• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

„ODRA” 11/2012 – ŚMIERĆ TO ZWYCZAJNA RZECZ

Dodano: 06.11.2012 12:36

Z prof. Jackiem Kolbuszewskim z Uniwersytetu Wrocławskiego, literaturoznawcą i tanatologiem, o kryzysie kultury śmierci, sensie i eufemizacji umierania, pogrzebowych modach, Halloween i polskiej śmierci rozmawia Stanisław Lejda

Na początku listopada polskie cmentarze zapełniają się ludźmi, płoną na nich miliony zniczy, groby są specjalnie dekorowane. Coraz częściej ten zwyczaj przyciąga do Polski zagranicznych turystów urzeczonych jego egzotyką.

– Istotnie, to fenomen wyróżniający nas na tle innych krajów. A mimo to i u nas można zaobserwować przejawy kryzysu kultury śmierci, opisane przez Geoffreya Gorera. O śmierci się nie mówi, postępuje tabuizacja tej tematyki, dzieci nie dopuszcza się ani do takich rozmów, ani do osób umierających itp. Wcześniej jednak fenomen kulturowy i obyczajowy, jakim jest kult zmarłych, mocno się utrwalił. Już w staropolszczyźnie miał swoją wagę, ale przede wszystkim w XIX wieku, podczas powstańczych zrywów, doszło w Polsce do sakralizacji śmierci. Była bohaterska, patetyczna, ginęło się bowiem za Ojczyznę. Każda miejscowość chciała mieć grób bohatera. Zaczęło się od kopca Kościuszki, pogrzebu Poniatowskiego i Śpiewów historycznych. Kult zmarłych to ciągły element naszej kultury, niewyhamowany przez zjawiska, które zredukowały go niemal do zera w części krajów zachodnioeuropejskich. Można to dostrzec chociażby w braku rytualizacji pochówku. Tam oddaje się nieboszczyka do zakładu pogrzebowego, który się wszystkim zajmuje, a całą sprawę załatwia się nekrologiem w gazecie.

W niektórych europejskich krajach w pogrzebie nie uczestniczy już nikt, nawet rodzina.

– Czasem tylko bliscy i znajomi idą do restauracji, by powspominać nieboszczyka przy stole z ustawionym na nim jego portretem. To taka archetypiczna forma pogrzebu pierwotnego, kiedy zmarłego władcę przywiązywano do tronu, by uczestniczył w stypie. Na zachodzie Europy w skali masowej takiego zjawiska jak Święto Zmarłych nie ma. To wynik potężnej ateizacji i – niekoniecznie dobrowolnej –laicyzacji wkraczającej w sferę obyczajową w wielu krajach – przede wszystkim w byłej Czechosłowacji. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku polikwidowano tam wszystkie zakony, zakonników zamknięto lub skoszarowano. Stąd społeczeństwo –paradoksalnie przy jednoczesnej jej tabuizacji śmierci – traktuje tam śmierć jako coś normalnego, zwyczajnego.

Śmierć Vaclava Havla poruszyła jednak Czechów niemal tak samo jak Polaków zgon Jana Pawła II.

– Moment porywu zbiorowego, jaki obserwowaliśmy u naszych południowych sąsiadów w czasie pogrzebu Havla, związany był z doświadczeniem śmierci jako sytuacji nadzwyczajnej. Zgon tego człowieka skonsolidował i zgromadził Czechów nie tyle pod sztandarem przeżycia religijnego, co pod znakiem manifestacji patriotycznej, mającej oddać hołd wybitnemu rodakowi i politykowi. Ale Dzień Zaduszny na czeskich cmentarzach ani w tamtejszym życiu społecznym nie istnieje.

Obchodzimy dzień Wszystkich Świętych jedynie dlatego, że jesteśmy krajem katolickim?

– Oczywiście, tradycja religijna odgrywa dużą rolę, ale jest traktowana wybiórczo. Pamięć o zmarłych – według założeń teologicznych – powinna trwać cały czas. Tymczasem mamy ku temu specjalnie wyróżnione święta. Z drugiej strony działają czynniki natury społeczno-ekonomicznej o silnym zabarwieniu komercyjnym. Prawie pół wieku temu nastąpił kulturowy renesans śmierci – mówię o zjawisku, które zapoczątkowało mówienie o umierających, dostrzeganie ich i organizowanie opieki nad nimi. Zauważono, że istnieje coś takiego jak zgon. Pierwszy krok na tym polu stanowiła niewielka książeczka prof. Tadeusza Kielanowskiego Rozważania o przemijaniu. To studium umierania, uświadamiające, po pierwsze, zwyczajność faktu śmierci, a po drugie jej ogromną kulturotwórczą rolę. Kultura kształtuje się poprzez pamięć. Jakby nie było śmierci, nie byłoby pamięci, a więc i kultury.

Niektórzy myśliciele w rozważaniach o śmierci idą dalej – według nich bez niej nie byłoby w ogóle postępu cywilizacyjnego.

– To zauważył już Stanisław Wyspiański: Umierać musi, co ma żyć.

Wspomniał pan o stronie ekonomicznej. Wokół pochówków i cmentarzy rozwija się bardzo intratny biznes. Przedsiębiorstwa pogrzebowe – podobnie jak firmy działające w innych dziedzinach – próbują kreować pewne mody. Na cmentarzach to widać.

– Jest to zjawisko o dwoistym charakterze, działa tu bowiem mechanizm zwrotnego napędzania się. Z jednej strony powstaje bardzo silne zapotrzebowanie społeczne na rekwizyty związane z upamiętnieniem nieboszczyka, typu zniczy z aniołkiem, wierszykiem lub melodyjką – jednym słowem na jakieś cmentarne gadżety. Odpowiedzią na to jest hipertrofia produkcyjna, która w okolicach Wszystkich Świętych zamienia się w okazjonalnie działający przemysł.

Efekt mamy taki, że na cmentarzach zamiast skupienia, refleksji, zadumy dominuje atmosfera wręcz jarmarczno-odpustowa.

– I tak, i nie. Bo te gadżety – setki zniczy czy inne dyrdymały, którymi tapetuje się groby – pełnią jednak bardzo istotną rolę symboliczną. Są uwarunkowane psychologicznie potrzebą odrzucenia od siebie traumy. To takie „rękawiczki” – znakomicie jest mieć coś, co wypełni za mnie funkcję bolesną. Jeżeli umieszczę na grobie dużo gadżetów, zamanifestuję na zewnątrz wielkość swojej atencji, głębię smutku, przeżycia itd. Następuje niejako oczyszczenie mojego ja. Nie jest to zjawisko patologiczne, chociaż takie formy przybiera, ale uzasadniony socjologicznie i historycznie proces. W XVII- i XVIII-wiecznej epigrafice nagrobnej bardzo często w roli nieboszczyka występuje osoba zastępcza. Np. Samuel Rysiński, bardzo dobry poeta, napisał szereg wierszy nagrobnych dla osób, których naprawdę nie potrafiłby opłakiwać. W XIX wieku podczas rozbudowy warszawskich Powązek powstał cały związany z tym przemysł – obok kamieniarzy funkcjonowała spółka rymopisów produkujących nagrobne wierszydła. Na wygląd naszych cmentarzy wpływa potrzeba odepchnięcia od siebie myśli o śmierci i zmarłych oraz zastępczego wyrażenia bólu. Z drugiej strony, jest to zapewne forma nieumiejętności przeżywania śmierci, która zmusza do użycia jakiejś atrapy, mającej pokryć dezorientację. Dochodzą do tego także względy ekonomiczne: granitowe nagrobki z kamienia sprowadzanego nawet z Chin stały się stosunkowo tanie. Nie zmienia to jednak faktu, że kultura śmierci i towarzysząca jej świadomość społeczna są straszliwie niskie.

Wiemy dlaczego?

– Ten proces ciągły trwa od początków XX wieku i wiąże się z pewnego rodzaju „degradacją” śmierci w społeczeństwach nastawionych na sukces, tam, gdzie ideą organizującą życie staje się „filozofia ‘mieć’” (a nie „być”). Od życia oczekuje się sukcesu. Mimo to wciąż aktualne jest powiedzenie Antoniego Langego, że śmierci uczymy się, jak życia, tyle, że ta nauka przebiega bardzo opornie. Proszę popatrzeć, jak działa współczesna reklama? Nie uznaje ona procesu starzenia się i choroby, uważa je za życiową klęskę. Świat reklamy i mediów jest nastawiony na siłę, zdrowie i młodość. Ludzkie życie traktuje się jak bokserską rywalizację – polega ono na nieustannej walce, w której starość przegrywa. Jeżeli zwycięska starość pojawi się czasem w świecie, który istnieje tylko w reklamie, to triumfuje tylko dzięki jakimś fantastycznym „środkom wspomagającym dietę” (mówię to z ironią), które sprawiają, że prawie nieboszczyk siada na rower i pedałuje 180 kilometrów na godzinę. Znakomitym tego przykładem była reklama batonika Mars z udziałem umierającego starego Indianina. Natomiast kogoś starego jak ja, kto pochyla się nad grobem, już się nie zauważa, dlatego że nie chcemy i nie umiemy myśleć o śmierci.