• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Felieton

« powrót

Odra 10/2014 -Joanna Orska

Dodano: 15.10.2014 11:11

Joanna Orska

Giełda poetycka

WYDAJE NAM SIĘ, ŻE ROZMAWIAMY…

Ale właściwie mówią za nas dziennikarze. Dziś dziennikarze są też poetami: życie przemieniają w sztukę, pracowicie kształtując, tnąc, cyzelując czyjeś oryginalne wypowiedzi, jeżeli w ogóle znajdzie się dla takich miejsce na łamach wysokonakładowej prasy, w programach radiowych czy gazetach. Chętniej jeszcze dziennikarze sami stwarzają takie wypowiedzi – pracowicie z publicznego zamętu wydobywają na światło dzienne obiekty zasługujące ich zdaniem na miano objawień literackich, wymyślają dla nich najlepszy scenariusz, z góry uwzględniający odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, zamknięty i formalnie dopracowany. Dlaczego sami po prostu nie piszą wierszy? Być dzisiaj szanującym się dziennikarzem oznacza przecież napisać książkę z pogranicza literatury specjalistycznej i pięknej, więc kto wie… Myślę jednak, że tworzenie poezji jest dziennikarzom zbędne – poezją samą w sobie jest bowiem program kulturalny, wywiad czy szybka recenzja. Pomyślane są one w kategoriach tak zwanej czystej estetyki: nie bardzo wiadomo, jaką mają pełnić funkcję w organizmie medium-żywiciela, niczym markowa torebka stanowią swego rodzaju kosztowny drobiazg i w końcu nadorganizują informację w sposób jednakowo nadmierny, jak i niekonieczny. Wyjaśnia to także, dlaczego dziennikarze interesują się poetami dopiero, kiedy któryś umrze. Każdy poeta, jak wiadomo, zajmuje się głównie sobą, ale każdy też musi iść w końcu do pracy. Śmierć poety to nie jest właściwie informacja kulturalna – to raczej prawdziwy news!

Fenomen dziennikarskiego informowania o literaturze wiąże się z pewnego rodzaju lekkością i łatwością organizowania materiału. Ktoś mógłby uznać – biorąc pod uwagę pełną wdzięku prostotę przeciętnego tekstu czy programu literackiego – że dziennikarze to twórcy bez mała genialni. Myślę jednak, że pracę mają w pewien sposób ułatwioną. W odróżnieniu od poetów, którzy zazwyczaj poetyckie doświadczenia opierają na lekturze, nasza trzecia władza czerpie do woli z edukacyjnych stereotypów, które z dziennikarsko-kulturalnej perspektywy mają same zalety. Nie podlegają dyskusji (wiadomo więc, co myśleć), są doskonale rozpoznawalne jako coś wspólnotowego (a to skutecznie wzmaga obrót informacji) i nadają się do reprodukowania w nieskończoność (niezastąpione na kulturalnej giełdzie!). Trudno się dziwić, że jeśli już poezja jako taka zbłądzi do „gazetowego obiegu”, to największym powodzeniem cieszy się w modelu doprowadzonym do perfekcji przez Andrzeja Franaszka w „Gazecie Wyborczej”. Poezja jest nam potrzebna! Piękna i dobra jak niedzielny dzień pomiędzy sumą w kościele a rosołem! Informacja o poezji w dziennikarskim wydaniu pozbawiona zostaje właściwie krytycznego wymiaru. Operuje uspokajającym ogólnikiem – który najpewniej okaże się zrozumiały dla każdego widza – tak jak rozumie się monetę w garści. Wartość monety polega przecież na jej wymienności, nie na historii czy znaczeniu symboli, które zostały na niej wybite. Im „lżejsza”, bardziej przejrzysta, im bardziej wirtualna, tym lepiej funkcjonuje w obrocie.

Domy wydawnicze specjalizujące się w publikowaniu nowej poezji – takie jak poznański WBPiCAK, warszawski SDK czy krakowski Ha!art – są z tego punktu widzenia zjawiskiem działającym w innym wymiarze komunikacyjnym, z całą dwuznacznością przestrzeni, którą określić można by mianem heterotopii. Domy te mogłyby zakrzyknąć do dziennikarzy z programów kulturalnych, jak kiedyś czynił to Stanisław Brzozowski w Prolegomenach filozofii pracy: „Kto nie pracuje, nie ma głosu!” albo: „Na krwawym słupie ludzkiego wysiłku trzyma się harmonia sfer!”. W serii poetyckiej Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kulturalnej w Poznaniu, redagowanej przez Mariusza Grzebalskiego, ukazało się dotychczas już prawie dziewięćdziesiąt tomów, nie licząc antologii, krytycznych książek i zbiorówek. Wiele z tych tomów to ważne pozycje; a bardzo istotna dla odbiorców i krytyków jest ich różnorodność. I tak Grzegorz Wróblewski z Wanną Hansenów wydaną w zeszłym roku czy Krzysztof Śliwka i jego Budda show w zupełnie innych miejscach rozbudowują swoje przestrzenie komunikacyjne, a jednak sporo ich wiersze łączy. Utwory Śliwki stanowią wzór językowej elegancji, dają też najgłębszy dowód czujności poetyckiego słuchu autora – choć jednocześnie z trudem utrzymują się w równowadze, tak jakby wiersz był pijany. Czasem wytrącają je z formy zdarzenia, które są tu opowiadane, w ostatniej części tomiku związane z dziwaczną prostotą brudu i cierpienia; a czasem jest to po prostu przesyt, chęć wypełnienia tekstu różnymi możliwymi doznaniami – dźwiękowymi, językowymi, łączącymi zupełnie zwykłe doświadczenia z niezwykłością przebywania naraz w różnych stronach i wymiarach świata. Śliwka chwilami jednak próbuje coś przed nami ukryć, jak w wierszu Deal, w którym mówi: Wszystko, co dałem moim Synom mieści się / Wewnątrz zaciśniętej dłoni. Te wersy wydają się trawestować słowa umierającego Buddy – o tym, że nie zostawił on ani jednej nauki w zamkniętej dłoni; tekst jednak prowadzi do ich wielokrotnej, spotęgowanej ironią negacji. Autor dodaje jeszcze niepokojącą puentę: Reszta leży / Na brzegu talerza i udaje pisklę wyciągnięte / Z kociego pyska. Kiedy indziej Śliwka próbuje dostarczyć nam tekst całkowicie prosty, rozwijający swoją energię w związku z dramatyzacją małej, jakby Reznikoffowskiej sceny, z urywającym wszystko znienacka pytaniem, które okazuje się samym sednem zagadki zupełnie zwykłego dnia, jak w Operatorze dźwigu: Dlaczego wciąż siedzisz na szczycie stalowej konstrukcji, / Manewrując długim ramieniem wśród błysków i deszczu? / Z kim rozmawiasz, patrząc z wysokości na rosnące kałuże / Oraz kilku robotników w pomarańczowych kamizelkach, / Którzy stojąc przy barakowozie, zacierają ręce na myśl / O końcu dniówki?

Jeden z wierszy Krzysztofa Śliwki, Raport z przekrzywionej wieży, poprzez dedykacje odsyła nas ku drugiemu z autorów WBPiCAK, Grzegorzowi Wróblewskiemu. Być może jego Wanna Hansenów wiąże się z norwesko-polską parą architektów, o których pisał niedawno Filip Springer w Zaczynie. Jeśli tak, to wiersze tomu można czytać w konwencji architektonicznej formy, której „otwarcie” byłoby rozumiane tak, jak w tekście tytułowym: Dwa pająki / wystawione // na kwaśne / deszcze. Wróblewski pisze bardzo różne książki, niektóre podobają mi się zdecydowanie mniej – ale są takie, które podobają mi się zdecydowanie. Należą do nich Pomieszczenia i ogrody (2005), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011) i właśnie Wanna Hansenów (2013). Każda książka poety jest znacząco inna – zakłada inną metodę twórczą, inną paletę rozwiązań stylistycznych, chociaż wszystkie pozostają w kręgu podobnych tematów i łączą się ze sobą poprzez teksty łamiące przyjmowaną zasadę. W Pomieszczeniach najbardziej zaskakują rozmaite sposoby upodmiotowienia zwierzęcości, jak w Ucieczce z pensjonatu na wyspie Falster (Wiersz o estetyce prześladowców), która zaczyna się słowami: Kolejowy drżący nasyp. / Ostatnie liście sałaty, którymi dzielimy się jak opłatkiem. W Dwóch kobietach ujmuje prostota niektórych politycznych podsumowań, przywodząca na myśl jeszcze dawną tegoż autora Ciamkowatość życia, jak w wierszu Anarchia i tuńczyk z puentą: trudno być urzędnikiem i równie trudno być anarchistą, / a już na pewno nie wypada być anarchistą / w opiekuńczym kraju. Poznańska Wanna Hansenów to książka bardzo różnorodna i ciekawa formalnie – dziwne, że właściwie umknęła uwadze rozmaitych krytycznych gremiów. Może wydawać się na pierwszy rzut oka mniej niż poprzednie anegdotyczna, ale to złudzenie wynikające ze stopnia zniekształcenia tego, co doświadczane. A doświadczana jest tu obcość, dystans w rozmaitych postaciach. Wróblewski strzeże się przed jakąkolwiek przesadą, całą dziwność przedstawienia buduje bardzo wprost, korzystając głównie z siły refrenicznych powtórzeń; z siły elipsy, w „obiektywistycznych” na amerykański sposób tekstach, konstytuujących czasem niepokojące, groteskowe sytuacje, jak w umieszczonych obok siebie, kilkuwersowych tekstach: Słońce chyli się na zachodzie // pod wieczór uciszył się / wiatr // (jak stoi dolar?) ($) i Nasze mięso zbyt / wolno się suszy (Ognie świętego Elma). Obcość i otwarcie prostej formy – otwarcie na kłębiącą się już nad horyzontem katastrofę w rozmaitych postaciach – pozostaje w Wannie Hansenów otwarciem na to, co nie-ludzkie.

Joanna Orska