• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 11/2016- rozmowa z Wasylem Słapczukiem

Dodano: 22.11.2016 13:15

WOJNA NIE JEST CELEM

 

Z Wasylem Słapczukiem rozmawia Wojciech Pestka

 

Wojciech Pestka: Zacznijmy od diagnozy, opisu aktualnej sytuacji w Ukrainie...

Wasyl Słapczuk: Dzięki Bogu nie jestem ekspertem ani politykiem, mogę wprost mówić o tym, co widzę i czuję. Ukraina przypomina mi rozregulowany zegarek, każdy trybik kręci się tu w swoją stronę. Według najnowszych danych statystycznych na ziemi ukraińskiej żyje około 43,8 mln obywateli, którzy wytwarzają, w przeliczeniu na osobę, dochód krajowy brutto w wysokości 2 005 $. Dla porównania: Polaków jest około 38,4 mln, a każdy statystycznie wytwarza dochód sześć razy większy – 12 495 $ na osobę. Czego chcieć więcej? Wojna tocząca się na wschodzie jest wygodnym usprawiedliwieniem tej sytuacji, ale rzeczywiste powody leżą gdzieś indziej. Czegoś nam brakuje jako zwykłym ludziom. Zdobywamy się na bohaterskie, rewolucyjne zrywy, mobilizujemy się, kiedy pojawia się zagrożenie, nie potrafimy jednak normalnie żyć i pracować. Kiedy mija okres uniesienia i euforii, rozpraszamy się w tłumie, wchodzimy w stare buty. By zmiana była trwała, musi zostać przekroczona pewna „masa krytyczna”, by ilość przełożyła się na jakość. Wszyscy chcą, żeby było lepiej, ale nie sprawi tego magia powtarzanego z różną intonacją na okrągło słowa „władza”. Dobra, kiedy pozwala ukraść krowę, zła, kiedy chce karać, przywracać porządek. Państwo z założenia jest strukturą represyjną, więc jeśli chcemy od niego czegoś wymagać, to powinniśmy się podporządkować jego zarządzeniom i respektować ustalone zasady. Wojna! Można pomyśleć, że przy takiej liczbie mieszkańców Ukrainy nie powinno być problemu z poborem do wojska, z ochotnikami do walki na froncie. Zwłaszcza że władza w mediach bez umiaru szermuje hasłami: patriotyzm, ojczyzna. I co? Kto tylko może, legalnie i z ominięciem prawa stara się uchronić siebie i swoich najbliższych od wojska. Z czysto ludzkiego punktu widzenia to zrozumiałe i naturalne. Ale skoro nie stajemy w obronie granic swojego państwa, to nie oczekujmy, że dostaniemy coś w zamian i do tego całkiem darmo.

Powiedziałeś – czegoś nam brakuje jako zwykłym ludziom…

‒ Weźmy prozaiczną sprawę emigracji zarobkowej. Tysiące Ukraińców przemierza Europę za pracą. Tkwi w tym jakaś sprzeczność, bo wszędzie poza granicami swojego kraju bez większych problemów odnajdują się w obowiązującym systemie prawnym, przestrzegają obowiązujących zasad współżycia, są, jak to się czasem mówi, „dobrymi” Ukraińcami. Tylko nie u siebie… Po drugiej wojnie światowej Ukraińcy, mający za sobą doświadczenie wojny, zatrudniali się na Zachodzie do najprostszych prac: sprzątania, mycia naczyń w restauracjach, mieszania cementu na budowie. W tym czasie sycylijscy chłopi, którzy nigdy w rękach nie trzymali karabinu, jechali do Ameryki i budowali struktury mafii. Nestor Machno, ukraiński anarchista i rewolucjonista, legendarny dowódca Rewolucyjnej Powstańczej Armii Ukrainy, kiedy po wielu perypetiach w 1923 roku dotarł wreszcie do Paryża, zatrudnił się jako szewc, dekorator w teatrze, później robotnik w drukarni. Umarł w nędzy. Człowiek z ogromną charyzmą, zdolnościami przywódczymi i doświadczeniem, którego bali się i Petlura, i bolszewicy. Skomplikowana, trudna do zrozumienia ukraińska historia ostatniego wieku odcisnęła trwały ślad na naszej mentalności. To przekleństwo tamtego czasu ciąży na nas i dzisiaj.

Może upłynęło zbyt mało czasu od odzyskania niepodległości w 1991 roku, by widoczne były zmiany?

‒ Nie, chyba chodzi o coś innego. Zachód, trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi, zbyt szybko chciał nas wprowadzić na drogę demokratyzacji i uwolnić od „sowki” – rosyjskich wpływów i postsowieckiego myślenia. A do tego trzeba samemu dorosnąć, potrzebny jest czas. Wydaje się, że Ukraina przyjęła ustaloną za jej granicami konwencję: przebiera nogami, „maszerując” w miejscu, bo ruch jest regułą gry, którą narzuciła jej Europa. Gdzieś tam, pod pozorami zmian, ukrywa się jej stare, sowieckie oblicze. Politycy w sejmowych debatach o standardach europejskich robią oko, jak aktorzy występujący w farsie. W życiu codziennym regułą wciąż są korupcja, przemoc i pogarda dla słabszych. Panuje pomieszanie pojęć, niekompetencja i amatorszczyzna… Sens istnienia sprowadzono do pieniędzy. Za nie kupuje się wszystko: od jedzenia i mieszkania po zdrowie i możliwość nieliczenia się z prawem. Trzeba o tym mówić, trzeba reagować, żeby nawet jeśli nie uda się tego zmienić, przynajmniej zachować poczucie własnej godności.

Jesteś pesymistą?

‒ Wręcz przeciwnie, jestem optymistą. Zakładam, że chwilowy regres wynika z cykliczności procesów, jest potwierdzeniem reguły. Ale próbuję realnie oceniać sytuację. Przykład Polski, sąsiedztwo z krajami dynamicznie rozwijającymi się niczego nie zmienia. Wystarczy popatrzeć na Meksyk i USA – jaka ogromna różnica mentalna, dwa zupełnie inne światy oddzielone płotem i zasiekami. Niewiarygodna niewspółmierność. Mówi się, że trzeba poczekać, aż ta wojna na wschodzie Ukrainy się skończy. Weźmy Afganistan. To już tyle lat od wojny, a tam nadal jest strasznie. Trudno sobie wyobrazić, jak ludzie tam żyją. Przynajmniej dwa pokolenia od rozpoczęcia wojny przyszły na świat. Jedynym zajęciem dla tych wchodzących w życie Afgańczyków jest zabijanie się nawzajem. Jak będzie u nas? Małe narodowości mogą liczyć na pomoc, bo nie stanowią dla nikogo zagrożenia: Ukraina z ponad czterdziestoma milionami mieszkańców do krajów małych się nie zalicza. Na razie cały świat próbuje nam pomagać, ale co będzie, kiedy się zorientuje, że ta pomoc nie daje żadnych rezultatów? Że zmiany są jedynie powierzchowne, pozorowane. Czy to nie wstyd, że czterdziestomilionowa Ukraina wyciąga rękę do dziesięciomilionowej Szwecji? To jakby pijany żebrak w amoku żądał pieniędzy na wódkę od kilkuletniego dziecka. Wiem, że to nie najlepsze porównanie, nie chcę też krytykować wszystkiego wokół, ale nie jest mi obojętne, co się stanie z moją ojczyzną.

‒ Wystarczy jednak popatrzeć na samochody na ulicach, ludzi w sklepach. Czy teraz Ukraińcom nie żyje się lepiej?

‒ Tak, oczywiście, w sensie materialnym, w porównaniu do czasów Związku Radzieckiego, żyje się zdecydowanie lepiej. Szczególnie w mieście panuje dostatek, marginesem jest skrajna nędza. Nawet człowiek taki jak ja, na wózku inwalidzkim , jakoś daje sobie radę. Źle jest na wsi, władza sowiecka rozpuściła tych ludzi. Kołchoźnicy żyli w warunkach urągających przyzwoitości, byli traktowani jak bydło, dostawali za swą pracę zapłatę albo nie, ale mieli jedno niezbywalne prawo, które rekompensowało im to wszystko: przyzwolenie na okradanie kołchozu. Władza radziecka najpierw odebrała im ziemię (czytaj: okradła z ziemi), nauczyła (czytaj: dała przykład jak) kraść i rozgrzeszyła ich z kradzieży (czytaj: zaszczepiła system komunistycznych wartości). Granica między dobrem a złem się rozmyła. Kradzież kołchozowej własności przestała być na wsi przestępstwem, czynem moralnie wątpliwym, nieprzyzwoitym. Teraz, kiedy teoretycznie wszystko zaczęło się zmieniać, ci z byłych kołchozów ludzie patrzą na cudzą własność jak na coś, co kiedyś było ich. Nie kradną, ale odbierają część z tego, co im się należy. Oduczyli się uczciwie pracować. Czują się skrzywdzeni. Piją na okrągło, przed pracą, w pracy i po. Piją wszyscy pod rząd, mężczyźni, kobiety, piją dzieci. Nie ma żadnego mechanizmu, za pomocą którego władza próbowałaby im pomóc. Kto ma odwagę i inicjatywę, ucieka ze wsi. Zostaje tam bierna, bezradna, pozbawiona jakichkolwiek szans większość, która jest przeciwna zmianom i chce powrotu do dawnego systemu sprawowania władzy.

Czy nie jest tak, że ta wojna, o której można powiedzieć tyle złego, ma jednak i dobre strony: radykalnie zmienia sposób myślenia Ukraińców?

‒ Mówienie o dobrych stronach jakiejkolwiek wojny to tylko płacz idealisty na widok mleka, które się rozlewa. Teoretycznie, skoro mamy demokrację, możemy jakimś sposobem doprowadzić do tego, żeby w kraju działo się to, czego chcemy. Teoretycznie, ale tylko teoretycznie, możemy wymusić na władzy na przykład legalizację związków homoseksualnych albo poprawę warunków dla wracających z wojny inwalidów. Teoretycznie, bo poza wyjściem na ulice, które na dzisiejszej władzy już nie robi wrażenia, ukraińskie społeczeństwo nie ma mechanizmu zwrotnego, możliwości wpływania na decyzje państwa. Jest wojna. Ale w dalszym ciągu wszelkie decyzje w sferze ekonomii i kultury podejmowane są z myślą, by nie uchybić interesom Rosji. Weźmy najprostszy przykład: język. Telewizja – większość kanałów rosyjskojęzycznych. Internet – prawie wszystkie ukraińskie wiadomości w języku rosyjskim. Wojna niczego tu nie zmieniła. Dziwię się temu, nie rozumiem logiki takich działań. Może dla społeczeństwa, które walczy o chleb codzienny, język nie ma takiego znaczenia, może to tylko moje „zawodowe” skrzywienie, ale wychodzi na to, że siła języka rosyjskiego jest dużo większa niż ukraińskiego. Jeśli w okresie przed odzyskaniem niepodległości rusyfikacja była prowadzona z wykorzystywaniem stanowionego prawa w sposób konsekwentny i metodyczny, dlaczego teraz nie można w podobny sposób ukrainizować społeczeństwa? Jeśli nie na języku, to na czym będziemy budować ukraińską tożsamość? Na religii? Na historii? (...)

 

 

Więcej w listopadowym numerze miesięcznika "Odra".