Publicystyka
Odra 7-8/ 2015 - Anna Augustyniak
Dodano: 27.07.2015 12:59Anna Augustyniak
REDAKTOR GRYDZEWSKI
W Warszawie Mieczysław Grydzewski mieszkał w jednym pokoju pod ósemką przy ulicy Złotej 5, w nowoczesnej kamienicy o szklanych witrynach ciągnących się na wysokość dwóch dolnych kondygnacji. Za całą sypialnię wystarczała mu redakcyjna zielona otomana, na której od rana zasiadali interesanci i literaci. To tu, przy białym piecu kaflowym, odczytywano wiersze. Wiosną zaglądała w okno kwitnąca akacja.
Do pokoju na pierwszym piętrze regularnie zaglądali Tuwim, Lechoń, Słonimski, a nieco rzadziej Iwaszkiewicz i Wierzyński. Lecz odkąd Złota znalazła się w stopce pierwszego numeru „Wiadomości Literackich”, wiele osób miało powód, żeby tu zajrzeć. Dlatego redaktor ustanowił godziny dla interesantów, a raczej codziennie jedną od 15 do 16.
Trafić nie było trudno: z bramy skręcało się na schody frontowe w lewo, a drzwi redakcji znajdowały się po prawej stronie klatki schodowej. Na dźwięk dzwonka redaktor szybko pojawiał się w drzwiach. Późnym popołudniem redakcja pustoszała i wszyscy przenosili się do Ziemiańskiej na Mazowiecką, a wieczorem można ich było spotkać w którymś z dancingów, w Adrii czy Astorii.
Jednak i tam Grydzewski nie marnował czasu. Nawet gdy zjawiał się w klubie z którąś z kolejnych narzeczonych, i tak poświęcał się pracy, a damę… oddawał w ramiona wynajętego fordansera. Zawsze miał przy sobie nowe teksty do lektury, plik korekt, które kreślił we wszystkich kierunkach, i trochę korespondencji wymagającej natychmiastowej odpowiedzi. Zwykł zresztą mawiać z ironią, że jego ambicją jest odpowiedzieć na list jeszcze zanim go otrzyma. Mawiano, że obowiązki redakcyjne zajmują mu prawie całą dobę.
I tak w istocie było, zarówno przed wojną, jak i później, na emigracji. Kiedy chory i niesprawny wiosną 1968 roku odbywał ostatnią w życiu przejażdżkę ulicami Londynu, tymi samymi, które setki razy przemierzał raźnym krokiem, mijając dwa miejsca – British Museum i redakcji „Wiadomości” – miał łzy w oczach.To nie były punkty sentymentalne, w obu oddawał się wielogodzinnej, tytanicznej pracy.
Po jego śmierci, 9 stycznia 1970 roku, w liście kondolencyjnym Jadwiga Sosnkowska, wdowa po generale, pisała o stracie, używając dużej litery, Stracie, jaką jest śmierć Grydzewskiego dla „Wiadomości”. Przecie Pan Grydzewski po prostu żył dla „Wiadomości”. Wszystkie problemy, zarówno najpoważniejsze, jak i drobne, obchodziły go i absorbowały kompletnie. „Wiadomości” bez żadnej przesady były treścią jego życia. Ambasador przy Stolicy apostolskiej Kazimierz Papée nazwie go „wielkim sługą ojczyzny”. Inni ochrzczą mianem żelaznego redaktora, szermierza wolnego słowa, fanatyka polskości, tytana pracy, nazwą wielkim dżentelmenem prasy polskiej, strażnikiem najpiękniejszych tradycji, świecznikiem kultury polskiej…; a Tadeusz Wittlin napisze, że był to człowiek-instytucja, jak Ministerstwo Kultury i Sztuki albo jak Polska Akademia Literatury.
W Dwudziestoleciu przybywało pisarzy równocześnie parających się dziennikarstwem; ci drukowali swoje wiersze lub powieści w odcinkach w czasopismach i w ten sposób docierali do większej liczby czytelników niż tradycyjnie – wydając książki. Wtedy to Grydzewski postanawia założyć „Wiadomości Literackie”. Zna sztukę łamania numeru, którą opanował, sprawując obowiązki nocnego redaktora w „Kurierze Polskim”, dzienniku informacyjno-politycznym. Ignacy Rosner, wówczas naczelny gazety, z przekąsem nazywał to jego łamanie – artystycznym. Wiele więcej Grydzewski nie umiał; jego techniczne przygotowanie do prowadzenia pisma było żadne.
Nie wiedziałem, na czym polega różnica między kliszą kreskową a siatkową. „Wiadomości” były pomyślane jako rodzaj literackiego „czerwoniaka”, oczywiście redagowanego na innym, wyższym poziomie, ale równie sensacyjnego w treści, odbijanego na papierze gazetowym. W ostatniej chwili dostawca papieru skłonił nas do zastąpienia gazetowego ilustracyjnym, ale nie przyszło mi do głowy, abym zastąpił przygotowaną już do druku kliszę kreskową z podobizną Żeromskiego, która miała ozdobić mój wywiad z wielkim pisarzem pod pretensjonalnym tytułem „U sternika polskiej literatury”, kliszą siatkową. Rezultatem był bohomaz, tym bardziej że wbrew wszelkim zasadom sztuki graficznej rysunek powiększono zamiast go zmniejszyć. Była to duża kompromitacja – wspominał po latach Grydzewski pierwszy numer „Wiadomości Literackich”. Lecz od początku gromadzi wokół siebie dobre pióra, choć to on sam ma głos decydujący, co i kiedy upubliczni. Staje się z wolna autorem koncepcji pisma, układu graficznego i pomysłodawcą poszczególnych numerów. Czyli z czasem – w jednej osobie wydawca, redaktor, sekretarz, adiustator, korektor i szperacz. Zwykle redakcja czasopisma zatrudnia wówczas kilku pracowników. On, sam jeden, wystarcza za cały sztab. Mawiano, że Grydz z francuska rzucał czasem: „Wiadomości – c’est moi”. Ale w rzeczywistości to inni w ten sposób mówili o Grydzewskim. Niewielu twórców tak utożsamiało się z dziełem, tak dało mu się pochłonąć – wspomina Michał Chmielowiec i dodaje: Ale on swojego tygodnika nawet nie „podpisywał”! Krył się w cieniu pomnika, wznoszonego własnoręcznie, numer po numerze, rocznik po roczniku. (…) o swojej benedyktyńskiej pracy redaktor mógłby powiedzieć za Edisonem: „Praca? Nigdy w życiu nie pracowałem. Wszystko, co robiłem, szalenie mnie bawiło”.
W „Kurierze Polskim” prowadził Grydzewski dodatek literacki, bardzo na owe czasy postępowy i nowoczesny. Stanisław Baliński, jeden z najbliższych jego przyjaciół, wspomina jak swoje pierwsze wiersze pragnął wydrukować właśnie tam, w dodatku „Kuriera”: Zaniosłem je Grydzewskiemu. Był to okres, gdy uniwersyteckie pismo „Pro Arte”, w którym Grydzewski już zaczynał rej wodzić, miało przemienić się w nowy miesięcznik poetycki, w „Skamandra”, z Grydzewskim oczywiście jako redaktorem (...). Zaraz z pojawieniem się i żywiołowym rozchwytywaniem pierwszych numerów „Skamandra” zaczęto nazywać Grydzewskiego w pewnych koteriach literackich – eklektykiem. Krytykowano go, że nie lansuje żadnej szkoły poetyckiej, że nie obwieszcza żadnej ideologii i – co najgorsze – że propaguje talent, określany potem przez tzw. ideologów, z cieniem pogardliwości, jako talentyzm. A przecież talent, powtarzał mi Grydzewski, zawsze był i zawsze będzie (…) głównym atrybutem artysty. I dlatego wykazywał daleko posuniętą tolerancję i liberalizm w ocenie nadsyłanych mu utworów literackich. Drukował najróżniejszych autorów, powstrzymywał się jedynie przed grafomanią i… beztalenciem. Pomagała mu w tym intuicja. Zamykał się w pokoju redakcyjnym i czytał na głos wiersze, a potem wysyłał najbardziej uzdolnionym autorom telegramy, listy i kwiaty. Cieszył się każdym odkryciem i podobno robił wtedy „wrażenie człowieka zakochanego”. Jedną z istotnych cech jego charakteru był entuzjazm. Grydz reagował spontanicznie, często gwałtownie, uparcie, apodyktycznie, zdarzało się, że niesłusznie, a wielokroć sugestywnie. Wybuchowość jego uczuciowego oddźwięku nie wpływała na zmienność wypowiedzianego od razu sądu – opowiadał Jan Fryling, dziennikarz i dyplomata.
Więcej w wakacyjnym numerze "Odry".