• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 3/2017- Marek Orzechowski

Dodano: 17.03.2017 13:06

 

Marek Orzechowski

FAKE NEWS,

NARZĘDZIE MEDIALNEJ ZBRODNI

 

Cierpliwość i wyrozumiałość się skończyły, przynajmniej w Szwajcarii, w Zurychu. I być może ta jedna, a przynajmniej pierwsza szwajcarska jaskółka czyni jednak wiosnę.

 

Od lutego renomowana szwajcarska gazeta „Neue Zürcher Zeitung” zablokowała bowiem w swoim internetowym wydaniu możliwość komentowania redakcyjnych tekstów. Większości umieszczanych tam wpisów dziennikarze gazety od dawna już nie czytają – podała redakcja, a o nich przecież chodziło: czekali na reakcję czytelników na swoje teksty. Przestali czytać, ponieważ straciły one swój pierwotny sens, jak i znaczenie poważnej rozmowy z redakcją i czytelnikami. Dawniej, przecież jeszcze nie tak dawno, czytelnicy korzystali z tego forum, aby wymieniać się w nim swoimi opiniami, dyskutować z sobą i autorami tekstów; uwagami o zawartości artykułów ożywiali wymianę zdań opartą na faktach, odnosili się do publikowanych artykułów i zawartej w nich wiedzy. Po to przecież gazeta, po to jej publikacje. Dziś jednak, stwierdza „NZZ” z widoczną rezygnacją, możliwość zamieszczania komentarzy na stronie internetowej wykorzystywana jest głównie do personalnych ataków, obrażania, obrzucania błotem, a także do upowszechniania nieprawdy, fałszowania rzeczywistości. Granica bólu została już dawno przekroczona. Więc i najwyższy czas na stosowną reakcję.

Granica bólu – i obrzucania błotem – przekroczona została nie przez samych czytelników tej zasłużonej gazety, nadal wiernych jej zrównoważonemu stylowi i praktykowanemu zobowiązaniu do respektu wobec faktów; oni przecież także są ofiarami internetowego chamstwa. Ale została przekroczona przez użytkowników tak zwanych „społecznościowych mediów”, którzy poprzez Facebook, Twitter i Google przenikali na strony gazety i szerzyli w dopiskach i komentarzach swoją prymitywną wizję zdarzeń i świata – uprawiali etyczną i polityczną dewastację. Wyglądało bowiem na to, że są to poglądy i obyczaje samej gazety. Redakcja „NZZ” zna doskonale profil swoich stałych czytelników: ludzi oczytanych, wykształconych, obytych w świecie, ekspertów w wielu dziedzinach, przez lata chętnie i na poziomie komentujących opublikowane teksty… I była w coraz większym stopniu zszokowana atakami tak na samą gazetę („wyrzutnia propagandy”, „gazeta systemu”), jak i na jej poważnych czytelników. A przy tym nieprzeczulonym wcale redaktorom w mniejszym stopniu chodziło o liczne wulgarne i obraźliwe komentarze, nie o opinie na inny temat, nie o odbiegające od sedna sprawy kuriozalne wątki i podwątki, ale przede wszystkim o celowo nieprawdziwe informacje i fałszywe wiadomości, które nigdy (powiedzmy w „tradycyjnych warunkach”) nie przedostałyby się na łamy gazety – a które tymczasem buszowały w najlepsze na internetowych stronach dziennika, otwartych dla ogólnych komentarzy, nadając im znamiona wiarygodności. W końcu to pojemnik przecież określa charakter i rodzaj swojej zawartości, a nie odwrotnie – tak brzmiała redakcyjna smutna diagnoza, która w pełni uzasadniła być może dla niektórych radykalny i odważny krok blokady komentarzy. Tymczasem był to przede wszystkim krok rozpaczy.

Krok rozpaczy, lecz jednak, na szczęście, nie bezradności. Wprawdzie redakcja wyeliminowała przynajmniej jedną nitkę agresywnej, tak zwanej „bezpośredniej, społecznej komunikacji”, na której się opiera rzekomo od niedawna nasza cywilizacja, ale z drugiej strony otworzyła inny kanał do publicznej debaty, tyle że pod swoją pełną kontrolą. „NZZ” uruchomiła bowiem jednocześnie możliwość otwartego komentowania redakcyjnych tekstów – ale kierując zaproszenie do udziału w nim do „ucywilizowanych obywateli”, którzy rozumieją na czym polega bezpośrednia, rzetelna rozmowa z dziennikarzami, czyli do czytelników, którzy chcą i potrzebują poważnej wymiany uwag o najważniejszych sprawach kraju, Europy i świata.

Mają to być rozmowy nie o faktach – te jak wiadomo nie podlegają dyskusji, a o ich znaczeniu i konsekwencjach. Prowadzić je będą on-line, a więc i sami kontrolować, autorzy trzech najważniejszch tekstów każdego wydania, a dostęp do tej debaty będzie ograniczony identyfikacją jej uczestników. W świecie nieograniczonych możliwości artykulacji na milionach „społecznościowych” forów jest to – można przyjąć – wystarczająca i skuteczna, chociaż niestety dotkliwie rzadko stosowana bariera w obszarze nowych „obywatelskich swobód”. Wystarczy się bowiem prawnie i publicznie zobowiązująco podpisać, zidentyfikować, czyli ujawnić, a już traci się anonimową odwagę, ukryte za pseudonimem bojowość i bezkarność czy plakatowe, na pokaz, nieprzejednanie internetowych „społecznych autorów”. I takich komentatorów gazeta chce wyeliminować. Tak więc, trzeba mieć nadzieję, przynajmniej w tym pierwszym, szwajcarskim przypadku, w medialnej smole „gotowanie” będzie przebiegać wolniej i ciszej, a może i w ogóle nie nastąpi, chociaż internetowego piekła z pewnością to nie zbawi. Generalny i obligatoryjny koniec anonimości „w sieci” to właściwie koniec Internetu, jaki znamy – największego przecież biznesu wszech czasów, a na to jego właściciele już nam nie pozwolą.

Można jednak przynajmniej pozazdrościć. Szwajcarska gazeta wyraźnie nie obawia się bowiem ani internetowego hejtu, ani odejścia tysięcy abonentów. Nie boli ją głowa o spadek nakładu i wpływów z reklam, nie paraliżuje jej strach przed mniejszą liczbą lajków; przeciwnie, zamiatając w internetowej przestrzeni, chce chronić nie tylko swoją zakorzenioną w wolności słowa substancję poważnej i opiniotwórczej gazety, ale i staje w obronie swoich cywilizowanych czytelników, którym należy się dobra, sprawdzona informacja, wyważony i rozsądny komentarz i zwykły, ludzki szacunek i respekt. Zatem to wszystko, co tworzyło i tworzy gazetę i jej przestrzeń – ten intelektualny, nieprzypadkowy a zamierzony i dobrze przemyślany, odpowiedzialny produkt wymiany myśli i źródło godnej zaufania informacji. Jednym słowem – cywilizacyjną przestrzeń cywilizowanych ludzi.

Aby się w niej bezkolizyjnie (co nie znaczy – bezkonfliktowo) poruszać, aby nie poobijać sobie zbędnie boków, narazić na niepotrzebne straty, nauczyć się kooperacji i mieć wystarczająco dużo empatii dla innych, potrzebna jest – cóż za banał, cóż za odkrywanie Ameryki – rzetelna informacja i oparta na niej wypracowana, rozsądna opinia, objaśnianie świata w bezinteresownej i jednocześnie zaufanej formie i treści. Dostarczały ich i zapewniały je dotychczas w wolnym świecie tradycyjne media – drukowana prasa, radio i telewizja. Odrębnie, ale spięte klamrą odpowiedzialności za słowo, tekst, materiał filmowy. Za prawdę, za fakty. Tak nam się wydawało, i tak jeszcze do niedawna było, niezależnie od właścicieli, ich nastrojów, sympatii i jawnych lub skrytych potrzeb – dlatego warto było się poświęcić wykonywaniu zawodu dziennikarza, ponieważ zajmował w tym cywilizacyjnym krwiobiegu najważniejszą pozycję; wszystko, co działo się i dzieje w świecie, znane jest z osobistego oglądu i przeżycia przecież tylko niewielu ludziom. A jednymi z nich są właśnie dziennikarze, świadkowie zdarzeń, uprawnieni do wejścia niemal w każdy kąt, w którym ukryła się prawda. Wszystko, co wiemy o świecie, wiemy dzięki tym pośrednikom między faktami a ludźmi. Ludźmi, którzy chcieli wiedzieć, musieli wiedzieć, powinni wiedzieć. Dziennikarze wiedzieli więc i widzieli w ich imieniu, i przecież nie dlatego, aby fakty zabrać ze sobą do grobu, chociaż i tak się zdarza, ale właśnie dla nich, a ich ambicją i zawodowym zobowiązaniem było podzielić się rzetelnie swoją wiedzą. Forma przekazu, kształt, jego intensywność, natężenie przyzwoitości w przekazie zależały jedynie od talentu, wykształcenia, doświadczenia, wrażliwości, wiedzy – i charakteru. Odpowiedzialności i dyscypliny. Nagłówki, te semafory informacji, zwracały jedynie uwagę czytelników; na dłużej zatrzymywało się ich zawartością informacji. Taka była zasada. Była. (...)