• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Literatura

« powrót

Odra 1/2015 -Joanna Orska

Dodano: 16.01.2015 12:10

JOANNA ORSKA

Giełda poetycka

SZKOŁA WDZIĘKU I PRZETRWANIA

Pojęcie „polskiej szkoły poezji” związane było z wypowiedziami Czesława Miłosza z początku lat dziewięćdziesiątych, opublikowanymi przez niego przede wszystkim w tomie Życie na wyspach – takimi chociażby jak Z poezją polską przeciw światu. W ograniczonym zakresie funkcjonowało ono jako termin krytycznoliteracki – na przykład w książkach Juliana Kornhausera; częściej zaś przywoływane było na zasadzie ogólnika, z którym wiązano ściśle określony model wiersza. Wiersza „głębokiego”, to jest takiego, który dla poezji zachodnio-europejskiej czy amerykańskiej mógł znaczyć wiele ze względu na trudne doświadczenia historyczne Polaków – czy też dziedzictwo kulturowe krajów tzw. Europy Środkowej, w epoce zimnej wojny skazanych na walkę o własną tożsamość. Właśnie te kraje, zdaniem wyznawców owej „szkoły”, umiały cenić wartości prawdziwie humanistyczne, zapomniane przez Zachód, pogrążony, jak uważano, w konsumpcjonizmie.

Wiersz charakterystyczny dla „polskiej szkoły poezji” odnosił się do rzeczywistości na referencyjnej zasadzie i nie pozwalał na zbytnie oddalenie od palących politycznie i społecznie spraw. Do zaangażowanej eseistyki Miłosza z tamtych czasów chętnie odwołują się obecnie środowiska lewicowe, chociażby związane z „Krytyką Polityczną” – i trudno się temu dziwić. Przekonanie tego poety co do społecznych powinności poezji stanowiło leitmotive jego metapoetyckich wypowiedzi, nawet jeśli chodziło mu o raczej „prywatne obowiązki”. Choć jednak „polska szkoła poezji” nie stroniła od historii, polityki, refleksji filozoficznej, wyposażonej zawsze w element dydaktyki, ważna była tu w końcu estetyczna strona przedstawienia, oddająca piękno i wzniosłość zwykłego świata, odbijająca jego odwieczny –pomimo wszystko – porządek. Model wiersza z tej „szkoły” realizuje się więc w tekstach, dla których ważnym czynnikiem pozostaje specyficznie rozumiana mimesis, potwierdzająca wspólnotowe znaczenia przedstawienia – poddawanego tu poetyckiemu namysłowi, pełnej zachwytu kontemplacji, budującej swoją głębię w trakcie quasi-filozoficznej medytacji, o często narracyjnym charakterze, w niekoniecznie skomplikowanej myślowo formule. Wiersz taki, nawet narażając wspólnotowe prawdy – o wymiarze etycznym, religijnym czy społecznym – na niebezpieczeństwo paradoksu czy ironii, zawsze uzyskiwał w końcu uspokajająco koncyliacyjny i ocalający wymiar. Myślę, że tak rozumiane pojęcie „polskiej szkoły poezji” wyznacza kanoniczny czy też upowszechniony obraz tego, czym współczesna poezja powinna być – zostaje on w takiej formie utrwalony w procesie powszechnej edukacji. To koncpecja poezji idealnie pasująca do systemu dzisiejszej liberalnej demokracji – takiej, w której literatura potrzebna jest wyłącznie od święta: aby uczcić to, co wszystkim wspólnotowo drogie, i powrócić do tego, co najbardziej zasadnicze (czyli do zarabiania pieniędzy, w całkowitym spokoju ducha). Taka lektura zdejmuje właściwie z czytelnika obowiązek myślenia. Przyznać należy, że w mainstreamowej recepcji twórczość na taką modłę ugładzona i „ułatwiona”, „prawa”, najczęściej wygrywa.

Brakuje mi w dzisiejszej dyskusji w poezji głosu Juliana Kornhausera, z którym można było się nie zgadzać między innymi dlatego, że jego wypowiedzi, oprócz uogólnień, niosły ze sobą także prawdziwe argumenty – związane z uważną lekturą tekstu, z wysiłkiem przełożenia czytelniczych wrażeń na konkretne zarzuty. W znanej dyskusji o „literaturce”, wywołanej w 2005 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” pamfletem Anny Nasiłowskiej, Kornhauser wyraził się nieprzychylnie pod adresem „technicznej wydolności” poetów, budujących swoje wiersze podług wdrożonej w latach dziewięćdziesiątych narracyjnej maniery. Pisał o nominacjach do Nike i nagrodzie Kościelskich dla tomów, które „podobnie są skonstruowane” – a przypominają zamknięte całości, w których dominuje nadrzędna idea, niewolna od skłonności fabularnych. Przypomnę tylko, że wspomniane przez Kornhausera nagrody otrzymali wówczas Tomasz Różycki i Jacek Dehnel, w perspektywie środowiskowej dzisiaj autorzy o niekwestionowanym autorytecie.

Krytyk pił wówczas po raz kolejny do przemian, jakie przyniosła polskiej liryce fala debiutów „brulionu”, uważając, że oto stajemy wobec właściwych efektów jej banalizacji. Dzisiaj należałoby powiedzieć, że myślenie o poezji w kategoriach pièce bien fait, swoją składność zawdzięczającej skeczowi czy fabule, łączy się w najbardziej udatny sposób właśnie ze spowszedniałymi postulatami „polskiej szkoły poezji” – zasadniczej spuścizny poetyckiej Miłosza. Kornhauser w swoim czasie pozostawał jej konsekwentnym orędownikiem. Kiedy jakaś poetyka przemienia się w szablon, możliwy do seryjnego reprodukowania niewielkim wysiłkiem, nie jest dobrze, że ramach krytycznego establishmentu nie mają szans wybrzmieć głosy uprzytamniające ten szkodliwy fakt. Niestety najdalej niesie się dziś pogłos nagród i gal – to one kreują naszych poetyckich bohaterów.

Lektura wydanego w „Znaku” nowego tomu Czas i przesłona autorstwa zeszłorocznej laureatki Nagrody Szymborskiej powoduje – przykro to powiedzieć – dyskomfort. Główny fundator dzisiejszego – popularnego – poetyckiego gustu, nasz Noblista, lubił poezję jasną: „zrozumiałą”. Krystyna Dąbrowska jest w istocie poetką, która nie pozostawia nam wielkiego pola do domysłów. Wdzięk fotograficznych ujęć jej wierszy – doskonale wystudiowanych, przypominających martwe natury, nawet jeśli w obiektywie utrwalony zostaje ruch – mnie osobiście wydaje się wątpliwy. Przede wszystkim ze względu na banalność większości poetyckich reportaży wypełniających Czas i przesłonę. Niewątpliwie teksty Dąbrowskiej niosą w sobie tradycję Miłoszowskiego zamieszkiwania w Teraz. Są także odpowiednio „ładne”, w znaczeniu uładzone. Świetnie operują sprawdzającą się w polskiej liryce estetyką uogólnienia, kiedy aby pokazać „piękny” i znaczący świat, wystarczy wspomnieć o cytrynach na półmisku, szerszeniu w kloszu lampy, czereśni w kwiatach albo praniu suszącym się na sznurku, rozwieszanym przez okoliczną biedotę. „Ładne” są także w takim znaczeniu, że łatwo dojść do ładu ze światem Dąbrowskiej, złożonym z reporterskich migawek, koncentrujących się na konkretnych postaciach, wyposażonych w modelowe, udostępniane nam na zasadzie poetyckiego skrótu biografie. Często wydaje się, że w jej tekstach, pomyślanych faktograficznie, czaić się powinno dramatyczne napięcie – niestety nie może go wygrać podmiot, który nie tyle ogląda, co z mieszaniną współczucia i zachwytu „przesłania”, czy też zastępuje sobą możliwe sensy przedstawienia. W ten sposób galeria charakterów Dąbrowskiej przemienia się w poezję okolicznościową, z rysem filmowej obyczajowości. Prawda o ludzkim życiu, kryjąca się za przejrzyście metaforycznym przedstawieniem, okazuje się jedynie ornamentem. Wszystko to łyka się gładko i elegancko – niczym słono-słodką tartinkę na wystawnym raucie.  

Inną lekturę przynosi nowy tom Łukasza Jarosza, Świat fizyczny, również wydany w „Znaku”. Jak to bywa u tego autora tom jest poważny, opasły, a wierszy dużo – co tym bardziej budzi respekt, że wystarczy się na chwilę obrócić, a autor już wydaje książkę zgrabnych tekstów. „Biały tydzień” był jednak dość mocnym i skondensowanym tomem Jarosza – podczas kiedy ostatnie składanki wydają się coraz bardziej rozrzedzone. Co więcej, wygląda na to, że objętość „robią” tu teksty gorsze, nieoddzielane od lepszych – jakby poeta, zajęty codziennymi obowiązkami, nie miał czasu na redakcję swoich książek. Przyznać przy tym należy, że Jarosz jest niezłym twórcą – bardzo wiele pisanych przez niego wierszy zasługuje na uwagę. Zwłaszcza takich, w których nie waha się sięgać po wyraziste środki, wpisując się w model odnawiający tradycje estetyczne polskiego romantyzmu, przepisanego przez przedwojenny katastrofizm czy poezję wojenną. Kiedy udaje się autorowi utrzymać utwór we względnej równowadze, głównie dzięki konkretowi, który stanowi tu każdorazowo metaforyzowaną osnowę tekstu, unika on skutecznie pompatyczności, która niejednokrotnie tym właśnie tradycjom towarzyszy. Czasami jednak Jarosz pozwala sobie na „ładny” kawałek. Na konieczną oczywistość jako zwieńczenie poetyckiej pracy – bardzo w stylu Miłosza, chociaż częściej w jego utworach przywoływany jest Różewicz. Oczywistość tajemnicy „bycia”, kryjącej się za poetyckim przedstawieniem codzienności, podkreślana często w puencie irytującym dopowiedzeniem, zdominowała właśnie niestety „Świat fizyczny”. Okazuje się, że nawet poezja mająca zadatki na ciekawą – ostrą, dynamiczną, z czasem jakoś nabiera ogłady i potrafi być „dworska”. Być może to kolejny skutek uboczny  nagradzania.

Joanna Orska