• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Felieton

« powrót

Odra 6/2013 – Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Dodano: 10.07.2013 13:48

Hubert Klimko-Dobrzaniecki

 GŁOSY

 

Siedzi facet u psychiatry. Nad jego głową wisi chmurka komiksowa z napisem „Panie doktorze, słyszę jakieś głosy”. Psychiatra wstaje, otwiera drzwi. W korytarzu widzimy innych pacjentów. „Proszę o ciszę”, mówi doktor. Historia została wymyślona przez nadwornego rysownika „Przekroju” i opublikowana w książce, którą kilka ładnych lat temu dostałem pod choinkę.

 

Francja. Rok 2010. Mont Noir. Dwa kilometry od belgijskiej granicy. Na Mont Noir stoi willa. Piękny dom otoczony jest ogromnym parkiem. Po parku spacerują pisarze, którym nie wolno w willi palić. Nie jest ich wielu. Miało być trzech, ale została dwójka. Ten trzeci, ze względu na zakaz palenia, wytrzymał tylko dwa tygodnie i podziękował. Powiedział, że u niego pisanie jest ściśle związane z paleniem. Popielniczka, paczka fajek i laptop. Natomiast paczka fajek, park i laptop w pokoju to już nie to samo. Więc wyjechał. Zostaliśmy sami. Grecka pisarka i ja. Dalej wychodziliśmy na fajkę grzecznie do parku. Wiadomo, nic nie trwa wiecznie, a tym bardziej coś, co się pali. Papierosy się któregoś dnia skończyły. Wsiadłem na rowerek i pojechałem do Belgii. Miasteczko leży nie tylko trzy razy bliżej niż jego francuski odpowiednik, ale i papierosy mieli tam prawie trzy razy tańsze. Co ja piszę. Wszystko było trzy razy tańsze! Albo przynajmniej mi się tak wtedy wydawało? Raczej nie. Bo stąd ta nagminna obecność francuskich celników uparcie kontrolujących bagażniki samochodów udających się w kierunku Mont Noir? Na tym rowerku nie wzbudzałem żadnych podejrzeń. Nie planowałem też większych zakupów. W sklepie poprosiłem o jedną paczkę, lecz musiałem nabyć jeden karton. Mniej się nie dało...

Jakieś sześć kilometrów na północ od Mont Noir leży francuskie miasto. Miejscowość nie słynie z musztardy, wina, trufli, żabich udek, kolaboracji z Niemcami, serów, pasztetów, koniaków, szampanów czy innych ostryg. Słynie z jednego z większych szpitali psychiatrycznych w kraju. Kto wie, może flamandzka depresja i ciągły zapach gnoju wprowadzają lokalnych w stany lękowe albo inne stany? Miasteczko jest częścią francuskiej Flamandii, czy Flandrii, jak to woli. Tam tylko pola, drzew mało, zapach obornika i na każdym miejscu trup się ściele. Nie ma wsi, miasta, miasteczka, gdzie nie leżałoby kilku Anglików, Francuzów, belgijskich chłopów poległych w masakrach pierwszej wojny. Klimat iście psychodeliczny, więc może dlatego ten szpital?

Połowa stypendialnego pobytu. Akurat w Lille (które jest stolicą regionu) odbywają się Dni Grecji. Zapraszają pisarkę i mnie na dokładkę. Z roli wywiązuję się doskonale. Potrafię udawać Greka. Lata praktyki i kontaktów osobistych. W pewnym momencie podchodzi do nas kobieta ubrana dosyć śmiało. Ma na sobie przeźroczystą sukienkę, a jej sutki zasłaniają dwie żabki z tworzywa sztucznego. Zaczyna mówić po grecku. Przynajmniej tak mi wydaje. Ersi się krzywi. Nie rozumie tej greki flamandzkiej. Szybko przechodzimy na języki zrozumiałe. Dowiadujemy się, że kobieta jest fanką pisarstwa Ersi, że uczy się greckiego na kursie wieczorowym i że jest sekretarką głównego psychiatry w tym wielkim szpitalu. Na sam koniec obiecuje, że nas kiedyś odwiedzi, i będzie to niespodzianka.

Do zakończenia stypendium pozostał tydzień. Siedzę w salonie, piję herbatę i patrzę przez ogromne, przeszklone drzwi prowadzące na taras. Jestem zupełnie sam. Ersi musiała skrócić pobyt. Za tarasem jest kilkumetrowy spad, a po wysokiej ścianie pną się dzikie róże. Jest ich cała masa, toteż tworzą trudny do przebicia busz. Nawet ogrodnik dał sobie spokój. Niech rośnie jak chce ten ciernisty dywan. Dopijam herbatę i chcę iść do kuchni, kiedy zaczynają dobiegać mnie głosy. Ciche jakieś i niewyraźne. A może to tylko moja wyobraźnia? Panie doktorze, słyszę głosy... Od razu przypominają się rysunki Raczkowskiego. Głosy jednak się nasilają. Teraz już wiem, że nie jest to mój obłęd. I że jest to głos. Jeden, kobiecy. Wychodzę na taras. Potem wychylam się przez poręcz. Widzę w dole, w koronie cierniowej na głowie, krwawiącą, wykrzykującą sekretarkę psychiatry z wielkiego szpitala. Słowa dotrzymała.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki