• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 9/ 2016 - Rozmowa z Kuroniem

Dodano: 08.09.2016 13:41

JAK GÓRA LODOWA Z GÓRĄ LODOWĄ

SPOTKANIE W TEATRZE

Z Jackiem Kuroniem rozmawiał Sergiusz Sterna-Wachowiak

 

Jacek Kuroń na scenie w spodniach i luźno wypuszczonej bluzie z jasnoniebieskiego dżinsu, założonej na ciemnoniebieski T-shirt. Na stoliku paczka cameli obok postawionego przez nas termosu, imitującego słynny rekwizyt, egzemplarz koloru pomarańczowego, o czarnej podstawce i nakrętce, z gorącą mocną herbatą, której co jakiś czas będzie sobie nalewał do filiżanki. I ja naleję sobie płynu z termosu, a gdy podniosę filiżankę do ust – widownia wstrzyma oddech, ciekawa, czy przełknę legendarną ciecz. Napój powszechnie podejrzewa się o związek z whisky, a nawet spirytusem. Papierosy będzie palił, strzepując popiół do głębokiego porcelanowego talerzyka, wypełnionego przez teatralnego strażaka wodą. Z papierosem w palcach będzie perorował, gestykulował, zaciągał się, popijając parującą herbatą, z ręką w kieszeni spodni będzie chodził po scenie, po jej drewnianej podłodze, otoczonej z trzech stron wysokimi, czarnymi ścianami grubych, sukiennych kurtyn.

Dyrektor Eugeniusz Korin przystał na to nie bez lęku o bezpieczeństwo ponad trzech setek ludzi na widowni i zabytkowego, secesyjnego budynku teatru. Podczas gdy Milan Kwiatkowski, kierownik literacki, wita gościa wieczoru, aktor czyta fragmenty jego wspomnień. Gdy rozpoczynam rozmowę, siedzimy z Kuroniem na krzesłach przy stoliku, ustawionym na scenie na osi wzroku i uwydatnionym światłem silnych reflektorów. Po kilkunastu minutach Kuroń ten ład dekonstruuje. Robiąc szelmowską, rozbrajającą minę, wstaje, zostawia mnie przy stoliku, wychodzi na proscenium. Zrozumiałem, że to, co powiedział szeptem, ale i tak za głośno, kiedy staliśmy w ciemnościach kulis tuż przed wejściem w światła reflektorów, było serio: „A siedzieć będziemy cały czas? To nas dupy rozbolą”. Teraz zaciąga swoje krzesło na skraj pogrążonej w półmroku, nabitej do niemożliwości widowni. Siada na nim, wstaje, obchodzi je w kółko, ogrywa, zostawia samotne i puste, by po chwili wrócić i położyć dłonie na oparciu. Nie wiem, co robić. Decyduję się wstać, co Kuronia zaskakuje, na chwilę przestaje mówić, przystaje, ale zaraz się głośno śmieje. Wyruszam na spacer w przeciwnym kierunku, schodzę na drugi plan, trochę zbuntowany udaję, że podziwiam desenie na zasłonie kulis. Obserwuje mnie, znów mówi do publiczności, od czasu do czasu rozgląda się, chce mnie lokalizować, mieć na oku, upewnić się, że za jego plecami nie robię min albo jakichś gestów. Z założonymi z tyłu rękoma, urażony, gram obojętność. Co jakiś czas podchodzę do lewych lub prawych schodków z widowni na scenę, odbieram od publiczności karteczki z pytaniami do Kuronia. Zadaję mu je w pewnym rytmie, który mimo wszystko udaje mi się narzucić rozmowie; mam też wystarczająco dużo czasu na wybór problemów i redakcję pytań. Kuroń podejmuje rytm, sam robi pauzy i prosi o kolejne pytania. Ale i tak przez najbliższe dwie godziny na dużej scenie Teatru Nowego w Poznaniu odbędzie się fascynujący monodram jednego aktora. Jacka Kuronia, którego już wtedy uważałem za człowieka autentycznie świętego, arianina, polskiego Mahatmę Gandhiego, a dziś mam za największego polskiego polityka przełomu wieków, jeśli nie całego XX wieku.

Na motto wieczoru wybrałem, wydrukowany w programie, fragment z Gwiezdnego czasu (1991), gdzie Kuroń pisze: Ludzie bez przerwy zakochują się w sobie, bo to żadna sztuka. Tyle że potem trzeba to rozdmuchać, wypielęgnować, chuchać na to tak, żeby na całe życie starczyło. I nie może być w tym lęku, że ta druga osoba będzie guru, że będzie ważniejsza, że będzie dominować. (…) Wymyśliliśmy sobie kiedyś z Gają [żoną –red.], na nasz prywatny użytek, teorię góry lodowej. Mówiła ona, że to, co bezpośrednio wiemy o sobie wzajem, to jest tylko czubek tej góry. To, co w środku, we mnie, tego nawet ja do końca nie wiem, a co dopiero drugi, nawet najbliższy mi człowiek. Żyjemy razem i tworzymy swój świat i siebie nawzajem. W ten sposób powoli, krok po kroku coraz to większa część tej góry ukazuje się. Jest to fascynująca podróż w nieskończoność, jednak tylko pod warunkiem, że ty nie będziesz wymyślonym wizerunkiem usprawiedliwiającym moje własne słabości. (…) Miłość wymaga symetrii, ale czasem ty musisz mi pomóc przetrzymać małość, a czasem ja tobie.

Minęło ponad pięć lat od monodramu Jacka Kuronia na wieczorze Sceny Verbum, podczas których nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Czytywałem jego różnorodne wypowiedzi, coraz bardziej skoncentrowane na potrzebie międzyludzkiego dialogu, porozumienia ponad podziałami, akceptacji Innego i szukania możliwości koegzystencji obywateli, polityków, działaczy społecznych pomimo zróżnicowania poglądów. Przeświadczenia, rozmyślania i troski Kuronia stawały się intensywniejsze i coraz bardziej dramatyczne, a nawet graniczne, gdy pisał o antysemityzmie i Zagładzie, o wzajemnej winie Ukraińców i Polaków w krwawych paroksyzmach ich historycznego sąsiedztwa czy o miłości bliźniego niezależnie od jego konfesji czy przekonań, miłości ważniejszej od tolerancji. Toteż gdy jesienią 1999 roku w poznańskim Teatrze Nowym Erwin Axer reżyserował Androklesa i lwa George’a Bernarda Shaw w przekładzie Stanisława Barańczaka, a ja przygotowywałem program teatralny, Korin zaproponował mi włączenie do tego ulotnego druku rozważania Jacka Kuronia, najlepiej napisanego specjalnie dla nas. Sztuka opowiada o męczeństwie pierwszych chrześcijan, prześladowanych przez ich inaczej wierzących braci, i o poratowanym kiedyś przez chrześcijanina Androklesa lwie, który złapany i wcielony do stada drapieżników zabijających chrześcijan na arenie rzymskiego Koloseum, odmawia jako jego dłużnik zagryzienia Androklesa i jego przyjaciół.

Wysłałem do Kuronia list w tej sprawie i scenariusz Androklesa i lwa, rozmawialiśmy także telefonicznie i wkrótce otrzymałem rozważanie, datowane w Warszawie 5 października 1999. Premierze sztuki 19 listopada towarzyszył program, w którym opublikowałem esej Kuronia pod tytułem Z tego samego ulepieni…, niezwykłej wagi, aktualny dziś o wiele bardziej niż wówczas. Ukazał się tylko w ulotnym druku teatralnym, więc przytaczam go z przekonaniem, że stanowi kontynuację refleksji gościa Sceny Verbum.

 

Rzecz dzieje się w okresie prześladowań chrześcijan przez Imperium Rzymskie, ściślej w samym Rzymie, a wnosząc z okoliczności i obecności areny – w pierwszym wieku naszej ery. Prześladowania chrześcijan trwały ze zmiennym natężeniem i dłuższymi lub krótszymi przerwami w różnych regionach Imperium do początków czwartego wieku, choć już od drugiego wieku nie używa się areny, tylko miejsc odosobnienia. W roku 311 cesarz Galeriusz wydaje edykt zwany tolerancyjnym, a kilka lat później cesarz Konstanty Wielki przyjmuje chrześcijaństwo. Jeden z jego następców, Teodozjusz Wielki, w roku 380 wydaje edykt, na mocy którego wprowadza się prześladowania pogan i schizmatyków, później zwanych heretykami. Ta zamiana ról, nie pierwsza w dziejach ludzkości, może być śmiało nazwana stałym ich elementem. Ale właśnie, czy to jest zamiana ról? To znaczy: czy osoby dramatu Shawa zamieniają się po prostu miejscami i chrześcijanie Androkles, Lawinia, Ferrowiusz stają się prześladowcami, zaś poganie Centurion, Kapitan, Lentulus, Metellus – prześladowanymi?

To cesarze – jak wiadomo – wyznaczali prześladowanych. Zmieniają się wiary, ale cesarz jest wciąż stroną prześladującą. Wolno więc przypuszczać, że ci spośród pogańskich prześladowców, którzy kierowali się dążeniem do kariery czy lojalnością wobec władzy, w nowych warunkach prześladują pogan i heretyków. Ci zaś spośród prześladowców, którzy motywowani byli silną wiarą, pewnie zachowali ją w nowych czasach i może niektórym z nich przypadł w udziale los męczenników.

Chrześcijanie, których podziwiamy w tej sztuce, są ludźmi wiary, zaś wiedza historyczna o czasach dawnych i niedawnych, a nawet współczesnych poucza nas, że ludzie wielkiej wiary mogą udręczać i zabijać tych, którzy z ich punktu widzenia są niewiernymi czy odstępcami. Wiadomo, że wśród prześladowców w czasach, które przyszły po czwartym wieku, byli chrześcijanie, i to także ludzie silnej wiary. Trójka bohaterów naszej sztuki to jednak ludzie dość czystego chrześcijaństwa, pełni miłości bliźniego. Nie wierzę więc w to, że przyłączyli się do prześladowców. Jak zatem żyli?

Może usunęli się na ubocze i starali nie słyszeć jęków dobiegających z miejsc odosobnienia? A może choć jedno z nich nie umiało zatkać uszu i wystąpiło przeciw prześladowcom? Wystąpić przeciw chrześcijańskiemu cesarzowi – to znaczy wystąpić przeciw państwowemu chrześcijaństwu. Łatwo w ten sposób dostać się między prześladowanych.

Zapisuję te refleksje na marginesie pięknej sztuki Shawa, bo na współczesny użytek dręczy mnie myśl, że prześladowcy wszystkich czasów, mimo zmieniających się wiar – są ludźmi tej samej konstrukcji psychicznej. Analogicznie prześladowani: ponad epokami i w całym zróżnicowaniu symboli – z tego samego materiału ludzkiego są ulepieni. Jakie wnioski płyną z tej myśli dla nas?

 

Po raz pierwszy w naszym teatrze Jacek Kuroń był bodaj na przedstawieniu Oskarżony: Czerwiec Pięćdziesiątsześć w reżyserii Izabelli Cywińskiej i Janusza Michałowskiego, nie na prapremierze 20 czerwca, tylko osiem dni później, 28 czerwca 1981. Obchodzono wówczas ćwierćwiecze poznańskiego Czarnego Czwartku, na placu Mickiewicza odsłonięto pomnik Poznańskie Krzyże, a wieczorem zagrano Oskarżonego przed widzami, wśród których byli goście uroczystości: Lech Wałęsa, Lechosław Goździk, Jacek Kuroń, Andrzej Wajda i inni. Dzień ten Cywińska wspomina jako początek swojego odwzajemnianego zauroczenia Jackiem Kuroniem, ale nie potrafię już dziś przypomnieć, kiedy Iza, wieloletnia przed Korinem i Januszem Wiśniewskim dyrektor Teatru Nowego w Poznaniu, opowiadała mi o przygodzie z Kuroniem, w której był „cały Jacek”: na początku lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, kiedy pracowali jako ministrowie w rządzie Tadeusza Mazowieckiego?

Spisana, historia ta otwiera rozdział książki Cywińskiej Dziewczyna z Kamienia (2015), zatytułowany Kaczuszki Kuronia. Czyli opowieść, której nie można streścić. Toteż jej nie streszczam, przytaczam w całości: Wiozłam kiedyś Jacka Kuronia przez las. Świeciło słońce i plamiło polankę, przez którą jechaliśmy do wsi. To było na Kurpiach Białych, ale nie w puszczy. Las był rachityczny. Maleńkie drzewka rosły dookoła drogi, prowadziły do mostku. Zwolniłam, ale jak się okazało, jechałam jeszcze za szybko, bo oto z lewej strony niespodziewanie wybiegły na jezdnię malutkie żółte kaczuszki, które prowadziła głupia, duża, pstrokata mama. Już, już dobiegały do samochodu, pakowały się prosto pod koła, kiedy Jacek krzyknął tym swoim tubalnym głosem: UWAŻAJ! Zahamowałam bodaj w ostatniej chwili. Przerażone ptasie kulki rozbiegły się z płaczem we wszystkie strony świata. A Jacek… Jacek wyskoczył z samochodu, żeby je ratować. I uratował. Bo zawsze ratował wszystko, co tylko wpadło mu pod rękę.

Takiego Kuronia wspomina też Karol Modzelewski w swojej książce Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca (2013): W roku akademickim 1955/1956 zlikwidowano wydział historii w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Była to na giełdzie politycznej PRL uczelnia wysoko notowana, prawdziwa „kuźnia kadr”. Studenci historii przeszli stamtąd na Wydział Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego, wzmacniając nasz polityczny potencjał, który wkrótce okazał się potencjałem kontestacji. Wśród kolegów, którzy przenieśli się z PWSP, nie brakowało barwnych postaci, ale najbarwniejszy był bez wątpienia Jacek Kuroń. Zobaczyłem go po raz pierwszy na walnym zebraniu wydziałowego ZMP. Na studiach była to organizacja prawie powszechna. Wypełnialiśmy szczelnie niewielką salę wykładową, ale Jacek mówił jak na tłumnym wiecu – z zamaszystą gestykulacją, tubalnym i schrypniętym głosem, nieszablonowo, odważnie i spontanicznie. Nasza dyskusja na tym zebraniu wpisywała się zapewne w ramy odwilży, ale ich nie przekraczała. Jacek uznał to za kunktatorstwo, a mówił w stylu, jakiego dotychczas nie znałem: „W starożytności greccy żeglarze przemierzali Morze Śródziemne z ładunkami wina i oliwy. Gdy burza groziła okrętowi katastrofą, rozbijali beczki i wylewali oliwę na spienione fale. Pokryte warstwą oliwy morze uspokajało się. Płynęli po gładkiej powierzchni, ale przecież pod spodem nadal szalała burza. Jesteśmy jak ci żeglarze! Dyskutujemy o sprawach drugorzędnych, jakby nic szczególnego się nie działo, ale burza wzbiera pod gładką powierzchnią, po której płyniemy nieświadomi tego, co nadciąga.

Trzecią charakteryzującą mojego bohatera opowieść, z jeszcze innego etapu polskiej nowszej historii, ukazującą wciąż tego samego człowieka, zaczerpnąłem z jednego z wywiadów z Marianem Pilotem: „Czytelnik” to było nie tylko wydawnictwo, to była także słynna kawiarnia, istniejąca po dziś dzień zresztą. W owych czasach – mowa o pierwszej połowie lat sześćdziesiątych – urzędował tam całymi dniami, wypijając ogromne ilości kawy, Jacek Kuroń, w pocie czoła przygotowując strategię transformacji harcerstwa. (…) Długo później, pod koniec lat siedemdziesiątych, z Jackiem w innej już roli spotykałem się nad Narwią – we wsi Kruczy Borek. To był czas kolejnego przesilenia, Jacek był pełen nadziei na to, że lada chwila coś ważnego się wydarzy. No i co: zastrajkowali śmieciarze w Warszawie. Przyjechała z tą wieścią żona Gajka, Jacek mówi: „No, proszę, zaczęło się, komunizm upada!” I natychmiast ruszył do Warszawy wspierać śmieciarzy. Więc wszystko zaczęło się od śmieciarzy, potem dopiero był strajk kolejarzy w Lublinie. No i cała reszta, Stocznia, Wałęsa, Solidarność… (Matecznik Siedlików. Z Marianem Pilotem rozmawiają Stanisław Kulawiak i Wiesław Przybyła, „Ostrzeszowska Kronika Regionalna”, tom IV‒V, 2004‒2005).

W ostatniej dekadzie życia Jacek Kuroń coraz głębiej, coraz bardziej rozpaczliwie martwił się swarami Polaków i biegiem spraw w kraju. Dziś, w epoce rozpoczętej katastrofą smoleńską i bitwą o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, jest pod tym względem tylko gorzej, a do starych i nowych kłótni dołączają aberracje i rosnąca nienawiść. Podzielona według dwóch światoobrazów Polska tkwi w konflikcie mentalnym o znamionach rozpoczynającej się wojny domowej. Mam jednak nadzieję, że aberracji naszej teraźniejszości nie będzie się w przyszłości pamiętało, więc ich nie wyliczam; nie wątpię, że pojawią się nowe. Jak ktoś powiedział, nie wiem, kto pierwszy: Kuroń by się uśmiał. Szkoda, że go wśród nas już nie ma. Chociaż wolno marzyć, jak Paweł Bravo, który na widok nowych oszołomów rymuje zaklęcie:

Niechże kiedyś Kuroń się im wszystkim przyśni

i rozbije na głowach pustą flaszkę po whisky.

Sergiusz Sterna-Wachowiak

23 maja 2016

          

Milan Kwiatkowski: Witam bardzo serdecznie na Scenie Verbum. (brawa) Bardzo długo trwały nasze rozmowy z panem Jackiem Kuroniem, aby można go było zaprosić do nas; nie mogliśmy jakoś zgrać terminów. Bardzo nas cieszy, że pan Kuroń zechciał przyjąć nasze zaproszenie. Witam go w naszym gronie. (brawa) Chciałbym jeszcze tylko zwrócić uwagę na to, co czytelnicy książki Jacka Kuronia Wiara i wina mogli zauważyć, że gdy pan Jacek opowiada o swoim dzieciństwie, wspomina ciekawą scenkę, kiedy miał pięć lat i obejrzał po raz pierwszy we Lwowie sztukę Kornela Makuszyńskiego O dwóch takich, co ukradli księżyc. (śmiech) Jakaś dziwna intuicja chyba, bo pan potem tych samych bohaterów spotkał w zupełnie innej sytuacji, w innej scenerii i w innych okolicznościach. Tak że akcent teatralny w pana życiorysie obecny jest od najmłodszych lat, a pan sam wyznaje, że było to jedno z najważniejszych przeżyć…

Jacek Kuroń: Nie przeżycie, tylko moje największe życiowe osiągnięcie! (nalewa sobie z termosu pierwszą filiżankę herbaty)

Milan Kwiatkowski: Tak, osiągnięcie, właśnie. Proszę państwa, nie zmieniamy naszego układu Sceny Verbum i za chwilę poprosimy pana Zbigniewa Grochala, żeby odczytał fragmenty książki Jacka Kuronia Wiara i wina. A w drugiej części, bez przerwy, Sergiusz Sterna-Wachowiak poprowadzi rozmowę z panem Kuroniem. (schodzi ze sceny)

Zbigniew Grochal: (czyta) „Mogłem mieć wtedy cztery, może pięć lat, bo to było przed wojną. W Teatrze Wielkim we Lwowie wystawiano O dwóch takich, co ukradli księżyc[1]. W pewnym momencie, kiedy czarownik wsadzał Jacka i Placka do worka, zerwałem się i z rykiem ruszyłem na scenę, żeby ich ratować. Pamiętam ten paraliżujący strach i taką niesłychaną siłę, żeby go opanować. Krzyczałem, żeby ten strach zagłuszyć w sobie.

Pędziłem na scenę. Już byłem przy czarnoksiężniku, widziałem jego twarz – koszmar. Ryczącego wyniesiono mnie na rękach ze sceny do foyer, gdzie siedziała babcia. Bileterki mnie pocieszały, że z tymi chłopcami wszystko jest dobrze. A ja płakałem, rozpaczliwie płakałem.

Zacząłem od zdarzenia, które uważam za swoje największe życiowe osiągnięcie. Wszystko, co robiłem potem, jest tylko powtórzeniem tamtego”.

Jacek Kuroń: (zapala pierwszego papierosa)

Zbigniew Grochal: (czyta) „Skąd się to wzięło? Z ojca i dziadka. Głównie z ich opowiadań i z wymagań mojego ojca. Był wyjątkowo niekonsekwentny, miał zupełnie niepedagogiczny stosunek do dzieci. Potrafił mnie zbić za byle głupstwo. Na przykład stłukł mnie kiedyś, bo mu gdzieś zapodział się zegarek. Potem go znalazł, przepraszał mnie, nosił na rękach. A mógł mi darować najgorsze rzeczy – wybicie nieumyślne szyby, strzelanie z procy w bójce, kradzieże. Nawet potrafił być dumny, jak coś zręcznie ukradłem w sadach otaczających nasz dom. Jak mnie zakrwawionego przynosili po bójce, opowiadał, że jego codziennie na noszach wozili do pogotowia.

Bałem się tak, że nie sposób sobie tego wyobrazić. A ojciec wymagał ode mnie tylko jednej rzeczy – odwagi. Za to mnie chwalił bez umiarkowania. Za tchórzostwo mógł wyśmiać, powiedzieć: baba, gówniarz, płaksa. To nie była koncepcja wychowawcza, po prostu lubił twardzieli. Wymagał ode mnie, żebym się nie bał, nie mazgaił, żebym się śmiał. I ja nigdy nie pokazywałem łez, zawsze się z nimi chowałem.

Na Zielone Świątki przed wojną ludzie wylegali na wyraje, we Lwowie między innymi na Górki. Musieli przechodzić na wprost naszego domu. Kiedyś wyszedłem przez okno klatki schodowej na piątym piętrze i zacząłem iść po gzymsie plecami do ściany. Tłum zamarł wpatrzony we mnie. Ktoś poleciał po ojca. Jak przyszedł, ja już byłem w mieszkaniu. Tata wziął mnie na ręce i wznosił okrzyki radości. Oczywiście, następnym razem wlazłbym na wieżę kościelną. Miałem kiedyś zwichniętą rękę, unieruchomioną na deseczce. Uderzyłem go tą deską po głowie tak, że się wywrócił i zaczął udawać, że umiera. Wpadłem w straszliwą rozpacz. A on potem wszystkim opowiadał z dumą, jak mu przyłożyłem tą deską. (…)

Czuję się uczestnikiem rewolucji 1905 roku. Nie wiem, co wziąłem ze Struga, którego przeczytałem z wypiekami na twarzy w czasie okupacji, co z innych lektur, ale myślę, że podstawowy zrąb mojej wiedzy o tej rewolucji jest z opowiadań dziadka i ojca. Drukarnia, pedałówki, wylatujące gazety, kozacy, rewizja. Tatuś leżał w kołysce, a pod sobą miał bibułę. Zawsze opowiadał, że to był jego pierwszy udział w rewolucji: przyszli na rewizję, podnieśli go, a on się zlał. Kozak go puścił i w ten sposób ocaleli. Ale przede wszystkim postać brata dziadkowego, Władysława Kuronia, takiego superbojowca, pseudonim partyjny Julek, o którym słyszałem takie prawdziwie kowbojskie historie. W ramach akcji, która się nazywała wtedy ekspropriacją, robili w Zawierciu napad na karetkę pocztową. Otoczyli ich żandarmi, kolegę Julka zastrzelili, on sam wyprzągł konia, siadł na nim tyłem, koń ruszył kłusem, a Julek strzelał z dwóch rewolwerów. Były wyznaczone nagrody za jego głowę, bo kiedy kozacy okupowali kopalnię «Reden», to on wjechał na wózku, zastrzelił stojącego na dziedzińcu dyrektora i uciekł. Rozpisano za nim listy gończe. Ukrywał się u sąsiadów dziadka, w takiej dzielnicy bieda-domków. Żandarmi obstawili teren, wiedzieli, że tam jest, zaczęli przeszukiwać domek po domku. Julek wskoczył do studni, całą noc tam sterczał – zapierając się o ściany, żeby nie zlecieć – schowany w zimnej wodzie, tylko usta wystawił. (…)

Jest w opowiadaniach mojego dziadka coś takiego: kozacy pochowani, żandarmi zniknęli, robotnicy chodzą po ulicach w opaskach i z karabinami na ramionach, miasto jest w ich rękach; a potem – rewolucja przegrywa, wszyscy mają już dość, nie mają siły, a chłopcy-bojowcy biegają i strzelają; są zupełnie osamotnieni, zaszczuci, ze śmiertelną nienawiścią do wszystkiego wokoło, przede wszystkim do ludzi, że ich zdradzili. Dziadek mówi: ‒ Taki jest motłoch. Pójdzie krzyczeć, jak jest dobrze, a jak zaczyna być źle, to go nie ma.

Właściwie najlepiej to pokazuje historia Julka. Wykonał wyrok na księdzu, który pluł na bojowców z ambony, a potem poszedł do knajpy, spił się i śpiewał:

 

A widzieli cztery orły, jak w górze leciały

Pruski, ruski, austryjacki i nasz polski, biały

Nie minęły trzy minuty i cztery pacierze

Jak nasz polski tamtym trzem powyrywał pierze.

 

Sprzedano go, pokazano, gdzie jest. Weszli kozacy. Julek zerwał obrus, na którym stała lampa, rzucił w nich tą lampą, skoczył do okna i zaczął strzelać. Wzięli rannego i w 1907 albo w 1908 roku powiesili.

Jak dziadek trzymał mnie na kolanach, huśtał i śpiewał:

 

Pojedziemy etapem, etapem, etapem

Na Kamczatkę z kacapem, z kacapem, hej

Zawiśniemy wysoko, wysoko, wysoko

I spoczniemy głęboko, głęboko, hej.

 

‒ to wiedziałem, co to znaczy: zawiśniemy. Wiedziałem, że powiesili Julka i potem zakopali, nikt nie wie gdzie, bo zwłok nie wydano.

W niedzielę tata mnie brał na plecy, maszerował wokoło stołu i śpiewał pieśni robotnicze, patriotyczne, przeróżne.

 

Kto powiedział, że Moskale to są bracia nas Lechitów

Temu pierwszy w łeb wypalę przed kościołem Karmelitów.

(…)

Oto jest wolności śpiew, śpiew, śpiew

My za nią przelejem krew, krew, krew.

 

Dopiero teraz dowiedziałem się, że to jest piosenka z 1863 roku. Uwielbiał takie. Można powiedzieć, że antyrosyjsko mnie chował.

 

Kto nie uczuł w gnuśnym bycie

Naszych kajdan, praw zniewagi

To jak zdrajcy wydrę życie

Na nie mszczonych kościach Pragi.

 

Wiedziałem, dlaczego na nie mszczonych kościach Pragi, wiedziałem, że na Pradze była rzeź. (…) I taką pieśń Romanowskiego, lwowskiego poety, który zginął w powstaniu styczniowym:

 

Grzmią huczne dzwony na Kremla szczytach,

Car świętej słucha ofiary,

A na wysokich cerkwi sufitach

Polskie się chwieją sztandary

„Sława – o sława! – zagrzmiały chóry –

W pęta car zakuł czerń laszą”

I zaszumiała odpowiedź z góry:

„Za waszą wolność i naszą!”

 

O 1920 roku ojciec opowiadał straszne rzeczy. To, co pisze Babel o stronie rosyjskiej, on opowiadał o polskiej. Nie dawał mi żadnej pigułki znieczulającej, dostawałem tę wojnę taką, jaką ją widział. Był na froncie, szedł naprzód, uciekał, gryzły go wszy…”

Jacek Kuroń: (zapala drugiego papierosa)

Zbigniew Grochal: (czyta) „…walczył, zabijał. Ale zaczął od tego, że rozstrzeliwał. Bo kiedy zgłosił się na ochotnika, skierowano go do plutonu egzekucyjnego na Cytadeli. W tym forcie na Żoliborzu na wprost domu, gdzie dziś mieszkam – rozwalali dezerterów.

Budzi się świt, z fortu żoliborskiego wyprowadzają dezertera – według ojca starszego, zniszczonego człowieka, a ojciec miał piętnaście lat – który staje przed plutonem i woła: ‒ Chłopaki, jest z was który z Rembertowa? ‒ Milczą. ‒ Chłopaki, jest z was który z Rembertowa? ‒ Milczą, bo się odezwać nie wolno. ‒ Jak który jest, to powiedzcie tam, że taki a taki zginął.

Innym razem przyszła kompania do żydowskiego miasteczka, zarządzili o ósmej godzinę policyjną, czekają co będzie dalej. I rzeczywiście, złapali dwóch, którzy gdzieś się przemykali. Zażądali od gminy wykupu w złocie. Gmina próbowała się targować, więc jednego rozstrzelali. Za drugiego dostali złoto, mieli tego złota tyle, że nie mogli unieść i jak przyszło wiać, to wszystko musieli wyrzucić.

Ojciec miał absolutne, bezgraniczne przeświadczenie, że elementarnym obowiązkiem człowieka jest walka. I że to zawsze jest gówno, ale trzeba walczyć, taki jest nasz obowiązek.

Oni – dziadek i ojciec – mówili: robotnicza sprawa, albo po prostu sprawa. I to znaczyło: socjalizm, ale nie używali tego słowa. I to znaczyło: pognębić wyzyskiwaczy. I to znaczyło także: Polska, Matka Boska z Jasnej Góry i groby, o które się ostrzyło stal, i ci Azjaci, których stąd trzeba przepędzić, i to, że za ich wolność też się walczy. Wszystko razem wymieszane. Więc sprawa robotnicza i polska to było dla mnie w gruncie rzeczy to samo. I tak naprawdę, to właśnie o Polskę szło. (…)

Całe życie poszukiwałem sacrum, czegoś, co przekracza moje życie i nadaje mu sens. Dawno już odkryłem, że bez Boga sacrum jest kruche, okaleczone i bardzo trudno o miłość otwartą na świat”.

Jacek Kuroń: (nalewa sobie z termosu drugą filiżankę herbaty)

Zbigniew Grochal: (czyta) „Jeśli sensu swojego życia szuka się w królestwie ludzkiej wolności, to potrzebna jest mocna wiara w realność tego marzenia. Podstaw tej wiary szukałem w filozofii i w ruchu społecznym. Jedno i drugie jest niezbędne, ale nie może dać pewności. Dlatego właśnie w braku Boga i co za tym idzie w braku religii, Kościoła – pewne ich cechy przypisuje się partiom i doktrynom. To bardzo groźna deformacja. Zdałem sobie sprawę i uświadomiłem sobie, że przed grzęźnięciem w błąd moralny może uchronić tylko transcendentne prawo moralne, o które bardzo trudno bez Boga.

Kiedy umarła Gaja i zawalił mi się świat, wymyśliłem jako sposób na życie – wiarę w Boga i życie po życiu, a więc po prostu w to, że Gaję już niedługo spotkam. Pracowałem nad tym blisko dwa więzienne lata.

Każdy z wymienionych tu powodów, psychologicznie rzecz biorąc, wystarcza do nawrócenia, a przecież nie odnalazłem Boga osobowego i wciąż coś odpychało mnie od Kościoła. Właśnie słowo „odpychało” jest chyba najwłaściwsze i sądzę, że wiąże się to ściśle z moim stosunkiem do komunistycznej przeszłości.

W jednym z okresów intensywniejszego poszukiwania zwierzyłem się pewnemu bardzo światłemu katolickiemu kapłanowi ze swoich religijnych wątpliwości i rozterek. ‒ A któż nie ma wątpliwości? ‒ odpowiedział ów kapłan. ‒ Teraz trzeba zamknąć oczy i skoczyć, jak z samolotu.

Wydaje mi się, że to sformułowanie trafnie ilustruje strukturę aktu wiary. Zawsze przecież mamy rozliczne wątpliwości i im dłużej o nich myślimy, tym jest ich więcej. Żeby uwierzyć, trzeba się zaangażować, a można to zrobić tylko w sposób powyżej opisany, zamknąć oczy i zaryzykować skok w ciemność. Może właściwe jest w tym wypadku słowo: zawierzyć. Ale przecież nie zawierzamy w takiej sytuacji Bogu. Jego przecież nie znamy i bezpośrednio nie możemy poznać. Także u wielkich mistyków nie ma mowy o poznaniu, a jest przecież bezpośredni kontakt. Nawet wyobrazić sobie Boga nie umiemy, zawierzamy Kościołowi, a więc wspólnocie wiernych – jego przywódcom, uczonym i świętym. Dopiero kiedy się jest zaangażowanym w praktyki i żyje wśród ludzi, którzy myślą i czują jak ja – współprzeżywają ze mną – wówczas przychodzi mocna wiara. Choć zapewne też co pewien czas nachodzą nas wątpliwości i rozterki i znowu trzeba zawierzać wspólnocie i dokonywać skoku w ciemność.

Jeśli tak, to ja już to wszystko przeżyłem. Dokonałem skoku w komunizm i zawierzyłem partii, zaangażowałem się w działalność i żyłem w otoczeniu ludzi, którzy współprzeżywali ze mną wiarę. Uczyniłem w życiu wiele zła, a kierowałem się przede wszystkim mocną wiarą i to ona jest moją główną winą. Nie trzeba było zamykać oczu i zawierzać wspólnocie, a zrobiłem to i na tym właśnie polega mój grzech pierworodny. Jakże więc mogę to samo zrobić jeszcze raz? Ilekroć więc dochodzę do momentu, kiedy już mogę oczy zamknąć i skoczyć, wszystko się we mnie buntuje.

Wiem, że obiekt tamtej mojej wiary był fałszywy. Ale co pomogła Ewangelia tym jej wyznawcom, którzy torturowali i okrutnie, czasem masowo mordowali w służbie inkwizycji? A zbrodnie w majestacie Kościoła katolickiego dokonywano co najmniej przez sześćset lat. Kierkegaard pisał o biblijnym Abrahamie, że gdyby nie miał on pewności, że styka się z Absolutem, byłby odrażającym mordercą. A kto z nas ma taką pewność? Kto wie na pewno, że to, co słyszy, to głos Boga? Zapewne tacy są i można im zazdrościć, ale jeśli nie są pustelnikami, to ja się ich boję.

Wiem dobrze, jak ślepe i głuche są moje zmysły, a kruchy i omylny rozum. Ale zmysły i rozum to jedyne narzędzia sumienia. Jeśli więc je ukorzę, to zrezygnuję z kierowania się sumieniem, sceduję je na wspólnotę, a tego mi zrobić nie wolno”[2]. (brawa)

 

Sergiusz Sterna-Wachowiak: Dziękujemy bardzo panu Zbigniewowi Grochalowi.

Jacek Kuroń: Właśnie! Przeczytał pan ten fragment, w którym opowiadam, że się ukrywałem ze łzami. Tak było gdzieś do szesnastego, siedemnastego roku życia, za to od tego czasu płaczę bez ograniczeń. I popłakałem się, jak tego słuchałem, tak pięknie pan to przeczytał, za co bardzo dziękuję. Ale nie tylko z tego powodu. Bo jakby cała ta historia z zewnątrz do mnie wróciła. Ja tego wszystkiego słuchałem tak, jakbym wtedy słuchał. Było to dla mnie wielkie przeżycie.



[1] Premiera sztuki O dwóch takich, co ukradli księżyc według powieści Kornela Makuszyńskiego odbyła się we Lwowie nie w Teatrze Wielkim, lecz w Powszechnym Teatrze Żołnierza (Teatrze Rozmaitości) przy ulicy Tadeusza Rutowskiego 22 (dawniej Teatralnej) na Starym Mieście 20 marca 1937 roku; ostatnie przedstawienie zagrano 8 maja tegoż roku. „Oprócz Matury Fodora w Powszechnym Teatrze Żołnierza – donosiła w dniu premiery „Gazeta Lwowska” (1937, nr 64, s. 2) – odbędzie się w sobotę o godz. 15.30 druga premiera. Będzie nią przepiękna bajka dla dzieci i młodzieży pióra słynnego czarownika i astrologa, a zarazem wielkiego przyjaciela dzieci – Kornela Makuszyńskiego pt. O dwóch takich, co ukradli księżyc w 3 aktach (9 odsłonach) z ilustracją muzyczną, tańcami i śpiewami. W głównych rolach wystąpią ulubienice Lwowa: Zosia i Bogusia Michna oraz Lili i Danusia Hornung. Nowe dekoracje [Romana Gnaedingera] i kostiumy oraz piękne balety układu znanego baletmistrza Wł. Morawskiego dopełnią całości. Reżyseria p. Marii Czajkowskiej”. Urodzony 3 marca 1934 roku Jacek Kuroń miał w dniu premiery widowiska nie „cztery, może pięć lat”, lecz dopiero co ukończone trzy lata. (przyp. S.S.-W.).

[2] Jacek Kuroń, Wiara i wina. Do i od komunizmu, Warszawa 1990, s. 5‒9 i 370‒371.