• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Sygnały

« powrót

Odra 5/2013 – Zbigniew Bochenek

Dodano: 22.05.2013 14:43

ARENDT NA EKRANIE

Światło w ciemności, najpierw najeżdżającego na kamerę nocnego autobusu, a potem pozo­stawionej latarki na szosie pod Buenos Aires po schwytaniu i uprowadzeniu przez izraelski Mosad nazistowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna, inicjuje już w prologu filmu Hannah Arendt wciąż obecny w nim proces rozjaśniania, reflektowania faktów, zachowań, stanu rzeczy dotyczącej sprawy. Proces Eichmanna, którego przebieg relacjonowała znana filozofka i publicystka Arendt dla renomowanego czasopisma „The New Yorker”, rozpoczął się 11 kwietnia 1961 roku w Jerozolimie. Jej relacje z procesu wywołały gwałtowne debaty i kontrowersje. Nowy film Margarethe von Trotta koncentruje się właśnie na tym, jakże burzliwym i brzemiennym w skutki, okresie życia filozofki.

 

Hannah Arendt pojechała na proces Eichmanna do Izraela, by spojrzeć w twarz nazistowskiemu zbrodniarzowi, którego utożsamiała z demoniczną bestią, człekokształtnym ucieleśnieniem zła. Miast tego zobaczyła w szklanej klatce bladego, zakatarzonego biurokratę, przy tym przyziemnego, niezdolnego do samodzielnego myślenia urzędnika w służbie makabrycznej idei. Bezrefleksyjnego organizatora masowych deportacji Żydów pociągami śmierci do obozów zagłady, który postrzegał siebie jedynie w roli zwykłego wykonawcy rozkazów: Oficer składa przysięgę na sztandar. Jeśli ta przysięga zostanie złamana, to człowiek taki staje się łajdakiem. Tak samo stoję na stanowisku, że złożyłem tutaj przysięgę, która zobowiązuje mnie do mówienia prawdy (...). Nawet gdybym wiedział, że ludzie z tych transportów zostaną rozstrzelani, nawet wtedy nie miałbym osobiście żadnej możliwości, aby je zatrzymać. Taka postawa i sprzeczność między emanującą z Eichmanna miernością a bezmiarem zła jego czynów były dla Arendt szokiem, z którego zrodziło się przeświadczenie, iż Eichmann jest bez wątpliwości uosobieniem zła, lecz – co było właśnie źródłem jej szoku – zła na wskroś banalnego. Owa teza o „banalności zła” z jednej strony przyniosła Arendt światowy rozgłos, a z drugiej, opacznie często rozumiana przez jej krytyków i adwersarzy, wywołała falę oburzenia i protestów. Publicystce niesłusznie zarzucono, iż broni hitlerowskiego zbrodniarza, odejmując mu znamiona demonizmu. Tak jakby banalność nie posiadała ukrytego w sobie demona… Ale faktycznym źródłem oburzenia była zupełnie inna kwestia. Arendt zdecydowanie zaatakowała powstałe z inicjatywy nazistów i kolaborujące z nimi Judenraty (rady żydowskie): Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział w całej tej ponurej historii. To tak, jakby dzisiaj powiedzieć, że rola przywódców ruchu solidarnościowego w transformacji ustrojowej wynikającej z ustaleń okrągłego stołu to najczarniejszy rozdział w ponurej historii współczesnej Polski. Nic zatem dziwnego, że Arendt straciła wielu przyjaciół, a jej dotychczasowi poplecznicy stali się nieprzejednanymi wrogami. I właśnie o tym jest ten film.

To historia jakby specjalnie stworzona dla społeczno-politycznie zaangażowanej twórczości filmowej Margarethe von Trotta. Bohaterkami jej filmów zawsze były silne, niezależne kobiety, walczące z niechęcią i przeciwnościami, broniące własnego stanowiska, wypchnięte przez społeczną większość na margines społeczny (Czas ołowiu, Róża Luksemburg, Rosenstraße). Hannah Arendt, która nigdy nie troszczyła się o polityczną poprawność i miała dość odwagi, by bronić niezależności własnego myślenia, doskonale wpisuje się w ten typ postaci. Film, balansujący między dokumentem (zawiera archiwalne ujęcia z procesu) a filozoficzną medytacją, próbuje nadać estetyczny kształt procesom intelektualnym, uwydatnić kwestię winy i odpowiedzialności oraz istoty zła: Największą niegodziwością tego świata jest zło, które zostało wyrządzone przez nobodies. Zło wyrządzone przez ludzi pozbawionych jakiegokolwiek motywu, bez przekonania, złego serca lub demonicznych zamiarów. Przez ludzi, którzy opierają się, by być osobą. I właśnie ten fenomen nazwałam banalnością zła.

Przeniesienie na ekran filozoficznych teorii i przemyśleń w sposób przystępny i atrakcyjny dla widza musiało być dla twórców filmu niemałym wyzwaniem, ale – to im się udało. Margarethe von Trotta pokazuje Arendt podczas wykładów, na seminariach ze studentami, pozwala jej czytać krótkie wyrywki z własnych tekstów albo dyskutować na tematy filozoficzne z mężem Heinrichem Blücherem oraz z wąskim kręgiem przyjaciół. Filmowa narracja toczy się ze swadą i niezbędną dozą dynamizmu. Mocną stroną filmu jest również to, że dobrze portretuje on nowojorskie środowisko niemiecko-żydowskich emigrantów z początku lat 60. ubiegłego wieku, ich mocne zakorzenienie w niemieckiej kulturze, języku i mentalności. Na atrakcyjność filmowej fabuły wpływają sceny, w których Arendt wspomina swojego mentora i kochanka Martina Heideggera, który po 1933 roku skompromitował si, popierając nazistowski reżim. Stosunek do nazizmu ustawił oboje filozofów po przeciwnych stronach barykady, ale ponownie spotkają się oni po wojnie. Ona chce zrozumieć jego postawę i motywy działania, on nie znajduje powodów do skruchy i przyznania się do błędu. Jak wiadomo, pozostaną w listownym kontakcie ze sobą, ale ich stosunek będzie już na zawsze nacechowany chłodnym dystansem.

Barbara Sukowa wciela się w postać Arendt w sposób wyrazisty i przekonujący. Niemniej jednak u widzów, którzy widzieli publiczne wystąpienia filozofki, kreacja Sukowej budzi mały niedosyt. Przy swoim intelektualnym zuchwalstwie i niewzruszonym przeświadczeniu o własnej nieomylności Arendt miała dużo osobistego uroku i wewnętrznego ciepła. Wykreowana przez Sukową postać wydaje się zbyt ascetyczna i zdystansowana, za bardzo skoncentrowana na gestach, takich jak palenie jednego papierosa za drugim i mocne podkreślanie niemieckiego akcentu w angielskiej wymowie Arendt. Odnosi się wrażenie, iż dzieje się to kosztem zaniedbania jej emocjonalnej strony: niekiedy widzimy na ekranie jak gdyby perfekcyjnie funkcjonującego i myślącego ludzkiego robota. Ten ochronny kokon ożywia się tylko w sytuacjach, gdy Arendt traci bliskich przyjaciół: filozofa Hansa Jonasa (Ulrich Noehten) czy syjonistę Kurta Blumenfelda (Michael Degen). Ale i w takich momentach nie jest ona w stanie ustąpić choćby o milimetr pola, pójść na jakikolwiek kompromis: Nigdy nie kochałam żadnego narodu, dlaczego więc miałabym kochać Żydów. Emocjonalną lukę brawurowo wypełniają jednak postacie z najbliższego otoczenia Arendt: jej mąż Heinrich Blücher (Axel Milberg), jej zaufana sekretarka Lotte Köhler (Julia Jentsch) czy pisarka i jej oddana przyjaciółka Mary McCarthy (Janet McTeer), która każdego tygodnia ofiarowywała jej bukiet róż.

Film Margarethe von Trotta mówi o odwadze i cenie, jaką trzeba zapłacić za intelektualną niezależność. Bohaterka płaci tę cenę i zwycięża. Jej wykłady cieszą się ogromnym powodzeniem, studenci z zainteresowaniem pochłaniają jej analizy i wywody, a świat z czasem pojmuje fenomen „banalności zła”. A reszta jest już zgodna ze stwierdzeniem Josepha Conrada: Żyjemy tak jak śnimy – samotnie.

Zbigniew Bochenek