycznej, zazwyczaj bardzo zabawnej, i w konsekwencji został zdeformowany obraz całego dzieła, przez wielu uważanego za utwór niemoralny. Swych bohaterów opisuje Boccaccio z sympatią, wyrozumiałością i często pobłażliwością. Nie jest ani przez chwilę moralizatorem, reformatorem obyczajów i nie gani nikogo. Opisuje skomplikowany i różnorodny świat, który zna dobrze z autopsji i w którym żyją jego bohaterowie. Przyjmuje postawę mędrca, który spokojnie akceptuje rzeczywistość i niczym się nie gorszy. Inne dzieła Boccaccia, nawet te, które przed wiekami cieszyły się wielką popularnością, dzisiaj znane są jedynie w środowisku historyków literatury i erudytów.

Rocznica urodzin była okazją do zorganizowania w Bibliotece Laurencjańsko-Medycejskiej wystawy poświęconej twórczości znakomitego pisarza i poety jako autora i jako kopisty. Wystawa przeznaczona była zdecydowanie dla specjalistów i erudytów. Pokazano 56 kodeksów rękopiśmiennych, papierowych i pergaminowych, w znacznej części pochodzących ze zbiorów Laurencjańskich. Eksponaty zaprezentowano w sześciu sekcjach: w pierwszej w porządku chronologicznym dzieła Boccaccia w języku włoskim, w drugiej utwory łacińskie, w trzeciej rękopisy ilustrujące jego zainteresowanie Dantem i Petrarką (był biografem obydwóch), w czwartej tak zwane „zibaldoni”, antologie najrozmaitszych tekstów skomponowanych bez żadnego kryterium (początkowo terminem tym nazywano napój sporządzony z różnych składników), w piątej kodeksy ukazujące Boccaccia jako kopistę utworów łacińskich i komentatora Dantego i na koniec w szóstej zgromadzono tłumaczenia Dekameronu na języki obce.

W zbiorach Laurencjańskich przechowywanych jest dziewięć rękopisów Boccaccia. Pokazano je na wystawie. Są to jego oryginalne utwory, jak Tezeida, poemat oktawą pisany na wzór Eneidy, czy Opowieść o nimfach z Fiesole, poetycki utwór pełen młodzieńczej swobody, oraz komentarze do tekstów klasycznych, bądź dzieła przez niego przepisane do wzbogacenia własnej biblioteki. Samą Boską komedię Boccacio przepisał co najmniej trzy razy. Stosunkowo łatwo rozpoznać jego niepowtarzalne i charakterystyczne półgotyckie pismo (semicotico), które uległo pewnym zmianom w ostatnich latach życia.

Nie udało się organizatorom sprowadzić do Florencji rękopisu Dekameronu z Berlina, gdzie to cenne cymelium od 1883 roku przechowywane jest w Bibliotece Państwowej (Preuβisches Kulturbesiz, Hamilton 90). Na wystawie zaprezentowano jedynie faksimile. Kodeks berliński zawiera najobszerniejszy tekst dzieła, nad którym Boccaccio pracował do późnej starości, o czym świadczą liczne uzupełnienia i poprawki. Autentyczność rękopisu jako autografu Boccaccia ustalili w 1962 roku po żmudnych badaniach paleograficznych i filologicznych Vittore Branca i Pier Giorgio Ricci. Przez wiele lat książkowe wydania dzieła opierano na tak zwanym rękopisie Ottimo (Doskonały), sporządzonym z wielką troską i poprawnością przez Francesco d’Amaretto Manelli w 1384 roku. Cenny kodeks zaprezentowano na wystawie.

Uwagę zwiedzających zwracał także bogato iluminowany kodeks z erudycyjnym traktatem De genealogiis deorum gentilium (O genealogii pogańskich bogów). Przez kilka wieków było to najpoczytniejsze łacińskie dzieło Boccaccia. Traktat cieszył się ogromną popularnością w Europie jako niezastąpione źródło wiedzy o kulturze antycznej, o czym świadczą jego liczne kopie rękopiśmienne. Jedną przywiózł do Polski z Włoch w 1439 roku Grzegorz z Sanoka. Z egzemplarza tego korzystał m.in. Jan Długosz. Cenny rękopis przechowywany jest obecnie w zbiorach Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na wystawie pokazano autograf traktatu pochodzącego ze zbiorów Laurencjany (Pluteo 52.9) z licznymi rysunkami i glossami w języku greckim. Boccaccio w przeciwieństwie do współczesnego mu Franciszka Petrarki znał trochę grekę. Dzięki jego zabiegom, z czego był bardzo dumny, został sprowadzony do Florencji mnich kalabryjski Leonzio Pilato. Powierzono mu naukę greckiego w miejscowym Studium. Leonzio przetłumaczył dla Boccaccia całego Homera i dostarczył cennych informacji o mitologii starożytnej. Uważano go we Włoszech za „archiwum kultury greckiej” (graecarum hystoriarum atque fabularum archivium inexhaustum) i znoszono cierpliwie jego… prostackie i ordynarne zachowanie. Do tego, jak pisze Boccaccio, kalabryjczyk był wyjątkowo brzydki. Informacje otrzymane od Leonzia pisarz wykorzystał przy pisaniu swego dzieła. Dzisiaj ma ono jedynie wartość historyczną. Z puntu widzenia naukowego jest przestarzałe i zdewaluowane przez postęp filologii klasycznej.

Na wystawie pokazano także kilka kodeksów z biblioteki pisarza. Znamy je. W testamencie sporządzonym 28 sierpnia 1374 przez notariusza Tinello del fu Buonasera da Passignano Giovanni Boccaccio szczegółowo rozporządził swym mieniem ruchomym i nieruchomym (zmarł półtora roku później w Certaldo 21 grudnia 1375). Głównymi spadkobiercami mianował synów swego brata Jakuba: Boccaccia, Antonia i Giovanniego. Książki natomiast zapisał przyjacielowi Martino da Signi, augustianinowi z klasztoru Santo Spirito we Florencji z klauzulą: po śmierci zakonnika woluminy miały być przekazane do biblioteki klasztornej. Wola pisarza nie została jednak całkowicie wykonana. Pominięty w testamencie Jakub zatrzymał dla siebie kodeksy w języku włoskim. Warto przypomnieć, że Boccaccio na polecenie władz miejskich Florencji w 1373 roku po raz pierwszy w historii publicznie czytał i komentował dzieło w kościele Santo Stefano di Badia (Badia Fiorentina). Martino da Signa próbował dochodzić swych praw do spadku na drodze prawnej, ale sędzia Parente da Prato, który rozpatrywał sprawę, zawyrokował, że woluminy włoskie należą się Jakubowi. Uległy one zapewne rozproszeniu jeszcze za jego życia. W testamencie Jakuba nie ma bowiem o nich żadnej wzmianki. Jeden z kodeksów trafił do biblioteki Wawrzyńca Wspaniałego. Kodeksy łacińskie natomiast, zgodnie z wolą Boccaccia, zostały przekazane Martinowi da Signi, a po jego śmierci w 1387 roku do biblioteki klasztornej S. Spirito, ale i one z czasem uległy rozproszeniu. Większość z nich zaginęła. Zidentyfikowano osiemnaście: dwa znajdują się w Bibliotece Watykańskiej, dwa w Bibliotece Ambrozjańskiej w Mediolanie i czternaście we Florencji (sześć w Riccardianie i osiem w zbiorach Laurencjańskich). W ostatniej sali ekspozycji zgromadzono tłumaczenia Dekameronu na języki obce. Na próżno szukałem jednak wydań w języku polskim, a przecież dzieło Boccaccia tłumaczyli Władysław Ordon, Paweł Chmielowski oraz Edward Boyé i miało ono w Polsce wiele edycji – ale żaden egzemplarz nie trafił do biblioteki w Certaldo, gdzie są gromadzone. Szkoda!

Jan Władysław Woś

 

Odra 5/2014 - Agnieszka Sabor

RZEŹBA Z LITERATURY

 

Nie minął czas okrutnych cudów – to zdanie kończy Solaris, najważniejszą książkę Stanisława Lema. Pisarz, który nie lubił języka sztuki współczesnej, zdziwiłby się zapewne, dowiedziawszy się, że stało się ono tytułem wystawy „awangardowej” (co zresztą znaczy dziś to określenie?) artystki wizualnej. I to w Krakowie! Jeszcze większym zaskoczeniem mogłaby się okazać liczba nieliterackich odniesień do literatury, które dostrzegamy w twórczości Zuzanny Janin – jednej z najinteligentniejszych, a z całą pewnością najbardziej osobnej reprezentantki sztuki polskiej po 1990 roku, nijak niemieszczącej się w prostych, systematyzujących kategoriach „sztuki krytycznej”, popbanalizmu” czy „nowego surrealizmu”.

Tymczasem pisarza-myśliciela i artystkę-badaczkę wiele łączy. Choćby tylko zainteresowanie skomplikowanymi relacjami między pamięcią, wyobraźnią, rzeczywistością zewnętrzną a tożsamością. Przypomnijmy: w Solaris cytoplazmatyczny Ocean stworzył kopię zmarłej żony psychologa Krisa Kelwina na podstawie wspomnień wdowca (jej sukienka nie ma suwaka tylko dlatego, że Kelwin go nie zapamiętał). Z drugiej strony, neutrinowa Harey musiała powstać dlatego, że jej mąż wyparł do najgłębszych pokładów podświadomości poczucie winy związanej z jej śmiercią. Stała się znakiem poświadczającym wiedzę twórczej inteligencji Oceanu. Stanisławowi Lemowi i Solaris (powieści wydanej w 1961 roku, dlatego też artystka nazywa ją swoją „bliźniaczą siostrą”) dedykowane są bezpośrednio Pasygrafie z lat 2008-2013. Odwołujące się do abstrakcyjnych kodów opisujących świat matematyki, chemii czy muzyki. Minimalistyczne, a zarazem niesłychanie emocjonalne. Konstruowane z elementów otaczających człowieka, kostek brukowych albo pnia drzewa, które zestawione zostały ze śladami czy raczej pustymi formami po człowieku: rajtuzami, podkoszulkami, rękawiczkami. Przerażają bezsensem i pustką postświata, w którym człowiek okazał się fantomem. Tak oto literatura przekształcona zostaje w (nieilustracyjną) rzeźbę.    

Na ile człowiek istnieje samodzielnie, a na ile budowany jest przez selektywną pamięć i wyobrażenie drugiego? A skoro poznanie drugiego nie jest możliwe, to czy jest możliwe poznanie samego siebie? Pytania te stawia Zuzanna Janin, budując swój „autoportret” w cyklu Found Footage. Jedna z tych rzeźb to pocięte płyty CD z pracami wideo artystki, odrzuconymi podczas realizacji i archiwizacji. Inna to „łańcuch” budowany z fragmentów krążków przypominających jej muzyczne fascynacje – uzupełniony o odręczny, równie fragmentaryczny zapis tekstów piosenek. Pytania zdają się mnożyć. Skoro pamięć wiąże się z nieustannym wyborem, to co dzieje się z elementami, które znalazły się na jej śmietniku? Kim bylibyśmy, gdybyśmy wybrali inaczej, albo inni wybrali nas inaczej? Czy nasze decyzje były ostateczne? Może potrafimy podmieniać klocki? Albo wymyślić alternatywną wersję siebie? Na ile sami się tworzymy, na ile determinuje nas (a także nasze poglądy i marzenia) czasoprzestrzeń z jej kulturowymi determinantami, w którą zostaliśmy wrzuceni?

Te pytania stanowią również jedną z warstw (oprócz np. feministycznej) projektu Majka z filmu. Obrazy z popularnego w połowie lat 70. serialu telewizyjnego dla młodzieży pt. Szaleństwa Majki Skowron – w którym artystka zagrała rolę tytułową – pojawiają się w tym filmowym kolażu wraz z kadrami najważniejszych filmów ostatniego czterdziestolecia, najbardziej rozpoznawalnymi utworami muzycznymi, pejzażami z najodleglejszych krajów. Wałęsa i Bierut na plakacie. Iggy Pop i Michael Jackson. Antonioni i Tarkowski. Dżungla i pustynia. I tak w nieskończoność, do utraty tchu. Obok Majki z roku 1975 pojawia się „nowa” Majka – z roku 2009 (jej odtwórczynią jest córka artystki, Mel Baranowska). To ona rusza w szaleńczą (słowo to traci tu swój pejoratywny, oceniający wydźwięk), wyzwoleńczą podróż przez czas, kulturę, historię. Prace wideo, które składają się na ten projekt, można oczywiście oglądać chronologicznie, Ale o wiele ciekawsze jest to, co zobaczymy, patrząc na kilka ekranów jednocześnie, jak na migające punkty. Łatwo byłoby to zinterpretować jako chaos bodźców, którymi atakuje nas współczesność. Ale synchronia obrazów przywołuje inne, pozornie odległe skojarzenia – np. z fascynującą teorią wieloświatów, rzeczywistości równoległych, o której nie dyskutują już fantaści, ale fizycy (bo to fizyka jest dziś dziedziną najbardziej filozoficzną).        

Ten fizyczno-filozoficzny sposób myślenia Janin dostrzega Olga Tokarczuk, pisząc: (…) kimkolwiek jest Zuzanna, używa siebie jako oka, którym penetruje rzeczywistość. Sama dla siebie jest narzędziem i siebie postrzega jako narzędzie. Poznawanie zależy od narzędzia, jakiego się używa, to już wiemy, nie ma poznania obiektywnego. Sam fakt obserwowania wpływa na to, co obserwowane. Paradoks, który z takim zdziwieniem odkryła nauka całkiem niedawno, był od zawsze fundamentem sztuki. Dlatego sztuka jest czymś w rodzaju „nauki wyzwolonej”. Jednocześnie artystka nie zamyka się w teoretycznych rozważaniach. Wydaje się niezwykle wyczulona na historie opowiadane przez konkretne przestrzenie. Do książki Stanisława Lema nawiązuje też tryptyk pt. Szpital Przemienienia, opowiadający o dwóch zakładach dla osób chorych psychicznie, miejscach, które podczas II wojny światowej zostały spacyfikowane przez Niemców: w Świeciu i w Józefowie-Otwocku. Jak Lem nie ma złudzeń co do etyki racjonalizmu, tak Janin nie wierzy w siłę pamięci: elementem instalacji jest film, na którym widzimy młodych ludzi (pracowników korporacji na wyjeździe integracyjnym?), biegających po ruinach niegdysiejszych szpitali z karabinkami w ręku. Grają w paintball.

W kontekście ostatnich zdarzeń geopolitycznych szczególnego znaczenia nabiera prezentacja pierwszej części najnowszego projektu Zuzanny Janin pt. „Koniec / The End”. To efekt podróży, bardzo prywatnej, wręcz sentymentalnej: Janin ruszyła tropem swojego przodka Ignacego Jasińskiego, XIX-wicznego artysty i anarchisty. Jak mówiła w wywiadzie dla bloga „Artvolver”: To wideo z podróży do Rosji, do więzienia artystek z grupy Pussy Riot, ale także do historii prywatnej, bo trzech moich dziadków zostało „poturbowanych” przez historię i znaleźli się na zsyłce  albo w więzieniu w Rosji. To akt wspólnoty ze wstydem, strachem, zapomnieniem, niepotrzebnością i wykluczeniem. Ciekawe, w którym kierunku pójdzie ten projekt. 

*

Wielkim atutem wszystkich prac Zuzanny Janin jest ich nienachalność, brak jednoznacznej doktryny, otwartość na interpretację. To zresztą świadoma strategia. We wspomnianym wywiadzie czytamy: W pewnych określonych warunkach artyści przetwarzają wyobraźnię w połączeniu z wiedzą, wrażliwością, doświadczeniem w dzieło sztuki. Z kolei widz tłumaczy dzieła sztuki przez własną wrażliwość, wyobraźnię i wiedzę, też w pewnych określonych warunkach. Spektrum odbioru sztuki jest nieskończone i ten potencjał, możliwość wpisania w różne konteksty, ich komunikacja poza czasem i miejscem charakteryzuje sztukę właśnie.  Czyż cytat ten nie kusi do wejścia w „nierzeczywistą rzeczywistość” zaproponowaną przez artystkę?  

 

Agnieszka Sabor 

 

 

Zuzanna Janin: NIE MINĄŁ CZAS OKRUTNYCH CUDÓW. Muzeum Narodowe w Krakowie, wystawa w ramach cyklu „Galeria żywa”. Wcześniej pokazywano ją w warszawskiej Królikarni.               

ODRA 5/2014-Andrzej Dobrowolski

Piękni dwudziestoletni w USA

 

Na rynku amerykańskim pojawiły się ostatnio, po długiej przerwie, aż trzy książki Marka Hłaski. Pierwsze wydanie Pięknych dwudziestoletnich w tłumaczeniu Rossa Ufberga oraz wznowienia Drugiego zabicia psa, a także tomu opowiadań Cmentarze. Jest to tym bardziej znamienne, że Amerykanie niezbyt chętnie sięgają po nieanglojęzyczną literaturę. Do księgarń trafia ledwie ok. dwa procent książek tłumaczonych z języków obcych.

Wydanie Beautiful Twentysomething ­ (Northern Illinois University Press) stało się okazją do spotkania w nowojorskiej Fundacji Kościuszkowskiej z udziałem autora przekładu. Współpromotorem wydarzenia była Columbia University, gdyż to na tej uczelni właśnie Ufberg uczył się języka polskiego. 

Autor przekładu nie krył swej fascynacji twórczością Hłaski. Potwierdzał to zresztą przy innych okazjach. Powiedział mi też, że Hłasko był jednym z pierwszych pisarzy polskich, których w ogóle czytał. Wcześniej sięgał po poezję Miłosza, ale na początku niewiele wiedział o Polsce i nie interesowała go specyfika polskiej ręki. Później kontynuował lektury: – Natknąłem się na używany egzemplarz książki Tadeusza Borowskiego Proszę państwa do gazu. Zawiera ona tak potężną wizję, że pomyślałem, iż ten zbiór opowiadań, styl literacki i moralna siła muszą być oznaką czegoś większego w literaturze.  

I to właśnie Borowski zachęcił amerykańskiego czytelnika i tłumacza do wnikliwego zainteresowania się literaturą polską. Dzięki niemu natrafił na Hłaskę. Znalazł gdzieś opinię, że jego twórczość to jakby kontynuacja Borowskiego przez pisarza następnego pokolenia. Kiedy zaczął czytać Hłaskę, zrozumiał, że był to pisarz, z którego dorobkiem chciałby się blisko i na długo związać. „Cieszę się, mogąc powiedzieć, że się nie myliłem” – zapewnił na spotkaniu w Columbia University. Opowiadał tu o wyzwaniach wiążących się z przekładem Pięknych dwudziestoletnich,  zwracając uwagę na trudny do przełożenia, szelmowski humor Hłaski, jego ironię albo wtopione w tekst komunistyczne slogany – przekształcone w taki sposób, żeby znaczyły coś zupełnie innego. Jednym z najbardziej skomplikowanych zadań było doprowadzenie do tego, aby tekst nie przypominał amerykańskiemu czytelnikowi encyklopedii  z lat 50. i 60. gdyż, jak Ufberg to oceniał, proza ta jest w równej mierze kroniką opisywanego okresu, jak fikcją. A czytanie fikcji, zwłaszcza dobrej, powinno być przyjemnością. W opinii amerykańskiego tłumacza Hłasko przyczynił się do powstania mitu polskiego Jamesa Deana. Ufberg dostrzegał w niektórych fragmentach prozy Hłaski ślady imitowania Faulknera, Dostojewskiego i Hemingwaya. A pragnął, aby w przekładzie na angielski nie powstawało wrażenie niejednorodności stylu – tylko celowej różnorodności widocznej w polskim oryginale. 

Powracając do początków swych zainteresowań polskością, tłumacz stwierdził, że kiedy zakochał się w literaturze, naturalnym tego następstwem stała się nauka języka. Najpierw uczył się u profesor Anny Frajlich na Uniwersytecie Columbia (gdzie sam jest dzisiaj wykładowcą). Dwukrotnie był latem na intensywnym kursie Katolickiego Uniwersytetu im. Jana Pawła II w Lublinie.

Ufberga jako tłumacza komplementował podczas spotkania mieszkający w USA polski krytyk literacki, dziennikarz i tłumacz Jarosław Anders. Napisał on wstęp do Beautiful Twentysomething.. Anders podkreślił, że w Ameryce jest obecnie niewielu tłumaczy literatury polskiej. Starsze pokolenie ustępuje i przez dłuższy czas nie było widać „narybku”.  „Ufberg jest dowodem na to, że zainteresowanie literaturą polską się utrzymuje i że ma ona Amerykanom coś do zaoferowania” – zaznaczył. Analizując w swej wypowiedzi obecność Polaków na rynku wydawniczym w Stanach Zjednoczonych, Anders przypomniał, że pokolenie Herberta, Szymborskiej oraz Różewicza (choć może w nieco mniejszym stopniu), a później pisarze z czasów Solidarności zostali zauważeni i byli dość szeroko prezentowani w USA. Zaś twórczość pisarzy urodzonych w latach 30. pozostała prawie nieznana Amerykanom „Pokolenie Hłaski, dojrzewającego w bardzo dramatycznych okolicznościach i na ogół przegranego życiowo i twórczo, jest bardzo dobrym tego przykładem. Ufberg się bardzo nad tym intensywnie pochylił i chce tę cząstkę literatury polskiej w dalszym ciągu śledzić” – powiedział Anders. Uważa przy tym Amerykanina za zręcznego i bardzo dobrego tłumacza. Tym bardziej że Hłasko jest trudny do przekładania, ponieważ jego język jest ściśle wbudowany w polską rzeczywistość leksykalną i społeczną.

 Książka Beautiful Twentysomething dostępna jest już  w amerykańskich księgarniach, bibliotekach i sklepach internetowych. Ufberg wierzy, że pamiętniki Hłaski przykują w Stanach Zjednoczonych zainteresowanie wielu czytelników. Są w nich bowiem niezwykłe opowieści nie tylko o Polsce, ale też o Francji, Włoszech, Izraelu i Niemczech. Zawierają one wyraźne odwołania do polskiej, rosyjskiej i amerykańskiej literatury, co może być pożyteczne i ciekawe zarówno dla badaczy, jak czytelników. Poza tym, akcentował tłumacz, literatura polska i amerykańska lat 50. i 60. mają ze sobą wiele wspólnego. Mówią o poczuciu zagubienia i poszukiwaniu sensu życia, który bohaterowie niekoniecznie znajdują.

W ostatnich sześciu miesiącach w Ameryce oprócz Pięknych dwudziestoletnich ukazały się kolejne wydania Cmentarzy (Melville House Books), które przetłumaczył Norbert Guterman, oraz Drugiego zabicia psa (New Vessel Press) w przekładzie Tomasza Mirkowicza. New Vessel Press, którego współtwórcą jest Uftenberg, planuje też wydanie Zabicia ciotki Andrzeja Bursy i być może  dzieł Edwarda Stachury.

O Hłasce z okazji nowych wydań jego książek pisały czołowe amerykańskie dzienniki, wśród nich „New York Times”, Washington Post”, czy „Wall Street Journal”. Proza Hłaski weszła na listy lektur uniwersyteckich, a niektóre jego utwory znalazły się w znanej antologii Alexandra Schenkera Fifteen Modern Polish Short Stories: An Annotated Reader and a Glossary, wciąż obecnej w kanonach kursów uniwersyteckich. Jak zauważyła wykładowczyni Columbia University Anna Frajlich, niektórzy studenci nie tylko ze względu na wymogi programu, ale z własnej inicjatywy sięgają po prozę Hłaski, także na studiach doktoranckich: „Ci, którzy zaliczą te kursy, o Hłasce coś wiedzą i zgłębiają jego biografię. Jest dla nich interesujący, zwłaszcza że jego proza ma buntowniczy charakter” .  

Fakt, że Hłasko trafia na półki księgarskie i do sklepów internetowych, w USA jest raczej niezwykły. Bo kiedy mieszkał w Ameryce, nie radził sobie najlepiej, jak wspomina przyjaciel pisarza  Andrzej Krakowski –  filmowiec, autor książki Pollywood. Jak stworzyliśmy Hollywood i profesor City College of New York.  Otóż, jak wiadomo, po wyjeździe z Polski Hłasko nie miał zamiaru emigrować, ale władze PRL nie przedłużyły mu paszportu. Został więc na Zachodzie, przybył do Ameryki. Ponieważ jednak nie znał zbyt dobrze angielskiego, wykonywał tylko dorywcze prace, np. zatrudniając się w sklepie z alkoholem, czy w firmie zajmującej się handlem metalami. „ A przecież w Polsce po Pierwszym kroku w chmurach miał wielki rozgłos, był królem życia. Brylował, bywał duszą towarzystwa, bez umiaru wydawał pieniądze, zapraszał do restauracji, wszyscy się mu kłaniali w pas. I kiedy wyjechał z Polski, nagle stał się nieznany. Ponieważ w Europie zaczynała się wielka kariera Polańskiego, Hłasko wędrował  za Romkiem, najpierw w Europie, a później do Hollywood” – mówi Krakowski. W Ameryce nikt w środowisku filmowym nie wiedział, co robić z typowo polskimi opowiadaniami Hłaski. Narzekał on, że co napisze, Polański mu odrzuca. Oburzał się na argumenty, że jego książek nikomu nie chce się tłumaczyć z polskiego. Krakowski: „Miał duży urok, ale był narwany. Wiecznie zgłaszał pretensje do ludzi, także o to, że im się lepiej powodzi. Był z wieloma ludźmi w konflikcie, m.in. z Jerzym Kosińskim, któremu zarzucał podkradanie tematów. Ale to po wypiciu.  Na trzeźwo był jednak bardzo ciepły, trochę taki brat łata. Alkohol wywoływał w nim agresje i pretensje do ludzi, pretensje do świata”.  

Spotkanie w Columbia University zakończył Ross Ufberg słowami: „Cieszę się, że mogłem ściśle współpracować z profesorem literatury i poetką Anną Frajlich, która pomagała mi na każdym kroku. Jestem wdzięczny wydawnictwu Northern Illinois University Press, że zrozumiało, jaka to wyjątkowa książka, i chciało ją opublikować. Nie ma lepszego sposobu, aby naprawdę zrozumieć dzieło literatury niż tłumaczenie, a ja czuję po przełożeniu jego pamiętnika niesamowite pokrewieństwo z Hłaską. Jestem bardzo szczęśliwy, że miałem taką możliwość. To naprawdę był zaszczyt i przywilej”.

 

Andrzej Dobrowolski

 

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 następna »