• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Felieton

« powrót

Odra 11/2016 - Jacek Łukasiewicz

Dodano: 23.11.2016 11:13

Jacek Łukasiewicz

SZEŚĆDZIESIĄT LAT MINĘŁO

 

1.Sześćdziesiąt lat minęło, jak z bicza trzasł. Tak się złożyło, że przemówienie Gomułki wygłoszone przed Pałacem Kultury przeczytałem na pokrytym śniegiem Zawracie. Wkrótce jednak wróciłem z tych grani i hal – w doliny. Od dłuższego czasu następowały zmiany. Wśród czasopism, które wkrótce zaczęły wychodzić, za najosobliwsze uznałbym „Współczesność”. Był to tytuł całkowicie prywatny, jak wieść niesie, jego właściciel (!) Leszek Szymański dostał pozwolenie od samego Gomułki, któremu posłał prośbę na kartce podczas stołecznego wiecu. Ówczesna dziwność tego fenomenu jest dziś dla nas, żyjących od ponad ćwierćwiecza w kapitalizmie, nie do wyobrażenia. W pierwszym okresie „Współczesność” nie była świetna, jak wspominał Alik Wieczorkowski, drukowano nadsyłane teksty jak leci. Prywatna inicjatywa Szymańskiego napotykała trudności. A więc pismo znalazło się w objęciach PAX-u, który po stratach związanych ze zmienioną polityką wobec Kościoła starał się odbudować swój koncern prasowy. Ze „Współczesnością” się nie udało i czasopismo przejął jako wydawca państwowy „Ruch”. Znalazło się więc wśród prasy oficjalnej. Zespół się zmieniał, modyfikował. Pisma popaździernikowe likwidowano, ograniczano, nastąpiła nowa centralizacja i dwutygodnik „Współczesność” okazał się jedynym literacko-kulturalnym czasopismem młodych. W 1958 roku zacząłem z nim współpracować. Redakcja mieściła się w Pałacu Zamoyskich na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciw pomnika Kopernika. Miałem tam dawnych przyjaciół: Grochowiaka (który w latach 1959‒1960 pełnił funkcję redaktora naczelnego) i Terleckiego, spotykałem ludzi nowych i interesujących. Ernesta Brylla czy ówczesnego redaktora działu krytyki Jana Zbigniewa Słojewskiego (Hamiltona), Andrzeja Dobosza, Jerzego Stajudę (którego poznałem nieco wcześniej), Marka Nowakowskiego; także weteranów pisma, jak Chacińskiego, Śliwonika, Malcharka. Słojewski wziął do ręki mój artykuł, zaczął czytać: – Co to jest? – Wstęp. – Skreślamy, żadnych wstępów. – A to? – Zakończenie. – Skreślamy, żadnych zakończeń. Zapamiętałem tę lekcję, przydała się.

Przyjeżdżałem do Warszawy z Wrocławia, z tekstem, albo pisałem z dnia na dzień u Grochowiaków w Brwinowie, i tak znalazłem się wśród „skandalistów” dzięki artykułom o lekcjach polskiego w szkole, o „kulturze makatek”, o pamfletach Tuwima, o „Warszawce”, cywilizacji „Przekroju” itd. Z tego między innymi złożyła się moja debiutancka książka Szmaciarze i bohaterowie. Ten składający się z trzech słów tytuł okazał się zresztą najtrwalszym tekstem, jaki napisałem. Artur Sandauer pytał w rozmowie: „Szmaciarze, to rozumiem? Ale bohaterowie? Kogo miał pan na myśli?”.

„Współczesność” przechodziła różne fazy, zmieniała redaktorów, współpracowałem z nią jeszcze bliżej za redakcji Andrzeja Lama.

Ale to „Współczesność” z lat 1958–1959 przeszła do legendy. Władysław L. Terlecki w jakimś wywiadzie stwierdził, że to była koteria. Ale zwłaszcza za redakcji Grochowiaka była to bardzo otwarta koteria, bo Staszek umiał tworzyć zespół, zachęcać do podejmowania ciekawych tematów, wykorzystywać predyspozycje. Wszystkich jednak ona nie pomieściła ani nie chciała pomieścić. I pokolenie „Współczesności” – jak ochrzcił je Jan Błoński – było nazwą trochę na wyrost.

W 1981 redaktor świeżo powstałego krakowskiego „Pisma” Jan Pieszczachowicz zamówił u mnie artykuł o „Współczesności” (było to wtedy dwudziestopięciolecie polskiego października). Napisałem, przyjęli. Nadszedł stan wojenny, „Pismo”, jak inne czasopisma zawieszono, po paru miesiącach chyba odwieszono. Dzwoni do mnie Jerzy Kwiatkowski, mówi, że cenzura bardzo dużo skreśliła, czy się godzę? –  Co skreśliła? – pytam. On wymienia. Między innymi Gomułkę skreśliła i Szymańskiego (pierwszego właściciela i naczelnego redaktora „Współczesności”). Mówię, że się nie godzę i wycofuję artykuł, a Kwiatkowski: – Przypuszczałem, że się nie zgodzisz, cieszę się, że mamy wspólne zdanie. Teraz sięgnąłem do brulionu owego dawnego szkicu. Ta lektura dziwnie połączyła wspomnienia z roku 1956 z pamięcią o upalnym lecie i jesieni roku 1981, kiedy w Bibliotece Uniwersyteckiej czytałem pożółkłe już wtedy i kruszące się (co za papier!) pierwsze numery warszawskiego dwutygodnika.

We „Współczesności” z czasów Grochowiaka istniała sprzeczność między deklarowanym programem propaństwowym, proreżimowym i pozytywistycznym, a wymową innych materiałów. Cieszymy się z Nowej Huty, z nowych kopalni i fabryk – wyjaśniano – ale bywa jeszcze niedostatek, ludzkie biedy, dramaty, dlatego nasza literatura je wyraża, stąd wziął się turpizm, który wynika z szacunku dla spracowanych rąk, ubogich mieszkań, itd. Moglibyśmy się więc spodziewać w poezji przynajmniej nowego Syrokomli i troskliwej Konopnickiej. A tu Białoszewski (który Konopnicką sobie zresztą cenił), i Czachorowski, i Grochowiak, i Bryll. I Śliwonik, a potem drukowali Herbert i Poświatowska, i różni inni. Co jednak zrobić, gdy współpracownicy w ankietach najczęściej wybierali jako tradycję Kafkę, gdy z entuzjazmem odkrywano metafizyczny barok, czczono Dostojewskiego, Camusa, Becketta i Felliniego.

Powiedzielibyśmy dzisiaj, że w kampaniach „Współczesności” chodziło o sprzeciw wobec publicznych dyskursów. Odrzucano język ideologiczny kierowniczej partii (pobrzmiewał on fałszywie w politycznych deklaracjach czasopisma). Odrzucano też retorykę prymasa Wyszyńskiego, odrzucano style kabaretów „Warszawki”, a więc mentalność dawnych Młodziaków z Ferdydurke, ale i Matysiaków… Odsyłano na strych patriotyzm, który symbolizowało ułańskie czako. Odrzucano sentymentalny dyskurs „hłaskoidów”, mielizny ukazujących się powieści obyczajowych, a także krytycznie patrzono na język starszych braci z AK (krytykowany m.in. w książce Janusza Krasińskiego Haracz szarego dnia). Artyści zobaczyli przed sobą ­– jak to określił wtedy Wacław Stróżewski – zbiór elementów na moment wyrwanych ze wszystkich powiązań aksjologicznych, jak kultura masowa i czaka, Wernyhora i Stalin, Piłsudski i oberki, pawie pióra, które rysował Mrożek, ale już na pewno nie „Międzynarodówka”, bo wkroczyłaby cenzura. Groteska stała się więc oczywistym środkiem artystycznym. Totalnej groteski nie można jednak kontynuować w nieskończoność. Zmieni się w nowy porządek. Okaże się wtedy, że poszczególne jej elementy mają jednak swoje wartości – ustalone. Że nie jest tak, aby można je było wszystkie traktować jako egzotyczne. Nie wszystkie też symbole i inne świętości można było wkładać do groteskowego lamusa, nie pozwalała na to cenzura. Nie wszystkie też wolno było wyjmować z tego lamusa, poprzednio tam je umieściwszy.

Nie można też zapominać o ciągłych roszadach w redakcji i wokół redakcji, rozgrywanych w gabinetach w KC PZPR. O zmianach redaktorów naczelnych, ich zawsze partyjnych zastępców. O „martwych duszach” ustanowionych w redakcji, biorących pensje za nic. O wolontariuszach, którzy faktycznie współredagowali to pismo. Pisali o tych grach i zależnościach: Janusz Maciejewski, Aleksander Wieczorkowski, Andrzej Chaciński, a także inni, każdy ze swojego punktu widzenia. Można się tylko cieszyć, że tamto wszystko należy do przeszłości. Oczywiście teraźniejszość nie jest bez wad, daleko nam do sielanki. Ale jednak… przyjemnie jest grać w Pollyannę…

Więc odkładając lekturę „Współczesności” i wspomnień o tym dwutygodniku, sięgnąłem do roczników gazet z roku mojego urodzenia: 1934. A tam wypowiedzi rządzących o potrzebie izolowania wszystkich – z lewa i z prawa – przeszkadzających w budowie silnego państwa. Wypowiedzi oraz poczynania ministra Ziobry i posła Piotrowicza wydają się na tle tamtych tekstów i poczynań liberalne, łagodne, pełne kurtuazji. Tamten zaś tekst i tamte poczynania były łagodne w porównaniu z poczynaniami ówczesnych naszych sąsiadów: Hitlera i Stalina. Ale – jak już w tej rubryce pisałem – „gra w Pollyannę” ma granice. Za sześć lat miała się zacząć II wojna światowa.

2. Premiera filmu Wołyń w reżyserii Smarzowskiego. Reżyser mówi, że jest to film o miłości. Tak, jest tam miłość Polki i Ukraińca, także bohaterska miłość macierzyńska, a prawdziwy, złożony, i niebezpieczny film kończy się względnym happy-endem.

Najpierw jest weselny rytuał i względnie spokojne życie, słychać jednak w tej narracji zapowiedzi tego, co stać się może. Potem epicka opowieść staje się niemożliwa. Następuje koniec świata – cząstka apokalipsy realizującej się co jakiś czas w różnych punktach Ziemi. Patrząc na to, myślałem o jedynej książce, która narzuca swoją poetykę oglądaniu tego filmu – o Czarnym potoku Leopolda Buczkowskiego. Mieszają się obrazy i języki, zło przenika wszystko, wybucha i rozrywa ludzkie czyny i ludzką mowę na cząstki. Z tego nic dobrego nie może się narodzić. Świat spływa krwią, rozmijają się słowa. Lecz ów chaos języków nie jest groteską. Wobec tego świata nie można bronić się ironią. Ona odpada. Dlatego wcześniej trzeba patrzeć na ręce i oceniać słowa. Bo te punktowe apokalipsy nie biorą się z niczego.

Jacek Łukasiewicz