• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 12/2016- Zygmunt Bauman

Dodano: 20.12.2016 13:06

Zygmunt Bauman

 

CZEGO SIĘ NAUCZYŁEM OD CLAUDE’A LÉVI-STRAUSSA

 

Przyznaję, był okres „lévi-straussowski” w moim myśleniu, dociekaniach i pisarstwie – a także, że jego niewycieralne ślady łatwe są wciąż do dostrzeżenia w najświeższych nawet z moich publikacji. Zrządzeniem losu przypadł wszakże ów okres na czas (1965–1970) wyjątkowo nieprzychylny w moim życiu systematycznym rozmyślaniom i układaniu dalekosiężnych planów badawczych.

Dla etnografów, antropologów i wszystkich pozostałych badaczy kulturowych osobliwości, tych zaprawionych w rzemiośle oraz tych jak ja początkujących i nie całkiem pewnych, jak sobie poradzić ze swoistością, wymyślnością, a czasem i dziwacznością kulturowych pomysłów i inicjatyw, pojawienie się na półkach księgarskich dzieł Claude’a Lévi-Straussa było objawieniem. A było wszak owych wyg, jak i adeptów rzemiosła wielu – różnego autoramentu i o różnorodnych w świecie akademickim przydziałach. Dla mnie z pewnością było objawieniem: olśniewającym od pierwszego z nim zetknięcia.

Fetowani przez gospodarzy z okazji Światowego Kongresu Socjologicznego 1966 roku w Evian krągłą sumką franków na zakup lektur, delegaci polscy rzucili się do księgarń; jeśli chodzi o mnie, wydałem swą część funduszu co do centyma na wszystko cokolwiek wpadło mi w ręce, a miało nazwisko Lévi-Straussa na okładce. Oczarowało mnie (zaczarowało?) każde zdanie, jakie przy pierwszym przerzucaniu kartek wpadało mi w oko. A dodam jeszcze, że w tym czasie debatowaliśmy w gronie kolegów z Katedry Socjologii Ogólnej UW oraz kilku regularnych gości z zespołów sąsiednich nad programem badawczym poświęconym antropologii społeczeństwa polskiego, a ów wielce ambitny zamiar wołał o przyswojenie nowych a odkrywczych ustaleń i propozycji socjologii strukturalnej (czy „semiotycznej”), której pionierem był Claude Lévi-Strauss. Z punktu widzenia sukcesu przygotowywanego projektu była rewolucja naukowa wielkiego antropologa prawdziwym darem z nieba, a wysnucie z niej wniosków zadaniem nieodkładalnym.

Co jednak w dziele Lévi-Straussa (wracając myślą do tamtego momentu) być mogło dla mego i mych kolegów głównym oczarowania/zaczarowania nim powodem? Ano to chyba, że z każdego niemal z przeczytanych zdań, a co najmniej z każdego paragrafu, wyzierały odpowiedzi na pytania, jakich sam nie potrafiłem dotąd ująć w słowa – a o których (z tego, co wyczytałem) dowiedziałem się, że tak mnie, jak i wielu innych „kulturologów” od dawna potrzeba ich sformułowania dręczyła: jednych jawnie, lecz znacznie liczniejszych niejako „podskórnie” – tuż przy, ale jeszcze nie ponad progiem świadomości. A i migotały z każdej prawie strony metodą antropologii strukturalnej skomponowane rozwiązania problemów, które jak dotąd bardziej przeczuwałem, niż o nich wiedziałem, że są problemami, a więc sprawami, jakie atencji, analizy i rozwiązań pilnie się domagają. Z połączenia jednego z drugim wynikało niezbicie, iż to, czego się o kulturze dotychczas nauczyłem, wypadało mi pilnie odwiedzić i przemyśleć na nowo. Po czym w znacznej części odłożyć na boczną półkę, jeśli nie odesłać wprost do lamusa. Krótko mówiąc: zaczynać trzeba było od nowa, z innego niż do niedawna startując początku.

Najgłębszym bodaj wstrząsem było dla mnie, o ile mogę na pamięci polegać, odkrycie kultury jako procesu raczej niż ciała stałego lub nastawionego na samo-stabilizację i utrwalenie (mówiąc językiem Talcotta Parsonsa, niekwestionowanego podówczas autorytetu i rządcy dusz socjologicznych, korygowanie zakłóceń i zaburzeń oraz przywracanie „równowagi”) ciała ociężałego i inertnego, otoczonego klarownymi, a pilnie strzeżonymi granicami, zatem skutecznie od „obcych” napływów odseparowanego, samowystarczalnego i wyposażonego w homeostat i wentyle bezpieczeństwa dbające o monotonne odtwarzanie normy i eliminację wszelkich od niej odstępstw oraz eksmisję obcych ciał.

Kultura jawiła się w tym obrazie jako służebna jednostajności, stabilności, niezmienności ładu i oporu wobec nacisków na zmianę: sposobem na „więcej tego samego, a odszczepieńcom wara”. Funkcjonalna spójność systemu czyniła zmianę kulturową (nie można wszak było jej zachodzenia przeoczyć ani jego banalności zaprzeczyć) zagadką, domagającą się rozsupłania z powołaniem na szczególne – rzadkie bądź wręcz wyjątkowe okoliczności. Względnie, by tak rzec, wypadkiem nadzwyczajnym. Stabilność, zabezpieczona monotonią samoodtwarzania, była natomiast sednem (celem, „telosem”?) społecznego istnienia. Przedstawiając założenia funkcjonalizmu strukturalnego, Parsons wyartykułował (co jako pierwszy zauważył Ralf Dahrendorf[1]) utopię sterującą intencjami i strategiami „solidnej nowoczesności”, w której bezruch (kres zmian) był celem ruchu, jak też i znamieniem definiującym stan doskonały: ideał, do którego jedyny ruch przez system tolerowany zmierzał. Utopię – a więc stan rzeczy (w odróżnieniu od stanu ducha) nigdzie jeszcze nie osiągnięty, nigdzie w rzeczywistości społecznej do odnalezienia, a pewnie i nigdy nieosiągalny. Lévi-Strauss postawił wizję kultury Talcotta Parsonsa z głowy na nogi – co przypominało wyczyn, jaki paradygmatyczna rewolucja Karola Marksa dokonała z dialektyką Hegla.(...)



[1] Ralf Dahrendorf, Out of Utopia: Toward a Reorientation of Sociological Analysis, „American Journal of Sociology”, Vol. 64, No. 2 (Sep., 1958).

 

 

Więcej w grudniowym numerze miesięcznika "Odra".