• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 11/2016 - Jacek Sieradzki

Dodano: 22.11.2016 11:19

Jacek Sieradzki

 

POMNIKI?

 

Ilekroć ostatnimi czasy w bardzo różnych gremiach, tyle że generalnie młodszych, mówiłem coś o Wajdzie, wspominałem jego dzieła czy diagnozy, proponowałem, by uczynić je punktem odniesienia w jakiejś sprawie – z drugiej strony były oczy wniesione do góry, wydęte politowaniem usta, bąknięcia, jakich się używa, gdy ktoś palnie głupstwo. Tak, dla młodszych rozmówców Andrzej Wajda nie był już twórcą nakręconych kiedyś arcydzieł. Był reprezentantem znienawidzonego establishmentu, urzędowym autorytetem budzącym niechęć poprzez samą swą pozycję, prawo do zabierania głosu ex cathedra, a może i po prostu życiowy sukces – co byłoby nie tak znowu dziwne, ale żeby w takim natężeniu? Po śmierci reżysera pojawiło się wiele wspomnień i pożegnań, pisali je jednak głównie przedstawiciele starszych pokoleń, współpracownicy i obserwatorzy. Młodsi zmilczeli. Wolno podejrzewać, że za jakiś czas, gdy przyjdzie pogoda na T-shirty, któryś mądrala wypisze sobie na koszulce hasło: nie płakałem po Wajdzie. W głębokim przeświadczeniu, że wysyła tym sposobem światu brzemienny w treści komunikat.

Aliści komunikat taki dobrze niestety zgra się z naszą dzisiejszą kulturą, w której tak naprawdę nikt po nikim nie płacze ani na pogrzebach, ani na co dzień, bo ktoś, kto odchodzi, nade wszystko zwalnia miejsce. Nie w sensie wulgarnej życiowej przepychanki: zwalnia miejsce w hierarchii. Żyjemy w kulturze, która odmawia sama ze sobą międzypokoleniowej rozmowy: dzieła nie przeglądają się w sobie nawzajem. Jakby każdy dumny artysta pragnął mówić swoje do odbiorców – albo prosto w kosmos – mając za plecami ziemię niespenetrowaną i nie budzącą ciekawości. A jeżeli już, to penetrowaną płytko i utylitarnie, w poszukiwaniu dobrze skrojonych wzorów do kopiowania, nie generalnych punktów odniesienia. Sprzyja temu spłaszczona perspektywa chronologiczna. Chwilę temu ktoś w jakimś omówieniu przyrównywał świeżo powstałe dzieło do Wesela i nie musiał uściślać; rozumiało się samo przez się, że idzie o Wesele Smarzowskiego. Nie o kongenialne Wesele Wajdy, nie mówiąc o wierszowanej sztuce niejakiego Wyspiańskiego.

O spuściźnie zmarłego i jego roli w ukształtowaniu nowoczesnej polskiej kultury niech mówią mądrzejsi. Ja powiem o czymś tylko z pozoru marginalnym. Andrzej Wajda z Krystyną Zachwatowicz byli jedyną parą artystów z samego szczytu świecznika, na których nieustannie zdarzało mi się natykać w filharmonii czy w teatrze. Nie na galówkach, premierach i ceremoniach. W zwykłe dni. Niekoniecznie na widowiskach okrzyczanych jako wydarzenie. Także na przedstawieniach artystów, którzy sobą dopiero coś obiecywali. Najwyraźniej państwo Wajdowie mieli wpisany między elementarne czynności życiowe obowiązek interesowania się tym, co w ich dziedzinie się rodzi, co mówią nowi bywalcy artystycznej agory, z czym ich własne dzieła wejdą w kontakt, choćby pobieżny. Mówi się, że Wajda miał niesamowity głód sztuki, więc dopowiedzmy: nie tylko swojej. Miał głód bycia w sztuce. Oczywiście w miarę upływu lat z coraz większymi oporami akceptował kierunek rozwoju teatru czy kina. Przyszło mi długo i nieskutecznie przekonywać Krystynę Zachwatowicz, rozżaloną na Monikę Strzępkę i Pawła Demirskiego za urządzenie panu Andrzejowi przed laty groteskowego pogrzebu, że jak się jest żywym pomnikiem, to trzeba brać pod uwagę, iż ktoś ów pomnik prędzej czy później obrzuci, no, powiedzmy śnieżkami.

A dziś myślę, że ów wałbrzyski spektakl, Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej, jadowity paszkwil na establishment artystyczny, na całe mistrzowskie pokolenie pogrążone w samozachwycie i w poczuciu dobrze spełnionej misji, paradoksalnie był jednak hołdem. Samą swą zawziętością oddawał cześć obiektowi ataku, zdolnemu, jak widać, wygenerować aż tak mocne uczucia. O ileż to lepsze od ignoranckiej obojętności!

Zaś co do misji: któż miałby większe niż Wajda prawo do satysfakcji? Przez dziesięciolecia wyznaczał swoimi filmami kluczowe tematy narodowej wyobraźni, opakowywał je w nośną symbolikę, odpoczciwiał, pokazywał sprzeczności w kwestiach pozornie oswojonych. Skutecznie uodparniał na tępą, zmasowaną indoktrynację i państwową propagandę. Indoktrynacja i propaganda właśnie wraca, za to kandydatów do podjęcia podobnie zakrojonego zadania brak nawet na lekarstwo. Prędzej czy później będziemy więc płakać po Andrzeju Wajdzie. Wszyscy. Chcemy czy nie chcemy…(...)

Więcej w listopadowym numerze "Odry"