• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

ODRA 2/2017 - Marek Orzechowski

Dodano: 24.02.2017 11:54

Marek Orzechowski

W OKOWACH POPULIZMU

W Sylwestrową noc policja w niemieckiej Kolonii okrążyła grupę blisko tysiąca młodych migrantów z Afryki Północnej, blokując im dostęp do placu przed katedrą, gdzie mieszkańcy miasta tradycyjnie witają Nowy Rok. Po dramatycznych zdarzeniach rok wcześniej, podczas których chuligański motłoch robił w tłumie z kobietami co chciał, obmacywał je, wkładał palce w ich pochwy, lizał, symulował seks, okradał, a niektóre i zgwałcił, w tym roku policja nie tylko nie była ślepa i sparaliżowana strachem przed posądzeniem o nadgorliwość, ale i wystarczająco przygotowana na odparcie ataku.

 

Zamiast więc „spontanicznego” witania Nowego Roku, setki nowych współobywateli, agresywnych Marokańczyków, Algierczyków, a także Afgańczyków, Syryjczyków i Bóg wie kogo jeszcze, pożegnało trudny i pełen napięć 2016 rok w policyjnym kordonie i asyście. Wszyscy zostali też spisani i niemal wszyscy okazali się uchodźcami, którzy do Niemiec, ich nowej ojczyzny dostali się sławnym „bałkańskim szlakiem”.

 

Dobrzy migranci i zła policja

Policję najbardziej zaskoczył fakt, że niemal wszyscy młodzi mężczyźni z tej grupy pojawili się na placu przy katedrze równocześnie. Był to widoczny znak, że ich przyjazd do Kolonii nie był przypadkowy, że nie chodziło o podziwianie sztucznych ogni, ale że północno-afrykańska młodzież w niemieckiej gościnie, po udanych akcjach rok wcześniej, tym razem zmierzała do bezpośredniej próby sił. Można sobie wyobrazić przebieg sylwestrowej nocy, gdyby nie taktyka kolońskiej policji, która do konfrontacji nie dopuściła. Dzięki niej noc przebiegła bez większych ekscesów, a powstrzymane przez policję agresywne towarzystwo rozeszło się do domów, kiedy było już po wszystkim.

W przeddzień Sylwestra w prasie niemieckiej nie brakowało alarmujących ostrzeżeń, że w przypadku powtórzenia się zeszłorocznych ataków w jakimkolwiek wymiarze, polityczną cenę za nie zapłaci kanclerz Angela Merkel. Przygarniętych przed rokiem migrantów niewiele to obchodziło. Niemieckie media odniosły się do kolońskiej nocy i taktyki policji spokojnie – bez wielkiej przesady, ale i bez wyraźnej satysfakcji. Między wierszami dało się bowiem wyczuć pewnego rodzaju rozczarowanie, że młodzi migranci nie wyciągnęli żadnych wniosków z ubiegłorocznych zdarzeń. Że nadal nie rozumieją, gdzie się znajdują, dlaczego, kto i z jakich pobudek im pomaga, i że nadużywają gościnności, która w swojej dobroci i geście przygarnięcia nie jest bynajmniej bezgranicznie cierpliwa. Pomyślna w skutkach taktyka policji zyskała sporo uznania, wdzięczności nie kryli uczestnicy kolońskiej nocy, którzy mimo złych doświadczeń sprzed roku, znów tradycyjnie pojawili się u stóp wiekowej katedry.

Ale nie ich reakcje i satysfakcja zdominowały medialne doniesienia i komentarze, a wypowiedzi przywódczyni Partii Zielonych Simone Peter. W zgodzie z najlepszą tradycją głuchej i ślepej na wszystko politycznej poprawności zarzuciła ona policji celową dyskryminację i stygmatyzację afrykańskich migrantów, rasistowskie traktowanie zatrzymanych, stwierdziła również, że jedynym powodem dokonanych kontroli i zatrzymań był kolor ich skóry. Zarzucała stróżom porządku, że interwencja policji była przesadna i nieadekwatna do zagrożenia, że doszło z jej strony do nadużycia siły. Jej zdaniem zagrożeniem dla publicznego bezpieczeństwa była kolońska policja, a nie skłonni do przestępczych zachowań migranci.  

 

Biedni złoczyńcy bez narodowości

Simone Peter, wierna ideologii swojej partii, powiedziała, co myśli jej środowisko, i mimo że jej słowa wpisały się w stylistykę Gutmenschen, celowo unikających nazywania rzeczy po imieniu, spotkała się z surową krytyką. Byłaby ona mniejsza lub w ogóle by jej nie było jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy podsycane hasłami „kultury otwartości” iluzje przysłaniały czekającą na ujawnienie rzeczywistość. Ale nie dziś, nie po berlińskim zamachu i kilku innych wcześniejszych dramatycznych i krwawych zdarzeniach. Zdumiona Peter pospieszyła więc z wyjaśnieniami relatywizującymi jej atak na policję. Na próżno. Słowo się bowiem rzekło i zebrało zasłużone owoce.

Jak dalece Simone Peter nie trafiła w aktualne nastroje, świadczy fakt, że najbardziej zgorszyła się „ujawnieniem” przez policję narodowości zatrzymanych migrantów. Jeszcze nie tak dawno byłoby to odnotowane jako naruszenie ludzkiej godności i prawa do zachowania prywatności, nawet w najbardziej skrajnym, brutalnym przypadku. Wiadomo, narodowość mieli, czy raczej mają, inni złoczyńcy notowani przez policję: Szwedzi, Polacy, Belgowie, w ostateczności Niemcy, ale nie migranci i nie azylanci. A przede wszystkim nie ci spośród nich, którzy dostali się do kraju w ramach wielkiej akcji otwartych drzwi i serc, a teraz mają w tym obcym i nieprzyjaznym dla własnej kultury otoczeniu problemy z nabraniem niemieckich, cywilizacyjnych cech.

Ochrona dobrego imienia, godności, a także obawa przed „stygmatyzacją” całych grup narodowych przygarniętych przez Niemców od lata 2015 posunęła się tak daleko, że nawet mordujący ich islamscy terroryści nie mieli nazwisk ani narodowej przynależności. Ujawnienie faktu, że zbrodni dokonał Syryjczyk, zgwałcił Afgańczyk, molestował Irakijczyk, ukradł Marokańczyk (którzy przecież potrzebują naszej opieki!), równało się zakwestionowaniu humanitarnej polityki kanclerz Merkel i narażało na publicystyczny, polityczny, nierzadko i towarzyski ostracyzm. Wiedzieliśmy kto jest ofiarą, sprawca pozostawał anonimowy. Naruszenie tego tabu równało się przejściu do obozu populistów.

 

Prawo do totalnej kontroli

Obóz populistyczny w minionych miesiącach bardzo zwiększył swoje szeregi; nadal rozrasta się i pęcznieje, nabiera znaczenia i staje się konkurencją dla demokratów, tych prawdziwych, liberalnych demokratów. I to mimo uprawianej uparcie narracji w rodzaju Simone Peter, a w zasadzie właśnie dlatego, w reakcji na takie słowa. Oddalona od rzeczywistości opowieść o tym, co się dzieje, deformująca fakty, stała się już tak drażniąca, że nie tylko utraciła znamiona prawdy, ale jest po prostu przeinaczaniem rzeczywistości. Z oczywistymi skutkami, bowiem nic tak nie użyźnia populistycznej gleby jak właśnie ślepota i naiwność nieskazitelnych demokratów. Zwłaszcza tych oglądających świat zza biurek, którzy skazują opinie naruszające kanony politycznej poprawności na publiczny niebyt, a ich protagonistów wpychają do nacjonalistycznego kąta. I tak właśnie jest w tym przypadku – prowokacyjne, obłudne i nieprawdziwe stwierdzenia Simone Peters wpędziły w okowy populizmu kolejnych ludzi, zniecierpliwionych i znużonych zabiegami o godność migrantów, które lekceważą ich własną godność. Piękny przykład populizmu, tyle że lewicowego, zatem salonowego.

Fałszywa narracja z migrantami w tle to oczywiście nie jedyna przyczyna wzrostu nastrojów populistycznych po prawej stronie. Być może nawet nie najważniejsza – tyle że plasująca się blisko życia, zaraz za płotem, za rogiem ulicy, widoczna na wyciągnięcie ręki, czytelna i prawie osobista. Wystarczy przecież przejechać się ulicami wielu zachodnich miast, zajrzeć do Mediolanu, Rzymu, Florencji, Bonn, Hamburga, Monachium, Wiednia, Amsterdamu, Aten, Berlina, Brukseli. Widać jak na dłoni, że coś wyrwało się spod kontroli, jest już nie do opanowania, że może być groźne. A odpowiedzialni za to politycy odwracają głowy, zagadują okrągłymi słowami coraz bardziej brutalną rzeczywistość, zaniedbują swoich własnych obywateli. Zewsząd słychać wezwania do kolejnego wzmocnienia sił policyjnych, do większej ilości kamer, do jeszcze dokładniejszej inwigilacji i kontroli. W Belgii pojawił się nawet projekt wcześniejszej rejestracji wszystkich podróżujących pociągami i autobusami dalekobieżnymi, jak w ruchu lotniczym.

Wystarczyło, że Anis Amri, 24-letni Tunezyjczyk, terrorysta z Berlina a wcześniej „uchodźca”, przejechał po zamachu pół Europy, zanim został zastrzelony we Włoszech, żebyśmy musieli – blisko pół miliarda mieszkańców Unii Europejskiej – oddać kolejną część swojej wolności. Więcej policji i większe uprawnienia dla niej mają dać nam poczucie większego bezpieczeństwa, ale przecież nie ograniczą niepokojących zjawisk, wyrwanych spod kontroli polityki, a w wielu przypadkach przez nią samą wypromowanych. Naszym prawem obywatelskim w ogarniętej strachem Europie staje się krok po kroku dobrowolne poddanie totalnej kontroli w obronie przed tymi, których zaprosiliśmy do własnego domu. Zamiast wydalić ich tam skąd przyszli, odbieramy sobie resztki swobody, licząc że restrykcje te dotkną także złoczyńców.

 

Populiści po lewej i po prawej

Populizm kojarzony jest dziś przede wszystkim z prawą stroną sceny politycznej – to także efekt poprawnej politycznie narracji, a przecież nie brakuje go również po lewej stronie, gdzie właściwie należy szukać jego pierwotnych korzeni. Oba mają, jak twierdzi brytyjski politolog Paul Taggart, „puste serca”, brakuje im trwałej substancji, chociaż mają własne systemy wartości. Różnica między jednym a drugim polega na podejściu do systemu politycznego.

Populizm lewicowy chętnie obsługuje swoją klientelę poza parlamentarną kontrolą. Zdobywa ją hasłami „sprawiedliwego” podziału dóbr między „wykluczonymi” i ochroną ich interesów. Populizm prawicowy skłonny jest rezerwować polityczne i socjalne uprawnienia dla członków „własnych” społeczności, najczęściej związanych z tradycyjnymi grupami narodowymi i w ramach krytykowanego systemu. Oba potrafią dostosować się do zmieniających się warunków, wykazują się dużą elastycznością i trudno je wpisać w jakąś koherentną doktrynę. Dlatego najprościej jest przypisać im po prostu zdolność do zyskiwania wpływu na władzę lub – w korzystnej konstelacji – nawet do jej zdobycia.

Populizm, definiowany jako przesiąknięta demagogią polityka, która poprzez dramatyzowanie sytuacji politycznej zmierza do pozyskania poparcia tak zwanych mas, nie spada z nieba, nie bierze się z niczego, nie jest efektem czarodziejskich zaklęć. Jest następstwem społecznych kryzysów, społecznego otrzeźwienia, niezgody, protestu, powszechnego poczucia zagrożenia. Populizm sygnalizuje polityczny kłopot, jest refleksem poważnego kryzysu demokracji przedstawicielskiej. Jest odpowiedzią na elitarność polityki, celowe i systematyczne zawężanie poziomu partycypacji, na polityczną i medialną manipulację, oddanie polityki w ręce tak zwanych technokratów, którzy chcą prowadzić państwo jak firmę, przynoszącą wyłącznie zyski, na rzekomy brak alternatywy dla obecnie rządzących, na oddanie politycznych decyzji w ręce decydentów pozbawionych demokratycznej legitymizacji, wreszcie na efekty powiększających się podziałów w społeczeństwie i rosnące zyski nielicznych, zdobywane kosztem pozostałych. Wybieramy wprawdzie partie, ale rządzą nami niekoniecznie ci, których wybraliśmy, tylko ich substytuty, na które nie mamy wpływu i których nie możemy w żaden sposób kontrolować. (...)

 

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra"