• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Publicystyka

« powrót

Odra 5/2016 - Marek Orzechowski

Dodano: 23.05.2016 13:10

Od Red. Podczas trzech zamachów terrorystycznych 22 marca na brukselskim lotnisku w Zaventem zginęły 32 osoby, co najmniej 316 zostało rannych. Śmierć poniosło także 3 zamachowców samobójców. Marek Orzechowski, wieloletni korespondent polskiej prasy w Brukseli, tylko w ostatnim roku startował i lądował z Zaventem 72 razy. Mieszka niedaleko lotniska, w Schaerbeek, zamieszkanej przez islamistów dzielnicy, skąd pochodzili zamachowcy. Jego artykuł, który publikujemy, to kolejny głos w toczącej się w Unii Europejskiej dyskusji na temat polityki wobec imigrantów ze świata islamu, skutków europejskiej otwartości i porażki programu asymilacji.

 

Marek Orzechowski

 

NIE ZABIJAJCIE MNIE

 

Zadziwiające, jak cisza jest dyskretna. Kiedy nic wokół się nie dzieje, nawet jej nie zauważamy, niewiele o niej myślimy, obojętniejemy na nią. A przecież nasz świat wypełniony jest dźwiękowym chaosem. Nawet wtedy, kiedy wszystko normalnie funkcjonuje: na przykład lotnisko.

13.6

Po zamachu terrorystycznym 22 marca na międzynarodowym lotnisku w Zaventem w Brukseli nic nie funkcjonowało normalnie. Mieszkamy nieco na skraju miasta, na południe od areoportu, w prostej linii pięć kilometrów, samochodem nieco dalej, siedem, ale i tak blisko. Kiedy nie ma korków, jadę na lotnisko dziesięć minut, kiedy są – nawet i godzinę, ale i tak jestem w lepszej sytuacji od innych. Ci z centrum, południa i przede wszystkim zachodu czasem tkwią w samochodach i po dwie godziny.

W ostatnim roku startowałem i lądowałem w Zaventem 72 razy, wychodzi więc średnio, że co 5 dni. Większość odlotów, jak zwykle, odbywa się rano. Między siódmą a dziewiątą panuje największy ruch. Obudziła się Europa i już niecierpliwie czeka na spieszących się do niej podróżnych, zza Atlantyku dolatują wielkie transkontynentalne olbrzymy. Bary i kawiarnie wypełnione po brzegi. Kolejki do security check. Jak wszędzie na wielkich lotniskach.

 

Zaspani, bezbronni, bezradni

Przez Zaventem przewija się rocznie 23 miliony pasażerów; każdego dnia tygodnia, poza weekendami, prawie 100 tysięcy. Sporo turystów, większość z 9 milionów, którzy rocznie odwiedzają miasto, przylatuje właśnie na Zaventem. Ale oni z reguły nie wybierają porannych samolotów. Te wchłaniają wszystkich, którzy lecieć muszą. Albo uwalniają ze swoich przepastnych kabin tych, którzy przylecieć musieli. Unia Europejska, Rada Europejska, Parlament Europejski, NATO, trzysta ambasad, paneuropejskie instytucje, międzynarodowe, globalne koncerny, media, a przecież nie brakuje też samych Belgów – jest komu do Brukseli przylatywać i komu z niej odlatywać… I tak każdego dnia. Aż do 22 marca. Terroryści wysadzili się w hali odlotów, niedaleko stanowisk odpraw 2-6, gdzie „checkowani” są podróżni Lufthansy, Brussels Airlines, LOT-u. W miejscu, gdzie rankiem, nieco jeszcze zaspani, dopinają ostatnich rzeczy, by za chwilę pobiec w stronę security checks i gates. Tam, gdzie są najbardziej bezbronni i bezradni.

Moment, kiedy wysiada się z samochodu, przekracza z bagażem próg hali odlotów w głównym terminalu, szybko spogląda na tablicę departure time, aby znaleźć potwierdzenie, że samolot czeka – zawsze niesie ze sobą dreszcz nieokreślonej Reisefieber. Oto jeszcze krok, jeszcze kilka metrów, i znów oddamy się we władanie losowi. Wśród tych, którzy jak my przechodzą na lotnisku pożegnalną procedurę, są gdzieś już nasi współpodróżni. Nie wiemy jeszcze, z kim będziemy lecieć, z kim połączymy nasz los, ale oni już są, i podobnie jak my, też nie myślą za bardzo o tym, czy samolot jest sprawny i czy doleci do celu. Kiedy już w nim siedzimy, drzwi zostały zamknięte, silniki uruchomione, nie mamy już wyjścia. Ci obok, przed nami i za nami, przez najbliższe dwie, trzy godziny podzielą nieodwołalnie nasz los. Przynajmniej nie będziemy sami. O tej wymuszonej wspólnocie po wylądowaniu szybko jednak zapominamy i ustawiamy się w tłocznej, mało sympatycznej kolejce w przejściu samolotu, aby czym prędzej go opuścić. Zawierzyliśmy mu swój los, ale teraz nie chcemy z nim mieć nic wspólnego. Ludzie są wówczas bardzo niecierpliwi, spieszą się, chcą jak najszybciej opuścić kabinę, jakby za chwilę samolot miał znów ponieść ich bez pytania w przestworza. Tylko na twardej ziemi, znów z bagażem w ręku, gdzieś w zakątku duszy pojawia się cicha wdzięczność, że i tym razem dolecieliśmy szczęśliwie do celu.

 

Żeby znów latać, trzeba zapomnieć

Kwadrans przed ósmą 22 marca na podjeździe przed halą odlotów, wejście A, zatrzymała się taksówka, z której wysiadło trzech mężczyzn. Jedna z kilkudziesięciu, jakie w tych napiętych minutach szybko podjeżdżają, aby wysadzić pasażerów i ich bagaże. Policja pilnuje, aby czynność ta trwała tylko tyle, ile trzeba. Wszyscy się spieszą, nikt nie patrzy na innych. Za progiem hali, między wózkami z bagażami, ostatnie pocałunki i pożegnania. Trzy wózki prowadzone przez mężczyzn w średnim wieku wiozły śmierć. Gdyby nie lotniskowe kamery, nigdy nie poznalibyśmy ich twarzy, nie zobaczylibyśmy tych, którzy przyjechali tu bez biletów, za to z bombami, aby nas zabić. Kamery rejestrują wszystkich, ale kiedy już się ta straszna rzecz stanie, łatwiej z tysięcy twarzy wyłowić zabójców niż ich ofiary. Więc to my umieramy anonimowo, nie oni.

Pierwszy samolot z brukselskiego lotniska Zaventem podniósł się dwunastego dnia po zamachach w niedzielę 3 kwietnia, gdzieś koło południa, i jak zwykle przeleciał nad naszymi dachami. Pomruk jego silników wypowiedział nieodwołalnie wielodniową ciszę. I to tak niespodziewanie, że wreszcie ją zauważyliśmy. Kiedy spojrzałem w górę, airbus Brussels Airlines powoli znikał w chmurach. Wraz z nim odgłosy jego silników. Po latach mieszkania niedaleko lotniska huk startujących samolotów nadal pozostaje niemiły, ale miłosiernie omija już nasze uszy. Jednak tym razem dźwięk spokojnego rytmu silników unoszących samolot do nieba wpadł do nich niczym odgłos radości z ust wyczekiwanego od dawna serdecznego przyjaciela. Po raz pierwszy nie był intruzem. Był odgłosem życia. Znów latają, więc żyją.

Tego dnia, w niedzielę, odleciały tylko trzy samoloty. Kilka dni później było ich trzydzieści, potem ma być sto. Być może potrwa jeszcze rok, zanim Zaventem odnajdzie stary rytm, a właściwie nowy, ponieważ wszystko się na nim zmieni. Ludzie i technika. Najszybciej pójdzie z nami, pasażerami. Większość z nas nie będzie miała wyjścia, będzie musiała latać. Żeby latać, nie będzie pamiętała. Trzeba będzie tę straszną traumę zostawić w domu. To tam będziemy pamiętać, nie na lotnisku. Inaczej nikt tu nie przyjedzie, nikt nie wsiądzie do samolotu. Ale kiedy już się na lotnisku pojawimy, będziemy chcieli z niego szybciej odlecieć i prędzej wyjść po przylocie. I będziemy sami. Nikt już nie będzie na nas czekał, lotnisko będzie dostępne tylko dla pasażerów. Ale latać będziemy, tak jak nadal chodzimy do kina, restauracji, jak nadal wsiadamy do metra. Po raz kolejny, życie znów wygra ze śmiercią.

 

Marzenia na twardej ziemi

Terrorystyczny atak w Zaventem nie tylko sparaliżował samo lotnisko, ale ma poważne i długofalowe konsekwencje dla gospodarki miasta i kraju, dla ich infrastruktury gospodarczej i społecznej, mobilności, a jego destrukcyjna siła razi sieć międzynarodowych powiązań i odczuwana jest w odległych punktach i miejscach na całym świecie. Aeroport w Brukseli zatrudnia dwadzieścia tysięcy osób, zarabia dziennie pięć milionów euro, ma istotny udział w dochodzie narodowym kraju. Rocznie obsługuje dwadzieścia trzy miliony pasażerów, prawie trzysta tysięcy startów i lądowań. Rozmiary ostatniego dramatu, których jeszcze nie znamy, pomogą zilustrować dane z roku 2002, kiedy po zamachach w Nowym Jorku we wrześniu 2001 – dziesięć tysięcy kilometrów od Brukseli – natychmiast w Zaventem spadła liczba podróżujących: z dwudziestu jeden do czternastu milionów. Teraz będzie jeszcze gorzej.

Rok wcześniej oddano do użytku specjalny kolektor, łączący dwa terminale, obiekt, jak to często bywa w Belgii, częściowo surrealistyczny. W ciągu najbliższych dziesięciu lat lotnisko planowało kolejne inwestycje rzędu miliarda euro. Zaventem miało stać się lotniskiem marzeń. Teraz wraca z tej odległej krainy na twardą, zranioną wybuchami ziemię. Być może najmniej wystraszeni jesteśmy my, pasażerowie. Personel lotniska i policja już bardziej. My wpadamy i wypadamy, oni tam pracują. Po remoncie będzie więc nowy szlak kontroli bezpieczeństwa, zaczynający się jeszcze przed halą odlotów, pełna identyfikacja, inwigilacja i jeszcze bardziej nieufny personel. Każdy będzie czuł się podejrzanym, na każdego skierowane zostaną oczy podejrzliwych kamer. Każdy będzie musiał się liczyć z ekspulsją. Niestety, przyzwyczaimy się, nie mamy wyjścia.

Trzech islamskich terrorystów, którzy swoim barbarzyństwem otworzyli nowy rozdział w historii Brukseli i Belgii, było moimi sąsiadami. Molenbeek leży dalej, nieco bliżej naszej dzielnicy jest inna wylęgarnia islamistów – Schaerbeek. Obie i jeszcze kilka innych we wschodniej Brukseli nie są dzielnicami z baśni tysiąca i jednej nocy, chociaż słychać tam głównie arabski. Stamtąd wojownicy Allaha wyruszyli rankiem 22 marca na lotnisko Zaventem, by już z niego nie powrócić. Nie ukrywali się wcześniej, nie musieli się obawiać, byli u siebie, załatwiali swoje potrzeby, byli jednymi z nich. Kiedy wybuchły bomby, w Brukseli rozległ się płacz. Ale nie w Molenbeek, nie w Schaerbeek, tam gdzie mieszkają nasi sąsiedzi w muzułmańskiej wierze.

 

Tym łatwiej przyjdzie nam zginąć

Policjanci z lotniska Zaventem opowiadali, że kiedy terroryści z Molenbeek wysadzali się w listopadzie w Paryżu w powietrze, trzydziestu z czterdziestu tragarzy na lotnisku wiwatowało z radości. Policjantom przeszły ciarki po plecach i nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić. Złożyć meldunek? Narażając się na zarzut ksenofobii? Najlepiej odwrócić głowę. Ale gdyby nawet złożyli meldunki, to co można z nimi zrobić? Przecież pierwszy z brzegu adwokat zacznie tłumaczyć, że muzułmańscy tragarze cieszyli się z zupełnie innego powodu, wcale nie ze śmierci ofiar, przecież to religia pokoju, i że ta nagonka wymaga jurystycznej riposty. Jasne, zakładający pasy szahida męczennicy Allaha bywają też mili i uprzejmi. Wszyscy terroryści z Molenbeek, którzy wysadzili się dotychczas w powietrze w różnych zamachach, pociągając za sobą setki ofiar, byli miłymi chłopcami, nie było z nimi żadnych problemów, prześcigali się w uprzejmościach – tak właśnie wspominają ich rodziny i sąsiedzi. Jakże więc nie cieszyć się z tych wyznań, jakże nie dziękować im za dobre wychowanie, kamień spada z serca. Przecież tym łatwiej przyjdzie nam zginąć.

Biurkowi humaniści widzą ponad ciałami ofiar socjalną nędzę muzułmanów, zmuszanych cynicznym wykluczeniem do zamachów na nasze życie. Najlepiej na zjawiskach życia w ich sąsiedztwie znają się ci, którzy nie widzieli ich nigdy na oczy, nie mijają na ulicy, nie są przez nich okradani, obrażani, opluwani, mieszkają daleko, na przykład w Polsce. Wiadomo, gorące serce bije najmocniej na odległość, a cudze rany nie bolą.

Nie ma sensu przypominać wynurzeń prześcigających się w objaśnianiu zdarzeń ekspertów jakby z innej planety, ryczałtowego zrzucania winy na nas, niedorozwiniętych, niedojrzałych do kooperacji z muzułmanami. Specjalistów szukających winnych w społeczeństwie odrzucającym szansę kulturowego wzbogacenia, nieświadomym teoretycznych zysków z ustępowania krok po kroku, zrzucania odpowiedzialności na promowany przez Europę postmodernizm, na ksenofobię wyssaną z mlekiem matki, wreszcie oczywiście na globalizację. Brzmi to wszystko rozczulająco dobrze, poprawnie, szlachetnie, zapewnia dobre samopoczucie i moralną nieskazitelność – ale brzmi fałszywie, groźnie… i niebezpiecznie.

 

W Molenbeek niewierny nie jest bratem

Z moralnym rygoryzmem nie mamy jednak w Molenbeek czego szukać, za nic mają tam objaśnienia polskich znawców, słowo globalizacja brzmi tam podobnie obco jak renesans, socjologiczne tyrady tłumaczące ich złe nawyki nie są warte nawet jednej filiżanki herbaty w zadymionych kafejkach, cierpienia młodych Werterów ubolewających nad ich socjalnym wykluczeniem traktowane są z kpiną. Wszystko, co wykładane jest na dyskusyjne stoły w telewizjach, to posłanie z innego, obcego dla nich świata. Ich jest inny i w dodatku jest lepszy. Wiedzą o nim dokładnie tyle, ile potrzebne jest dla zagwarantowania sobie wiecznego życia. Wiedzą, co to jest wiara w jednego, jedynego Allaha i co to jest Umma, jednocząca ich wszystkich wspólnota. Kiedy nas zabijają, krzyczą Allahu Akbar, kiedy wysadzają nas i siebie w powietrze idą prosto do raju, a my do piekła. Fundamentem Ummy jest solidarność, a wyrzeczenie się jej – jest odrzuceniem Boga, bluźnierstwem. Zdradą i wykluczeniem. I to jest najważniejsze w życiu muzułmanina: wykluczenie – z własnej, islamskiej wspólnoty, a nie z socjalnego, obcego religijnie środowiska.

Salah Abdeslam, 26-letni terrorysta z Molenbeek, jedyny schwytany współorganizator zamachów w listopadzie 2015 roku w Paryżu, jedyny, który nie wysadził się w powietrze, ukrywał się przed policją tam, gdzie się wychował. Nawet się nie ukrywał, po prostu żył. Cztery miesiące, sto dwadzieścia dni. Równoległy islamski świat Molenbeek, jego świat, dla nas niedostępny, zapewnił mu schronienie i bezpieczeństwo. Widziano go w wielu miejscach, gawędził na ulicy, zaglądał do swojej knajpy, robił zakupy, poszedł nawet do fryzjera, dbał przecież o swoją modną fryzurę. Nie stracił rozumu, nie był lekkomyślny, był po prostu u siebie, w swoim świecie. Siedział tam, gdzie nic mu nie groziło. Tam, gdzie nawet najbardziej sprawne służby niewiele mogą. Gdzie niewiernemu nie podaje się ręki, gdzie udaje się, że go nie ma, gdzie nie odpowiada się na jego pytania, gdzie niewierny nie jest bratem, gdzie się boi. To jest świat Salaha Abdeslama, islamskiego terrorysty z Molenbeek. Nikt nie zadzwonił na policję, nikt nie wysłał poufnego SMS-a do mediów, nikt nie złożył donosu. Nikt nie odmówił mu schronienia. Terroryście, bandycie i mordercy. Naszemu egzekutorowi. Wpadł w sieci policji przez zuchwalstwo, swoje własne, nie otoczenia. Był przekonany, że stał się niewidoczny na zawsze. Zdradziła go technika, komórka, która jest jeszcze neutralna, która nie wierzy w Allaha.