• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 3/2017 - Z Janem Woleńskim rozmawia Magdalena Bajer

Dodano: 17.03.2017 12:57

ZADANIA DLA INTELIGENCJI

 

Z profesorem Janem Woleńskim, filozofem, przewodniczącym Komitetu Etyki w Nauce Polskiej Akademii Nauk o etosie inteligencji, mitologizowaniu środowisk naukowych, ukąszeniu marksizmem, etyce, dyskryminacji i faworyzowaniu, Nagrodach Nobla dla Polaków oraz zawężonym „ideowodzie” rozmawia Magdalena Bajer

 

Jakie miejsce w szeroko rozumianej elicie społeczeństwa zajmuje środowisko akademickie, ta część inteligencji, która para się twórczością naukową?

Tradycyjnie bardzo wysokie. Nie znam najnowszych badań, myślę, że ten prestiż się zmniejszył, ale nadal jest duży. To się wzięło z bardzo różnych przyczyn. W drugiej połowie XIX wieku, prawdopodobnie również dlatego, że inteligencja stanowiła niewielką warstwę społeczną, była bardzo ceniona. Odzwierciedla to literatura, zwłaszcza pozytywistyczna, dzieła Żeromskiego, Konopnickiej, Orzeszkowej. Patrzono na to środowisko jak na bohaterów, ludzi, którzy muszą sporo poświęcić, by stać się inteligentem „pełnokrwistym”. Inteligencja wywodziła się z warstwy szlacheckiej, która samą siebie uważała za elitarną i tak była traktowana w społeczeństwie. Ukształtował się taki, powiedziałbym, mit polskiego inteligenta, który cierpi niedostatek, ale pełni swoją powinność…

– Duchowego przywództwa.

– Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie – uczniu szkoły średniej – czytanka o Marii Skłodowskiej-Curie, która z mężem, własnymi rękoma, przetapiała rudę uranową w jakiejś ponurej izbie.

Inteligentom przypisywano takie cechy jak bezinteresowność, ofiarność, zamiłowanie do pracy u podstaw, patriotyzm…

Pamiętajmy, że ze sfery inteligenckiej wywodzili się działacze niepodległościowi. Tworzyli partie polityczne, które później odegrały istotną rolę w Polsce niepodległej.

Odzyskanie niepodległości w 1918 roku postawiło przed inteligencją ważne i pilne zadania…

O tak! Państwo musiało zbudować własny system edukacyjny, od szkół elementarnych po wyższe uczelnie, co się w dużej mierze udało. Uczeni, których wielu powróciło z zagranicy, gdzie robili kariery na tamtejszych uniwersytetach, byli bardzo cenieni. Ta tradycja przetrwała II wojnę światową i w znacznej mierze czasy PRL-u. Wykształcenie było cenione. Ci, którzy je mieli, cieszyli się prestiżem. Środowisko naukowe postrzegano jako „elitę elity”, w sposób trochę zmitologizowany.

Mitologizowano walory moralne przypisywane ludziom nauki?

W jakimś stopniu tak, jakkolwiek to środowisko nie było kryształowe. W okresie międzywojennym zdarzały się rzeczy, które trudno akceptować. Ludzie nauki są ambitni, mają rozmaite interesy (czasami wyimaginowane), rywalizują… Bywały przypadki, jakie dzisiaj właściwie się nie zdarzają. W Krakowie „oblał” habilitację Juliusz Makarewicz, jeden z najwybitniejszych prawników, później profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza, twórca polskiego kodeksu karnego z 1932 roku. Przykładów jest więcej, a trzeba powiedzieć, że nie tylko w Polsce uciekano się do takich i podobnych, niechlubnych, sposobów kształtowania środowiska akademickiego.

Jak środowisko na to reagowało?

– Traktowano takie przypadki jako swego rodzaju osobliwości, ale nie bardzo groźne. Były też poważniejsze przewinienia – utrudnianie karier akademickich ludziom pochodzenia żydowskiego czy ukraińskiego. Trzeba przypomnieć (o czym się dzisiaj nie mówi), że nie dotrzymaliśmy pewnych obietnic złożonych Ukraińcom, np. utworzenia ukraińskiego uniwersytetu w Stanisławowie.

Miało to przyczyny historyczne.

Tak jest. Uniwersytet lwowski stworzono z kolegium jezuickiego (1652) na mocy Unii Brzeskiej, która grekokatolikom (może i prawosławnym) obiecywała wyższą uczelnię. Pod warunkiem jednak, że nie powstanie ona w mieście, gdzie jest uczelnia katolicka. Jezuici błyskawicznie utworzyli uniwersytet we Lwowie, blokując drogę do tego Ukraińcom. Później Austriacy chcieli, żeby ten uniwersytet był polsko-ukraiński – na każdym kierunku miał wykładać ukraiński profesor – ale tych profesorów zabrakło i uniwersytet we Lwowie pozostał polski. Ukraińcy ciągle wracali do tej sprawy. Na początku XX wieku odbywały się strajki ukraińskich studentów. Przed zakończeniem I wojny światowej i tuż po niej prowadzono negocjacje w sprawie stworzenia ukraińskiego uniwersytetu w Polsce. Część środowiska akademickiego była jednak temu przeciwna. Przypominam całą tę historię jako argument, że nie należy tego środowiska zbyt kategorycznie idealizować.

Ale w podstawowych, tak to powiedzmy, kategoriach jego etos był ugruntowany.

Tak. Pięknym tego dowodem, o którym trzeba zawsze pamiętać, jest imponująca struktura tajnego nauczania podczas okupacji. Przedwojenne uniwersytety działały w tej strukturze. Jaką wagę przywiązywało do tego Państwo Podziemne, pokazuje sprawa Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Po włączeniu Poznania do Rzeszy i wysiedlaniu z Wielkopolski Polaków tajne działanie Uniwersytetu Adama Mickiewicza byłoby bardzo trudne i stawało się bezprzedmiotowe. Zdecydowano więc, że będzie on działał w Warszawie jako Uniwersytet Ziem Zachodnich, obok dwu innych tajnych uczelni: Uniwersytetu Warszawskiego i Politechniki Warszawskiej. To pokazuje, jak wielkie było poczucie odpowiedzialności ludzi nauki, którzy ponieśli niemałe ofiary za pełnienie swojej powinności w warunkach wojennej okupacji. Niemcy zdawali sobie sprawę z ich roli w społeczeństwie, o czym wymownie świadczą Sonderaktion Krakau i rozstrzelanie profesorów lwowskich 4 lipca 1941 roku.

Po wojnie etos środowiska poddawany był innym próbom…

Przez pierwsze trzy lata trwał, z pewnymi ograniczeniami, model akademicki przedwojenny. Po 1949 roku władze wywierały na to środowisko (jak na całe społeczeństwo) silną presję. Ono się jednak obroniło, i to nie za cenę jakichś wielkich ustępstw czy niegodnych aliansów – tę rzecz należałoby porządnie zbadać. Ja mogę mówić o środowisku humanistycznym, bliżej: filozoficznym i prawniczym, które dotknęły zwolnienia z pracy, zakaz kontaktów ze studentami. Przykładami są Czesław Znamierowski, Roman Ingarden, Władysław Tatarkiewicz… Rozwiązano Polską Akademię Umiejętności, tworząc Polską Akademię Nauk na wzór radziecki. Powołano do niej wielu młodych i starszych marksistów, ale także wybitnych uczonych z różnych dziedzin.

Twórcy PAN o to nie pytali, ale mnie interesuje, jak duża była – zdaniem pana profesora – liczba „ukąszonych”, czyli ludzi autentycznie przejętych marksizmem?

W pokoleniu, które weszło do nauki po wojnie, pewnie nie wszyscy byli marksizmem przejęci, ale Leszek Kołakowski, Bronisław Baczko, Stefan Morawski – mówię o filozofach, bo ich znałem – w pewnym okresie rzeczywiście ulegli jego wpływom. Ze starszych, którzy robili karierę w czasie wojny, np. w Związku Radzieckim, kimś takim był Adam Schaff. Moim zdaniem decydujący moment dla biografii wielu z tych ludzi, a także dla sytuacji środowiska naukowego (nie tylko, ale o nim rozmawiamy), nastąpił w 1956 roku. Wrócili na uniwersytet odsunięci od dydaktyki profesorowie, przynajmniej niektórzy, ale także wielu marksistów opowiedziało się za tzw. marksizmem otwartym. Była oczywiście po wojnie administracyjna, np. wydawnicza, promocja marksizmu, ale kiedy ja studiowałem filozofię – były to lata 1960–1964 – nie miałem ani jednego wykładu z filozofii marksistowskiej! Roman Ingarden, który wrócił na uniwersytet, nie życzył sobie tego i przeforsował swoją wolę. Władza, rezygnując z bezpośredniej walki, liczyła, że profesorowie o rodowodzie przedwojennym wykruszą się, a nowi będą już marksistami. Próbowano temu procesowi pomóc, wprowadzając (na początku lat sześćdziesiątych) ustawę o obowiązku przechodzenia profesorów w wieku siedemdziesięciu lat na emeryturę, czego wcześniej nie było. To się mogło wydawać racjonalne w sytuacji, gdy liczba profesorów nie została ustalona, jak to jest w wielu krajach zachodnich, ale ja sądzę, że władzom chodziło o wyeliminowanie starej kadry akademickiej.

Jakie były efekty?

To się nie udało. Także dlatego, że polski marksizm był dość wyjątkowy na tle innych państw bloku. Toczyły się spory, występowały kontrowersje, gdzie indziej został po prostu „podany do wierzenia”. Pod koniec lat siedemdziesiątych Leszek Kołakowski powiedział, że marksizm jest trupem.

Jak pan ocenia rozbicie uniwersytetu na szkoły wyższe tworzone z dawnych wydziałów? W taki sposób powstały np. Akademie Medyczne.

Wydaje mi się, że to był bardziej rezultat bezmyślnego kopiowania wzorów radzieckich i kładzenia nacisku na praktykę niż jakiś głębszy zamysł ideologiczny.

Teraz wracamy do uniwersyteckiej jedności.

Nie zawsze chętnie. W Krakowie Akademię Medyczną przekształcono w Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, co było przedsięwzięciem wręcz heroicznym, ponieważ wymagało pokonania barier biurokratycznych, związanych z tym, że AM i UJ podlegały różnym resortom. Udało się, ale w wielu innych ośrodkach taka fuzja jest odrzucana.

Odeszliśmy od kwestii etosu akademickiego. Do czego należało i do czego można było wracać po roku 1989?

– Najpierw trzeba przypomnieć, że wskaźnik scholaryzacji na poziomie uniwersyteckim był po wojnie w Polsce dramatycznie niski, jeden z najniższych w Europie, nie przekraczał 10 procent populacji. Pierwszym zadaniem była zmiana tego stanu rzeczy. I to się powiodło, dziś mamy jeden z najwyższych wskaźników. Trzeba jednak mieć na uwadze to, że w momencie kiedy zaczynają działać prawidłowości statystyczne, różne rzeczy się spłaszczają, pojawia się wartość średnia, w tym przypadku średni poziom, czyli przeciętność – kadry akademickiej, studentów. Są naturalnie marginesy, ten ponad i ten poniżej średniej. Im liczniejsza jest społeczność akademicka, tym marginesy, zwłaszcza ten dolny, są większe. To oczywiście wpływa na etos, ale nie mamy socjologicznej diagnozy społeczności akademickiej, więc nie wiemy, w jakim stopniu. Rozmaite tezy na ten temat formułowane są na podstawie indywidualnych przypadków, często spektakularnych, ale nietypowych. Staram się wstrzemięźliwie odnosić do takich opinii jak np. ta, że plagiaty są powszechne, że przeważają koleżeńskie recenzje, że szerzy się nepotyzm itd. W moim przekonaniu władze popełniają wiele błędów. Nie reagują na powtarzane postulaty zastąpienia prac licencjackich (dotyczy to także, choć może w nieco mniejszym stopniu, prac magisterskich) egzaminem ustnym, co zredukowałoby zwyczaj przepisywania ich z Internetu, dzisiaj banalnie prosty, nawet przy istnieniu programów antyplagiatowych. W niektórych krajach zachodnich rozwiązano już ten problem. A trzeba pamiętać, że jeśli proceder plagiatów czy innych nieetycznych postępków staje się powszechny wśród studentów, demoralizuje to także nauczycieli akademickich i mamy błędne koło.

Mamy też próby zaradzania złu, powoływane są w tym celu rozmaite gremia, jak choćby Komitet Etyki w Nauce PAN, któremu pan przewodniczy. Co jest najbardziej niepokojące w przemianach etosu ludzi nauki?

– Stosunek środowiska do naruszeń etyki. Ambiwalencja w ich ocenianiu ma przyczyny historyczne. Na Zachodzie z plagiatami walczono, ale i zabezpieczano się przed nimi, znacznie pilniej (i dłużej) niż w Polsce. Rosja, jeszcze carska, nie podpisała żadnej konwencji dotyczącej praw autorskich, Związek Radziecki zupełnie ich nie przestrzegał, tłumaczono książki naukowe bez wiedzy autorów i wydawców. U nas istniała „zawiesina prawna” w tej materii i z takim bagażem weszliśmy w epokę bardziej rygorystycznego traktowania kryteriów etycznych. Ciągle jednak mamy sytuację, w której i komisje dyscyplinarne uczelni czy instytutów i rzecznicy i rektorzy oraz dyrektorzy patrzą przez palce na wymienione przed chwilą – i inne – zachowania nieetyczne. To się zmienia bardzo powoli. Rozmawiałem z moim odpowiednikiem niemieckim, który się zdziwił usłyszawszy, że ja mam w ciągu roku kilkanaście listów ze skargami na różne niegodne zachowania (najczęściej konflikt interesów, blokowanie awansu), gdy on dostaje kilka. To chyba sygnał budzenia się wrażliwości w naszym środowisku.(...)