• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Felieton

Odra 3/2017- Mariusz Urbanek

Stan przejściowy

PO USŁYSZENIU SYGNAŁU ZAMELDUJ SIĘ

 – …

 – …

 – Halo.

 – Czołem żołnierze! Tu automatyczny sekretarz dyrektora gabinetu politycznego ministra obrony narodowej.

 – Bartek, to ty?

 – Po usłyszeniu sygnału zamelduj się i zostaw wiadomość.

 – Co się wygłupiasz…

 – Jak będę w dobrym humorze, to cię nie zwolnię. Może…

 – Bartłomieju, do cholery!

 – Pan minister?

 – Minister, minister, nie poznajesz po głosie… Ale mówiłem ci przecież, że kiedy jesteśmy sami, możemy być na ty… Posłuchaj, Bartek, muszę cię na jakiś czas ukryć…

 – Jak to ukryć?

 – No ukryć, schować… Sam rozumiesz. Muszą o tobie na trochę zapomnieć, bo wkurzyłeś już chyba wszystkich… Nawet… zresztą sam wiesz…

 – Prezesa?!?!

 – A co ty k… myślałeś, że prezydenta albo premierkę? Nie zawracałbym ci głowy. Powiedział, że jesteś wizerunkowym problemem partii.

 – Ja? Problemem? Przecież…

 – Nie ma przecież, po prostu przesadziłeś. Cały ten Białystok…

 – Ale…

 – Żadne ale… A generałowie, których zwalniałeś z wojska w przerwie gry w ping -ponga…

 – To był badminton…

 – Bartek, dobrze, że dbasz o formę, ale nawet wiceministrowie jęczą, że jeździsz lepszym samochodem niż oni.

 – Ale…

 – Wiem, pozwoliłem, ale zrozum, teraz nie mam wyjścia.

 – Ale…

 – Zresztą nie chodzi nawet o tych generałów, co płakali po gazetach, że muszą ci salutować. Mnie też wkurzali.

 – O tym z trzema gwiazdkami napisałem na twitterze, że go zdegraduję do szeregowca, słyszał pan… to znaczy słyszałeś?

 – Temu, co napisał, że nadajesz się najwyżej do kuchni? Należało mu się. Bartuś, mnie nie musisz tłumaczyć, że trzeba oczyścić armię z tych wszystkich studentów moskiewskich akademii, ale to trzeba robić z głową, agenci są wszędzie.

 – Wiem, zamach zawsze może się powtórzyć. A jak nas zabraknie, to już nikt nie dojdzie prawdy.

 – No i sam widzisz. Jak to mówią: Tisze jediesz, dalsze budiesz…

 – Że co?

 – To po rosyjsku, kiedyś ci wytłumaczę. Po prostu przesadziłeś.

 – No bo się zdenerwowałem. Jak mamy wygrać jakąkolwiek wojnę, jeśli nawet generałowie salutować porządnie nie potrafią? Chciałem tylko, żeby się nauczyli. Ale i tak najgorszy był ten kapral. Obraził mnie.

 – Obraził?

 – Wszyscy mi salutowali, nawet pułkownicy, jeden kapitan to parasol nade mną trzymał, a ten kapral podał mi rękę, jak jakiemuś cywilowi. A teraz jeszcze wszyscy go chwalą, że sól armii…

 – Żartujesz, kapral? Jakby trafiło na mnie, tobym chyba zab… Mam pomysł, jak to się skończy, postaramy się o pozwolenie na broń dla ciebie.

 – Naprawdę? Taką prawdziwą? Jak pana… jak twoja?

 – Prawdziwą, prawdziwą… Ale sytuacja musi się uspokoić. Wiesz sam, kto pytał, czy tak bardzo mi na tobie zależy, że zaryzykuję własną karierę. Krzyczał, że dość ma problemów z Waszczykowskim i Szyszką, i że wszystkich was ześle do San Escobar.

 – San Escobar? To jakiś klub?

 – To nie jest miejsce dla takich chłopców, jak ty. A propos klub, to naprawdę nie dało się tych 300 metrów na dyskotekę przejść piechotą, musiałeś brać BMW i ochronę?

 – Ale panie ministrze…

 – Po jaką cholerę była ci ta limuzyna? Zrozum, ludzi to wkurza.

 – Przecież sam pan… sam powiedziałeś, że jak zechcę, to mogę nawet helikopterem przylecieć…

 – Ale jak ja cię wezwę, a nie na jakąś balangę…

 – yyyyyyyyyyy…

 – Bartek…

 – Przepraszam, ja nie chciałem…

 – Nie płacz… dobrze wiesz, że tego nie lubię.

 – yyyyyyyyyyy

 – Jak przestaniesz, to powiem, żeby ci pozwolili postrzelać z czegoś fajnego.

 – Z czołgu?

 – Dobra, niech będzie z czołgu…

 – Ale z „Twardego”? Czterdzieści pięć ton, jak to musi walnąć!

 – No, widzę, że lekcje z wojskowości odrobione. Niech będzie z „Twardego”… Ale żebyś pamiętał, kto ci załatwił! A teraz powiedz, jak to było naprawdę z tym Białymstokiem?

 – Bo ja tylko…

 – Wiem, masz prawo odpocząć. Harujesz ciężko, jak ja, dałem ci nawet za to medal.

 – Nie prosiłem o jakiś głupi medal.

 – Złoty! Za zasługi dla obronności! Wiesz, ile taki pułkownik musi się po to nabiegać na poligonie?

 – Dziwisz dostał Orła Białego. A chyba nie biegał.

 – Bartuś, nie przeginaj, orderu Orła Białego to nawet ja jeszcze nie mam. Ale jak dostanę, to dam ci ponosić.

 – Fajnie. Będę mógł zabrać do szkoły?

 – Do szkoły? To ty nie studiujesz?

 – Studiuję. W Toruniu, u ojca…

 – No to raczej nie, bo on też zaraz zechce taki sam. A teraz powiedz, naprawdę chciałeś, żeby didżej ogłaszał, że jesteś na sali?

 – Nie pamiętam.

 – I podrywałeś studentki?

 – Bo same się kleiły. Nie mogłem się opędzić. Mówiły: panie ministrze… i że jestem taki męski.

 – No więc chyba sam już rozumiesz. Musisz zniknąć.

 – Tak, a Janniger zostanie. I pewnie wskoczy na moje miejsce…

 – Nie wskoczy, obiecuję.

 – I złoty medal też dostanie.

 – Musi zasłużyć, może jesienią. Wiesz, pokazał mi grę w komputerze…

 – Grę?

 – No, Heros of Warcraft, czy jakoś tak… Już za pierwszym razem zabiłem całą gromadę orków. A Edmund obiecał, że nauczy mnie wchodzić na drugi poziom.

 – Ja wolę warcaby.

 – I jeszcze ma ze mną zagrać w Wiedźmina.

 – Rozumiem. Wymienia mnie pan minister…

 – Prosiłem…

 – Wymieniasz mnie na młodszy model. A ja poświęciłem ci najlepsze lata.

 – Nikogo nie wymieniam, ale to jest właśnie jeszcze jeden powód, że musisz na trochę zniknąć.

 – Jaki powód?

 – Plotki. Słuchaj, jeśli nawet Ziemkiewicz – rozumiesz, Rafał Ziemkiewicz!, nasz człowiek – pisze, że zaczyna podejrzewać mnie o pederastię, bo nie rozumie mojego fatalnego zauroczenia tobą, to zastanów się, co myślą tacy kodomici. Nie mówiąc już o tych od Petru.

 – No przecież on poleciał na Maderę z jakąś babą.

 – O to właśnie chodzi. To może by mi wybaczyli. A ty na posłankę jednak nie wyglądasz.

 – I od kiedy pan minis… od kiedy przejmujesz się kodomitami?

 – Sam wiesz, kto też dawał do zrozumienia…Słuchaj, boli mnie już głowa od tej rozmowy. Masz jakieś tabletki?

 – No właśnie, chcesz mnie pewnie odesłać do apteki… Jak Hamlet Ofelię do klasztoru.

 – Bartek, no brawo, widzę, że czytasz.

 – Eeeeeee zaraz czytam, był taki mem o nas w Internecie.

 – Nieważne. Dam ci obstawę żandarmerii, żebyś częściej do tego Torunia wpadał. Mój Boże, jak oni jeżdżą! Ale dobrze, że się uczysz, nie chcę więcej słyszeć, że specjalnie dla ciebie zmieniłem prawo, bo jakim cudem ktoś tylko z maturą może być w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej.

 – Nie skończyłem studiów, bo oddałem się Polsce. Pan minister wie to naj…

 – Prosiłem przecież… Bartek, to nie potrwa długo, wytrzymaj.

 – Ale miałem być wiceministrem… Obiecywałeś.

 – Bartuś, a czy ja kiedykolwiek nie dotrzymałem słowa?

Mariusz Urbanek

Odra 2/2017- Mariusz Urbanek

Mariusz Urbanek

 

POMÓŻMY DONALDOWI TRUMPOWI UCZYNIĆ AMERYKĘ ZNÓW WIELKĄ

Polityka jawności polskiego ministerstwa zagranicznego objęła, jak się okazało, nie tylko dokumenty sprzed dziesięciu lat dotyczące polskiej polityki wschodniej, ale także notatki odnoszące się do problemów bieżących. MSZ odtajnił właśnie instrukcję dla polskich służb dyplomatycznych, opracowaną już po słynnym przemówieniu nowego prezydenta USA Donalda Trumpa – America First.

Instrukcja dowodzi, że także w dziedzinie polityki zagranicznej Polska wstaje z kolan. I nie chodzi tu jedynie o zasługi ministra Witolda Waszczykowskiego w nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z Republiką Ludową de San Escobar, ale przede wszystkim o zmianę kursu w relacjach między Polską a Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Polska dyplomacja nie tylko postanowiła wziąć na siebie wysiłek przekonania nowego prezydenta, że będzie miał w Rzeczypospolitej wiernego i wypróbowanego sojusznika, ale chce także zostać jego przewodnikiem w świecie wartości i idei.

Prezentujemy całość notatki noszącej tytuł „Tezy o polityce RP wobec USA po wyborze D. Trumpa na prezydenta” w przekonaniu, że da ona Polakom powód do słusznej dumy z polskiej dyplomacji  (zachowujemy oryginalny styl notatki).

 

***                                     

 „1. Podczas rozmów na każdym szczeblu należy podkreślać, że rząd, prezydent, partia oraz czynnik sprawujący władzę w Rzeczypospolitej (Uwaga: przygotować uproszczony schemat ilustrujący ustrój polityczny oraz hierarchię władzy w Polsce) z zadowoleniem przyjęły wykorzystanie w przemówieniu inauguracyjnym prezydenta Trumpa wielu wątków i myśli obecnych w polskiej polityce od 2015 roku. Nie należy jednak nadużywać słowa <<plagiat>> czy <<kradzież intelektualna>>, dopuszczalne są zwroty <<satysfakcjonujące Polskę odwzorowanie>>, <<niezaprzeczalne podobieństwo wielu wątków>> oraz <<wrażenie intelektualnego powinowactwa>>.

2.Trzeba zwrócić uwagę na wspólnotę ideową, jedność celów oraz podzielaną przez rządy obu państw negatywną ocenę kierunku, w którym zmierzał dotąd świat. Podkreślać wszechstronne poparcie Polski dla polityki zmuszającej do zejścia z drogi europejskiej pseudointegracji na rzecz rozwoju państw narodowych. Można zasugerować, że Polacy gotowi są pójść drogą Wielkiej Brytanii i wyjść z Unii Europejskiej, jako struktury sprzecznej z zasadą sformułowaną w przemówieniu prezydenta Trumpa, a wcześniej w polityce polskiej: <<Ameryka dla Amerykanów>> i <<Polska dla Polaków>>.

3.Koniecznie należy zaakcentować analogie między programem prezydenta Trumpa i programem partii rządzącej w RP. Zwrócić stronie amerykańskiej uwagę, że zwrot <<America first>> w języku polskim brzmi <<Polska narodowa>>. <<Uczynimy Amerykę znów wielką>> to w tłumaczeniu na język polski „Podniesiemy Polskę z kolan>>. <<Miliony amerykańskich pracowników, którzy zostali bez środków do życia>> to po polsku <<Kraj w ruinie>>. <<Establishment, który chronił siebie, ale nie obywateli naszego kraju>> to w przekładzie na polski <<Komuniści i złodzieje>>.

4. Dopuszczalna jest sugestia, że wobec ataków, z których nasileniem musi liczyć się nowa administracja USA, Polska  gotowa jest przedstawić scenariusze zachowań, jakie zostały z dobrym skutkiem przetestowane w Polsce. Warto odwoływać się do analogii historycznych, oczywiście z zachowaniem specyfiki miejsca i kontekstu historycznego. Na przykład podczas zakłócania prorządowych manifestacji przez siły opozycji można powiedzieć: <<My jesteśmy tu, gdzie stał Winnetou i Unkas, ostatnio Mohikanin, a ona tam, gdzie Komancze i Siuksowie>>. (Uwaga: Przygotować angielskie wydania odpowiednich prac Karola Maya).

5. W trakcie rozmów kuluarowych należy podkreślić zrozumienie polskich władz dla słów krytyki prezydenta USA wobec aktorki Meryl Streep, która zaatakowała go podczas gali Złotych Globów. Powiedzieć, że w Polsce też mamy Krystynę Jandę (Uwaga: unikać słów <<rozhisteryzowana komediantka>>, chyba że podobne słowa pojawią się ze strony amerykańskiej), która wykorzystuje swoją popularność do niewybrednych ataków na legalnie wybrane władze. Podzielić się sprawdzonymi w Polsce rozwiązaniami polegającymi na pozbawieniu dotacji instytucji, z którymi związana jest Streep, oraz ograniczeniu dystrybucji filmów z jej udziałem w telewizji Fox oraz innych stacjach narodowych.

6. Dopuszczalna jest sugestia poszerzenia polsko-amerykańskiej współpracy na polu mediów. W czasie rozmów można zaproponować zorganizowanie przez rząd polski  cyklu szkoleń dla przedstawicieli administracji USA w zakresie marketingu politycznego i public relations. W miarę rozwoju współpracy można pomyśleć o stażach dla dziennikarzy amerykańskich w TVP Narodowa i TV Republika. Do rozważenia  jest także wysłanie do USA w charakterze doradców Marcina Wolskiego, Marzeny Paczuskiej czy Doroty Kani (uwaga: Uprzedzić Amerykanów, żeby nie pożyczali jej pieniędzy). Podkreślić, że w sytuacji skrajnej, gdyby prezydentowi nie udało się okiełznać mediów i nie udałoby się przeprowadzić w Kongresie uchylenia V poprawki o wolności słowa, gotowi jesteśmy wysłać do Waszyngtonu prezesa TVP Narodowa Jacka Kurskiego.

7. Należy dać jasno do zrozumienia, że Polska rozumie i wspiera antyimigrancką politykę Stanów Zjednoczonych. Podkreślić, że nie wolno poddać się ideowemu terroryzmowi politycznej poprawności. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że wielkość kraju mogą zbudować tylko ci jego obywatele, których łączy wspólnota przynależności narodowej, religijnej i koloru skóry. Jeśli sprzyjać temu będzie luźniejsza atmosfera debaty, można dodać, że tylko ludzie małej wiary mogą twierdzić, iż nie da się podnieść na rękach samego siebie. Prezydent kraju, który wydał Chucka Norrisa, wie, że można. Polacy też musieli dopiero uwierzyć, że są  narodem co najmniej równie wybranym jak ten, który wybrał się sam.

8. Trzeba wyraźnie podkreślić, że wymienione przez prezydenta Trumpa w przemówieniu inauguracyjnym dwie zasady jego polityki: <<Kupować to, co amerykańskie i zatrudniać Amerykanów>> mają absolutne poparcie Polski. Stawiając na pierwszym planie interesy własnego narodu, nie należy obawiać się oskarżeń o rasizm. Można przypomnieć znaną w przedwojennej Polsce zasadę: <<Swój do swego po swoje>>. Warto także z dozą żalu dodać, że nie mamy żadnych doświadczeń w zakresie budowy murów na granicy, którymi moglibyśmy podzielić się ze Stanami Zjednoczonymi, ale wynika to z faktu, że Polska musiałaby postawić siedem murów. To kuszące, ale trudne do zrealizowania.

9. W kolejnych rozmowach należy zwrócić uwagę, że wolna Rzeczpospolita rozwiązała już problem, o którym mówił prezydent USA w przemówieniu inauguracyjnym: <<Zapomniani ludzie naszego kraju nie będą więcej zapomniani>>. Zasugerować upodmiotowienie społeczeństwa amerykańskiego przez wprowadzenie w USA programu będącego odpowiednikiem 500+, a przede wszystkim oddanie władzy suwerenowi, w imieniu którego sprawowana jest władza. Słowa prezydenta Trumpa, że <<ważne jest nie to, która partia kontroluje rząd, ale czy rząd jest kontrolowany przez ludzi>> należy przełożyć na zrozumiałą dla większości prostych ludzi kolejność odpowiedzialności za dobrostan społeczeństwa. Poczynając od dołu: rząd, partia, suweren, jednoosobowy wyraziciel woli suwerena. W Rzeczypospolitej to kolejność, która sprawdza się doskonale. Oczywiście należy podkreślić, że prezydent USA ma rację mówiąc, że <<zawsze będą nas chronić nasi wspaniali żołnierze i co najważniejsze będzie nas chronić Bóg>>. To prawda, ale należy im pomóc. Zwłaszcza Bogu. My w Polsce już to umiemy.

10. Mówiąc o gotowości Polski do wszechstronnej współpracy należy jednak podkreślić zasadę wzajemności obowiązującą w stosunkach międzynarodowych. Może to wzbudzić kontrowersje, dlatego trzeba od razu zastrzec, iż nie chodzi o zniesienie wiz. Polska nie będzie się tego domagać, administracji w Warszawie nie zależy na odpływie Polaków z kraju. Natomiast niektóre osoby w Rzeczypospolitej (dopuszcza się zasugerowanie, że znaczące, choć nie piastujące żadnych oficjalnych stanowisk) są zainteresowane zakupem kilkunastu opakowań szamponu koloryzującego (lub zamiennie farby do włosów), którego używa prezydent Trump.

11. Będziemy też wdzięczni za numer telefonu do jego fryzjera.”

Mariusz Urbanek

 

Odra 2/2017- Jacek Sieradzki

Jacek Sieradzki

 

SFERA GESTU

 

KONRAD

Chcę działać.

MUZA

Wiem, rozumiem: gestem. 

KONRAD

Czynem! 

MUZA

Gestem!

Stanisław Wyspiański „Wyzwolenie” akt I

 

Uderz mnie naprawdę, nie tak, kurwa, jak w teatrze, dość mam aktorek, co im się ręka trzęsie, kiedy mają dać od siebie coś więcej niż rola krzyczy Sonia Roszczuk spomiędzy rzędów widowni bydgoskiego Teatru Polskiego. W roli każda rewolucja jest tylko cytatem. Uderz mnie, nie musisz się za konwencją chować…

Sonia Roszczuk gra Théroigne de Méricourt, jedną z nielicznych kobiet zapisanych w historii maskulinistycznej Rewolucji Francuskiej. Choć o graniu postaci trudno mówić; aktorka nieustannie staje obok roli, komentuje, żąda działania tu i teraz. Taki jest pomysł na całe widowisko Żony stanu, dziwki rewolucji a może i uczone białogłowy: jest tu anegdota historyczna, ale spektakl od pierwszych chwil rwie ku współczesności i bezpośrednim ingerencjom w rzeczywistość. Co się zdarzało i dawniejszym inscenizacjom sztuk Jolanty Janiczak, Joannie szalonej, królowej czy Katarzynie Wielkiej, ale nie na taką skalę i nie z takim ogniem. Marcin Zawodziński gra Dantona, ale i Gérarda Depardieu, z całą jego bucowatością, Roland Nowak jako majestatyczny Robespierre przybiera nagminny w ustach znanych nam dżentelmenów ton słodko-uprzejmie-obelżywej pogardy wobec naszych pięknych pań, wkraczających w przestrzeń publiczną. A nasze piękne panie nie mają ochoty na krynoliny, od których startował spektakl. U stóp niebotycznych trybun, na których puszą się durne samce, rozkręcają żywiołową, namiętną, a jednocześnie wyzbytą pustej agresji – i w końcu całkiem przekonującą kobiecą agitację.

Hasła są znane: program feministek plus kwestie bieżące. Premiera spektaklu odbyła się w okolicach jesiennego protestu czarnych parasolek i koincydencje są oczywiste. Zapisano je na transparentach, których sterta zalega scenę; w trakcie gry aktorki stopniowo przenoszą je na widownię. Ale ich apetytów nie ma prawa zadowolić samo widowisko, nawet tak namiętne. Któraś z wykonawczyń wybiega przed teatr, demonstruje samotnie wśród przechodniów. W finale Sonia Roszczuk ciągnie tam całą widownię. Krzyczy, prosi, błaga, agituje. I udaje się jej: na moim przedstawieniu połowa publiczności pobrała transparenty spod ścian i ruszyła na ulicę. Pozostali mogli śledzić ich marsz na wielkim telebimie przesłaniającym scenę.

A gdy marsz się skończył, nastąpiła krótka przerwa, po czym poszedł do góry ów ekran. Na scenie stali demonstranci, wprowadzeni przez aktorki. Rozgrzani, zadowoleni, uśmiechnięci. Ich ekscytacja udzieliła się obserwatorom w krzesłach, którzy zerwali się teraz do owacji na stojąco. I przez dłuższą chwilę, nim wszyscy ruszyli do szatni, w powietrzu unosił się zapach radosnej euforii: udało nam się czegoś dokonać. Pospołu. W dobrej sprawie.

To jedna z najcudowniej drwiących i dających do myślenia scen, jakie wyprodukował ostatnimi czasy nasz świat widowisk. Proszę spojrzeć: oto zrewoltowany teatr najdosłowniej wyprowadził ludzi na ulicę, by po chwili połapać się, że tak naprawdę nadal tkwi u siebie, we własnym ciasnym pudełku. Oto ospali i zwykle bierni spektatorzy dali się płomiennej agitatorce ustawić w pochodzie i po przejściu paru metrów chodnikiem, bez ryzyka, dziarsko poczuli się wspólnotą czynu, ramię w ramię, jak, nie przymierzając, manifestanci KODu. Wyszło, że ucieczka z konwencji, której domagała się Sonia Roszczuk, może prowadzić tylko w inną konwencję. Równie umowną. Czy równie iluzoryczną?

Przed z górą trzydziestu laty, w miesiącach dogasającego stanu wojennego i rozpoczynającej się wielkiej smuty, Maciej Englert wystawił w warszawskim Współczesnym farsę Jak się kochają, a ja pochlebnie napisałem o niej w „Teatrze”. Maciej Nowak, wówczas początkujący recenzent, do dziś mi to wypomina przy różnych okazjach, twierdząc, że w ten sposób legitymizowałem sprzeniewierzenie się tradycji inteligencko-buntowniczego teatru i zgodę na skwitowanie z ambicji.

A czasy były, jakie były. Naród miał za sobą czyn – karnawał pierwszej Solidarności – stłumiony siłą. Pozostawiono mu gesty. Cenzura była teraz łagodniejsza niż dawniej, można było w klasycznych sztukach zakładać tyranom czarne okulary i dawać do zrozumienia, że chodzi o Jaruzelskiego. Widzowie chwytali sugestie w lot, z czasem coraz bardziej machinalnie, obojętnie. Bo i cóż to miała być za satysfakcja? Oczekiwanie, że teatr będzie nieustannie, aluzjami (bo tylko tak mógł), kłuć reżym, stało się w pewnym momencie kulą u nogi teatralnych twórców; Antygona Andrzeja Wajdy w Starym z chórem ubranym w kufajki stoczniowców stała się jedną z największych porażek mistrza w teatrze.

Dziś też mamy czasy, jakie mamy. I już, już widzę otrzepywanie z kurzu zardzewiałych chwytów scenicznych, sprawdzonych wtedy, gdy scena bywała wentylem społecznych napięć. Dla Teatru im. Jaracza w Olsztynie Radosław Paczocha napisał parafrazę Folwarku zwierzęcego Orwella, portretując ezopowym językiem mechanizmy polityczne – dzisiejsze, nie stalinowskie. Gdy Wieprzek z Krzywym Ogonkiem mówi oficjalnemu gościowi: Ja tu wprawdzie nie rządzę, ale rozmawiać możesz ze mną – widownia śmieje się i bije brawo, bo dobrze wie, o którego to pierwszego sekretarza neoPZPR-u idzie. Ma tę samą satysfakcję bezsilnych, jaka była możliwa w epoce ówczesnych towarzyszy sekretarzy.

Między olsztyńską Rewolucją zwierząt a bydgoskimi Żonami stanu odległość jest jak stąd do księżyca – w temperaturze, w zaangażowaniu, w pojmowaniu misji, w komunikacji z odbiorcą. Łączy je jedno: chcąc nie chcąc należą do sfery gestu. Nie czynu. Co twórcom Żon stanu wściekle ciążyło i zrobili naprawdę wiele, żeby wyrwać się z konwencji – aż konwencja powiedziała im basta! Dalej się nie da. Rewolucje, przewroty, protesty nie raz i nie dwa rodziły się w teatrze. Ale nigdy dlatego, że ktoś to zaplanował. Choćby strasznie chciał, a takie chętki miewamy przecież wszyscy.

Patrzę z sympatią na bydgoskie przedsięwzięcie ze względu na jego widowiskowy napęd, energię, klarowność przekazu (ukłony dla Wiktora Rubina, reżysera). Ale nie ma się co oszukiwać: testując przejście ze sfery gestu do sfery czynu ćwiczyli czystą utopię. Warto było spróbować, ale płakać, że się nie udało, nie ma sensu. Sfera gestu nie jest jakimś gorszym, drugorzędnym obszarem; tu też jest mnóstwo do powiedzenia, do zrobienia. Tyle że bez satysfakcji, że szturcha się życie w sam pępek. Ale żeby zabolało, nie trzeba bić naprawdę, rola nie musi być tylko cytatem z cudzej prawdy. Choć oczywiście bywa i wtedy buntownicza Sonia Roszczuk ma ze wszech miar słuszność.

Po rocznej nieobecności powrócili do teatru Monika Strzępka i Paweł Demirski. Sylwestrowym gościom Starego Teatru dali Triumf woli, prowokacyjną rewię… pozytywności. Odjechanych opowieści, że najdziwaczniejsze przedsięwzięcia mogą się, na przekór powszechnemu zdołowaniu, jednak udać. Reprezentacja archipelagu Samoa w piłce nożnej może strzelić pierwszą w historii bramkę, walijscy górnicy mogą zaprzyjaźnić się z gejami, którzy wsparli ich strajk, debiutująca w maratonie kobieta może oprzeć się drwinom mężczyzn i dobiec do mety, a w imię przyjaźni z pewnym pingwinem można się nawet wybrać pontonem na Antarktydę. Facet, który stracił żonę, bo pogotowie nie zdążyło objechać góry dzielącej jego wioskę od miasta, przez dwadzieścia dwa lata wykuje tunel w skale, żeby coś takiego już się nikomu nie zdarzyło. Przedstawienie jest z gatunku, których w dorobku duetu nie kocham: chaotyczne, niedbałe, z mnóstwem pustych miejsc i kręcenia się w kółko. Trzymają je aktorzy siłą swych indywidualności (jakże pięknie wygłupia się pani rektor Dorota Segda, jak cudnie pręży tors Juliusz Chrząstowski, jak bajecznie wygląda upupiona kostiumikiem wróżki z dzieciństwa Anna Radwan), ale czasami świetny zespół Starego sprawia wrażenie, jakby sam nie wiedział, co dalej i w jakim kierunku.

Aliści pod koniec czwartej godziny, gdy dzieło zmierza do końca, publiczność, głównie młoda, zrywa się z miejsc, klaszcze, krzyczy. I śpiewa z aktorami radosną piosenkę. Tak, jak przed paru laty, w podobnie pozytywnym zbrataniu, kończyła inny spektakl duetu – O dobru w Wałbrzychu – wspólnym zawodzeniem przy ognisku pod teatrem. Co pewnie tylko smutasom takim jak ja zdało się obciachowe.

Cóż, może i to przedsięwzięcie wyda się komuś niestosowne – że czym się tu pozytywnie pompować, kiedy trza transparenty brać i w manifestacje ruszać, protestować przeciw złu – tak jak niestosowna dla młodego Nowaka była przed dekadami profesjonalna farsa w inteligenckim teatrze. Ale czasami to właśnie Muza, duch teatru, na co dzień krzyżująca spojrzenia z widzem przez rampę, miewa pole do popisu szersze, niż niewolnik wielkiej myśli jednej Konrad. Pod warunkiem, że chce i umie, a jej gest trafia w cel.

Jacek Sieradzki

 

Jolanta Janiczak: ŻONY STANU, DZIWKI REWOLUCJI A MOŻE I UCZONE BIAŁOGŁOWY. Reżyseria: Wiktor Rubin, scenografia: Michał Korchowiec, dramaturgia i kostiumy: Jolanta Janiczak, muzyka: Krzysztof Kaliski, kostiumy, wideo: Hanna Maciąg, reżyseria światła: Michał Głaszczka. Premiera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy 29 października 2016.

Paweł Demirski: TRIUMF WOLI. Reżyseria: Monika Strzępka, scenografia: Martyna Solecka, kostiumy: Arek Ślesiński, muzyka: Stefan Wesołowski. Premiera w Starym Teatrze w Krakowie 31 grudnia 2016.

ODRA 1/2017- 8 Arkusz

POCZTÓWKI Z PROWINCJI

FOT

 

                                                                       Byliśmy prowincją, będziemy jeszcze większą

Karol Maliszewski, Wstyd albo miasteczko górnicze czeka swojego końca

 

W tym roku po raz osiemnasty odbyły się w Brzegu nad Odrą Konfrontacje Literackie „Syfon”. Można powiedzieć, że impreza osiągnęła pełnoletniość. Chociaż nie jest ona zbyt wielka, a Brzeg nie jest żadnym ważnym ośrodkiem, to mam wrażenie, że w tej brzeskiej historii, grupy ludzi, stowarzyszenia, imprezy – odbija się wiele podobnych historii i miejsc. Ostatecznie Brzeg nie był ani pierwszy, ani pewnie nie będzie też ostatni, nie obrodził talentami literackimi bardziej niż Olkusz czy Nowa Ruda, nie zyskał większej renomy i prestiżu niż Ostrołęka albo Mikołów. Tak zwana prowincja jest wielka i rozległa, pełna archipelagów, wysp i wysepek. Być może tam też jest jakaś cywilizacja, mili państwo. Tam gdzie nie błyskają flesze, nie ma ścianki, na tle której można by pozować w modnej kreacji, gdzie ciągle jeszcze ktoś próbuje tworzyć życie literackie, a nie li tylko eventy.

Kiedyś wydawało mi się, że prowincja przeżywa jakąś zapaść, ale zdaje się, że to tylko chwilowe wahania koniunktury, naturalne fluktuacje. Owszem, przemija postać świata tego, zniknęły kluby, stowarzyszenia w Oleśnie czy Kluczborku, ale za to trwa na różne sposoby literacka Świdnica, Gniezno, Szczecinek, Kalisz, Tarnowskie Góry albo Lębork. O ile można dosyć dokładnie wyliczyć listy zgłoszonych, nominowanych książek, autorów (zwłaszcza że multiplikacja nagród nie zawsze idzie w parze z multiplikacją laureatów, a na nagrody mają zwyczaj wskazywać na siebie nawzajem),  o tyle życie wielkiej prowincji pozostaje sprawą, jak się wydaje, w znacznej mierze niezbadaną. Stąd pomysł, żeby przy okazji swojej imprezy mówić nie tyle wyłącznie o sobie, ile zapytać innych, współistotnych w tym zmaganiu, jak jest im, co u nich słychać. Dlatego proponujemy w tym wydaniu ARKUSZA wiersze dawno nie widzianych na scenie literackiej autorów, kojarzonych z niewielkimi ośrodkami miejskimi, i kilka krótkich rozmów (dosłownie po trzy pytania na krzyż) na temat tego, co się robi, czy warto się wysilać i jak bardzo ulotne jest to, co się tworzy dzisiaj, a znika jutro. Minął już czas entuzjazmu i etosu „małoojczyźnianego”, ale chyba coś po nas zostało z tamtych lat. Z tego względu ci, którzy pójdą po naszych śladach, mogą mieć łatwiej. Nie będą musieli przekonywać do samej idei, tylko do tego, że są w stanie te ideę popchnąć, sprawić po swojemu. Bycie prowincją bowiem ma swoje zalety. Byliśmy prowincją. Kto wie, może będziemy jeszcze większą.

Radosław Wiśniewski


Łucja Abalar

Tarnowskie Góry

 

***

nie mów do siebie głośno

bądź rybą, w suchym jeziorze

bądź wędką, której nikt nie pogłaszcze.

 

nie zarzucaj, że z tobą nie rozmawiam.

w tej ciszy rozumiem cię bardziej

niż jakby kilkadziesiąt bomb spadło

na nasze obozy, ty jesteś malinowym dżemem,

słodkim, włochatym, z kostkami

ja... sama nie wiem.

 

mów do siebie cicho, bo obudzisz dzieci,

one tak niespokojnie śpią, jakby czekały

na prezenty, a jest lipiec, więc Mikołaj

ma wolne i ceruje skarpety, a gdzie tam,

idzie wyrzucić je na śmietnik, w Tesco

kupi sobie nowe, ale nie o to chodzi.

chodzi o rozmowę.

 

mów do siebie cicho,

niech myśli wolno biją w twojej głowie,

niech zasną jak statki na kei,

niech zgasną

jak oczy

 

bitego psa.

 

Michał i potwory

mieszkamy obok lotniska, dlatego słyszę,

z jakim trudem oddzielają się od siebie ludzie,

jak kołuje nad nimi strzęp smutku i jak bardzo

kruszą się sprawy oraz uczucia widziane z daleka.

 

a przecież jednak coś ich zmusza, domaga się

uwagi jak dziecko, które właśnie jest pojazdem,

więc wszędzie budują drogi, one mają łączyć

ich dwa światy, ich wole i ochoty.

 

i coś jednak każe, nie pozwala zatrzymać się

w powietrzu, gdzieś między Gliwicami

a Gliwicami, żeby postawić znaki, mgłę,

wyłączyć ten lęk, co jak silnik turkoce w głowie.

 

dokąd zaprowadzą ich te potwory

ukrywane skrzętnie, w kagańcu, pod stołem.

na podłodze wiele okruszków, wiele marzeń.

Michał zbiera je, przygląda się im i zjada.       

 

 

przypala mi się kurczak w tobie

Ryśkowi

przypala mi się kurczak w tobie

przypala mi się, bo nie wiem, czy jestem

kucharką czy kuchnią, igłą czy słowem.

Słyszę, jak skwierczy coś

w twojej głowie, jakiś turkot,

jak ktoś wbija nóż, widelcem przewraca

kołdrę a tam twój liryczny drób

skubie trawę

 

Dawid Jung

Gniezno

 

[piosenka o łkaniu Wernera Albertiego, solisty MET]:

głos który słyszę należy do martwego tenora

niemy potrafi mówić rzeczy ważne

ale mówi rzadko tylko recytatyw później śpiew

szelakowa płyta nagrobny medalion

błyszczy wśród opałów diamentowa igła

refleks słońca zamiast laserowej ścieżki

i tak niesie nas przez kwarki

chrzęszczący ruch po rowku

epitafium z trzasków i ciszy

 

[piosenka o łkaniu Michela Gobetsa, kantora amsterdamskiej synagogi]:

głos który słyszę należy do martwego tenora

usta zamienione w dym nikła wiązka woni którą czuję każdego dnia

gdzie jesteś chłopcze po bar micwa ubrany w kubraczek i podkolanówki

tuszowanie potu kolońską wodą już zbędne

okularki z drogiego ebonitu zmiękczył ogień było jak w twoim śnie

o stosie ty w niewieścim stroju z rozpiętą koszulą

wysuniętą piersią po której ucieka pierwszy płomień

ale zostanie z nami już na zawsze twoja barwa głosu

jak zostają po nas złote maski cynowe pucharki miedziane grzebyki

innym wpięte w kości tobie wyjęte z kadzidła

gdzieś nad Dachau

 

[piosenka o marzeniu organisty]:

kupić talk do peruki i nie kichać gdy panna młoda tłusta

jak przemielony kotlet wątróbka z taniej jatki dyga na korkowych

nóżkach idąc w stronę ołtarza a welon z jej wielkiej głowy która

dwukrotnie zwiększa się podczas uśmiechu sunie po skrzypiących

deskach muszę muzyką zagłuszyć jej głośne charczenie z ust półdzika

radość usidlenia syna burmistrza co on w niej widział dlaczego zbłądził

do tej płytkiej czaszy pijąc zjełczałą słodycz która gdy dochodzi pryka

głośno o czym rozprawia całe miasteczko pełne gastryków znawców

jelitowych meandrów muszę muzyką zagłuszyć jej kuśtykanie

piszczące kolana cudem dźwigające tysiące przetrawionych krapfenów

nie daj mi Panie kichać jakem Bach

 

Więcej w styczniowym numerze miesięcznika "Odra".

ODRA 1/2017- POCZTÓWKA Z ESK

Pocztówka z Europejskiej Stolicy Kultury (42)

DO NIEBA „NIEBU” DALEKO

/lead/Weekend kończący rok, w którym Wrocław pełnił obowiązki Europejskiej Stolicy Kultury, był bardzo polityczny, za sprawą tragedii w Aleppo i awantur w sejmie podczas uchwalania budżetu. Na galę zakończenia ESK 2016 w Centrum Kongresowym Hali Stulecia przybył przewodniczący Rady Europy Donald Tusk, nie było za to nikogo z rządu Beaty Szydło. A to, co mówili Tusk i prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, zostanie zapamiętane bardziej niż widowisko „Niebo”, przygotowane przez Chrisa Baldwina. /lead/

Podsumowanie tego, co działo się w roku 2016 w ramach ESK, znajdzie się w najbliższym numerze „Odry”, dziś jedynie sprawozdanie z najważniejszych wydarzeń Weekendu Zamknięcia Programu ESK 2016.

Prezydent Wrocławia zaczął od dramatycznych słów o mieście w Syrii, gdzie na oczach świata mordowani są niewinni ludzie. „Nasze serca biją w Aleppo. Módlmy się o pokój. O otwartość. O lepszy świat” – mówił. Zakończył nawiązaniem do sytuacji w sejmie, gdzie odebrano dziennikarzom prawo do swobodnej pracy, bo przeszkadzali posłom Prawa i Sprawiedliwości. Wolne media to niezbędna część świata, który rozumiemy właśnie dzięki krytyce i wolności słowa, mówił Rafał Dutkiewicz i wzniósł tablicę z hasłem, które stało się symbolem wydarzeń w sejmie: #wolnemedia.

Donald Tusk zdradził, że miał przygotowane zupełnie inne przemówienie, ale jak wiele razy wcześniej historia spłatała mu figla, więc musiał je zmienić „z oczywistych względów”. Zaapelował do sprawujących w Polsce władzę „o respekt i szacunek wobec ludzi, wobec zasad i wartości konstytucyjnych, ustalonych procedur i dobrych obyczajów”.

– Kto dziś podważa ten europejski model demokracji, gwałcąc konstytucję i dobre obyczaje, naraża nas wszystkich na strategiczne ryzyko. Odrzucając ducha wolności i wspólnoty, pisze kolejny akt dramatu polskiego osamotnienia – my tę sztukę znamy z historii aż za dobrze – mówił. To memento wygłoszone we Wrocławiu powtarzały potem przez cały weekend media. Ze świadomością, że na razie to jeszcze możliwe, ale gdyby próba cenzurowania środków masowego przekazu została rozszerzona, podobne słowa będą podlegały embargu.

Widowisko Niebo w reżyserii kuratora ESK ds. performance’ów Chrisa Baldwina nie było taką klęską, jak inaugurujące rok Przebudzenie, bo tym razem nic się nie zepsuło, ale wiele więcej dobrego napisać się o nim nie da. Wbrew temu, co napisała „Gazeta Wyborcza”, spektakl nie wszystkich wrocławian urzekł, uwiódł i zachwycił, choć nie wykluczam, że mogli być i tacy. Ja słyszałem opinie skrajnie przeciwstawne. Niebo było statyczne, nudne, pretensjonalne i grafomańskie tekstowo. Najwyraźniej przez trzy lata pracy Chrisa Baldwina we Wrocławiu nikt mu nie powiedział, że wyważa otwarte drzwi i opowiada historię, którą we Wrocławiu przerobiliśmy ćwierć wieku temu. Gdyby robił swoje spektakle z duchami Wrocławia w roli głównej dla publiczności, która nie wie o Wrocławiu nic, być może miałoby to sens (oczywiście przy lepszym scenariuszu i bardziej żwawym tempie), ale robił je dla wrocławian, a więc opowiadał bajkę, którą znamy na pamięć. Czynić odkrycie z faktu, że w 1945 roku dokonała się we Wrocławiu niemal stuprocentowa wymiana ludności, wypędzono z miasta Niemców i przypędzono Polaków, może tylko ktoś, kto nie odrobił podstawowej lekcji z wiedzy, dokąd jedzie. A wyświetlanie przez kilka minut na wielkich ekranach portretu mężczyzny z wąsikiem, na dowód, że to wszystko przez Hitlera, jest tego najlepszym świadectwem. Opowieść o mieście, w którym bogu ducha winni Niemcy karmieni są przez dobrą Żydówkę, ale w pewnym momencie żydowskie jedzenie przestaje im smakować (Hitler!), potem nadlatują czarne samoloty (choć akurat Breslau bombardowali wyłącznie Rosjanie) i wszystko się zmienia, na pewno dałoby się opowiedzieć z większym sensem, ale należało wyjść poza zestaw szablonów i stereotypów.

Na zakończenie spektaklu narratorka (wnuczka żydowskiej kucharki z Breslau i córka przybyłego do Wrocławia Polaka) mówi: „Jestem Żydówką, jestem Niemką, jestem Ukrainką, jestem Polką. Jestem Europejką”. Miało to – jak się domyślam – uświadomić nam „nieznaną” wielokulturowość Wrocławia, a stało się kolejnym dowodem na ignorancję Baldwina, choć podszytą niewątpliwą polityczną poprawnością. Czy naprawdę nikt nie mógł mu powiedzieć, że owszem, Lwów, Stanisławów, Równe i Stryj, skąd w 1945 przyjechali do Wrocławia nowi mieszkańcy, to dziś miasta na Ukrainie, ale ludzie z nich wysiedleni byli jednak Polakami?

Mariusz Urbanek

ODRA 1/2017- STAN PRZEJŚCIOWY

Stan przejściowy

DZIENNIK PROKURATORA

Mariusz Urbanek

Po jednym z posiedzeń sejmu, które mogli jeszcze obserwować dziennikarze, w jednej z ław na sali obrad został znaleziony gruby notes z zapiskami odnoszącymi się do ostatnich wydarzeń w polskiej polityce. Mimo ogłoszenia o znalezisku, nie udało się ustalić, kto jest jego właścicielem, ale prawniczy język dużej części notatek sugeruje, że pisał je prawnik, prawdopodobnie w przeszłości prokurator.

Publikujemy fragmenty znalezionego dziennika, być może uda się odnaleźć ich właściciela.

 

Poniedziałek

Nie rozumiem tych pretensji, że w stanie wojennym pracowałem w prokuraturze i ścigałem opozycję, a teraz walczę z Trybunałem Konstytucyjnym, który przeszkadzania nam w wypełnianiu woli suwerena. Przecież robię to samo, co wtedy, walczę z przeciwnikami władzy ludowej.

Czwartek

Jak człowiek ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę. W stanie wojennym zażądałem dla jednego podpalacza Polski z Jasła trzech lat więzienia, chociaż mogłem dziesięć. Chciałem mu pomóc, byłaby amnestia, wyszedłby jeszcze szybciej. Pomogłem mu, a on teraz mnie szkaluje.

Piątek

„Gazeta Wyborcza” pisze o mnie per prokurator stanu wojennego. A ja ryzykowałem dużo bardziej niż ten ich Michnik, który siedział w ciepłej celi, czytał książki i korespondował z Kiszczakiem. Ale dla nich to oczywiście on jest teraz bohaterem.

Niedziela

Mają mi za złe nawet to, że dostałem w stanie wojennym Brązowy Krzyż Zasługi. A przecież miałem obiecany srebrny, tylko ktoś na górze musiał się domyślić, że rozsadzam ustrój od środka.

Wtorek

Jakby przewidzieli, że ostatecznie rozwalę komunę, pewnie w ogóle nic by mi nie dali. Kto wie, może nawet wsadzili by mnie razem z Michnikiem. Mógłby teraz mówić, że jestem człowiekiem honoru.

Czwartek

Mogę już ogłosić to oficjalnie. Zostałem twarzą walki o przywrócenie w Polsce praworządności i ładu konstytucyjnego. Dobrze brzmi. Nie jakiś tam Rzepliński, tylko ja! Jest jednak sprawiedliwość na świecie.

Niedziela

Prezes ostrzegał, że będę atakowany, ale powiedział, że nie mam się przejmować. To dla Polski. A on będzie ze mną w najtrudniejszych momentach. Tylko, żebym pamiętał, dzięki komu jestem tą twarzą.

Poniedziałek

Ponoć w partii mówi się, że prezes ma do mnie żal, że 13 grudnia go nie internowałem i teraz wszyscy się z niego śmieją. Żeby chociaż dał jakiś pretekst, może dałoby się coś zrobić. Bo kto mógł przewidzieć…

Czwartek

Jestem atakowany już za wszystko. Dziennikarze wyciągnęli skądś umorzenie śledztwa w sprawie proboszcza z Tylawy o molestowanie dzieci. Pokrzywdzeni zeznawali że ksiądz nocował u siebie dziewczynki, rozbierał je do naga, kąpał, spał w jednym łóżku i pieścił. Nie rozumiem o co chodzi… Umorzyłem, bo to wciąganie dzieci do polityki jest obrzydliwe.

Sobota

Na sali sejmowej dosiadła się do mnie Krystyna Pawłowicz. Powiedziała, że musimy trzymać się razem, skoro ona jest córką Pawła, o czym świadczy jej nazwisko, a ja Piotra, a to przecież byli apostołowie i święci. Jak się dobrze zastanowić, to coś w tym jest.

Poniedziałek

Krysia obiecała, że przedstawi mnie ojcu Tadeuszowi, bo on lubi nawróconych grzeszników. Nie protestowałem, jak lubi, to mogę być nawrócony. Tak w ogóle, to fajna laska z tej Kryśki.

Wtorek

Byłem w Toruniu. Wystąpiłem w TV Trwam, a potem śpiewaliśmy Abba ojcze. Wróciły wspomnienia z młodości, kiedy na obozach partyjnych śpiewało się Kalinkę i Podmoskownyje wieczera.

Czwartek

Zgoliłem wąsy. Nie będę wyglądał jak jakiś Bolek.

Piątek

Trochę mi jednak żal. Te wąsy to kawał mojego życia. Partia, stan wojenny, procesy polityczne, długo byłoby opowiadać.

Wtorek

Ponoć prezes mówi o mnie: nasz malutki Wallenrod. To urocze. Inna sprawa, że przy prezesie staram się trochę garbić.

Środa

W Internecie są już memy z moimi zdjęciami. Z cytatami z Psów Pasikowskiego: Czas się zmieniają, a pan zawsze jest w komisjach. Ale wolę ten drugi: Czy jest pan gotów stać na straży porządku prawnego, odnowionej, demokratycznej Rzeczypospolitej Polskiej? – Bezapelacyjnie, do samego końca. Mojego lub jej.

No co, tak właśnie postępują prawdziwi patrioci.

Czwartek

Zniesienie kary śmierci to był jednak błąd. Cholerne pismaki znalazły tego działacza, któremu pomagałem w stanie wojennym. Pyskuje, że mu nie pomogłem. Jakbyśmy to wtedy dobrze załatwili, nie byłoby teraz problemu. Ci z czapą dużo rzadziej zmieniają zeznania.

Sobota

Gazety opublikowały opinię o mnie z 1984 roku: „Jest pracownikiem pilnym i zdyscyplinowanym, ambitnym i wydajnym. Powierzone mu obowiązki wykonuje prawidłowo”. Przyjemnie być docenianym przez przełożonych. Przykro tylko ciągle z powodu tego brązowego krzyża.

Poniedziałek

Prezes powiedział, że mnie obserwuje i żeby dalej tak trzymał. Dostanę Virtuti Militari?

Wtorek

Nie dostanę. Ponoć Virtuti dają tylko w czasie wojny. Chociaż prezes mówi, że jesteśmy na pierwszej linii wojny o Rzeczpospolitą.

Czwartek

To może Orzeł Biały? Jest bardzo ładny.

Wtorek

Poprosiłem chłopaków z IPN, żeby poszukali tych grypsów, które w 1982 wysyłał do mnie z więzienia Jacek Kuroń prosząc o pomoc. Tyle rzeczy już znaleźli, to chyba mogą się postarać.

Czwartek

Zbyszek Ziobro chyba mnie nie lubi. Dzisiaj na posiedzeniu klubu stanął przy mnie i wysyczał: „Pamiętaj, że to ja jestem jeszcze ministrem”. Ale rozumiem go, zazdrości. Chciałby mieć taką piękną opozycyjną kartę jak ja.

Piątek

Minister sprawiedliwości Stanisław P….? Hmmmmm, nawet nieźle brzmi. No, Zbysiu, uważaj.

Wtorek

Trzydzieści pięć lat marzyłem, żeby to wreszcie zrobić. Dziś z trybuny sejmowej krzyczałem „Precz z komuną, precz z komuną”. To znaczy, w 1984 też raz krzyczałem. Ale po cichu, właściwie szeptem, w łazience, jak spuszczałem wodę. Teraz to jednak zupełnie co innego.

Sobota

Mijałem się na korytarzu sejmu z prezesem. Uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu. Dobra robota, powiedział. Wtedy podniosłem rękę z palcami ułożonym w literę V i zacząłem skandować: „Precz z komuną, precz z komuną”. Popatrzyłem, czy słyszy. Słyszał. Popatrzył zimno i wysyczał, żebym jednak, k…, nie przesadzał.

Poniedziałek

Ale i tak mi się podoba. Zobaczyłem marszałka Kuchcińskiego i ministra Błaszczaka, coś szeptali pod ścianą. Podszedłem i znów zacząłem: „Przecz z komuną”. Obaj uciekli. Nie rozumiem.

Niedziela

Muszę załatwić z Anką Zalewską, żeby w nowym kanonie lektur nie było tego całego Gogola. Fałszywe bydlę, no, ale czego się spodziewać po Ruskim. Niby chce być miły, pisze: Jeden tam tylko jest porządny człowiek – prokurator, człowiek nawet przez chwilę się ucieszy, a on wtedy wbija nóż w plecy: Ale i ten, prawdę mówiąc – świnia.

 

Autora zapisków prosimy o zgłoszenie się do redakcji „stanu przejściowego” po ich odbiór.

Mariusz Urbanek

Odra 12/2016 Jacek Sieradzki

Intermedia

 

Jacek Sieradzki

 

ŻYCIE ARTYSTÓW

 

Trzy i pół dekady temu Cricot 2 Tadeusza Kantora grał Umarłą klasę w słynnym Teatrze La Mama na dolnym Manhattanie. W roku 2015, roku Kantora (stulecie urodzin), ekipa Teatru Polskiego z Bydgoszczy pojechała do Nowego Jorku, by nakręcić wspomnienia amerykańskich artystów, którzy widzieli te występy. Powstał spektakl, Kantor Downtown. Na scenie znów stanęły ławki ze starej szkoły. Ale nie posadzono w nich Kantorowskich manekinów. Postawiono monitory. Kilkanaście monitorów, z których weterani nowojorskiej awangardy wspominali dziwny teatr z Europy Wschodniej.

Marnie wspominali. Ma się rozumieć z rewerencją, czołobitnie. Ale pod zachwytami były ogólniki, albo liczmany, albo skojarzenia poniekąd ekscentryczne. To był wspaniały klaun, mówił ktoś. Kto inny stwierdzał, że spektakl był oczywiście o Holocauście. No bo i o czym miałby być? Ktoś wspominał, że płakał, a potem przychodził trzy czy cztery razy i wychodził zawsze we łzach. Płynęły miłe i serdeczne, acz (w większości) okropnie płytkie słowa, co zapewne w jakiejś mierze wymuszał upływ czasu i konieczność odgrzebywania w pamięci obrazu cudzych występów sprzed wielu lat. Ale może to ja ich słuchałem bez dostatecznej empatii? Nie bardzo wiedziałem, kto zacz. Lekcji amerykańskiej sceny lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie odrobiłem w swoim czasie nazbyt sumiennie, nazwiska off-off-broadwayowskich twórców ledwie mi gdzieś brzęczały na dnie pamięci, albo i to nie. Nie miałem, innymi słowy, żadnego dobrego powodu, choćby świadomości rangi mówiących osób, żeby w płynących ze sceny ogólnikach słyszeć więcej, niż słyszałem. Gdybym tę świadomość miał, pewnie słuchałbym życzliwiej. Aliści wtedy być może całkowicie przeoczyłbym ten drobny fakt, że szanowni panowie i szanowne panie o koledze awangardziście z Polski nie mają nic istotnego do powiedzenia.

*

Artyści mówią zawsze o sobie. Niektórzy twierdzą, że wyłącznie. I wtedy, gdy mówią pozornie o kimś innym. I wtedy, kiedy tworzą. Nawet gdy robią przedstawienia, których założonym celem jest zobiektywizowana wizja świata, na samym dole jest zawsze ja, własne ja. Pytanie, jak rozdęte. Czy użyte w wymiarze niezbędnym do rozpalenia twórczego kociołka, czy głaskane i pieszczone w swoistych aktach autodelektacji. Widzieliśmy w minionym sezonie przedstawienia, których tematem były deliberacje aktorów, czy ich osobista sława jest ugruntowana, czy tylko pozorna. Bądź takie, gdzie powodem męki twórczej była niemożność opowiedzenia ze sceny, kim była i jaka była matka reżysera. Te i podobne dzieła miały swoją wierną publiczność, życzliwą, ba, chyba jakoś przejętą dopuszczeniem do swego rodzaju półprywatnych wtajemniczeń. Ale nie trzeba było przecież rozglądać się zbyt gorliwie po widowni, żeby dostrzec w sąsiednich fotelach spektatorów niechętnych, zasępionych, znużonych, klaszczących z musu. Ewidentnie mających dość pań i panów artystów mocno przesadzających w wierze, że to wokół ich pępka kręci się cały świat.

*

Ciekawe, ilu telewidzów, takich zwyczajnych konsumentów ekranowej papki, odpadało kolejno od serialu Artyści Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w TVP2 – widownia z tygodnia na tydzień zmniejszała się potężnie – gdy mieli już jasność, iż dla nich niczego specjalnego tu nie będzie? Bo dla wtajemniczonych, dla ludzi teatru i akolitów, była, owszem, nieustanna bania atrakcji. Towarzyskie docinki i złośliwe portrety z kluczem, rozpoznawalne postacie w epizodach (Jan Klata ochroniarzem, Bartosz Szydłowski taksówkarzem, Andrzej Seweryn wszechwładnym komendantem straży pożarnej na rybach), niekończące się bufetowe anegdoty i nieustanne porozumiewawcze mrugnięcia okiem. Środowisko ekscytowało się i bawiło szampańsko tym obrazem całą jesień. A czym miał się bawić ów niebranżowy widz? Migawkami z teatralnych kulis niczym ze starego wodewilu, tyle że doprawionymi na ponuro i depresyjnie (rozkapryszona primadonna, ciamajdowaty dyrektor, podgryzania i intrygi wszystkich przeciw wszystkim)? Rozczulająco naiwnym wątkiem kryminalnym z diabolicznymi radnymi pragnącymi wykończyć teatr i oddać odzyskany teren pod parking? Historią miłości teatralnego maszynisty do aktorki, miłości roztrzaskanej o barierę klasową niczym w nowym „Trędowatym” á la Helena Mniszek?

Dostaliśmy obszerną opowieść o teatrze, w którym spektakle rodziły się gdzieś na marginesie innych zdarzeń, niepostrzeżenie, jakby poza codziennością destrukcji i awantur. Modny reżyser przedstawiony został w jadowitej karykaturze jako hochsztapler i matoł, niepotrafiący sprawnie sklecić jednego zdania. Inna inscenizatorka celebrowała chmurne miny i bąknięcia o własnej chorobie. A jednak on dostawał nagłego olśnienia w wannie przed premierą i Sen nocy letniej cudownie szybował pod niebo sukcesu, a jej Śmierć komiwojażera, nie wiedzieć kiedy przepróbowana i przerozumowana, trafiała prostą ścieżką do Awinionu, na najważniejszy europejski festiwal. Na boku zaś dyrektor klecił kameralną sztukę o kibolach, o której wiedzieliśmy tyle, że gwiazdy sceny zagrają w młodzieżowych bluzach z kapturami. Nic o sensie, zamyśle, celu. Przez osiem tygodni przez serialową godzinę serwowano nam klechdę o artystach, którzy są nieznośni, śmieszni, histeryczni, trochę wredni, a momentami bardzo wredni, ale robią pstryk i nie wiedzieć skąd objawia się arcydzieło, nie wiadomo jakie, nie wiadomo o czym, wiadomo że wielkie i rzucające na kolana. Monumentalna wizja. Trochę samochwalcza, nieprawdaż?

I jeszcze: kamera Moniki Strzępki myszkowała po całym teatrze, była w dyrektorskich gabinetach, w portierni, w kanciapie technicznych, na próbach, oczywiście w bufecie, ale do jednego pomieszczenia nie dotarła nigdy. Do kasy biletowej. W wachlarzyku okołoscenicznych zawodów zabrakło marketingowców – tych, co dbają o promocje i zapełnienie widowni. Co więcej: ktoś, kto z serialu czerpałby wiedzę o scenicznej codzienności, miałby prawo nawet nie zauważyć takiego drobiazgu, że teatr w ogóle gra swój repertuar powszedni. Że odbębniwszy święty dzień premiery, aktorzy przez kolejne wieczory wykładają twórczy towar na ladę i patrzą, czy ktoś przyszedł go kupić, czy może niekoniecznie. A o tych, co przyszli, walczą, prując się na scenie. To przecież też jest sztuka teatru. Może nawet, do ciężkiej cholery, jej kwintesencja.

Dobrze, serial telewizyjny to bajeczka, żaden posterunek policyjny nie wygląda tak, jak w kryminalnych tasiemcach. Sprawdzanie, jak się ma filmowy obraz do prawdy, jest naiwnością, wiem. Chcę tylko zauważyć, że wizja teatru wpisana w serial Artyści jest emanacją punktu widzenia pewnej wyraźnie dziś wyodrębnionej kasty ludzi sceny. Reżyserów-freelancerów i członków ich ekip. Którzy przybywają do teatru z misją zrealizowania dzieła i wszystkie chwyty mają za dozwolone: drenują kasę (jeśli się da), przewalają terminy, skłócają zespół, doprowadzają do dzikich awantur – wszystko w zbożnym celu stworzenia czegoś na miarę swego ja. Mało, bardzo mało jest wystarczająco stalowych w charakterze liderów scen, którzy są w stanie powiedzieć gościom w twarz: tak, tak, jest twoje ja, ale jest jeszcze mój teatr i mój widz. Ty wyjedziesz, my zostaniemy. Nie traktuj nas wielkopańsko.

Skutki? Proszę spojrzeć na repertuary. Odbywa się długo wyczekiwana premiera, goście-artyści kłaniają się publiczności. A trzy dni później spektakl znika z afisza na dwa, trzy, cztery miesiące! To przecież koszmar. Albo trzeba go będzie wskrzeszać z martwych, albo wróci na scenę osłabiony i bezsilny. Przedstawienie powinno okrzepnąć po premierze w kontakcie z widzem, tak mówi teatralne abecadło. Ale zaproszono – na żądanie reżyserów – gościnnych aktorów, z którymi niepodobna uzgodnić terminów grania, albo scenograf walnął tak trudną i kosztowną dekorację, że teatru nie stać na jej ustawienie. Dyrektor wie, że strzelono mu gola, ale co ma zrobić? Niekiedy zresztą jest mu to zwyczajnie obojętne. Zysk osiągnął: przyjechał do niego sam Krzysztof Schiller, czy jak tam się nazywała ta druga szemrana inscenizatorka z Artystów, o premierze napisano w prasie ogólnopolskiej, władze poczuły się mile połechtane, nawet jeśli nic nie zrozumiały ze spektaklu (albo właśnie wtedy, gdy nic nie zrozumiały). A za kilka miesięcy czy widz przyjdzie, czy nie, kto to zauważy?

To nie jest zdrowa sytuacja. Choćby dlatego, że po prostu upokarza aktorów, właśnie tych bezgranicznie oddanych sprawie i sponiewieranych na próbach tak, jak pokazał serial. Wielotygodniowy brak na afiszu spektaklu, w który włożyli pracę i zdrowie, sprawia, że zwyczajnie nie mają z czego żyć! Pensje w teatrach są szczątkowe, zarabia się na graniu. Mówi o tym – zdziwią się Państwo – wspomniany tu spektakl Kantor Downtown. Po sekwencji wspomnień amerykańskich artystów następuje tam ekwilibrystyczny przeskok do pamfletu na samą Umarłą klasę i praktyki Cricot 2. Grzegorz Artman parodiuje Kantora, jego dyktatorskie maniery i musztrowanie zespołu. A Marta Malikowska, jego manekin, podejmuje bunt. Nie daje sobą pomiatać, żąda szacunku – nie w tamtym teatrze, tylko w dzisiejszym. Mówi, że tych wysoce artystycznych, wyżyłowanych emocjonalnie, podpisanych przez reżyserskie gwiazdy spektaklach prawie w ogóle nie gra. Na obnażonym ciele wpisuje zarobki z ubiegłego miesiąca i prosi, żeby widzowie dopisywali tam wysokość własnych apanaży. Ludzie nie chcą brać flamastra do ręki – i nie dlatego przecież, że krępują się negliżu. Ja też jestem autorką przedstawień, mówi Malikowska. Ja też jestem artystką, mogłaby powiedzieć. Tylko z trochę gdzie indziej, jak się zdaje, ulokowanym własnym ja.

*

Najwspanialszą sekwencją bydgoskiego przedstawienia jest finał. Amerykańscy twórcy już nie mówią o Tadeuszu Kantorze, którego wspominanie najwyraźniej sprawiało im trudności. Mówią o sobie. Ale z jakże innej perspektywy. Są starzy, epoka ich burzy i naporu minęła bezpowrotnie. Nie osiągnęli sukcesu, zwłaszcza tego przekładalnego na życiowy dobrobyt, nie zostali celebrytami, niektórzy najwyraźniej biedują. Walczyli o swoje, nie wyrzekli się tej walki, coś osiągnęli, czegoś nie. Nie ma w nich pychy. Nie zostaną już bohaterami wydarzenia medialnego, ani uczestnikami histerycznej awantury, ani bohaterami środowiskowego serialu, który kpiąc (i autokpiąc) z artystów, jednocześnie dźwiga ich na okadzany przez wtajemniczonych piedestał do podziwiania przez śmiertelników. Mogą zostać co najwyżej bohaterami skromnego przedsięwzięcia podjętego gwoli przyjrzenia się działaniom dawnej awangardy, a robiącego dziś międzynarodową karierę na festiwalach. Kantor Downtown otwierał ostatnio słynny belgradzki BITEF w jubileuszowej, pięćdziesiątej odsłonie. Najwyraźniej komuś przypomniał coś ważnego o artystach.

Jacek Sieradzki

 

KANTOR DOWNTOWN. Koncepcja i realizacja: Jolanta Janiczak, Joanna Krakowska, Magda Mosiewicz, Wiktor Rubin, współpraca wideo: Mikołaj Walenczykowski. Premiera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy 13 listopada 2015.

Odra 11/2016 - Urszula Kozioł

Z poczekalni

O ZABIJANIU WIERSZA

Wiersz można niesłychanie łatwo zabić. Taka możliwość mieści się nie tylko w zasięgu interwencji cenzora. Jatki na wierszu dokonać może z powodzeniem i redaktor, i korektor, a nawet sam jego twórca, bowiem nie tylko świadoma, zła wola, ale po prostu czyjaś bezmyślność i roztargnienie mogą doprowadzić do śmierci wiersza okaleczonego nazbyt dotkliwie. Jak rozpoznać winowajcę,?

W kryminałach, jak wiemy, jednym z głównych podejrzanych staje się ten, kto ostatni widział ofiarę. Tak jest i tu. Zanim wiersz dotrze do przestrzeni publicznej, przechodzi przez ręce kolejnych osób: poety, redaktora, drukarza i wreszcie korektora, który sprawdza, czy ów tekst powierzony redakcji nie doznał po drodze jakiegoś uszczerbku. Wychodzi na to, że tym, kto w procesie publikowania miał go ostatni w ręku, był korektor. No chyba że uszanował wersję autora, który błędnie zapisał własny utwór.(Może był pijany? Z poetami różnie bywa)

Nic łatwiejszego niż zabić wiersz. Jednym bezmyślnym posunięciem, jakąś bezsensowną, ba, niekiedy idiotyczną wręcz podmianą literki (że np. nie brew, tylko krew) albo co gorzej – podmianą całego słowa. Wiersz jest bezbronny. Przechodząc z przestrzeni myślowej, bezsłownej, do przestrzeni istniejącej widzialnie, do sfery werbalnej istniejącej realnie, zdany bywa na łaskę tych, którzy powołują go do zaistnienia. Wyłania się z gęstej, mlecznej mgły albo z absolutnego mroku. Wyłania się w pełnej krasie swojej niewinności i w cisnącej się na myśl jakiejś takiej białej, dziewczęcej sukieneczce czy ślubnej sukni, bo oto za pośrednictwem poety bierze ślub ze słownym bytem i zaistnieniem w świadomości czytających.

Jakże długo skupiać się musi poeta i jak nabiedzić, zanim te słowa, przesublimowane z różnorakich doznań gromadzonych przez całe życie, zagadają do niego frazą czy strofą, której on i tylko on nada kształt tego dopraszającego się o ujawnienie. Wiersz ze wszystkich sił chce w tej akurat chwili dostąpić zaistnienia – a jest jak chmura, niestały we własnym kształcie, przeobrażający się jak chmura właśnie i jutro już nie będzie taki sam jak w chwili, kiedy dał poecie sygnał, że tak, że już w nim dojrzał i że trwało to równie długo, jak wtedy, gdy w szarym kamieniu dojrzewa rosnący w nim kryształ. I kiedy ten tajemniczy proces, kiedy to misterium dokonuje się, raptem na ostatniej prostej, tuż przed metą ktoś zadaje wierszowi cios. Przekreśla jego urodę, całą jego tonację i np. tam, gdzie była mowa o delikatnej, lirycznej sytuacji artykułowanej np. uśmiechem przez łzy, zamiast wzruszenia wywoła u czytelnika głupawy, płaski chichot, który unicestwi wiersz.

Kiedy byłam jeszcze początkującą poetką, czyli dawno, dawno temu ,wydawnictwo „Iskry” zaprosiło do antologii miłosnej liryki także mój erotyk. Byłam wniebowzięta ,bo wtedy na publikację trzeba było długo, bardzo długo czekać (na tom W rytmie korzeni mieszczący moje już ponagradzane na festiwalach wiersze – pięć lat). Antologia miała dziesięć tysięcy nakładu. Z jakim wzruszeniem wzięłam do rąk tę książkę w księgarni „Pod Arkadami”! Miała piękną obwolutę w kolorze chabrów i kilka czerwonych serduszek. Zajrzałam do swego wiersza – i ze zgrozą przeczytałam, że zwięzłe drągi przedramienia pod głową zmieniły się w druku w zwiędłe drągi! Rzuciłam się do skorygowania błędu i w tym egzemplarzu, i w kilkunastu innych, będących na składzie księgarni, ale uzmysłowiłam sobie własną przegraną. Tego już nie sposób było naprawić. Nigdy więcej nie opublikowałam nigdzie tego wiersza, wyrzuciłam z domu tę antologię.

Przyjście wiersza na świat jest nieledwie cudem. Jest niespodzianką, tajemnicą, darem. Poeta jest jego pierwszym czytelnikiem. Tylko on jeden na całym świecie zna ten wiersz. Tylko od niego zależy, czy zechce mu nadać echo, nadać brzmienie, podłączyć do słowa. W tej jednej, jedynej w swoim rodzaju chwili są całkowicie sami na całym świecie, tylko oni: poeta i jego wiersz, z którym właśnie rodzi się jego głęboka i zarazem czuła więź – wiedzą o sobie.

Dlatego tak bolesne są rany zadane wierszowi, a tym samym – jego twórcy. Tak, tak, Szanowny Redaktorze Naczelny tamtego pisma, w którym zabito mi króciutki wierszyk pisany z uśmiechem przez łzy, psu na budę nie zda mi się dziś Twój mail ze słówkiem „przepraszam”, lepiej już zamilcz Pan.

Poeci zabitych wierszy, łączmy się !

 

Urszula Kozioł

 

PS. Do Marcina Sendeckiego: Panie Marcinie, minęło tyle lat, a ja do dzisiaj nie mogę sobie znaleźć miejsca od chwili, w której przeoczyłam, że dobrze znanego mi z łąk dzieciństwa ptaka słonkę z cienkim, długim dziobem, zamieniono w druku na dobrze mi znane od dzieciństwa słonko, wypatrzone w przestworzach, które wprawdzie ma tych cienkich, długich dziobów od groma, ale co mi po nich, skoro poeta poprzestał na tym jednym, wśród łąk, a nie w przestworzach! Więc zachodzę w głowę, jak długo będzie mi to Pan jeszcze pamiętał …bo nie przysyła mi już wierszy. A mnie na myśl ciśnie się formuła Słowackiego: Mówię, bom smutny i sam pełen winy

 

PS II. Do Krzysztofa Siwczyka: Panie Krzysztofie, żachnęłam się. Bo podskoczyły mi do oczu wiersze. Począwszy od Reja, Kochanowskiego, przez wielkich oświecenia, romantyzmu, aż po naszych dzisiejszych, jak Szymborska, Herbert, ale i nowofalowców, i tych z lat 50. No, w gorącej wodzie jestem kąpana i właśnie zeźlona na „gumkowanie” z obiegu różnych autorytetów, ale kiedy ochłonęłam, po czasie co widzę ? Ja też mam na koncie taki sam chwyt retoryczny w poemacie 10 lat przed końcem stulecia, w odniesieniu do sumienia Sacharowa, czyli że wyznanie Słowackiego: Mówię bom smutny i sam pełen winy – aż prosi się tu o zastosowanie.

Pozdrawiam, Urszula Kozioł

 

Kłopoty z Europą

Pani premier zapewnia solennie, że głos ludu słany do niej listem z podpisami stu czy dwustu obywateli, będzie rozpatrywany z całą powagą i uwagą oraz stanie się dla niej czymś w rodzaju drogowskazu. A tymczasem – bez powagi i uwagi dla ogłoszonego przez cały naród postanowienia o przystąpieniu Polski do Unii – bez pytania kogokolwiek o zdanie wywala ze swego medialnego zaplecza flagę tejże Unii, za pieniądze której kupiła sobie głosy wyborców i chętnie szasta tymi funduszami tak, jak gdyby były jej osobistym, przez nią samą zdobytym, bądź wypracowanym przez nią majątkiem. Z takiego stosunku do Unii cieszą się w Polsce EMPIKI, które wolą sprzedawać gadżeciki i durnostojki malowane w kratki i kwiatki, niż biedzić się z rozprowadzaniem zagranicznych gazet. Kilka lat temu pozbyły się – świetnych! – dzienników włoskich, teraz – np. we Wrocławiu – pozbawiły mnie dostępu do dzienników francuskich. Byle jak najdalej od Europy trzymać obywatela?

 

 

Odra 11/2016 - Mariusz Urbanek

stan przejściowy

Mariusz Urbanek

KLAUZULA SUMIENIA:
BIERNA, CZYNNA I NIJAKA

Zdecydowana postawa kuriera niemieckiej firmy DB Schenker, który odmówił doręczenia przesyłki do wrocławskiego oddziału „Gazety Wyborczej” powołując się na klauzulę sumienia, pozwala mieć nadzieję, że wreszcie wiele spraw w naszej ojczyźnie zostanie uporządkowane. A co najmniej skończy się przymus świadczenia usług osobom na to niezasługującym.

Jak udało się dowiedzieć redaktorom „Stanu przejściowego”, Biuro Legislacyjne rządu pracuje już nad projektem ustawy o klauzuli sumienia, który powinien wejść pod obrady Sejmu i zostać uchwalony jeszcze w tym roku. Oto najważniejsze zapisy tego projektu.

 

Wstęp

Widząc palącą potrzebę uporządkowania polskiego życia społecznego i politycznego w zakresie kontaktów między osobami, którym wyznawane wartości oraz cele, jakimi kierują się w życiu uniemożliwiają rzetelne i zgodne z sumieniem wykonywanie powierzonych obowiązków, zwłaszcza wobec osób niepodzielających tych wartości, Sejm Rzeczypospolitej uchwala Ustawę o kryteriach i zasadach stosowania klauzuli sumienia w przekonaniu, że pozwoli ona po 25 latach dyskryminacji Polaków zmuszanych w przeszłości do zachowań sprzecznych z ich sumieniem, unormować stosunki w ojczyźnie.

 

Art. 1

  1. Klauzula sumienia, zwana dalej klauzulą, oznacza prawo odmowy wykonania usługi, realizacji świadczenia lub dostarczenia towaru mimo gotowości osoby zamawiającej usługę, świadczenie lub dostawę towaru do wniesienia przewidzianej cennikiem opłaty (klauzula sumienia czynna) w każdej sytuacji, gdy:

a) pozostaje to w niezgodzie z sumieniem, wyznaniem i poglądami społecznymi osoby zobowiązanej do wykonania określonej usługi lub będącej zobowiązaną do określonych świadczeń, w tym dostawy towaru,

b) osoba wykonująca na co dzień określone usługi lub czynności, w tym dostawę towarów, nie jest w stanie wykonać ich na właściwym poziomie ze względu na usprawiedliwioną okolicznościami odrazę w stosunku do osoby, na rzecz której usługa lub świadczenie miałoby być wykonane,

c) wykonanie usługi lub świadczeń wiąże się z dyskomfortem psychicznym osoby wykonującej na co dzień wymienione usługi lub czynności, wywołanym przymusowym kontaktem z osobami wymienionymi w art. 2.

  1. Powołanie się na klauzulę sumienia może nastąpić także w celu odmowy przyjęcia świadczenia lub odrzucenia usługi już wykonanej, a także usługi, która ma dopiero zostać wykonana, we wszystkich wymienionych w punkcie 1 przypadkach (klauzula sumienia bierna).
  2. W przypadkach nieprzewidzianych w punkcie 1 dopuszczalne jest powołanie się na klauzulę sumienia czynną lub bierną zawsze wtedy, gdy powołujący się wskaże na inne okoliczności uniemożliwiające wykonanie albo przyjęcie usługi lub świadczenia.

Art. 2

Prawo do powołania się na czynną klauzulę sumienia ma każdy, komu powody wymienione w art. 1, pkt 1 nie pozwalają świadczyć usług,  wskazanych w tym samym punkcie, następującym osobom:

a) przedstawicielom środowisk gejowsko- lesbijskich, osobom trans- i biseksualnym oraz innym, eksponującym publicznie swoją seksualność odbiegającą od powszechnie akceptowanych zachowań społecznych,

b) niewierzącym w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, ale wywodzącym te uniwersalne wartości z innych źródeł,

c) członkom kościołów zaprzeczających nauce Kościoła katolickiego,

d) osobom dopuszczającym się zbrodni kłamstwa smoleńskiego poprzez zaprzeczanie, że katastrofa samolotu Tu-154 10 kwietnia 2010 r. była wynikiem zamachu na życie prezydenta RP,

e) osobom, którym udowodniono współpracę z organami bezpieczeństwa PRL oraz osobom, co do których mimo braku odpowiednich dowodów istnieje uzasadnione podejrzenie takiej współpracy,

f/ osobom podejrzanym o dokonanie nielegalnego zabiegu aborcji,

g/ członkom Komitetu Obrony Demokracji oraz osobom obojga płci uczestniczącym w tzw. czarnych marszach,

h/ politykom Platformy Obywatelskiej, Nowoczesnej oraz partii lewicowych, istniejącym lub mogącym pojawić się w przyszłości,

i/ dziennikarzom „Gazety Wyborczej” oraz TVN i TVN24,

j/ osobom podważającym patriotyzm Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobry,

k/ innych osobom niewymienionym w ustępach poprzedzających, mogącym wywoływać konieczność skorzystania z klauzuli sumienia.

 

Art. 3

  1. Prawo do powołania się na bierną klauzulę sumienia ma każdy, komu powody wymienione w art. 1, pkt 1 nie pozwalają zaakceptować i przyjąć usług świadczonych przez osoby wymienione w art. 2.
  2. Odmowa przyjęcia usługi, świadczenia lub towaru ze względu na bierną klauzulę sumienia zwalnia osobę powołującą się na tę klauzulę z obowiązku ponoszenia kosztów tej odmowy.

 

Art. 4

  1. Nie mogą powoływać się na klauzulę sumienia osoby wymienione w art. 2, wobec których może zostać zastosowana czynna lub bierna klauzula sumienia, a także osoby, wobec których istnieją uzasadnione wątpliwości, czy przysługuje im prawo do skorzystania z czynnej lub biernej klauzuli sumienia.
  2. W związku z niemożnością powołania się na klauzulę sumienia przez osoby wskazane w art. 2, nie mogą one odmówić wykonania świadczenia, dostarczenia towaru czy realizacji zamówienia, jeśli osoba dysponująca tym prawem nie zamierza skorzystać z przysługującej jej biernej klauzuli sumienia.

 

Art. 5

  1. Powoływanie się na klauzulę sumienia przez osoby wskazane w art. 4 podlega karze grzywny lub karze pozbawienia wolności do lat 3.
  2. Osoby, które odmawiają wykonania usługi, sprzedaży towaru lub spełnienia określonego świadczenia bezprawnie powołując się na klauzulę sumienia, są zobowiązane do naprawienia szkód wynikających z nieuprawnionego powołania się na tę klauzulę.
  3. Naprawienie szkody przewidziane w punkcie 2 nie pozbawia osób, którym bezprawnie odmówiono wykonania wymienionych świadczeń, prawa do dochodzenia zadośćuczynienia za poniesione w związku z tym straty.
  4. Osoby bezprawnie powołujące się na klauzulę sumienia, które były już wcześniej karane za podobny czyn, podlegają karze grzywny nie niższej niż 5 tysięcy złotych oraz karze pozbawienia wolności do lat 5.

 

Art. 6

  1. W przypadku sporu między dwoma lub więcej osobami powołującymi się na czynne i bierne prawo do klauzuli sumienia, uniemożliwiającego zarówno wykonanie usługi lub świadczenia, jak i jego odbiór, sprawa zostanie przekazana do realizacji przez rządową Agencję Klauzuli Sumienia (AKS).
  2. Agencja Klauzuli Sumienia zostanie powołana przez rząd niezwłocznie po wejściu ustawy w życie.
  3. Wszelkie pozostałe wątpliwości dotyczące stosowania ustawy rozstrzygane będą przez Komitet Polityczny Prawa i Sprawiedliwości jako partii desygnowanej  przez suwerena do sprawowania w jego imieniu

 

Art. 7

Ustawa wchodzi w życie z dniem ogłoszenia.

 

***

 

Reporterzy „Stanu przejściowego” dowiedzieli się także, że bohaterski (jak oceniła telewizja Republika) kurier firm DB Schenker był głównym kontrkandydatem do tytułu Patrioty Roku 2016, który ostatecznie otrzymał minister Antoni Macierewicz. Jak wynika z naszych informacji, o jego porażce zdecydował fakt zatrudnienia kuriera w niemieckiej firmie logistycznej.

 

Mariusz Urbanek

Odra 11/2016 - Jacek Łukasiewicz

Jacek Łukasiewicz

SZEŚĆDZIESIĄT LAT MINĘŁO

 

1.Sześćdziesiąt lat minęło, jak z bicza trzasł. Tak się złożyło, że przemówienie Gomułki wygłoszone przed Pałacem Kultury przeczytałem na pokrytym śniegiem Zawracie. Wkrótce jednak wróciłem z tych grani i hal – w doliny. Od dłuższego czasu następowały zmiany. Wśród czasopism, które wkrótce zaczęły wychodzić, za najosobliwsze uznałbym „Współczesność”. Był to tytuł całkowicie prywatny, jak wieść niesie, jego właściciel (!) Leszek Szymański dostał pozwolenie od samego Gomułki, któremu posłał prośbę na kartce podczas stołecznego wiecu. Ówczesna dziwność tego fenomenu jest dziś dla nas, żyjących od ponad ćwierćwiecza w kapitalizmie, nie do wyobrażenia. W pierwszym okresie „Współczesność” nie była świetna, jak wspominał Alik Wieczorkowski, drukowano nadsyłane teksty jak leci. Prywatna inicjatywa Szymańskiego napotykała trudności. A więc pismo znalazło się w objęciach PAX-u, który po stratach związanych ze zmienioną polityką wobec Kościoła starał się odbudować swój koncern prasowy. Ze „Współczesnością” się nie udało i czasopismo przejął jako wydawca państwowy „Ruch”. Znalazło się więc wśród prasy oficjalnej. Zespół się zmieniał, modyfikował. Pisma popaździernikowe likwidowano, ograniczano, nastąpiła nowa centralizacja i dwutygodnik „Współczesność” okazał się jedynym literacko-kulturalnym czasopismem młodych. W 1958 roku zacząłem z nim współpracować. Redakcja mieściła się w Pałacu Zamoyskich na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciw pomnika Kopernika. Miałem tam dawnych przyjaciół: Grochowiaka (który w latach 1959‒1960 pełnił funkcję redaktora naczelnego) i Terleckiego, spotykałem ludzi nowych i interesujących. Ernesta Brylla czy ówczesnego redaktora działu krytyki Jana Zbigniewa Słojewskiego (Hamiltona), Andrzeja Dobosza, Jerzego Stajudę (którego poznałem nieco wcześniej), Marka Nowakowskiego; także weteranów pisma, jak Chacińskiego, Śliwonika, Malcharka. Słojewski wziął do ręki mój artykuł, zaczął czytać: – Co to jest? – Wstęp. – Skreślamy, żadnych wstępów. – A to? – Zakończenie. – Skreślamy, żadnych zakończeń. Zapamiętałem tę lekcję, przydała się.

Przyjeżdżałem do Warszawy z Wrocławia, z tekstem, albo pisałem z dnia na dzień u Grochowiaków w Brwinowie, i tak znalazłem się wśród „skandalistów” dzięki artykułom o lekcjach polskiego w szkole, o „kulturze makatek”, o pamfletach Tuwima, o „Warszawce”, cywilizacji „Przekroju” itd. Z tego między innymi złożyła się moja debiutancka książka Szmaciarze i bohaterowie. Ten składający się z trzech słów tytuł okazał się zresztą najtrwalszym tekstem, jaki napisałem. Artur Sandauer pytał w rozmowie: „Szmaciarze, to rozumiem? Ale bohaterowie? Kogo miał pan na myśli?”.

„Współczesność” przechodziła różne fazy, zmieniała redaktorów, współpracowałem z nią jeszcze bliżej za redakcji Andrzeja Lama.

Ale to „Współczesność” z lat 1958–1959 przeszła do legendy. Władysław L. Terlecki w jakimś wywiadzie stwierdził, że to była koteria. Ale zwłaszcza za redakcji Grochowiaka była to bardzo otwarta koteria, bo Staszek umiał tworzyć zespół, zachęcać do podejmowania ciekawych tematów, wykorzystywać predyspozycje. Wszystkich jednak ona nie pomieściła ani nie chciała pomieścić. I pokolenie „Współczesności” – jak ochrzcił je Jan Błoński – było nazwą trochę na wyrost.

W 1981 redaktor świeżo powstałego krakowskiego „Pisma” Jan Pieszczachowicz zamówił u mnie artykuł o „Współczesności” (było to wtedy dwudziestopięciolecie polskiego października). Napisałem, przyjęli. Nadszedł stan wojenny, „Pismo”, jak inne czasopisma zawieszono, po paru miesiącach chyba odwieszono. Dzwoni do mnie Jerzy Kwiatkowski, mówi, że cenzura bardzo dużo skreśliła, czy się godzę? –  Co skreśliła? – pytam. On wymienia. Między innymi Gomułkę skreśliła i Szymańskiego (pierwszego właściciela i naczelnego redaktora „Współczesności”). Mówię, że się nie godzę i wycofuję artykuł, a Kwiatkowski: – Przypuszczałem, że się nie zgodzisz, cieszę się, że mamy wspólne zdanie. Teraz sięgnąłem do brulionu owego dawnego szkicu. Ta lektura dziwnie połączyła wspomnienia z roku 1956 z pamięcią o upalnym lecie i jesieni roku 1981, kiedy w Bibliotece Uniwersyteckiej czytałem pożółkłe już wtedy i kruszące się (co za papier!) pierwsze numery warszawskiego dwutygodnika.

We „Współczesności” z czasów Grochowiaka istniała sprzeczność między deklarowanym programem propaństwowym, proreżimowym i pozytywistycznym, a wymową innych materiałów. Cieszymy się z Nowej Huty, z nowych kopalni i fabryk – wyjaśniano – ale bywa jeszcze niedostatek, ludzkie biedy, dramaty, dlatego nasza literatura je wyraża, stąd wziął się turpizm, który wynika z szacunku dla spracowanych rąk, ubogich mieszkań, itd. Moglibyśmy się więc spodziewać w poezji przynajmniej nowego Syrokomli i troskliwej Konopnickiej. A tu Białoszewski (który Konopnicką sobie zresztą cenił), i Czachorowski, i Grochowiak, i Bryll. I Śliwonik, a potem drukowali Herbert i Poświatowska, i różni inni. Co jednak zrobić, gdy współpracownicy w ankietach najczęściej wybierali jako tradycję Kafkę, gdy z entuzjazmem odkrywano metafizyczny barok, czczono Dostojewskiego, Camusa, Becketta i Felliniego.

Powiedzielibyśmy dzisiaj, że w kampaniach „Współczesności” chodziło o sprzeciw wobec publicznych dyskursów. Odrzucano język ideologiczny kierowniczej partii (pobrzmiewał on fałszywie w politycznych deklaracjach czasopisma). Odrzucano też retorykę prymasa Wyszyńskiego, odrzucano style kabaretów „Warszawki”, a więc mentalność dawnych Młodziaków z Ferdydurke, ale i Matysiaków… Odsyłano na strych patriotyzm, który symbolizowało ułańskie czako. Odrzucano sentymentalny dyskurs „hłaskoidów”, mielizny ukazujących się powieści obyczajowych, a także krytycznie patrzono na język starszych braci z AK (krytykowany m.in. w książce Janusza Krasińskiego Haracz szarego dnia). Artyści zobaczyli przed sobą ­– jak to określił wtedy Wacław Stróżewski – zbiór elementów na moment wyrwanych ze wszystkich powiązań aksjologicznych, jak kultura masowa i czaka, Wernyhora i Stalin, Piłsudski i oberki, pawie pióra, które rysował Mrożek, ale już na pewno nie „Międzynarodówka”, bo wkroczyłaby cenzura. Groteska stała się więc oczywistym środkiem artystycznym. Totalnej groteski nie można jednak kontynuować w nieskończoność. Zmieni się w nowy porządek. Okaże się wtedy, że poszczególne jej elementy mają jednak swoje wartości – ustalone. Że nie jest tak, aby można je było wszystkie traktować jako egzotyczne. Nie wszystkie też symbole i inne świętości można było wkładać do groteskowego lamusa, nie pozwalała na to cenzura. Nie wszystkie też wolno było wyjmować z tego lamusa, poprzednio tam je umieściwszy.

Nie można też zapominać o ciągłych roszadach w redakcji i wokół redakcji, rozgrywanych w gabinetach w KC PZPR. O zmianach redaktorów naczelnych, ich zawsze partyjnych zastępców. O „martwych duszach” ustanowionych w redakcji, biorących pensje za nic. O wolontariuszach, którzy faktycznie współredagowali to pismo. Pisali o tych grach i zależnościach: Janusz Maciejewski, Aleksander Wieczorkowski, Andrzej Chaciński, a także inni, każdy ze swojego punktu widzenia. Można się tylko cieszyć, że tamto wszystko należy do przeszłości. Oczywiście teraźniejszość nie jest bez wad, daleko nam do sielanki. Ale jednak… przyjemnie jest grać w Pollyannę…

Więc odkładając lekturę „Współczesności” i wspomnień o tym dwutygodniku, sięgnąłem do roczników gazet z roku mojego urodzenia: 1934. A tam wypowiedzi rządzących o potrzebie izolowania wszystkich – z lewa i z prawa – przeszkadzających w budowie silnego państwa. Wypowiedzi oraz poczynania ministra Ziobry i posła Piotrowicza wydają się na tle tamtych tekstów i poczynań liberalne, łagodne, pełne kurtuazji. Tamten zaś tekst i tamte poczynania były łagodne w porównaniu z poczynaniami ówczesnych naszych sąsiadów: Hitlera i Stalina. Ale – jak już w tej rubryce pisałem – „gra w Pollyannę” ma granice. Za sześć lat miała się zacząć II wojna światowa.

2. Premiera filmu Wołyń w reżyserii Smarzowskiego. Reżyser mówi, że jest to film o miłości. Tak, jest tam miłość Polki i Ukraińca, także bohaterska miłość macierzyńska, a prawdziwy, złożony, i niebezpieczny film kończy się względnym happy-endem.

Najpierw jest weselny rytuał i względnie spokojne życie, słychać jednak w tej narracji zapowiedzi tego, co stać się może. Potem epicka opowieść staje się niemożliwa. Następuje koniec świata – cząstka apokalipsy realizującej się co jakiś czas w różnych punktach Ziemi. Patrząc na to, myślałem o jedynej książce, która narzuca swoją poetykę oglądaniu tego filmu – o Czarnym potoku Leopolda Buczkowskiego. Mieszają się obrazy i języki, zło przenika wszystko, wybucha i rozrywa ludzkie czyny i ludzką mowę na cząstki. Z tego nic dobrego nie może się narodzić. Świat spływa krwią, rozmijają się słowa. Lecz ów chaos języków nie jest groteską. Wobec tego świata nie można bronić się ironią. Ona odpada. Dlatego wcześniej trzeba patrzeć na ręce i oceniać słowa. Bo te punktowe apokalipsy nie biorą się z niczego.

Jacek Łukasiewicz

 

Odra 10/2016 - Piotr Kosiewski

Piotr Kosiewski

MINIMALISTA I SYNAGOGI

 

 Wystawa Frank Stella i synagogi dawnej Polski w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin to wielowątkowa opowieść, w której prace jednego z najważniejszych artystów II połowy XX wieku są tylko jednym z kilku elementów.

 

W 1970 roku Frank Stella trafił do szpitala. Odwiedza go tam Richard Meier. Chociaż są niemalże równolatkami, trzydziestoczteroletni Stella uchodzi już za jednego z najbardziej wpływowych artystów, Meierowi zaś udało się zaprojektować zaledwie kilka prywatnych domów. Jego słynne realizacje, jak barcelońskie Museum of Contemporary Art (MACBA), powstaną w kolejnych dekadach (przyniosą mu m.in. Nagrodę Pritzkera). Meier w prezencie przyniósł choremu książkę Wooden synagogues autorstwa Kazimierza i Marii Piechotków.

W 1959 roku dwudziestotrzyletni Stella zaszokował świat sztuki, pokazując w nowojorskim Museum of Modern Art swe Czarne Obrazy (Black Paintings), uproszczone płótna, zredukowane do płaszczyzny pokrytej oszczędnymi, geometrycznymi wzorami. Jego prace radykalnie różniły się od modnego w tym czasie ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Sam Stella podziwiał Jacksona Pollocka, jednak podobnie jak inni artyści jego pokolenia dostrzegł wyczerpywanie się tego nurtu malarstwa. Jak sam wyznawał: Wyczułem wahanie, trudne do określenia wątpliwości, które sprawiały, że chociaż ich prace wzruszały, to były dla mnie zbyt wydelikacone.

Surowe, zimne, pobawione emocji obrazy Stelli, ale też jego deklaracje, jak słynne hasło: Widzisz to, co widzisz – stały się manifestem minimalizmu, wkrótce jednego z najbardziej znaczących nurtów współczesnej sztuki. Artysta zaproponował malarstwo skrajnie uproszczone, ograniczone do jego zasadniczych środków. Nic, nawet tytuł obrazu, nie miał nieść jakichś określonych treści. Obraz dla niego miał być przede wszystkim przedmiotem.

W następnych latach Stella zaczyna coraz bardziej eksperymentować z kształtem płótna. Odchodzi od tradycyjnych formatów – kwadratu czy prostokąta – na rzecz form bardziej skomplikowanych, czasami zbliżonych do liter L, N czy U, nakładających się okręgów lub ich połówek. Poszerza też gamę kolorów. Pojawia się żółć, zieleń, czerwień, fiolet… Jednak sam obraz pozostaje płaski.

Jego twórczość szybko wpływa na innych ważnych przedstawicieli minimalizmu: Carla Andre, Dana Flavina czy Sol LeWitta. Więcej, jak pisał niedawno na łamach „New Yorkera” znany krytyk Peter Schjeldahl, Stella stał się bogiem świata sztuki lat sześćdziesiątych. I dodawał: Jego wpływ na sztukę abstrakcyjną był porównywalny do tego, jaki na muzykę wywarł Dylan. Stella jednak jakby przeczuwał, że zaproponowana przez niego formuła także zaczyna się wyczerpywać. Zaczął szukać antidotum na ten kryzys.

*

Architektura drewnianych synagog zafrapowała Stellę. Na podstawie książki Piechotków wykonał czterdzieści dwa rysunki. Dwa odłożył na bok. W latach 1970‒1974 powstał cykl Polskie miasteczka (Polish Villages). W tych pracach zaczął odchodzić od charakterystycznej dla malarstwa dwuwymiarowości. Pojawił się trzeci wymiar – głębia. Sięgnął też po inne materiały: sklejkę, pilśń, tekturę, filc, tkaniny, potem także po metal. Malarstwo dla Stelli w coraz większym stopniu staje się działaniem w przestrzeni, a jego prace są bardziej bujne, skomplikowane. Dawny rygor geometrycznych form odchodzi w przeszłość. Zmienia się kolorystyka, a także skala prac. Bywa – jak w cyklu Moby Dick z lat 1986‒1997 – że Stella tworzy wręcz „barokowe” dzieła, nie bojąc się bogactwa kształtów i barw. Nie waha się też wychodzić poza galeryjne przestrzenie, podejmuje się m.in. pomalowania w 1976 roku – na zamówienie koncernu – modelu BMW 3.0. Od lat dziewięćdziesiątych powstają wolnostojące rzeźby, umieszczane w przestrzeni publicznej, ale też prace wpisujące się w nowopowstającą architekturę, jak pełne rozmachu dekoracje Princess of Wales Theatre w Toronto z 1993 roku.

Ubiegłoroczną wystawę retrospektywną Stelli w nowojorskim Whitney Museum of American Art okrzyknięto jednym z największych wydarzeń ostatnich lat, a on sam został uznany za jednego z klasyków współczesności.

*

Cykl Polskie miasteczka był zapowiedzią radykalnej zmiany. Szukaniem odpowiedzi na pytania, czym jest malarstwo oraz jak dzisiaj można je tworzyć. Stella – przywołując raz jeszcze Schjeldahla – chciał utrzymać wielkość postrenesansowego malarstwa zachodniego, eliminując bałagan i pomieszanie w nim religii, polityki, psychologii i innych aż nazbyt ludzkich słabości. Po latach artysta wspominał, że zainteresował się książką o synagogach zniszczonych przez Niemców przesuwających się przez Polskę ku Rosji, ponieważ w ich historię został wpisany szlak abstrakcji. Z Moskwy przez Warszawę i Berlin trafiła ona na Zachód. I z Berlina – odwrotną drogą – po latach szło zniszczenie, które pochłonęło także żydowską tradycję. Jednak w opracowaniu Piechotków zafascynowała go przede wszystkim sama architektura, a nie dzieje środkowoeuropejskich Żydów. Artysta zwrócił uwagę na sposób konstruowania drewnianych synagog, ukształtowania ich brył, tworzenie oryginalnych form jedynie przy użyciu drewna. Zachwycił się – jak podkreśla Artur Tanikowski, kurator warszawskiej wystawy – czysto estetyczną stroną bóżnic.

Zaskakujące, że w architekturze Stella dostrzegł szansę odnowy malarstwa. Zaczął budować obraz. Dosłownie. „Polskie” obrazy zostały zaprojektowane prawidłowo i bardzo ściśle w sensie inżynierii – podkreślał. Spędziliśmy ogromne ilości czasu pracując nad detalami. Byłem przy tym cały czas obecny, by móc coś zmieniać i dopasowywać, podejmować każdą decyzję o kącie nachylenia lub sposobie wykończenia powierzchni. Stella nie zaproponował powrotu do tradycyjnego myślenia o obrazie jako własnoręcznie wykonanym jednostkowym, niepowtarzalnym dziele. Malarstwo stało się dla niego konstruowaniem – przy udziale innych – obrazów.

Każda z prac składających się na Polskie miasteczka nosi nazwę miejscowości, w której znajdowały się opisane przez Piechotków synagogi. W Warszawie pokazano pięć dzieł z tego cyklu: Bogoria, Lanckorona, Łunna Wola, Odelska i Olkienniki. Towarzyszą im rysunki przygotowawcze (w tym wykonane bardzo starannie na papierze milimetrowym), drewniane modele oraz barwione makiety z tektury. Pozwala to śledzić z fascynacją kolejne etapy pracy artysty. Jednak – i to jest największe osiągnięcie twórców wystawy – w Warszawie po raz pierwszy zestawiono prace Stelli z materiałami: fotografiami i pomiarami synagog, które zainspirowały artystę. Szukanie ścisłych związków między poszczególnymi zdjęciami a pracami bywa dość zawodne, bo tytuły do nich zostały przez Stellę dobrane dość nonszalancko. Jednak to zestawienie pozwala dostrzec trochę pomijane czy ignorowane źródła Polskich miasteczek. Dostrzec podpatrzone przez autora Polskich miasteczek w książce Piechotków sposoby konstruowania przestrzeni i budowania ekspresji.

Polscy architekci i historycy sztuki są nie mniej ważnymi bohaterami wystawy w Polin. Dokumentowaniem m.in. synagog zajął się założony w 1929 roku przez Oskara Sosnowskiego Zakład Architektury Polskiej Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Materiały miały służyć przygotowaniu monumentalnych Dziejów budownictwa w Polsce. Wojna przerwała te prace. Nie przeżył jej sam Sosnowski, a także Szymon Zajczyk, żydowski inwentaryzator i historyk sztuki, zamordowany w 1944 roku. Ocalała natomiast część zgromadzonej dokumentacji. Wykorzystali ją Maria i Kazimierza Piechotkowie, którzy przed wojną zaczęli studiować architekturę i brali udział w obozach inwentaryzatorskich organizowanych przez Zakład Architektury Polskiej.

Po wojnie – ślub wzięli podczas powstania warszawskiego – uczestniczyli w odbudowie Warszawy, m.in. we współpracy z Janem Zachwatowiczem przygotowali projekt odbudowy katedry św. Jana. Zajmowali się projektowaniem m.in. cenionego osiedla na terenie warszawskich Bielan. Zafascynowani architekturą synagogalną, przygotowali też poświęconą im publikację. Ponoć była ukończona w 1952 roku, jednak Bramy nieba. Bożnice drewniane na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej ukazały się dopiero w 1957 roku, już po październikowej odwilży. Dwa lata później wychodzi angielskie wydanie książki, które po latach trafia do Stelli.

*

Stella powtarzał nieustannie, że sztuka abstrakcyjna mówi tylko o geometrii. Uciekał on też od interpretacji swych prac – nie tylko z polskiego cyklu – wpisujących je w określony kontekst historyczny czy kulturowy, chociaż ich tytuły często odnosiły się do historii, muzyki, geografii, literatury czy sztuki. Bywały nawet – jak w przypadku Moby Dicka Hermana Melville’a czy Tratwy Meduzy Théodore’a Géricaulta – przywołaniem konkretnych, wręcz ikonicznych dzieł z przeszłości. Jednak trudno uciec od znaczeń wpisanych w tytuły jego prac, pominąć milczeniem cały historyczny bagaż towarzyszący ich powstaniu.

Czym zatem są Polskie miasteczka Stelli? Nie śladem po synagogach. Nie ich przedstawieniem czy ekwiwalentem. Nie są też opowieścią o Zagładzie. Mogą natomiast – z racji swego nieoczywistego źródła inspiracji – pomóc w przypomnieniu o niezwykłym zjawisku, jakim była kultura żydowska w tej części Europy.

Piotr Kosiewski

Frank Stella i synagogi dawnej Polski, Warszawa, Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, luty–czerwiec 2016, kurator: Artur Tanikowski .

Odra 10/2016- Mariusz Urbanek

Stan przejściowy

 

Mariusz Urbanek

 

SZLIFOWANIE DIAMENTÓW
W TRYBIE NADZWYCZAJNYM

Ostatnie przypadki nagłego załamania dobrze zapowiadających się karier młodych i ideowych ludzi, którzy poświęcając się służbie w administracji publicznej i spółkach skarbu państwa, nie spełnili formalnych wymogów tej służby, każą poważnie zastanowić się nad zmianami tych kryteriów.

Polski nie stać na marnowanie talentów, poświęcenia i ideowej żarliwości ludzi takich jak choćby Bartłomiej Misiewicz. Droga ku lepszej przyszłości Rzeczypospolitej nie może być brukowana diamentami, bo mamy ich wciąż za mało.

 

2.

Dlatego, jak udało się dowiedzieć reporterom „stanu przejściowego”, w łonie partii rządzącej powołany został zespół, który ma za zadanie opracowanie systemu, dzięki któremu Polska nie będzie tracić ludzi najbardziej cennych.

Na czele zespołu stanął jeden z prominentnych polityków Prawa i Sprawiedliwości. Powiedział dziennikarzom, że dotychczasowa praktyka, wymagająca od kandydatów na stanowiska państwowe lub w instytucjach, nad którymi państwo sprawuje kontrolę (np. w spółkach skarbu państwa, fundacjach czy agencjach z dominującą własnością państwa), spełnienia formalnych kryteriów zapisanych w uchwalonych wcześniej aktach prawnych, powinna zostać uznana za rażące naruszanie zasad demokracji.

- To w istocie uniemożliwia nam realizację woli suwerena, którą wyraził w ostatnich wyborach parlamentarnych, powierzając właśnie nam samodzielne sprawowanie władzy – dodał.

Udało nam się dotrzeć do wstępnego projektu przygotowywanej ustawy. Nosi roboczą nazwę Ustawa o trybie nadzwyczajnym uzupełniania i sanacji braku wykształcenia oraz niespełniania wymogów formalnych, ale potocznie nazywana jest Ustawą o diamentach. Poniżej przedstawiamy założenia projektu.

 

3.

Przede wszystkim przy Radzie Politycznej partii rządzącej utworzony zostanie instytut naukowy, którego celem będzie stworzenie warunków umożliwiających politykom zaoczne uzupełnienie wykształcenia. Instytut prowadzić będzie studia uzupełniające na poziomie magisterskim oraz licencjackim dla osób posiadających wykształcenie co najmniej średnie, poświadczone świadectwem dojrzałości.

Projekt przewiduje także sytuacje nadzwyczajne. W przypadku, gdy osoba ubiegająca się o przyjęcie na studia licencjackie lub magisterskie nie będzie w stanie przedłożyć świadectwa dojrzałości (z powodu zaginięcia, zniszczenia lub innych), instytut na podstawie rekomendacji jednego z organów statutowych partii będzie mógł przyznać takiej osobie status posiadacza wykształcenia średniego i przyjąć na studia. Instytut nosić będzie roboczą nazwę Instytut Doskonalenia Kadr Partyjnych oraz Kształcenia Ustawicznego. Docelowo planuje się przekształcenie go w Wyższą Szkołę Nauk Społecznych.

Przewodniczący zespołu powiedział, że powstająca uczelnia ma na celu naprawienie rażących błędów poprzednich rządów koalicji PO-PSL, której polityka edukacyjna utrudniała, a czasem wręcz uniemożliwiała zdobywanie wykształcenia oraz uprawnień przez osoby zaangażowane w działalność patriotyczną i narodową. Zasugerował nawet możliwość powołania parlamentarnej komisji śledczej, której zadaniem będzie ustalenia, jakie były prawdziwe powody niezdobycia wykształcenia przez osoby najbardziej ideowe, takie jak Bartłomiej Misiewicz,

- Mamy podejrzenia, że mogło to być efektem świadomej polityki poprzedniego rządu, mającej na celu działanie na szkodę opozycji – dodał.

 

4.

Założenia przygotowywanego przez powołany zespół projektu ustawy przewidują także możliwość uznania za równoważne z wykształceniem formalnym niektórych orderów i medali przyznawanych za szczególne zasługi położone w służbie państwa, społeczeństwa i partii.

Przewodniczący zespołu oświadczył, że nie tylko nie widzi różnicy między przyznawanymi przez państwo honorami a stopniami wykształcenia formalnego, zwłaszcza na poziomie ponadgimnazjalnym, i wręcz byłby skłonny stawiać je wyżej.

- Osiągnięcie wykształcenia na poziomie maturalnym, studiów licencjackich czy nawet wyższych jest tylko kwestią poświęconego temu czasu. Poświadcza posiadanie kompetencji w pewnym, zwykle bardzo wąskim zakresie aktywności społecznej, które może zdobyć każdy. Natomiast wyróżnienie, order lub medal, przyznany przez organ państwa potwierdza szczególne przymioty i nadzwyczajne kwalifikacje osoby honorowanej, dowiedzione w trakcie działań na wielu płaszczyznach. Jest oczywiste, że taka osoba, gdyby tylko chciała i nie była zaangażowana w realizację celów wyższych, z łatwością zdobyłaby wykształcenie. Ale poświęciła swój czas na służbę ojczyźnie.

Projekt ustawy proponuje następujące zasady zastępowania wykształcenia formalnego przez przyznawane ordery, medale lub tytuły. Osobę odznaczoną złotym medalem za szczególe zasługi dla kraju, resortu lub osobiście ministra (potwierdzone odpowiednim zaświadczeniem sekretarza stanu) uznaje się za spełniającą kryteria potrzebne do zajęcia stanowiska wymagającego wykształcenia magisterskiego lub wyższego. Odpowiednio medal srebrny lub brązowy (lub order II i III stopnia) uznaje się za odpowiadające wykształceniu licencjackiemu lub średniemu. Lista orderów i medali objętych zasadą następstwa ma zostać ogłoszona w terminie późniejszym.

 

5.

Projekt przewiduje także możliwość uzupełnienia braku formalnego wykształcenia poprzez przedstawienie zaświadczenia o kompetencjach i dorobku zawodowym, wydanego przez uprawniony organ partii.

- Rekomendacja takiego organu, będącego emanacją woli suwerena, powinna być uznana za wystarczające potwierdzenie spełniania przez kandydata do służby państwowej wymaganych kryteriów – powiedział przewodniczący zespołu.

Dodał, że ten punkt projektu jest uzupełnieniem, a w części rozwinięciem rozdziału o medalach i orderach zastępujących wykształcenie: - Możemy przyjąć, że przepisy tego rozdziału będą dotyczyły osób, które swoimi kwalifikacjami moralnymi, życiorysem i dorobkiem zasłużyły na odpowiednie honory, a przez czyjeś zaniechanie lub niedopatrzenie medalu nie otrzymały. Ustawodawca zamierza w ten sposób naprawić wyrządzoną im oczywistą krzywdę.

Jak udało nam się dowiedzieć, ta procedura ma dotyczyć właśnie osób takich jak Bartłomiej Misiewicz, które przez pracowały wcześniej w strukturach partii, ucząc się i zdobywając wiedzę o funkcjonowaniu państwa od osób cieszących się powszechnym szacunkiem i społecznym zaufaniem. Niebagatelne znaczenia ma mieć także fakt, o którym wspominał w przypadku Bartłomieja Misiewicza minister obrony narodowej, że to osoba „taktowna, koleżeńska i życzliwa” oraz sprawnie dekomunizuje.

 

6.

Jako propozycję do rozważenia umieszczono w projekcie zapis o nadzwyczajnym trybie powoływania na stanowiska, wymagające spełnienia formalnych kryteriów poziomu wykształcenia. Organa partii i państwa będą mogły zastosować ten tryb wobec tych osób, które z jakichś powodów nie mogą skorzystać z żadnej ze ścieżek awansu opisanych wcześniej.

- Projekt zakłada, że przedstawiciel suwerena powołując określoną osobę na stanowisko wymagające spełnienia jakichś wymogów wykształcenia, dokonuje wszechstronnej analizy posiadanych przez tę osobą cech i umiejętności pożądanych na stanowisku, które ma zająć. Jeśli podejmuje decyzję o powierzeniu jej wysokiej funkcji mimo niespełnienia wymogów formalnych, można przyjąć, iż uznaje kandydata za dającego gwarancję właściwego wypełniania powierzonych. Drobne uchybienia formalne nie powinny, a wręcz nie mogą być przeszkodą w powołaniu takiej osoby. Sztywne trzymanie się przepisów można by nawet uznać za działanie na szkodę Rzeczypospolitej – oświadczył przewodniczący zespołu.

 

7.

Przewodniczący komisji nadzwyczajnej potwierdził także, że w szczególnie uzasadnionych przypadkach, kiedy zwoływanie organów kolegialnych partii w celu podjęcie decyzji w powyższych sprawach, wiązałoby się z niepotrzebnym wydłużeniem procedury, za wystarczającą emanację woli suwerena uznaje się każdorazowo decyzję przewodniczącego partii.

Mariusz Urbanek 

Odra 10/2016- Jacek Łukasiewicz

Notatki literackie

Jacek Łukasiewicz

GROCHOWIAK, JEGO LESZNO

1. Nowy rok szkolny. Dzieci powędrowały do klas, a starszy człowiek uczy się przez całe życie. 

2. Drugiego września minęło 40 lat od śmierci Stanisława Grochowiaka. A 71 odkąd we wrześniu 1945 roku spotkaliśmy się w tej samej szóstej klasie szkoły powszechnej przy placu Metziga w Lesznie. Jedenasto- i dwunastolatkowie mieliśmy różne doświadczenia. Jedni zostali w Lesznie po przyłączeniu do Reichu, inni wrócili z wysiedlenia, jeszcze inni przybyli gdzieś „zza Buga” albo zza dalszych rzek. Staszek w piwnicach na Hożej przeżył powstanie warszawskie, w którym brało udział jego starsze rodzeństwo. W czasie wojny dzieci chodziły więc do różnych szkół albo nie chodziły wcale, niektóre były uczone w domu. Teraz rozpoczęła się prawdziwa nauka. To, że przeznaczeniem Staszka jest poezja, objawiło się później. Wcześniej raczej rysował, uczył się gry na fortepianie. Poważnie o wierszach zaczął myśleć w liceum. Po niecałej dekadzie stał się głośnym poetą. Jego wiersze z tomów Menuet z pogrzebaczem (1958) i Rozbieranie do snu (1959) deklamowano z entuzjazmem, uznawano za głos pokolenia roczników trzydziestych, które po wojennym dzieciństwie czekał surowy szkolny program stalinizmu. Po roku 1956 nadszedł okres swobody, choć nadal o różnych sprawach z życiorysów rodziców i własnych doświadczeń nie wolno było mówić, nawet przyjaciołom.

40 lat minęło od jego śmierci, a dopiero teraz mają po raz pierwszy wyjść jego wiersze zebrane. Niedawno napisałem wstęp do owej dwutomowej edycji (tom pierwszy wiersze z tomików, drugi – z czasopism i rękopisów). Wcześniej przeczytałem po kolei wszystkie tomiki: od Ballady rycerskiej po Haiku-images. Uświadamiałem sobie, jak starannie były one komponowane i przypominałem dawne moje (nasze) lektury, kolejne wstrząsy polityczne w PRL, fakty z biografii poety. Odezwała się też moja dawniejsza znajomość tych wierszy, a jednocześnie uświadamiałem sobie, że dziś, na nowym etapie życia, w innej rzeczywistości cywilizacyjnej, duchowej, politycznej czytam je inaczej.

Wśród wielu już interesujących, często odkrywczych książek o Grochowiaku, by wymienić dawną książkę Piotra Łuszczykiewicza i późniejsze Beaty Mytych-Forajter, Michała Nawrockiego, Anny Róży Burzyńskiej – większość to odczytania synchroniczne. Po przykłady autorzy sięgają równie dobrze do juweniliów, jak i do wierszy napisanych na krótko przed śmiercią. Jest to dla nich dzieło spójnej poetyckiej wyobraźni, jakby jedna tkanina, wzbogacana, zmieniana, ale o wzorze już widocznym, ledwie zaczęła się wyłaniać. Czy to będą wiersze miłosne, erotyczne, czy poszukiwania metafizyczne, bunt przeciw niesprawiedliwości śmierci, dopuszczeniu zła. Bogu, z którego wysłannikiem, a może z Nim samym, trzeba walczyć, jak walczył Jakub z Aniołem (stały to motyw tej poezji). Są w tej tkaninie nici jaskrawe – wiersze wykrzyczane, ale zawsze z zachowaniem jakiegoś autorskiego dystansu, osiąganego przez stylizacje albo teatralizację, albo poprzez nawiązania do dawnych dzieł sztuki. I tony subtelne, delikatne obrazy, złożone ze śladów, „powidoków”. To także opanowanie tradycyjnych miar wiersza, przekształcanie ich, łamanie jedenastozgłoskowca, który toczy się jakby w tle, drugim rytmem, pod ekspresywnym, wyrażającym gwałtowne emocje podziałem na krótkie linijki. Tak to wszystko układa się w nowy wzór, doskonale pasujący do zamysłów interpretatora. Do nowej logosfery i ikonosfery w świecie komputerów i filmików, które każdy w każdej chwili może sobie wykonać telefonem komórkowym.

Moja relektura tej poezji musi być inna. Czytam wiersze, nad których formą poeta panował i których odbiorem się cieszył. I późniejsze, nieraz głębsze i wspanialsze, jakby rozdarte, nieopanowane, jakby inaczej konieczne. Czytam od nowa, chcę to zapisać… W końcu to moja lektura jest ważna, moje przeżycie, rozumienie (wciąż w formie niedokonanej), bo wiem, że jest to także rozumienie (nie „zrozumienie”) mnie samego. Może uda mi się to ułożyć, oświetlić mną dzisiejszym. Przecież – myślę – jestem dużo starszy (może i trochę bogatszy?), niż byłem przed czterdziestu laty.

3. Leszno 12 września 2016. Z pewnością miasto wypiękniało, zwłaszcza stare centrum, ulica Bolesława Chrobrego; uliczki („gazki”, jak tu mówiono) są wyremontowane, niektóre zmieniane w promenady. Są nowe lokale, siedzimy w kawiarnianym patio przy Zielonej, z Olą i Pawłem, dziećmi Staszka. Parę ulic dalej, przy ulicy Lipowej bawią się jego prawnuki. Bezsensownie rozebrano jego rodzinny dom, wybudowaną przed wojną piętrową modernistyczną willę z ogrodem przy ulicy Święciechowskiej. Atmosferę tamtego domu odczułem nie tylko ja, ale i inni nasi przyjaciele. Była to dobra atmosfera wpierw zabaw, potem nauki, świeżych pomysłów, różnorodnych gier, rozmów o książkach i filmach. Twórcza atmosfera, bo Staszek umiał skupiać wokół siebie osoby o różnych zainteresowaniach, tworzyć grono przyjaciół, zespół. Potem jako redaktor, we Wrocławiu, w Warszawie postępował podobnie… Wielu z tamtego leszczyńskiego towarzystwa już nie żyje: Tolek Krupkowski, potem fizyk na Uniwersytecie Warszawskim, trochę poeta i autor książki o nas z tamtych lat Ten piękny dzionek; Michał Kaczmarkowski, filolog niderlandysta późniejszy profesor KUL, Feliks Przybylak, profesor germanistyki we Wrocławiu. Jurek Jastrzębski, także fizyk, emerytowany profesor mieszka w stolicy. A Staszek Kuźniak przyrodnik, miłośnik ptaków jest tu, siwy i z laską – zamiłowania swoje przekazywał pokoleniom uczniów leszczyńskich szkół średnich. To zaskakujące, ilu z nas poszło potem „w profesory”, jakby wbrew późniejszym wyborom naszego gospodarza, ale także w jakiś sposób pod wpływem ówczesnej atmosfery naszych spotkań. Teraz obaj ze Staszkiem Kuźniakiem jesteśmy tutaj na wręczeniu nagród dwunastej już edycji konkursu literackiego im. Stanisława Grochowiaka. Występują jurorzy: Sergiusz Sterna-Wachowiak, prezes SPP, i Mieczysław Orski, naczelny „Odry”. Prezydent, dyrektorzy, prezesi. Laureaci z różnych stron kraju czytają fragmenty nagrodzonych utworów. Za chwilę zaśpiewają artystki z zespołu Bez Ram.

Tak, Leszno cieszy się Staszkiem. Oczywiście nie ciągle, nie stale, ale chwilami, i cieszą się pewnie także ci, którzy nie czytają jego wierszy ani innych utworów, nie oglądają jego sztuk. Wkrótce na placu Metziga, tam, gdzie poznaliśmy się przed tylu laty, ma stanąć jego pomnik. Kiedy te notatki ukażą się drukiem, pomnik już zapewne będzie stał. Podobno ma to być Staszek wyprostowany, w płaszczu, idący. Kiedy przed paru miesiącami usłyszałem o tym zamiarze, wydało mi się to bardzo dziwne: Staszek na pomniku… w Lesznie… A potem: co on by na to powiedział?… Myślę, że byłby zadowolony, gdyby wiedział, że po tylu a tylu latach będzie monumentem pod starymi drzewami, na tym szacownym placu, przy którym są dwie szkoły i jeden wspaniały architektonicznie stary kościół św. Krzyża. Pomniki można czcić i składać pod nimi kwiaty, to jedna ich funkcja. Spiżowy Staszek poczuje się wtedy uroczysty i oficjalny. Lepiej go nie widzieć w tych rolach. Może zechce „urzędowo” przemówić, ale głos mu został odjęty. I dobrze. Bo jest jeszcze inna funkcja pomników, codzienna, zwykła. W Lesznie są pomniki wielkiego Czecha, pedagoga i nauczyciela w tutejszej szkole Braci Czeskich, Komeńskiego (Komeniusza) i również jak Komeński żyjącego w XVII wieku uczonego Szkota, Jana Jonstona, który też się niegdyś schronił do Leszna, przybytku różnych wiar i narodów. A teraz będzie Grochowiak. Leszno będzie cieszyć się Staszkiem, uczniowie sąsiednich szkół będą pod tym kroczącym poetą przysiadać, zawieszać mu na szyi klubowe szaliki, ryć czy bazgrać inicjały zakochanych. Znów młody Staszek będzie mógł skupiać, łączyć, sprzyjać różnym uczuciom, zainteresowaniom i tak oddziaływać na następne generacje, i następne.

Wcześniej, kiedy dochodziliśmy do ratusza, na rozpalonym upałem (niezwykle upalny to wrzesień) rynku zobaczyłem manifestację. Młode dziewczyny z transparentami, fotografiami na kijkach, jedna ze sporym mikrofonem. Stoją malowniczą grupą, mówią dobitnie, chwilami głośno krzyczą… Widok to w tym roku politycznym dobrze znany. Zachowują się tak, by były widoczne, aby je słyszano, a tu przechodzi i prezydent Leszna, i różne władze, i laureaci konkursu przybyli z rozmaitych stron. A te dziewczęta, licealistki mówią i krzyczą do nich, do nas wierszem z Ballady rycerskiej, Menueta z pogrzebaczem, Rozbierania do snu. Ich Grochowiak jest dobitny, zbuntowany, erotyczny i polityczny… Stoję i patrzę z niewątpliwą przyjemnością, słucham z uwagą. To przecież te same teksty, które tak podniecały młodych pod koniec lat pięćdziesiątych. Za parę, paręnaście lat niektóre z tych dziewczyn, jeśli wrócą do wierszy Staszka, zobaczą ich dramatyzm i odczytają niepewność losu i spotkają role, które dziś przyjmują za oczywistość (także swoją), a pod którymi kryją się komplikacje. Uczę się na nich właśnie.

Jacek Łukasiewicz

      

 

Odra 9/ 2016 - Marcin Adamczak

Marcin Adamczak

 

Piotruś Pan, Dorotka i krótkie filmy

 

W młodym polskim kinie zagościł ostatnio pewien stereotyp. W filmach debiutantów oglądamy podobną relację infantylnego, niedojrzałego mężczyzny oraz kobiety o pełniejszej osobowości, silniejszym charakterze, świadomej swoich celów. Warianty tej sytuacji mogą być różne, od jej fabularnej budowy w oparciu o ogromną różnicę wieku i dorobku (jak w Nocy Walpurgi Marcina Bortkiewicza), poprzez specyficzną relację profesjonalną (producentka i aktor, to przypadek W spirali Konrada Aksinowicza), aż do dysproporcji dojrzałości niewynikającej naturalnie z różnic zawodowych czy biograficznych jak ostatnio w Kamperze Łukasza Grzegorzka.

Tytułowy Kamper, chłopiec w krótkich spodenkach, wykonuje atrakcyjny zawód testera gier komputerowych, mieszka wygodnie w Warszawie i zdaje się kochać swoją młodą żonę. Tej jednak po latach przestaje wystarczać czar wiecznego chłopca, rozmiłowanego w żartach i technicznych gadżetach, co pcha ją w objęcia telewizyjnego celebryty z modnej obecnie kategorii szefów kuchni. Zdrada i jej psychologiczne konsekwencje, głęboko tkwiące urazy, chęć rewanżu, nakręcająca się spirala niespełnionych oczekiwań, okażą się problemami, z którymi Kamper i Mania walczyć będą na przegranych pozycjach. Dobrze świadczy o reżyserze i współscenarzyście (Krzysztofie Umińskim), iż nie próbują oni zakończyć historii banalnym happy endem.

Kamper budzi różnice ocen oraz emocje dość zaskakujące z uwagi na niekontrowersyjny, zdawałoby się, charakter debiutanckiego przedsięwzięcia Grzegorzka. Tymczasem, jak wieść niesie, to przede wszystkim o jego być albo nie być w konkursie w Gdyni toczyły się ożywione debaty komitetu selekcyjnego. A gdy wybrałem się na ten film pewnego niedzielnego popołudnia, byłem dopytywany przez kasjerkę czy dla własnego dobra nie rozważyłbym jednak zakupu biletu na inny tytuł. Kamper nie zasługuje z pewnością na aż tak surowe oceny. Debiut Grzegorza, nie uczęszczającego nigdy do szkoły filmowej, zawodowe szlify zdobywającego na planach telewizyjnych reportaży, reklam i zwiastunów, ujmuje bowiem prostotą i bezpretensjonalnością.

Kostiumy (choćby cofnięcie się do Air Jordanów z młodości, gdy trzeba pobiegać i odnaleźć siebie na nowo, bo żona zdradza) i scenografię (pokój infantylnego trzydziestolatka) potraktowano z należytą pieczołowitością, aktorski pierwszy (Piotr Żurawski i Marta Nieradkiewicz) oraz drugi plan (Justyna Suwała i Bartłomiej Świderski) radzą sobie znakomicie, warstwa wizualna (zdjęcia Weroniki Bilskiej) służy całości, autorka zdjęć nie wysuwa jej natomiast na plan pierwszy (jak opłakane skutki nieść może taka decyzja przekonuje dotkliwa porażka towarzyszącego latem Kamperowi na ekranach polskich kin Neon Demon Refna). Realizatorzy, przy bardzo skromnym budżecie i narzuconych w efekcie ograniczeniach osiągnęli to, co najpewniej sobie zamierzyli: zaprezentowanie szczerej opowieści o kondycji dzisiejszych pogubionych trzydziestolatków, którą bezboleśnie ogląda się w kinie.

Jeśli czegoś w tym filmie brakuje, to odwagi wyjścia poza publicystyczny stereotyp o upowszechnianiu się syndromu Piotrusia Pana. Młodzi filmowcy z zadziwiającą bezrefleksyjnością zdają się sugerować, iż umykanie modelowi studia-praca-małżeństwo-dzieci miałoby być czymś zdrożnym i sprzecznym z naturą. Być może model tradycyjny jest psychicznie bezpieczniejszy, być może dla wielu wciąż punktem odniesienia jest jego dwudziestowieczna powszechność. Niemniej warto tu pamiętać o najbardziej chyba plastycznym przedstawieniu problemów z tamtym modelem związanych, jakim jest lawina brudnych pieluch lecących w stronę Filipa Mosza w Amatorze, bo wiadomo – dziecko i rodzina, a jemu w okolicach trzydziestki ubzdurało się jakieś bieganie z kamerą. W istocie zawsze znajdziemy się w takiej albo innej pułapce związanej z konsekwencjami wybranego modelu egzystencji.

Brakuje u Grzegorzka pokazania jasnej i twórczej strony postawy Piotrusia Pana. Warto czasami pomyśleć o niej także przez pryzmat choćby niejakiego George’a Lucasa – nastolatka i studenta uparcie spędzającego czas na rysowaniu w zeszytach kosmicznych żołnierzy i zaczytującego się w komiksach, choć przecież czas najwyższy już na poważniejsze lektury i życiowe zobowiązania. Skoro tylu mężczyzn decyduje się dziś na postawę Piotrusia Pana, to może wyjaśnieniem jest nie tylko wygoda i tchórzostwo. Czasami opłaca się przeczekać w ukryciu, przygotować do późniejszego skoku. Z pewnością warto docenić prawo do wyboru innej drogi lub zastanowić się przynajmniej nad Piotrusiem Panem jako figurą próbującą przechytrzyć los.

Wspomniana na początku figura fabularnej damsko-męskiej różnicy we współczesnym kinie polskim nasuwa się jednak jako nieodparte skojarzenie przy porównaniu utworów Aksinowicza i Grzegorzka z tytułem z nieco innej dziedziny form filmowych, mianowicie Czarnoksiężnikiem z krainy U.S. Balbiny Bruszewskiej. W czasie gdy jej rówieśnicy mozolili się z nakręceniem przyzwoitych fabuł przy restrykcyjnych ograniczeniach budżetowych, Bruszewska wyprawiła się do Hollywood i w najnowszym, w zawoalowany sposób autobiograficznym, filmie z gatunku animowanego dokumentu opowiada o tej przygodzie.

Bruszewska zaczyna swoją opowieść w miejscu, w którym własną zawiesza Grzegorzek: u progu drogi samopoznania i redefinicji własnej tożsamości. Rozwichrzony film, hybrydyczny jak gatunek, którego jest reprezentantem, rozpoczyna się od zapisu emigracyjnych doświadczeń grupy kobiet, ale wymyka się autorce z rąk i żegluje w stronę intrygującego autoironicznego dziennika i zapisu relacji miłosnej jako gry nieporozumień. Fortunnym zabiegiem jest przyobleczenie go w metaforykę zaczerpniętą z powieści L. Franka Bauma i zaczerpnięcie z niego kodu, w którym postrzega się swój los. Strach na Wróble, Blaszany Drwal i Tchórzliwy Lew stają się projekcjami własnej osobowości i różnymi jej aspektami. Obserwacje o znaczeniu własnej drogi, podążania za marzeniami, odwagi dokonywania śmiałych posunięć pojawiają się ujęte w zabawny nawias, a przede wszystkim są bardziej zasugerowane niż ukonkretnione. Ma to ten szczęśliwy skutek, iż chroni je przed banałem. Co więcej, tworzą się też w rezultacie fabularne miejsca niedookreślone, otwierające pole do subiektywnych przekształceń, goszczące emocje i wspomnienia poszczególnych widzów, dzięki temu zdolnych do utożsamienia się z główną postacią. Wielu z nich powtórzy zatem za tytułową bohaterką finałowe, mocno brzmiące: I’m Dorothy.

Liczbę powtarzających ograniczą niestety przyziemne realia dystrybucyjne. W odróżnieniu od filmów Grzegorzka i Aksinowicza, Czarnoksiężnika z krainy U.S. zobaczy niewiele osób, jego dystrybucja ograniczona będzie pewnie do festiwali. Wydaje się jednak, że przyszłość przynieść może większe zainteresowanie krótkim metrażem. Już teraz widać jak powoli przeistacza się on z formy pośledniej lub, co najwyżej, okazji do terminowania i zdobywania doświadczeń przez przyszłych twórców w intrygującą i pełnoprawną formę filmową. Wobec specyfiki budżetów narzucających istotne ograniczenia w pełnym metrażu, zwłaszcza młodszym autorom, krótkie filmy jawią się jako oaza wolności i eksperymentu. Pozwalają na zastosowanie pełniejszej palety środków wyrazu, wymykanie się arystotelesowym regułom narracji, dają szansę na osobisty tom i nade wszystko na uniknięcie schematycznych rozwiązań (a schemat ten w nie mniejszym stopniu niż kina gatunkowego dotyczy dziś także pełnometrażowego festiwalowego kina artystycznego spod znaku neomodernizmu i slow cinema). Problemem krótkiej formy pozostaje brak skutecznej formy jego rozpowszechniania. Filmy te nie mają szans na regularną dystrybucję kinową, także telewizja nie jest nimi zainteresowana. Wobec spodziewanego rozwoju dystrybucji internetowej oraz obcowania z filmami na ekranach urządzeń mobilnych, perspektywy dla krótszych form rysują się jednak nader obiecująco. Na ekranie tabletu, śpiesząc do pracy, chętniej obejrzymy film piętnastominutowy niż epickiego blockbustera. Poza tym rośnie przecież populacja Piotrusiów Panów, łatwo się nudzących i niepotrafiących na dłużej skupić uwagi.

Marcin Adamczak

Odra 9/ 2016 - Jacek Łukasiewicz

SPACER Z POLLYANNĄ

 

Kiedy poznałem Pollyannę, miałem dziewięć lat, książkę o niej ofiarował mi pewien Krzyś, z którym się zaprzyjaźniłem. On niedługo potem wyjechał, była wojna. Teraz znowu przeczytałem Pollyannę. Cieszy ona ludzkie serca, nie tylko dziewczęce, od przeszło stu lat. Jej bohaterka jest miła, wesoła, pogodna. We wszystkim, co się wydarzy, szuka dobrej strony. Przekonuje do tego innych, nazywa to „grą w zadowolenie”. Można w nią grać niezależnie od wieku. Czasem ta gra jest bardzo trudna, a nieraz wręcz niemożliwa. Sama Pollyanna przekonała się o tym, kiedy po wypadku wystąpił u niej paraliż nóg – według wyroków ówczesnych lekarzy nieodwracalny. Książka jednak dobrze się kończy. Znajduje się specjalista, który potrafi uleczyć ten przypadek. Pollyanna znów zaczyna chodzić, na razie tylko kilka kroków. Powieść mocno zapadła w moją pamięć. Mnóstwo niepotrzebnych zmartwień można uniknąć, jeśli widzi się dobre strony także przykrych wydarzeń, raczej ufa się innym niż nie ufa i stale się ich podejrzewa. W każdym razie sama główna bohaterka, piegowata jedenastolatka, która z zachodnich Stanów przyjechała po śmierci ojca do surowej ciotki mieszkającej koło Bostonu, od początku budziła sympatię nie tylko fikcyjnych postaci, ale i czytelników. Ta książka pani Porter w ciągu roku po wydaniu osiągnęła milionowy nakład. Dziś już jest klasyką gatunku. Oczywiście przed siedemdziesięcioma trzema laty nie wiedziałem, że Pollyanna postępuje jak wytrawny psycholog. Zdaje też sobie sprawę, iż nie każda pociecha jest dobra. Złą jest, jeśli łączy się z krzywdzeniem innej osoby, wynika z zawiści, zazdrości czy zemsty. Pollyanna wie to intuicyjnie, bo ma tylko jedenaście lat. Intuicyjnie umie zmieniać ludzkie postawy, prostować charaktery, opuszczonemu dziecku znaleźć nowy dom, pogodzić pokłóconą od lat parę, której ambicje nie pozwalały na wyciagnięcie ręki do przyszłego partnera. Dzięki temu prócz ciotki, która przestała być oschła i surowa, będzie miała Pollyanna wspaniałego wujka doktora. Ostatnie rozdziały tej powieści, a może tylko powiastki,  są – jak dziś to odbieram – gorsze, płytsze; zbyt szybko i nieprzekonująco autorka zdążała do „trudnego happy endu”. Wcześniejsze – pozostają nadal znakomite. Gra w Pollyannę przydałaby się niejednemu.

I wcale nie jest to gra infantylna, łatwa i głupia, tylko trudna i mądra.

Osoba Pollyanny wciąż przekonuje. Można by ją spotkać w naszej szkole, na naszym podwórku. Dobrze znamy podobne gadatliwe i miłe jedenastoletnie dziewczynki. Jest więc to postać realistyczna i tak ją musimy traktować.

Ale można też Pollyannę potraktować inaczej. W powieści jawi się ona ludziom jako dobra wróżka. Dla mnie – i jak sądzę dla wielu czytelników – to metafora. Jest bowiem Pollyanna dziewczynką z krwi i kości, z uczuć i intelektu jedenastolatki. Każdy z jej postępków, brany z osobna, jest wiarygodny. Pan Pedleton mógł ją polubić, bo poza tym, że była miła i wnosiła do jego ponurego domu śmiech dziecka, przypominała mu swoją matkę, w której kiedyś się kochał. Połączenie ciotki z doktorem dokonało się za przyczyną Pollyanny, ale oczywiście nie była ona świadoma złożoności sytuacji. Jeśli jednak przyjąć, że „dobra wróżka” nie jest metaforą? Są po temu przesłanki, głównie w końcowych rozdziałach. To, że owo dziecko potrafiło w parę miesięcy odmienić całe miasto – należy już do baśni, a w niej „gra w zadowolenie” traci sens, bo ma go tylko w prawdziwym trudnym życiu. Baśniowa konwencja odbioru usuwa wprawdzie zarzut powierzchowność końcowych rozdziałów, przenosi bowiem Pollyannę z realnego świata, w którym się żyje, do wirtualnego świata pozbawionego istotnego znaczenia. Lecz rozwiązując wszystko – kłamie, bo nie rozwiąże niczego.

 Bohaterowie z kanałów informacyjnych mojego telewizora, otwieranego w lipcowe wieczory roku 2016, nigdy nie grali „w Pollyannę”. A jeśli nawet grali, to źle. Dwóch polityków (albo i troje polityków) krzyczy do siebie czy na siebie jednocześnie, jakby ten, kto innych zagłuszy, miał mieć władzę nad sercami i umysłami widzów-słuchaczy. Wyjdzie ze studia ochrypły, radosny, sobą zachwycony. Taka to gra w zadowolenie. Albo pan minister Waszczykowski, który zlecił „Reducie Dobrego Imienia. Polskiej Lidze przeciw Zniesławianiom” opracowanie krótkiego informatora o Polsce, rozdawanego bezpłatnie w czasie Światowych Dni Młodzieży osobom, które w swoich domach goszczą pielgrzymów. Broszurka opatrzona została wstępami Prezydenta RP i Ministra Waszczykowskiego oraz ich fotografiami, a także posłowiem i fotografią założyciela i prezesa w/w Reduty... Jest ładna, kolorowa, na świetnym papierze. Nakład 250 000. Oprócz dwóch wymienionych jest w tym informatorze bardzo dużo innych podobizn: świętych, uczonych, artystów, wojskowych. Spośród pisarzy: Kochanowskiego, Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida, Sienkiewicza, także Gombrowicza. Ale wyróżnieniem jest nie tylko fotografia, także – i jeszcze mocniej – tekst w ramce. Ramkami i błękitnym tłem obdarzone zostały w dziale „Świat kultury” następujące postacie: Linde, Kolberg, Ossendowski (jako przyrodnik, podróżnik, naukowiec, społecznik, a przede wszystkim antykomunista), Czarnyszewicz, Sergiusz Piasecki, Tekla Bandarzewska-Baranowska, Jacek Kaczmarski (razem z kilkorgiem innych opozycyjnych pieśniarzy), wcześniej jest też fotografia Giedroycia. Mają też ramki Korczak, Ziółkowski, Helena Modrzejewska, Pola Negri, Janusz Kamiński, Zbigniew Rybczyński. Wspomniano, owszem o Noblu dla Miłosza i dla Szymborskiej. Nawet o Białoszewskim i Różewiczu, Fordzie i Wajdzie, Munku, o Polańskim – o nich jednak, oczywiście, bez zdjęć i bez ramek. Dosyć ich już mieli. Pisze się też w informatorze zatytułowanym „Ambasador polskości” o dawnej naszej tolerancji. Przedstawia „ślady Polski wielu kultur”: Żydów, Romów, Litwinów, Białorusinów, Tatarów. To jednak, Pollyanno, ma być tylko przeszłość – tląca się jeszcze na naszym północno-wschodnim „kulturowym pograniczu”.

Tak, koleżanko oglądająca te piękne obrazki, widzisz ile mam powodów do narodowej dumy i chwały. Mam być dumny ze zwycięskich bitew pod Kircholmem i pod Kłuszynem. Dzięki użyciu husarii nieliczni tylko Szwedzi w pierwszym wypadku, Moskwicini w drugim – uszli z życiem, wiali jak niepyszni. Rozumiesz moje zadowolenie? Wolałabyś inne powody? Zgoda,  Zadowolony jestem z Wita Stwosza, Kopernika i Chopina. I z trzech pisarzy barokowych: Sępa Szarzyńskiego, Paska, Kochowskiego, choć prawdę powiedziawszy chciałbym także być dumny z Wacława Potockiego i Andrzeja Morsztyna. Ale z wszystkiego nie można być dumnym przy tak małej objętości tej ściągi. Musiano wybierać. Cieszę się naprawdę, że mieliśmy tylu wspaniałych uczonych lekarzy, dzięki którym cały świat jest dziś nieco zdrowszy (dzięki Funkowi, Hirszfeldowi, Rydygierowi, Biernackiemu, Weiglowi i innym). Cieszę się też z polskich smaków. Moja dieta większość z tych smaków wyklucza, ale młode żołądki to przełkną, m. in. czerninę, pierogi z kapustą i grzybami, mięsem, serem, jagodami („ruskie” widać wyszły), polskie kiełbasy, chleb ze smalcem i ogórkiem, sękacz, makowiec, pierniki toruńskie itd. I oczywiście pysznię się naszą polską przyrodą – górami, lasami, morzem, jeziorami i – to ostatni obrazek – parą bocianów wysiadującą w gnieździe.

Popatrz, Pollyanno, tyle tu trochę od ciebie starszych dziewcząt i tylu chłopców z całego  świata. Wobec nich mamy naszą dumę prezentować, wobec stu kilkudziesięciu nacji przybyłych na ŚDM do Krakowa (a wcześniej też do innych miejscowości, w tym do Wrocławia).  Gombrowicz pisał, że Kopernik, Mickiewicz i Chopin to żadna nasza zasługa, że nie powinniśmy się za nimi chować. To prawda. Ale też nie jest prawdą, że zawsze byliśmy w tyle, co głoszą niektórzy. Pisała o tym w „Odrze” ostro, polemicznie i słusznie Urszula Kozioł. Miała rację. Kto ostatnio często mówił: nie stawiajcie murów, budujcie mosty? Franciszek, budowniczy mostów, pontifex maximus.  

Zbyt to złożone nawet jak na główkę inteligentnej jedenastoletniej Amerykanki sprzed stu lat? 

Dokoła na Popowicach mnóstwo młodzieży z parafii oblackich z całego świata, pozjeżdżali się ze swoją radością, dumą, ale też kłopotami, często tragediami, nie tylko osobistymi... – Co im damy? – pytasz mnie, Pollyanno. I to każdemu z osobna, bo nie ma jednej recepty na każde życie.

Oni szukają tu wspólnoty, porozumienia, braterstwa. Także wielu z nich doświadcza Boga. On jest ponad granicami. Dotykają teofanii. Nie zaglądajmy do rdzeni ich dusz, ani nie wolno nam, ani tego nie umiemy. Pollyanna jest zapewne prezbiterianką, nie „papistką”, jej tatuś, ten, który nauczył jej „gry w zadowolenie”, był ubogim pastorem. Ona ich zrozumie. Papieża Franciszka, i tego Syryjczyka z Allepo, i Chinkę z Hong-Kongu, tych, którzy się tu przekradli, którzy przez wiele miesięcy oszczędzali na tę podróż, i chorych, i wątpiących, i tych, którzy mimo wysiłków nie znaleźli tu ukojenia, a także tańczących i śpiewających przez całą noc.

Jacek Łukasiewicz  

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 następna »