• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Felieton

« powrót

Odra 12/2016 Jacek Sieradzki

Dodano: 20.12.2016 13:30

Intermedia

 

Jacek Sieradzki

 

ŻYCIE ARTYSTÓW

 

Trzy i pół dekady temu Cricot 2 Tadeusza Kantora grał Umarłą klasę w słynnym Teatrze La Mama na dolnym Manhattanie. W roku 2015, roku Kantora (stulecie urodzin), ekipa Teatru Polskiego z Bydgoszczy pojechała do Nowego Jorku, by nakręcić wspomnienia amerykańskich artystów, którzy widzieli te występy. Powstał spektakl, Kantor Downtown. Na scenie znów stanęły ławki ze starej szkoły. Ale nie posadzono w nich Kantorowskich manekinów. Postawiono monitory. Kilkanaście monitorów, z których weterani nowojorskiej awangardy wspominali dziwny teatr z Europy Wschodniej.

Marnie wspominali. Ma się rozumieć z rewerencją, czołobitnie. Ale pod zachwytami były ogólniki, albo liczmany, albo skojarzenia poniekąd ekscentryczne. To był wspaniały klaun, mówił ktoś. Kto inny stwierdzał, że spektakl był oczywiście o Holocauście. No bo i o czym miałby być? Ktoś wspominał, że płakał, a potem przychodził trzy czy cztery razy i wychodził zawsze we łzach. Płynęły miłe i serdeczne, acz (w większości) okropnie płytkie słowa, co zapewne w jakiejś mierze wymuszał upływ czasu i konieczność odgrzebywania w pamięci obrazu cudzych występów sprzed wielu lat. Ale może to ja ich słuchałem bez dostatecznej empatii? Nie bardzo wiedziałem, kto zacz. Lekcji amerykańskiej sceny lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie odrobiłem w swoim czasie nazbyt sumiennie, nazwiska off-off-broadwayowskich twórców ledwie mi gdzieś brzęczały na dnie pamięci, albo i to nie. Nie miałem, innymi słowy, żadnego dobrego powodu, choćby świadomości rangi mówiących osób, żeby w płynących ze sceny ogólnikach słyszeć więcej, niż słyszałem. Gdybym tę świadomość miał, pewnie słuchałbym życzliwiej. Aliści wtedy być może całkowicie przeoczyłbym ten drobny fakt, że szanowni panowie i szanowne panie o koledze awangardziście z Polski nie mają nic istotnego do powiedzenia.

*

Artyści mówią zawsze o sobie. Niektórzy twierdzą, że wyłącznie. I wtedy, gdy mówią pozornie o kimś innym. I wtedy, kiedy tworzą. Nawet gdy robią przedstawienia, których założonym celem jest zobiektywizowana wizja świata, na samym dole jest zawsze ja, własne ja. Pytanie, jak rozdęte. Czy użyte w wymiarze niezbędnym do rozpalenia twórczego kociołka, czy głaskane i pieszczone w swoistych aktach autodelektacji. Widzieliśmy w minionym sezonie przedstawienia, których tematem były deliberacje aktorów, czy ich osobista sława jest ugruntowana, czy tylko pozorna. Bądź takie, gdzie powodem męki twórczej była niemożność opowiedzenia ze sceny, kim była i jaka była matka reżysera. Te i podobne dzieła miały swoją wierną publiczność, życzliwą, ba, chyba jakoś przejętą dopuszczeniem do swego rodzaju półprywatnych wtajemniczeń. Ale nie trzeba było przecież rozglądać się zbyt gorliwie po widowni, żeby dostrzec w sąsiednich fotelach spektatorów niechętnych, zasępionych, znużonych, klaszczących z musu. Ewidentnie mających dość pań i panów artystów mocno przesadzających w wierze, że to wokół ich pępka kręci się cały świat.

*

Ciekawe, ilu telewidzów, takich zwyczajnych konsumentów ekranowej papki, odpadało kolejno od serialu Artyści Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w TVP2 – widownia z tygodnia na tydzień zmniejszała się potężnie – gdy mieli już jasność, iż dla nich niczego specjalnego tu nie będzie? Bo dla wtajemniczonych, dla ludzi teatru i akolitów, była, owszem, nieustanna bania atrakcji. Towarzyskie docinki i złośliwe portrety z kluczem, rozpoznawalne postacie w epizodach (Jan Klata ochroniarzem, Bartosz Szydłowski taksówkarzem, Andrzej Seweryn wszechwładnym komendantem straży pożarnej na rybach), niekończące się bufetowe anegdoty i nieustanne porozumiewawcze mrugnięcia okiem. Środowisko ekscytowało się i bawiło szampańsko tym obrazem całą jesień. A czym miał się bawić ów niebranżowy widz? Migawkami z teatralnych kulis niczym ze starego wodewilu, tyle że doprawionymi na ponuro i depresyjnie (rozkapryszona primadonna, ciamajdowaty dyrektor, podgryzania i intrygi wszystkich przeciw wszystkim)? Rozczulająco naiwnym wątkiem kryminalnym z diabolicznymi radnymi pragnącymi wykończyć teatr i oddać odzyskany teren pod parking? Historią miłości teatralnego maszynisty do aktorki, miłości roztrzaskanej o barierę klasową niczym w nowym „Trędowatym” á la Helena Mniszek?

Dostaliśmy obszerną opowieść o teatrze, w którym spektakle rodziły się gdzieś na marginesie innych zdarzeń, niepostrzeżenie, jakby poza codziennością destrukcji i awantur. Modny reżyser przedstawiony został w jadowitej karykaturze jako hochsztapler i matoł, niepotrafiący sprawnie sklecić jednego zdania. Inna inscenizatorka celebrowała chmurne miny i bąknięcia o własnej chorobie. A jednak on dostawał nagłego olśnienia w wannie przed premierą i Sen nocy letniej cudownie szybował pod niebo sukcesu, a jej Śmierć komiwojażera, nie wiedzieć kiedy przepróbowana i przerozumowana, trafiała prostą ścieżką do Awinionu, na najważniejszy europejski festiwal. Na boku zaś dyrektor klecił kameralną sztukę o kibolach, o której wiedzieliśmy tyle, że gwiazdy sceny zagrają w młodzieżowych bluzach z kapturami. Nic o sensie, zamyśle, celu. Przez osiem tygodni przez serialową godzinę serwowano nam klechdę o artystach, którzy są nieznośni, śmieszni, histeryczni, trochę wredni, a momentami bardzo wredni, ale robią pstryk i nie wiedzieć skąd objawia się arcydzieło, nie wiadomo jakie, nie wiadomo o czym, wiadomo że wielkie i rzucające na kolana. Monumentalna wizja. Trochę samochwalcza, nieprawdaż?

I jeszcze: kamera Moniki Strzępki myszkowała po całym teatrze, była w dyrektorskich gabinetach, w portierni, w kanciapie technicznych, na próbach, oczywiście w bufecie, ale do jednego pomieszczenia nie dotarła nigdy. Do kasy biletowej. W wachlarzyku okołoscenicznych zawodów zabrakło marketingowców – tych, co dbają o promocje i zapełnienie widowni. Co więcej: ktoś, kto z serialu czerpałby wiedzę o scenicznej codzienności, miałby prawo nawet nie zauważyć takiego drobiazgu, że teatr w ogóle gra swój repertuar powszedni. Że odbębniwszy święty dzień premiery, aktorzy przez kolejne wieczory wykładają twórczy towar na ladę i patrzą, czy ktoś przyszedł go kupić, czy może niekoniecznie. A o tych, co przyszli, walczą, prując się na scenie. To przecież też jest sztuka teatru. Może nawet, do ciężkiej cholery, jej kwintesencja.

Dobrze, serial telewizyjny to bajeczka, żaden posterunek policyjny nie wygląda tak, jak w kryminalnych tasiemcach. Sprawdzanie, jak się ma filmowy obraz do prawdy, jest naiwnością, wiem. Chcę tylko zauważyć, że wizja teatru wpisana w serial Artyści jest emanacją punktu widzenia pewnej wyraźnie dziś wyodrębnionej kasty ludzi sceny. Reżyserów-freelancerów i członków ich ekip. Którzy przybywają do teatru z misją zrealizowania dzieła i wszystkie chwyty mają za dozwolone: drenują kasę (jeśli się da), przewalają terminy, skłócają zespół, doprowadzają do dzikich awantur – wszystko w zbożnym celu stworzenia czegoś na miarę swego ja. Mało, bardzo mało jest wystarczająco stalowych w charakterze liderów scen, którzy są w stanie powiedzieć gościom w twarz: tak, tak, jest twoje ja, ale jest jeszcze mój teatr i mój widz. Ty wyjedziesz, my zostaniemy. Nie traktuj nas wielkopańsko.

Skutki? Proszę spojrzeć na repertuary. Odbywa się długo wyczekiwana premiera, goście-artyści kłaniają się publiczności. A trzy dni później spektakl znika z afisza na dwa, trzy, cztery miesiące! To przecież koszmar. Albo trzeba go będzie wskrzeszać z martwych, albo wróci na scenę osłabiony i bezsilny. Przedstawienie powinno okrzepnąć po premierze w kontakcie z widzem, tak mówi teatralne abecadło. Ale zaproszono – na żądanie reżyserów – gościnnych aktorów, z którymi niepodobna uzgodnić terminów grania, albo scenograf walnął tak trudną i kosztowną dekorację, że teatru nie stać na jej ustawienie. Dyrektor wie, że strzelono mu gola, ale co ma zrobić? Niekiedy zresztą jest mu to zwyczajnie obojętne. Zysk osiągnął: przyjechał do niego sam Krzysztof Schiller, czy jak tam się nazywała ta druga szemrana inscenizatorka z Artystów, o premierze napisano w prasie ogólnopolskiej, władze poczuły się mile połechtane, nawet jeśli nic nie zrozumiały ze spektaklu (albo właśnie wtedy, gdy nic nie zrozumiały). A za kilka miesięcy czy widz przyjdzie, czy nie, kto to zauważy?

To nie jest zdrowa sytuacja. Choćby dlatego, że po prostu upokarza aktorów, właśnie tych bezgranicznie oddanych sprawie i sponiewieranych na próbach tak, jak pokazał serial. Wielotygodniowy brak na afiszu spektaklu, w który włożyli pracę i zdrowie, sprawia, że zwyczajnie nie mają z czego żyć! Pensje w teatrach są szczątkowe, zarabia się na graniu. Mówi o tym – zdziwią się Państwo – wspomniany tu spektakl Kantor Downtown. Po sekwencji wspomnień amerykańskich artystów następuje tam ekwilibrystyczny przeskok do pamfletu na samą Umarłą klasę i praktyki Cricot 2. Grzegorz Artman parodiuje Kantora, jego dyktatorskie maniery i musztrowanie zespołu. A Marta Malikowska, jego manekin, podejmuje bunt. Nie daje sobą pomiatać, żąda szacunku – nie w tamtym teatrze, tylko w dzisiejszym. Mówi, że tych wysoce artystycznych, wyżyłowanych emocjonalnie, podpisanych przez reżyserskie gwiazdy spektaklach prawie w ogóle nie gra. Na obnażonym ciele wpisuje zarobki z ubiegłego miesiąca i prosi, żeby widzowie dopisywali tam wysokość własnych apanaży. Ludzie nie chcą brać flamastra do ręki – i nie dlatego przecież, że krępują się negliżu. Ja też jestem autorką przedstawień, mówi Malikowska. Ja też jestem artystką, mogłaby powiedzieć. Tylko z trochę gdzie indziej, jak się zdaje, ulokowanym własnym ja.

*

Najwspanialszą sekwencją bydgoskiego przedstawienia jest finał. Amerykańscy twórcy już nie mówią o Tadeuszu Kantorze, którego wspominanie najwyraźniej sprawiało im trudności. Mówią o sobie. Ale z jakże innej perspektywy. Są starzy, epoka ich burzy i naporu minęła bezpowrotnie. Nie osiągnęli sukcesu, zwłaszcza tego przekładalnego na życiowy dobrobyt, nie zostali celebrytami, niektórzy najwyraźniej biedują. Walczyli o swoje, nie wyrzekli się tej walki, coś osiągnęli, czegoś nie. Nie ma w nich pychy. Nie zostaną już bohaterami wydarzenia medialnego, ani uczestnikami histerycznej awantury, ani bohaterami środowiskowego serialu, który kpiąc (i autokpiąc) z artystów, jednocześnie dźwiga ich na okadzany przez wtajemniczonych piedestał do podziwiania przez śmiertelników. Mogą zostać co najwyżej bohaterami skromnego przedsięwzięcia podjętego gwoli przyjrzenia się działaniom dawnej awangardy, a robiącego dziś międzynarodową karierę na festiwalach. Kantor Downtown otwierał ostatnio słynny belgradzki BITEF w jubileuszowej, pięćdziesiątej odsłonie. Najwyraźniej komuś przypomniał coś ważnego o artystach.

Jacek Sieradzki

 

KANTOR DOWNTOWN. Koncepcja i realizacja: Jolanta Janiczak, Joanna Krakowska, Magda Mosiewicz, Wiktor Rubin, współpraca wideo: Mikołaj Walenczykowski. Premiera w Teatrze Polskim w Bydgoszczy 13 listopada 2015.