• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 3/2017 - Mariusz Urbanek

Dodano: 17.03.2017 13:11

Mariusz Urbanek

 

AGENT BOLEK OBALA KOMUNIZM

CZYLI WIELKA GRA O WAŁĘSĘ

 

Lech Wałęsa daje się nie lubić. Bardziej niż inni. Jest zarozumiały, arogancki, przekonany o objawionej wartości wszystkiego, co robi i mówi. Jest także nielojalny, nie szanuje przyjaciół, nie potrafi przyznać się do błędów, ze wszystkich zaimków, jakie istnieją w języku polskim, zna tylko jeden – „ja”. Przez trzydzieści pięć lat, które upłynęły od Sierpnia 1981 roku, zdołał pokłócić się ze wszystkimi. Dlatego tylu ludzi gotowych jest uwierzyć, że był Bolkiem.

 

Wierzą, że po pierwszym aresztowaniu nie tylko podpisał lojalkę, żeby wrócić do żony i urodzonego właśnie pierwszego syna, ale przez kilkanaście miesięcy donosił na kolegów ze stoczni i brał za to pieniądze. Wierzą, że był agentem, kiedy stanął na czele strajku w sierpniu 1980 roku, doprowadzając w 1989 roku do częściowo wolnych wyborów i w konsekwencji upadku PZPR, a potem zostając pierwszym demokratycznie wybranym prezydentem Rzeczypospolitej. W każdej z tych ról realizował zadania wyznaczane mu przez policję polityczną PRL.

 

Od legendy do piekła

Od początku negatywne opinie o Wałęsie trafiały na podatny grunt. Bo drażnił, irytował, złościł. Może poza momentem, gdy elektrykowi, który w 1980 roku stanął na czele protestu w Stoczni Gdańskiej, kibicowała cała Polska. Gdy zmusił wszechmocną wydawało się władzę do podpisania porozumień ze strajkującymi.

To była przecież ta sama władza, która cztery lata wcześniej zamykała protestujących robotników z Ursusa i Radomia do więzień i urządzała im ścieżki zdrowia, a ledwie dekadę wcześniej wyprowadziła przeciwko strajkującym wojsko i zabijała tych, którzy odważyli się jej przeciwstawić. A tu nagle pojawił się człowiek, który miał odwagę się jej przeciwstawić. I wygrał.

Ale potem było już gorzej. Doprowadził do upadku komunizmu, nie tylko w Polsce, ale w całym bloku państw kontrolowanych przez Związek Radziecki. Został prezydentem i wyprowadził z Polski żołnierzy Armii Radzieckiej, a mimo to po pięciu latach społeczeństwo odmówiło mu reelekcji, wybierając na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, przedstawiciela ostatniego pokolenia władzy, którą Wałęsa obalił. Trybun ludowy utracił miłość Polaków.

Wydawało się, że to najgorsze, co mogło go spotkać. Że odtąd będzie już tylko błąkał się gdzieś po obrzeżach życia publicznego, bez szans na powrót do politycznej aktywności. Potwierdzały to próby, które podejmował. Powołując efemeryczne partie w rodzaju Chrześcijańskiej Demokracji III RP, która nie była w stanie istnieć samodzielnie, czy startując w 2000 roku w wyborach prezydenckich i przegrywając je kompromitująco z zaledwie jednoprocentowym poparciem wyborców. Ale miejsca w historii nikt nie zamierzał mu odbierać.

Po latach okazało się jednak, że ma stracić i to miejsce. Dokumenty znalezione w domu byłego ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka, wśród nich deklaracja współpracy z SB, donosy i pokwitowania odbioru pieniędzy podpisane przez agenta Bolka, mogą wszystko postawić na głowie. Ktoś, kto nigdy nie zerwał z agenturalną przeszłością, a teraz jeszcze nie chce się do tego przyznać i przeprosić, nie może być bohaterem.

Oczywiście można powiedzieć, że Wałęsa już to wszystko raz przeżył. Był traktowany jak bóstwo, a potem strącano go w przepaść, więc teraz też wystarczy przeczekać. Ale nigdy jeszcze nie był tak słaby, akcja tak zmasowana, a pula w grze tak wysoka. Bo stawką są cztery ostatnie dekady polskiej historii, którą trzeba będzie napisać na nowo. Z nowymi bohaterami, wśród których nie będzie już miejsca dla Lecha Wałęsy.

 

Mojżesz, Gandhi, Stalin, Dyzma

Naprawdę niewiele było przesłanek, by sądzić, że tak może się to skończyć. Wałęsa został okrzyknięty Mojżeszem, który przeprowadził Polaków przez Morze Czerwone, Piłsudskim, który przyniósł ojczyźnie wolność po latach niewoli, nowym Witosem, czerpiącym swą siłę z ludu. Andrzej Wajda i Maria Janion jednocześnie porównywali go do Michała Wołodyjowskiego. Bo to i wąsy, i poczucie humoru, i jak on był „odważny, szlachetny, zapalczywy”. Stawiano go obok Tadeusza Kościuszki i Dantona, jak nikt umiejących wyczuć potrzeby i nastroje ludu. Andrzej Olechowski mówił, że za kilkaset lat w historii ludzkości nie będzie już ani Kopernika, ani Chopina. Będzie Lech Wałęsa.

Był też porównywany do Martina Luthera Kinga i do Mahatmy Gandhiego. Bo jak oni potrafił zmienić swoje wielkie marzenie o wolności w rzeczywistość. Zakochali się w nim artyści i profesorowie. Był ucieleśnieniem romantycznego mitu i bohaterów, którzy w imię miłości ojczyzny gotowi byli stanąć przeciwko wszystkim ziemskim potęgom. Z Bogiem, a choćby i mimo Boga.

Ale ta miłość nie trwała długo. Jeszcze nie wybrzmiała euforia po podpisaniu porozumień sierpniowych, gdy Lech Wałęsa zaczął ludzi uwierać. Zaczęli mieć mu za złe wszystko. Wygląd, brak ogłady i wykształcenia, mało wyrafinowany język, antysemickie aluzje, podszyte męskim szowinizmem poczucie humoru.

Pojawiły się inne już porównania. Do Władysława Gomułki i Stalina. Bo nie chciał dzielić się sławą i przypisywał sierpniowy sukces wyłącznie sobie. Uwierzył pochlebcom, że to on sam, jak niegdyś Dawid, rzucił wyzwanie Goliatowi i zwyciężył. Uwierzył w swoją wyjątkowość, w samotność przywódcy, który nigdy się nie myli. Zarzucono Wałęsie, że jest jak Saddam Husajn; bardziej życzliwi mówili, że zachowuje się jak Fidel Castro. Był Dzierżyńskim i Ceauşescu. Ze swoim stylem, rasą, smakiem i elegancją mógłby zostać, za przeproszeniem, I sekretarzem KC PZPR – pisał po roku 1990 publicysta postkomunistycznej „Trybuny”.

Ci, którzy wcześniej widzieli w nim Mojżesza, zobaczyli nagle Rasputina, niewykształconego, zarozumiałego prostaka, bijącego wszystkich chytrością i bezczelnością. Nie wszyscy potrafili przyznać się do współudziału w budowaniu mitu Wałęsy. Odreagowywali wcześniejsze hołdy i wiernopoddańcze gesty. Jeśli nawet był Piłsudskim, to w wydaniu chaplinowskim – pisali ci, którzy wcześniej stali w szeregu chwalców.

Najczęściej porównywano go do Nikodema Dyzmy. Człowieka znikąd, prostaka bez wykształcenia, który pojawił się, żeby obnażyć hipokryzję elit III RP. Dołęga-Mostowicz całą książkę poświęcił Lechowi Wałęsie na wiele lat przed jego urodzeniem – napisał Waldemar Łysiak. (...)