• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Literatura

« powrót

Odra 11/2016- Janusz Zalewski

Dodano: 23.11.2016 11:20

Janusz Zalewski

BIG SUR

ALBO KEROUAC CONTRA FERLINGHETTI

 

 

Miller był jednym z pierwszych proroków wycofania się w wymiar ściśle osobisty, rzeklibyśmy seksualno-mistyczny, i jednym z pierwszych, którzy wycofali się również w codziennej praktyce z kręgu „zarabiać – wydawać” do prymitywnie urządzonej chaty w Big Sur.

 

Czesław Miłosz, Widzenia nad Zatoką San Francisco

 

 

Poszukując uporczywie literackich odniesień nad Zatoką San Francisco, znów wracam[1] do Widzeń…, w których Czesław Miłosz odwołuje się, podchodząc jednak bardzo powściągliwie, do poetyki mającej swoje źródła u Henry’ego Millera. Wydaje się, że w czasie, gdy go czytał, już antycypował pewne literackie związki i zależności, choć jak pisze: Nie było wtedy jeszcze beatników, nie drukował Allen Ginsberg, którego histeryczny krzyk niewątpliwie z Millera przede wszystkim się wywodzi, nie było hippies. To odkrycie prostego powinowactwa naturalnie prowadzi Miłosza dalej, do odpowiednio złożonych wniosków, ale tymczasem kontynuuje on dyskusję na poziomie, powiedziałbym, czasoprzestrzennym, pisząc: Z Millerem rozmawiałem tylko raz, w Paryżu, był to rok bodaj 1952. (…) Zresztą do stosunków z nim nie miałem szczęścia. Obiecałem mu w 1948 r. że odwiedzę go w Big Sur, wynikły przeszkody, nie odwiedziłem.

 

I w tym miejscu opuściłbym Miłoszowskie dywagacje poświęcone Millerowi, bo aczkolwiek dyskurs Miłosza na temat Millera jest ciekawy i bardzo pouczający, gdyż zwraca uwagę na wielorakie związki autora Zwrotnika Raka z postępowymi ruchami literackimi, to rodzaj millerowskiej przygody z językiem był Miłoszowi bardzo obcy i jedynie pisząc o tym, nie krył wahania i obaw, czy przypadkiem nie wchodzi w coś, czego będzie później gorzko żałował. Mnie to jednak zupełnie nie przeszkadza, gdy szukając pokrewieństw i źródeł dla postaw poetyckich bitników, chcę upewnić się jeszcze raz u Miłosza, do jakiego stopnia Big Sur będzie mi służyć pomocą. Niewiele myśląc, porzucam więc na weekend Dolinę Krzemową, gdzie zakotwiczyłem na pewien czas, aby poznać sposoby myślenia i działania współczesnych Krezusów, i podążam na południe, robiąc po drodze dwa przystanki.

Przystanek pierwszy to odległa od Doliny o dobrą godzinę jazdy samochodem, niewielka miejscowość, a właściwie wieś – San Juan Bautista, gdzie ma siedzibę niezwykły teatr awangardowy, El Teatro Campesino. Założony w 1965 roku przez twórcę teatralnego i dramaturga, Luisa Valdeza, jako ramię artystyczne ruchu robotników rolnych, to teatr publicystyczny, porównywalny do komedii dellʼarte i czerpiący z niej w bardzo oryginalny sposób. Mimo że tego właśnie dnia nie było mi dane zdążyć na przedstawienie, w ciągu kilku następnych lat oglądałem fascynujące wydarzenia teatralne, uzmysławiające widzom istotę i sposoby rozstrzygania konfliktów między – co śmiesznie dziś zabrzmi – zatrudnionymi w rolnictwie a ich pracodawcą, czyli obszarnikiem, w tamtejszej kalifornijskiej scenerii, ale też bogactwo folkloru meksykańskiego zaadaptowanego dla potrzeb Kalifornii. Teatr ten jest z pewnością wart oddzielnego eseju, więc nie wątpię, że jeszcze do niego kiedyś wrócę.

Przystanek drugi jest równie zadziwiający, choć kompletnie z innej parafii. Po niecałej godzinie jazdy z San Juan Bautista w kierunku wybrzeża Pacyfiku, zatrzymałem się w przeuroczej miejscowości Carmel, niedaleko domostwa – bliskiego Miłoszowi – Robinsona Jeffersa. Zarówno Miłosz, jak i Miller byli pełni podziwu dla tego pustelnika, jednego z najważniejszych, acz długo nie docenionych, poetów Ameryki. Jeffersa miałem „przerobionego” znacznie wcześniej, a to za sprawą Charlesa Bukowskiego (por. „Odra” nr 6/2002), więc tym razem koncentruję się na czymś zupełnie innym, zgoła nieliterackim. W Carmelu spotykam jedną z najbardziej fascynujących – ale też nieznanych – osobowości spośród Polaków mieszkających w Ameryce, Christophera Kasparka.

W wielkim skrócie: Kasparek, urodzony po wojnie w Szkocji, dokąd rzuciły jego ojca zawirowania wojenne, w roku 1951 dotarł do Ameryki, gdzie odtąd mieszka, ale ukończył Akademię Medyczną w Warszawie i z perfekcyjną znajomością polszczyzny ma swoisty dorobek translatorski, a w nim tłumaczenia na język angielski: Krasickiego, Prusa, Znanieckiego i Tatarkiewicza, żeby wymienić tylko najważniejsze. Lecz nie to jest mi najbliższe. Zapewne każdy słyszał o Enigmie, maszynie szyfrującej do przekazywania komunikatów, używanej przez Niemców podczas II wojny światowej. Dr Kasparek, zafascynowany osobą pogromcy Enigmy, Mariana Rejewskiego, który wraz ze współpracownikami ją rozkodował i umożliwił aliantom przechwytywanie niemieckich wiadomości, co – jak twierdzą dziś historycy – miało kolosalny wpływ na losy wojny, przetłumaczył na angielski i opublikował w czasopiśmie „Cryptologia” (1982) znaczącą pracę naukową Rejewskiego na ten temat oraz rozmowę z nim przeprowadzoną na rok przed śmiercią. Rozmowa o kryptologii zajęła nam cały wieczór, ku znudzeniu osób towarzyszących.

Po tej wizycie, o której można by się rozpisywać bardzo długo, pędzę już bezpośrednio do Big Sur, żeby odwiedzić bibliotekę Henry’ego Millera, którą ufundował jego sąsiad i przyjaciel, malarz, Emil White. Sama biblioteka nie jest niczym nadzwyczajnym, stanowiąc pretekst do sprzedawania książek i pamiątek, ale to na zewnątrz, bo w środku funkcjonuje coś w rodzaju niewielkiego, acz solidnego centrum kulturalnego, z wystawami, spotkaniami, koncertami i innymi wydarzeniami artystycznymi. W takim otoczeniu, pod namiotem, szczelnie owinięty kocami w zimną kalifornijską noc, sącząc piwo Anchor Steam, rozmyślam nad tym, jak to wszystko udawało się bitnikom, jak znaleźli sposób na przeżycie i do tego, jak określili własną tożsamość, stając się niepostrzeżenie jednym z najsilniejszych ruchów literackich w powojennej Ameryce.

Niewiele przychodzi mi do głowy, ale przypominam sobie, że przed wyjazdem wrzuciłem do torby egzmplarz drugiego numeru czasopisma „Evergreen Review” z 1957 roku, poświęcony właśnie poetom z San Francisco i okolic. Są w nim uwzględnieni wszyscy najważniejsi bitnicy, głównie ci, którzy uczestniczyli w odczycie w Six Gallery: Rexroth, Ginsberg (znajdziemy tu w całości jego Skowyt), McClure, Snyder i Whalen, lecz także poeci San Francisco Renaissance (Duncan, Spicer, Everson, Broughton, Josephine Miles) oraz Kerouac i Ferlinghetti jako niestowarzyszeni. I gdy ten numer otwieram, a miałem go w ręku wielokrotnie, ze zdumienia przecieram oczy, bo nagle zauważam, że czołowe miejsce zajmuje w nim esej Millera pt. Big Sur i godne życie. Zaaferowany bitnikami, nigdy nie zwracałem na to należnej uwagi, więc teraz rzucam się łapczywie na gęsto zadrukowane strony. Z właściwą sobie swadą Miller rozwodzi się nad emocjonalną zawartością zamieszkiwania w tej okolicy. Nie ma w tym treści głęboko literackiej, ale jest zadziwiająco dokładna analiza zalet i wartości wycofania się w takie odludzie, co odzwierciedla przytoczone na wstępie motto Widzeń

Ale tym, co mnie uderza w treści, nie jest sam opis Big Sur ani odczucia Millera na temat jednoczesnej doskonałości i niedogodności tego miejsca, lecz nazwisko człowieka, który według Millera jako pierwszy osiedlił się w tym rejonie i jakby przetarł drogę innym osadnikom, głównie społecznym odszczepieńcom, uciekającym przed nieporządkiem i harmidrem współczesnego miasta. Chodzi o Jaime de Angulo. Jest on raczej nieznany w Polsce, przynajmniej nie spotkałem się jeszcze z niczym jego autorstwa opublikowanym po polsku, a w Kalifornii to postać legendarna. Urodzony w Paryżu, w roku 1887, syn hiszpańskich emigrantów, wyjechał do Ameryki w roku 1905, aby doświadczyć kowbojskiej przygody i hodować bydło. Wkrótce jednak jego ciągoty i zdolności intelektualne przeważyły i zamienił konia i lasso na studia medyczne na uniwersytecie Johns Hopkins, po których skończeniu osiadł w Kalifornii, gdzie później pracował m.in. na uniwersytetach w Stanford i Berkeley. Antropolog, lingwista (opisał kilkanaście unikalnych języków Indian północnoamerykańskich i meksykańskich), pozostawał w znajomości z Bronisławem Malinowskim, który bywał w jego domu w Berkeley, i z Karlem Gustawem Jungiem, który finansował niektóre projekty de Angulo, dotyczące badania obyczajów i języków Indian. Autor fascynujących opowiadań o Indianach i powieści zamieszkał jako jeden z pierwszych – powtórzmy że według Millera dokładnie jako pierwszy przybysz z zewnątrz – w Big Sur.

Ewidentnie: człowiek niebanalny i intrygujący – wart większej uwagi i szerszego udostępnienia w języku polskim. Ja z konieczności poprzestanę na jednym tylko fragmencie, krótkim wierszu Ludzie (z tomu Book of Sketches) autorstwa Jacka Kerouaka, doskonale oddającym obraz i atmosferę Big Sur widzianego oczami Jaime de Angulo:

Co masz na myśli

Że nie ma ludzi?

A Jastrząb to nie człowiek?

A Gołąb to nie człowiek?

I Szczur

I Krzemień

I cała reszta?      

Skąd mu się to wzięło? Proszę, oto fragment przedmowy de Angulo do jego noweli Shagebok (chodzi o szczątki indiańskiej wioski w północnej Kalifornii): Mówię wam, w tamtych czasach dawno temu wszystkie Zwierzęta były Ludźmi, i wszyscy Ludzie byli Zwierzętami. Ja stałem się sam Indianinem, więc wiem.

I dalej, z nieukrywaną przyjemnością czytam napisaną przez de Angulo recenzję książki Bronisława Malinowskiego pt. Myth in Primitive Psychology. Opublikowana pierwotnie w „American Anthropologist” (1928), napisana z wyjątkowym znawstwem przedmiotu i z rzadką skromnością, interpretuje Malinowskiego, który był wtedy uznanym autorytetem w dziedzinie antropologii, nie znajdując żadnych słabych punktów ani nieścisłości, i wychwala nie tylko jego metodę naukową, lecz również technikę przekazu: To jest właściwy sposób pisania o antropologii: żywy, pełen zapachu gromady tubylców, podkreślający szczegóły ich życia intymnego, rzucający światła i cienie jako perspektywę.

Po namyśle dochodzę do sedna sprawy. Tak, Big Sur to miejsce dla odszczepieńców i renegatów. Żywym na to dowodem jest de Angulo, którego życie pełne było wahnięć i niecodziennych przedsięwzięć. Potwierdza to wszystko Miller w swoim eseju z „Evergreen Review”, prezentując charakterystykę typowego abnegata, hipotetycznego mieszkańca Big Sur: Ostatecznie pozbawiony złudzeń, ten eksperymentator nowego miotu, ostentacyjnie odwraca się plecami do wszystkiego, co kiedyś uznawał i uważał za prawdziwe, i podejmuje znaczący wysiłek, aby zacząć na nowo. Zaczynać od nowa dla tego typu człowieka oznacza prowadzenie życia włóczęgi, niedotykanie niczego, niebranie się za nic, zredukowanie swoich potrzeb oraz pragnień, i ostatecznie – powodowane mądrością zrodzoną z desperacji – prowadzenie życia artysty.

Wyraźnie i z całym przekonaniem stwierdza to samo Miłosz, tak więc koło mi się zamyka.

Zatem czytam uważniej i esej Millera, i cały numer. Przez pryzmat tej lektury dociera do mnie, że właśnie takimi odszczepieńcami byli Jack Kerouac i Lawrence Ferlinghetti, przynajmniej wówczas, kiedy nie należeli do żadnej grupy poetyckiej ani ruchu literackiego. Obaj byli obecni w Six Gallery, ale nie czytali tam. Nie można ich było zaliczyć do San Francisco Renaissance, bo nie pasowali do Rexrotha, Duncana, Spicera i im podobnych. Występowali jako niestowarzyszeni, pozostając sobą. Obu łączył zasadniczy związek, fizyczny i literacki, z Big Sur.

I wiedzie mnie to nieuchronnie do powieści Kerouaka zatytułowanej Big Sur, w której sportretował on samego siebie i udokumentował własny upadek. Dręczony postępującym alkoholizmem, nie umiał odnaleźć się w świecie rosnącej popularności i ugiął się pod presją sławy. Ferlinghetti próbował pomóc mu, proponując jako odskocznię pobyt w jego chacie w Bixby Canyon, położonej w Big Sur, ale Kerouac nie dawał sobie rady z samotnością, nawet jeśli pomagała mu wznieść się na artystyczne wyżyny. Sam Ferlinghetti tak wypowiada się w wywiadzie o zachowaniu Kerouaca („Beat Scene”, nr 18/2000):

Czekałem na jego telefon z lotniska, ale nic się nie działo, aż w końcu, późnym popołudniem, usłyszałem że jest w barze Vesuvio, zaraz naprzeciwko, i pije. Poszedłem się z nim zobaczyć, a on zaproponował, abyśmy odwiedzili Henry’ego Millera. To były dobre trzy, cztery godziny jazdy. Zadzwonił do niego i powiedział, że jest już w drodze, ale nadal siedział i pił. Tak więc nigdy tam nie dotarliśmy. On wziął taksówkę, aż do samego Bixby Canyon. Nie mógł znaleźć chaty, więc spał na łące. Pracował wtedy nad książką Big Sur.

Lawrence Ferlinghetti lepiej znosił samotność, może dlatego, że stosował inne używki, co przywołuje w wierszu LSD. Big Sur, drukowanym w „Nowej Okolicy Poetów”, w numerze poświęconym jego twórczości (nr 14/ 2003):

Och, ja samotny

stąpam przez czerwone niebiosa

dając pierwsze kroki w ciemno

w kierunku

jakiegoś darmy

którego imię mógłbym

oczywiście wyśpiewać...

ale jeszcze nie mogę odczytać.

Przyglądając się życiorysom i twórczości obu autorów, łatwo dostrzec między nimi wiele podobieństw i przeciwieństw, paraleli i antynomii. Bardziej inspirujące, pod względem odkrywania pewnych prawd, są przeciwieństwa, więc od nich zacznę.

Lawrence Ferlinghetti, który w tym roku skończył 97 lat, przeżył Kerouaca dwukrotnie (Kerouac zmarł w wieku 47 lat). To spostrzeżenie jest tyle trywialne, ile ważne. Ferlinghettiego nigdy nie pytałem o przyczyny jego długowieczności, wiedząc skądinąd o jego higienicznym trybie życia (jeszcze parę lat temu jeździł na rowerze, do czasu, kiedy się na nim nie wywrócił), ale pytałem o to jednego z najważniejszych kompanów Kerouaca – multiinstrumentalistę Davida Amrama. Amram, sam utalentowany i uznany, także jako kompozytor, koncertował wspólnie z Kerouakiem, w tym sensie, że akompaniował mu, kiedy ten czytał swoje utwory. Wydał też poświęcone temu wspomnienia: Off Beat: Collaborating with Kerouac (2001) i opowiadał o tym w wywiadzie Michaelowi Basinskiemu („Nowa Okolica Poetów”, nr 31/2008). Na pytanie o jego z kolei długowieczność, Amram odpowiedział mi krótko: – „Janusz, ja nigdy w życiu nie piłem”. David Amram kończy w tym roku 86 lat, a jeszcze ubiegłego lata oglądałem go w rewelacyjnej formie podczas koncertu w kawiarni Cornelia Street Cafe na Manhattanie.

Mówiąc o współpracy Kerouaca z Amramem, trzeba wspomnieć o popularnej w kręgach bitników recytacji poezji do akompaniamentu jazzowego. Właściwie zapoczątkował to Lawrence Ferlinghetti, zaproszony do współpracy przez Kennetha Rexrotha. Jedno z tych wydarzeń, w kawiarni The Cellar, w San Francisco, zostało w 1957 roku nagrane na płycie, z towarzyszeniem grupy The Cellar Jazz Quintet – Poetry Readings In The Cellar. Z kolei najsłynniejsza chyba recytacja Kerouaca do akompaniamentu jazzowego Steve’a Allena ukazała się na płycie The Kerouac Collection (1958). Warto też zaznaczyć, że zjawisko to trwa do tej pory. Choć nie sposób uczestniczyć w każdym z tych wydarzeń, jedno szczególnie utkwiło mi w pamięci: koncert Davida Amrama w księgarni „City Lights” z okazji pięćdziesięciolecia tego wydawnictwa (5 czerwca 2003). Tam właśnie, w charakterystycznym monologu do własnego akompaniamentu, Amram przywoływał Kerouaca, w czym pomagał mu, czytając swoje wiersze, inny bitnik, Michael McClure, a w przerwie dołączył się spontanicznie Ferlinghetti, recytując wiersz z wewnętrznego balkonu księgarni, gdzie ma swoje biuro.

Wiele z tych wczesnych recytacji ukazało się na zbiorczych płytach długogrających, z których najważniejszą jest chyba San Francisco Poets (1957), z udziałem całej plejady poetów San Francisco Renaissance, Ferlinghettim i Ginsbergiem, ale bez Kerouaca chodzącego własnymi drogami. Te drogi właśnie prowadziły go w rejony, do których nie trafiali inni, nie tylko w sensie podróży i wyszukiwania nieuczęszczanych szlaków i ścieżek, ale także pod względem literackim, w sensie odnajdywania znaczeń i pochodzenia pojęć. W efekcie Kerouac został tym, który określił znaczenie słowa beat i terminu beat generation. A skoro jesteśmy przy recytowaniu poezji do jazzu, to warto dodać, z czego mało kto zdaje sobie sprawę, nawet w obszarze anglosaskim, że właśnie Jack Kerouac opisał źródłosłów słowa bop. Dla naszej sfery językowej jest to prawdziwa niespodzianka, bo któż nie kojarzy frazy: „Jazz! Baba riba, jazz!” Oto, co pisze na ten temat Jack Kerouac w tekście zatytułowanym Początki bopu („Escapade”, kwiecień 1959):

Bop zaczął się z jazzem, ale pewnego popołudnia, może w roku 1939 lub 1940, Dizzy Gillespie, albo Charlie Parker, albo Thelonius Monk, przechadzał się chodnikiem mijając sklep z męską odzieżą na 42. ulicy lub na South Main w Los Angeles i nagle usłyszał z głośnika dziki, niepospolity fałsz jazzowy, który mógł dotrzeć tylko do ich wyobraźni, i to była nowa sztuka. Bop. Nazwa powstała przez przypadek. [Tak jak] Ameryka wzięła swoją nazwę od włoskiego odkrywcy, a nie od indiańskiego wodza. Lionel Hampton nagrał płytę zatytułowaną „Hey Baba Ree Bop” i wszyscy to wykrzykiwali, gdy Lionel wskakiwał między publiczność i prześladował wszystkich swoim saksofonem, razem z potem, brawami, wariatami skaczącymi w przejściach, perkusistą bębniącym i młócącym na scenie, podczas gdy cała sala aż pulsowała.

Umuzykalnienie Kerouaca wydaje się ściśle związane z jego metodą pisarską, chyba nawet w dużym stopniu ją determinuje. Tak to komentuje sam pisarz w eseju Podstawy prozy spontanicznej, pisząc o metodzie (A Casebook on the Beat, red. Thomas Parkinson, 1961): Bez kropek rozdzielających struktury zdań już dostatecznie poszarpane fałszywymi dwukropkami i wystraszonymi zwykle niepotrzebnymi przecinkami – ale z energicznymi przestrzennymi myślnikami oddzielającymi retoryczne oddechy (jak muzyk jazzowy nabierający powietrza pomiędzy kolejnymi frazami) – „miarowe pauzy które są podstawą naszej mowy” – „rozdzielanie dźwięków które słyszymy” – „czas i jak go zanotować”.

Doceniał to nawet Henry Miller, tak pisząc w przedmowie, która znalazła się tylko w oryginalnym wydaniu powieści Podziemni (wyd. pol. 1995): Dobry poeta, w tym wypadku „spontaniczny bop-prozaik”, jest zawsze żywy w tym idiomatycznym „lingo” swego czasu – tym swingu, tym beacie, tym rozłącznym metaforycznym rytmie, który jest tak szybki, tak dziki, tak zawzięty, tak niewiarygodnie acz rozkosznie wariacki, że po przeniesieniu na papier nikt go nie rozpoznaje. Nikt, oprócz poetów, oczywiście.

Proza spontaniczna jest dla Kerouaca czymś takim jak poezja mówiona dla Ferlinghettiego, tyle że Ferlinghetti jest bardziej pragmatyczny i zawsze taki był, szukając innych zastosowań dla poezji. Wyjaśnia to np. w utworze Użytek z poezji („City Lights Review”, nr 2/1989):

Więc jaki jest użytek z poezji w tych dniach

Jaki z niej pożytek Do czego służy

w te dni i noce w Wieku Autogeddona

w którym poezja jest tym co zostało wyasfaltowane

aby zbudować autostradę dla wojsk nocy

jak w palmowym raju na północ od Nicaragui

gdzie obietnice poczynione na placach

obrócą się w zdradę w głębi kraju

lub na tak zwanych zielonych polach

Bazy Wojskowej Marynarki Wojennej w Concord

gdzie pociągi pancerne przejeżdżają po protestujących zielonych

Choć obu pisarzom przyświecają podobne cele, to drogi, jakie ich do tego prowadzą, są zdecydowanie inne. Coś jednak nierozerwalnie ich łączy – element niespodziewany i ogromnie oryginalny. To mianowicie, że pierwszym językiem, w jakim obaj mówili, był francuski! Rodzina Kerouaca pochodziła z francuskojęzycznego Quebecu, a Ferlinghetti był początkowo wychowywany przez ciotkę we Francji. Jako dorośli ludzie mogli swobodnie rozmawiać ze sobą po francusku, co ich szczerze bawiło. Może właśnie dlatego ukształtowali w sobie ten specjalny rodzaj poetyckiej wrażliwości? Inny Francuz, Claude Lévi-Strauss, stwierdził przecież, że „język kształtuje świadomość”.

A skoro jesteśmy przy tym języku, warto wspomnieć, że obaj pisarze uwielbiali poezję francuską i inspirowali się nią. Jak wyznaje Ferlinghetti, pierwszą książka, jaką otrzymał na własność, był tom poezji Baudelaire’a. Wiersz zatytułowany Czytając Apollinaire’a nad nieokiełznaną rzeką („Nowa Okolica Poetów” nr 14/2003) mówi czytelnikowi coś więcej na ten temat, szczególnie w końcowym fragmencie, gdzie przywoływany jest prawdopodobnie głośny Most Mirabeau):

... tak siedzę, czytając francuskiego poetę

którego najsłynniejszy wiersz jest o

rzece. Która płynie przez miasto

zabierając za sobą czas i życie i kochanków

I niczego nie zwracając

niczego nie zwracając

O ile u Ferlinghettiego najważniejsi są Baudelaire, Apollinaire i symboliści, to u Kerouaca – zdecydowanie Rimbaud. Motyw podróży i włóczęgi Rimbauda przemierzającego świat w poszukiwaniu przygody jest z pewnością Kerouacowi nieobcy. Związane z tym niebezpieczeństwa i ryzyko uznaje on do pewnego stopnia za przywilej, jak w wierszu zatytułowanym Rimbaud („Nowa Okolica Poetów”, nr 31/2008):

Wsiada do obłąkanego pociągu

do Paryża bez biletu,

cudowny Meksykanin, hamulcowy,

wyrzuca go w biegu

prosto do Niebios, po których

już dalej nie podróżuje, bo

Niebiosa są wszędzie

Nietrudno też doszukać się u obu pisarzy innych motywów francuskich, szczególnie paryskich, jak choćby w wierszu Ferlinghettiego Gniewny Bóg („Nowa Okolica Poetów”, nr 14/2003):

Paryż, rue de la Bucherie

six heures du matin

bicie stalowego dzwonu niesie się przez kamienne ulice

krwawy morderca snu i grzechu

o szóstej rano

potwór budzi mnie kopnięciem

lub w Paris, Sidewalk Cafe Kerouaca (Book of Sketches):

Tu, na chodniku, w

słońcu, granda pędzących-do-pracy podobnie

jak w Houston lub w Bostonie, wcale nie lepsza –

Ale odczuwam tu ogromną nadzieję, nie kończące się

ulice, sklepy, dziewczyny, miejsca, znaczenia, teraz

rozumiem dlaczego zatrzymują się tu Amerykanie – Pierwszym

człowiekiem w Paryżu, na jakiego spojrzałem, był dystyngowany

Murzyn w filcowym kapeluszu –

Paryż to dla nich obu odskocznia i obiekt tęsknoty, ale nie ulega wątpliwości, że ich miejscem jest Ameryka. Paryż może ich pociągać, lecz San Francisco o nich walczy i w sposób szczególny celebruje, nazywając ich imieniem ulice w dzielnicy bitników, North Beach: Via Ferlinghetti i Jack Kerouac Alley.

A Big Sur pozostaje, jak przez dziesięciolecia, na uboczu, pozwalając autorom realizować swoje obrazoburcze idee i przeobrażać je w działania, choćby negatywne, jak u Kerouaca (I Blame God z Book of Sketches):

Oskarżam Boga za to

że uczynił życie

            nudnym

Drink jest dobry przy

            kochaniu – dobry przy

            muzyce – może być

            dobry

            przy pisaniu

To picie jest moją

odskocznią od samobójstwa

i wszystkiego co pozostaje

Ferlinghetti zaś ujmuje to bardzo zwięźle i konkluduje w przerażający sposób w wierszu Dysydenci w Big Sur („Nowa Okolica Poetów”, nr 14/2003):

I kruki teraz też

odlatują z wiatrem

i zostają wessane

i znikają

we wszystkożernym wszechświecie

Dokładnie jak każda cywilizacja

wtrawia swoje własne najbardziej dysydenckie elementy

 

Janusz Zalewski



[1] Poprzednie odcinki cyklu „Zdarzenia nad Zatoką San Francisco” zostały opublikowane w Tygodniku Ilustrowanym, nr 8/2015 (część 11: Na marginesie marginesu – poetki pokolenia beatu) i w Odrze, nr 5/2014 (10: Laura Ulewicz i zbite pokolenie).