• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Wiersze z pocztówek

« powrót

Odra 6/2013 – Wiersze wybrane w czerwcu 2013

Dodano: 10.07.2013 13:53

Patryk  Chrzan, Paulina Zdanowska

Patryk Chrzan

 

Wyprawa na północ                                                                                                                      

Don't hate me, I'm not special like you

Porcupine Tree


 

wyczekiwałem na ciebie jak chłopczyk

na pierwsze wejście do morza, piasek w oczach

otarcia o ostre kamienie, oparzenie meduzy

 

dotknij mnie szelestnie jak nóż dotyka ciała

nakłuj i wymość zapachem, jestem ciułaczem

skinień, komiwojażerem bez krztyny wstydu

 

przyłóż głęboko łokieć zbadaj temperaturę

jak ojciec sprawdza kąpiel dla dziecka

 

w każdym początku zawiera się definicja końca

mówisz, a w ustach w trybie slow-motion

wybucha bezśnieżna zima, marznie jezioro

 

przytul mnie choć między wierszami

nie jestem nikim wyjątkowym

 

apostazja

świat niczego od ciebie nie potrzebuje, żyjesz

jak linia odkreślająca wynik odejmowania, ubywająca

i niebywająca, obejmująca niewłaściwych mężczyzn

 

życie będące przeżytkiem, przeżute i wyplute

jak garstka tytoniu konsekwentnie niszcząca szkliwo

tracisz uśmiech i zaczynasz się wstydzić, jak śmieszna jesteś

pod moim oknem, jaka przezabawna pod okiem dozorcy

widzi cię kotem na podwórku, muzykantem na harmoszce

 

chciałem zejść i wywlec cię na drugą stronę ulicy

oddać w ręce kataryniarza albo ostrzyciela noży

ale nie ma już takich ulic, nie masz drugiej strony

i nie mam okna z widokiem na ciebie

 

jesteś snem o kruchym cieście, a mnie ogrzewa ławica ryb

twój cichy płacz z głębin oddaje mi siły, drapie zimnym

paznokciem za uchem, jestem tym światem i szkliwem

 

przełykam ślinę, skłamałem

 

Postrzyżyny

zmarli nie mieszkają za rzeką, a po drugiej stronie

jeziora porośniętego sitowiem. nie trzeba przekraczać,

wystarczy obejść, wydeptać ścieżkę w wysokiej trawie

 

jak daleko możesz się posunąć? do brzegu

miał już tak blisko, nigdy go nie odnaleziono

do trumny włożyli ulubioną zabawkę

pożądałem jej i bałem się o ślady

 

ta woda nie wyrzuca ciał, one stają się wodą

kiedyś wyjdzie na pole, zniknie druga strona

czy takie będzie zmartwychwstanie?, następni

zbiorą plon mieszczący się w dłoni, coś

nie podlegającego przekładom

 

dziś myślę o tym z dystansu, coś myśli o mnie z bliska

patrzy w tył głowy, jakby chciało dotknąć włosów

tamtych mokrych ściętych włosów.

 

Zaduszki

wieczór ciepły jak świeży jabłecznik

nie można go pokroić, rozpada się po trochu

czerwcowy deszcz. połykamy wodę pod postacią

 

niewielkiej chmury. ja chciałbym być burzą

wedrzeć się pod bieliznę i wsiąknąć, zamieszkać

w twoich kościach i wyjść na starość. na trawie jest krew

 

bardziej krzepka od nas, ścieżka w lesie mniej zagubiona

biegnie nieśpiesznie do krawędzi. w czyjej kieszeni możemy się schować

czy czasem wolno podrażnić to coś, przymykając palcami powieki?

 

zaznaczmy miejsce rozsypując sól, póki jeszcze stygną

zbierzmy kamienie póki trzymają ogień, korę i patyki

póki przypominają postacie. muszę złapać oddech

 

pomiędzy oddechami, rozpakować z niezbędników potrzebne słowa

wrzucać partiami do ognia palącego się pod stopami, gasić

jak gaszono papierosy na rękach przesłuchiwanych

 

czy patrząc przez okulary zdjęte z twarzy zmarłego

zobaczę coś więcej? dziś wylaliśmy się jak mleko

na językach wytrąciła się sól, zliżą nas kocięta

które cudem przeżyły próbę wody

 

nasze cienie

patrzą na nas z góry

 

Oczepiny                                                                                                 

rzeka drgnęła, wody odchodzą, ciało rozrasta się wysepką

rodzisz się nad ranem, gdy pasterze odnajdują topielców

a łożysko odsłania czarne kamienie. schniesz wpatrzona

 

we wrzącą wodę na piecu, potem zakopią cię do pasa

aby wyprostować nogi, co weźmiesz z ziemi to twoje

ręce kończą się na łokciach. boją się ciebie, woda

 

przy tobie jest żywa, jak wiecznie powracająca fala

podmywająca bagnisty półwysep. kiedyś zrzucą cię

z przywiązanym do stóp workiem śliskich kamieni

 

niepokojąco podobnych do oboli. burza opuści

szklankę wody, równowaga wytrąci się jak osad

a może zwiążą włosy, by nie straszyły rozpiętością

podpalą i spławią jak marzannę ostatnim wiankiem

 

tyle legenda. chyba widziałem cię w przejściu

pod miejskim nurtem, agitowałaś przeciw regulacji rzek

a może zbierałaś na protezy? gdybym przyłożył palce

 

do tętnicy wyłapałbym puls, sygnał nadawczy

minionego świata. może jestem częścią tej legendy?

chłopcem, który uderzał kijem w okna, gdy rzeka

szlamem zamykała płuca, otwierała się głowa

 

dziś rzeczy nie mają już właściwej wagi

odciąż więc swoją, oddaj mojego obola

a strzepnę popiół z włosów

 

 

 

 

Paulina Zdanowska

 

łapanka [g7]

 

to są śmierci użytkowe na potrzeby wyobraźni

którą ośmieliłeś we mnie pewnym gestem

boleśnie posłuszne od kiedy na oślep

miłość wymierzasz jak policzek

nadstawiam drugi

 

stłuczone światło podbrzusza odpryskuje

bezwonne wymazuję bo pamięć istnieje w zapachu

 

przyjęła się we mnie najwierniejsza ze zdrad

pływa w wolnych źrenicach równie zielonych

jak łaknienie łąki która za nas poręcza

kiedy rozkładamy siebie nawzajem

 

łapczywie

 

 

ciekłe stany [g6]

 

smakujesz jak sen który dzielimy na głosy żeby lepiej słyszeć

niż echo baśni białych i dobrych które nie powracają

spod zamkniętych powiek tam jest miękko jak nożem

w gąbce pręcik kwiatu wymierzony w soczystą ciemność

ty się mu daj prowadzić jak włos w ślinie bo sprawa jest gardłowa

 

z tobą jestem bliżej niż z bogiem chociaż to z nim jestem na ty

a twojego imienia wciąż nie znam

jak się do ciebie zwracać jeśli nie plecami

tędy jest przejście z krwi która nigdy nie gaśnie mówiłeś

a ja nie byłam ostrożna pamiętasz tamtego dnia nasza suka

miała cieczkę i pod dom przychodziły psy z wywieszonymi

genitaliami

szyby były mokre od oddechów

 

ale to nie są moje widziadła tylko obłęd innych ludzi

który sobie przyrzekam kiedy cienkimi piórami szkła przełamujemy

języki bo towar rzadko jest czysty ale zawsze jest święty

jak hostia na którą nikt się z nami nie umawiał a którą bierzemy

za symboliczną wymianę życia na obietnicę rychłej śmierci

umrzyjmy razem [g9]

 

to brzmi jak zaproszenie do zabawy

której nie zrozumie matka

bo poroniła mnie temu światu

i będzie tłumaczyć się swojemu smutnemu

bogu bez końca

 

ja kończę się w twojej infekcji

chociaż nie można bawić się w ten sposób

podkładać do ognia rąk połamanych

w koło graniaste okrucieństwa

nazywać miłością zaburzeń równoległych

jak indukcja jadowitych słów

którymi karmimy siebie nawzajem

poprzez ślinę zdradliwe sny wypowiadane na głos

 

mówiła mi matka z czarną twarzą

ale to było w innym mieście i do innego

a teraz trzeba się prowadzić i nie pić

do nieznajomych twarzy jak do luster

na podobieństwo

 

bo przecież nic nas nie łączy

oprócz krwi ciężkiej jak dzień pijany

ale rozszczepione usta są niepoczytalne

więc jeszcze zawroty głowy i narkotyczny strach

przynieś mi

 

i nie próbuj przełożyć na mowę inną niż ciała

układane ze śmiercią jak karty na dobrą wróżbę

 

 

dzieci powszednie [g11]

 

Czujesz ten chłód? Ja też

to pociąg do złego do lasu do nocy dusznej bez jednego drzewa

to jest statek szaleńców ty jesteś częścią załogi

my jej dzieci powszednie

bierzcie i pijcie z nami wszyscy na śmierć

przygotowałyśmy już niedzielne sukienki

które chłopcy powiesili między drzewami

drą się ja słowa do piosenki

 

przeciąg liże nam odsłonięte karki i kości

które nigdy nie zmartwychwstaną

pod grudką światła w pękniętej ziemi

w tym ciągłym drżeniu jest wystygły spokój

lekarza który wszystkie choroby ponazywał

zanim jeszcze zdążyliśmy na dobre zachorować

i drętwe oczekiwanie na słowa do piosenki

 

we śnie przychodzisz do mnie straszysz i niańczysz

jestem żywym trupem przy którym zatańczysz

 

 

 

 

dziecko zeszłej zimy [g14]

 

Nie wiedzieliśmy jak zacząć, więc zaczęliśmy od dotyku;

pocieraliśmy dłońmi jak najdotkliwiej, chcąc wyłudzić ciepło

od zimowych brzóz, a te obojętnie oddawały nam szorstką czułość.

Ty dokładałeś rąk i gdyby ktoś zapytał mnie, jaki kolor miała wtedy ziemia

odpowiedziałabym: czerwony.

Jak powój płomienia, który wypełzł spod twojej skóry.

Mówiliśmy sobie słowa mokre i ciepłe.

 

- Nie mogę oderwać od ciebie oczu straciłam wzrok i tyle czasu

jestem cieniem

rzucasz mnie na śnieg

 

- Podpaliliśmy wszystkie lasy i łąki, ale teraz to już koniec;

masz problem nie ze mną, tylko z alkoholem, kotek.

To brzmi jak coś co mógł powiedzieć lub przemilczeć.

 

W prawdę wierzyliśmy z konieczności i braku wyboru.

Prawdziwość narracji nie ma żadnego znaczenia,

dlatego tak bardzo chcieliśmy być poetami;

żyć w kilku biografiach, umierać na głos i nie naprawdę.

 

Lecz nagle ktoś krzyknął: pożar!

Nie wiedzieliśmy jak skończyć.

 

Jestem matką.

Wywołuję z lasu córkę zeszłej zimy;

niech przyjdzie, by obwiązać mi sznurem ranę

między udami jestem niezamieszkanym podwórzem.

Bezdomni przychodzą, obwąchują, dają nogę, ani słowa

wyjaśnienia od ust odstawiłam podobnie jak twoje imię,

które wypowiadałam jak swoje własne

nad łóżkiem brudnym od spermy i wielkim

powiedzieliśmy sobie już wszystko.

 

Jestem córką, która nie przyszła.

Kiedyś będziemy się z tego śmiać, teraz śmiech dusi gardło.

Jestem spóźnioną wiosną.

Z dymem powinniśmy byli pójść już dawno.