• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Literatura

« powrót

Odra 9/2014- wywiad

Dodano: 03.10.2014 12:02

Demokracja nigdy sobie nie poradzi

 ze skutkami dyktatury

 

Z niemieckim pisarzem Utzem Rachowskim rozmawiają Krzysztof Ruchniewicz

i Marek Zybura

 

 

ODRA: Urodził się pan w Plauen (Vogtland) w roku 1954. Miało to jakiś wpływ na pana życie? I to polskie nazwisko u rodziny na Średniogórzu Niemieckim – czy ma pan jakieś rodzinne związki z Polską? I czym była II wojna światowa w pańskiej rodzinie?

- Urodziłem się co prawda w Plauen, ale moja rodzina już sześć lat później przeprowadziła się do sąsiedniego Reichenbach, gdzie chodziłem do szkoły. Bezpośrednich rodzinnych związków z Polską, z krajem czy ludźmi, nie mieliśmy. Dopiero dużo później, kiedy miałem około 17 lat, zrozumiałem, że nasza rodzina pochodzi właściwie z Polski, a jej korzenie sięgają XVII wieku. Moi przodkowie mieszkali początkowo w okolicach Lublina, skąd w XIX wieku wywędrowali do Zduńskiej Woli pod Łodzią. Mój dziadek był tam majstrem tkackim, ale i pacyfistą! Nie chcąc służyć w polskim wojsku, wyemigrował z rodziną do Saksonii. Jego żona, a moja babcia, była z domu Franke. Ojciec zdążył się jeszcze urodzić w 1918 roku w Zduńskiej Woli. W Saksonii osiadł właśnie w Reichenbach. Potem ze względów zawodowych przeniósł się do Plauen, aby po jakimś czasie wrócić do Reichenbach. W rozmowach ojca i wujów temat wojny przewijał się ciągle. Pisałem o tym w swoim opowiadaniu Głosy lata (opublikowanym poniżej  - Red.). Także kobiety, babcia, ciotki i mama rozmawiały często o wojnie. Dorastając, poskładałem setki zasłyszanych fragmentów opowieści w jako tako spójny obraz: otóż babcia mówiła przeważnie o I wojnie światowej, którą, urodzona w 1898 roku, przeżyła w Zduńskiej Woli; inne kobiety, ale i babcia także, mówiły o II wojnie światowej. Opowiadały na przykład, jak to na podręcznym wózku wywiozły ze zbombardowanego, płonącego Plauen wiekową matkę (nie zdążyłem jej już poznać) mojej matki i ciągnęły ją po zniszczonej autostradzie aż do Reichenbach. Wojna była więc zawsze w domu obecna, musiałem tylko uważać, o której z wojen mówiły kobiety, bo w przypadku mężczyzn było to jasne.

ODRA: Kto wywarł na pana największy wpływ w wieku szkolnym? W szkole średniej założył pan Klub Filozofów, za którego przyczyną znalazł się pan na celowniku policji politycznej Stasi. Czy Praska Wiosna odegrała tu jakąś rolę?

- Tak, z pewnością. Najazd na Czechosłowację w sierpniu 1968 był decydujący. Mój o sześć lat starszy brat wyjaśnił mi już wcześniej, co oznaczają reformy Dubčeka. To brat zadbał o moją pełną przedwczesną świadomość polityczną. No i słuchałem niemieckich audycji czeskiego radia i oglądałem na bieżąco zachodnioniemiecką telewizję. Przez nasze małe Reichenbach rosyjskie, a potem niemieckie czołgi dudniły przez długie dni. Opisałem to szczegółowo w opowiadaniu Der letzte Tag der Kindheit (1994).

Zainteresowanie literaturą obudził we mnie pewien młody nauczyciel jeszcze w szkole podstawowej; a potem w szkole średniej (do której zacząłem chodzić o 1 września 1968 !) podsycał je19-letni wtedy Jürgen Fuchs. Został on później jednym z najbardziej znanych obrońców praw obywatelskich i opozycyjnych pisarzy w NRD. Przyjaźniliśmy się do czasu jego śmierci w maju 1999. Niewykluczone, że nie była to śmierć naturalna, lecz że go zamordowano… A Klub Filozofów, działający poza szkołą, założyłem w 1970 roku. Zostałem za to jako „prowodyr” wyrzucony ze szkoły średniej. „Klub” był luźną paczką paru uczniów, którzy spotykając się poza lekcjami dyskutowali o literaturze (np. o Heinrichu Böllu, który nie był w NRD zabroniony) i klasycznej filozofii niemieckiej, której nie było w naszych podręcznikach, np. o Schopenhauerze, Feuerbachu, młodoheglistach i Nietzschem.

Zadenuncjonował nas kościelny szpicel i tak rozpoczęła się moja „kariera“: 6 godzin przesłuchania przez Stasi. Mieliśmy akurat po 16 lat.

ODRA: Kiedy zetknął się pan po raz pierwszy z Polską i Polakami i jakie były pańskie pierwsze wrażenia?

- Ciężko zakochany (w Hance z Warszawy, poznanej w Turyngii ,dokąd przyjechała autobusem w polskiej grupie urlopowej razem z mamą, która ją dobrze pilnowała), kupiłem sobie namiot i ruszyłem autostopem do Warszawy. Z miłości nic nie wyszło, ale ja przeziębiłem się tak strasznie, że na trzy tygodnie wylądowałem w szpitalu. A tam starsi mężczyźni opowiadali mi o swoich przeżyciach podczas wojny, o powstaniu warszawskim. Wróciłem do domu wyleczony z enerdowskiego kłamstwa o antyfaszyzmie pokolenia ojców, miałem już dla nich tylko pogardę – głęboką! I napisałem wtedy swoje pierwsze, rzeczywiście niepokorne, teksty w tym mniej więcej duchu: „Co robiłeś, mój dyrektorze elektrowni (w której pracowałem wtedy jako monter), podczas wojny w Polsce?! A teraz, w cywilu, strzelacie sobie znowu podczas ćwiczeń swoich Grup Bojowych! Ja zaś jestem outsider z brodą i bardzo długimi włosami, który nie będzie z wami strzelał.”

Dzięki Polsce doszedłem do głębokiej i aktywnej krytyki socjalizmu.

ODRA: Jaką rolę odegrało w pańskiej biografii pozbawienie obywatelstwa Wolfa Biermanna w 1976 roku. Czy to właśnie wydarzenie popchnęło pana do czynnej już działalności opozycyjnej? Przed kilkoma tygodniami Biermann oświadczył: „Na początku było nas niewielu, pod koniec zrobiło się z tego bardzo wielu”. Jak zinterpretowałby pan to zdanie w odniesieniu do opozycji w NRD? Zgadza się pan z nim?

- W czasie, kiedy Wolfa Biermanna pozbawiono obywatelstwa, byłem już jego przyjacielem. Poznał nas ze sobą w 1975 roku Jürgen Fuchs. Zabawne, ale natychmiast pokłóciliśmy sie o Polskę! Od lata 1973 roku (Hanka!) wracałem do Polski stale, przeżywając tu inny świat: Festiwal Teatralny we Wrocławiu w 1973 roku! Jazz-Jamboree każdego października w Warszawie! Wolne teatry! Powiedziałem do Wolfa: to jest kraj, gdzie i ja mógłbym żyć jako człowiek wolny. Wolf na to: „No, nie, oni z tym swoim katolicyzmem i Czarną Madonną. Nie ma się czego po nich spodziewać!” On nigdy nie mógł pojechać do Polski – i miał o niej zupełnie wypaczone pojęcie! Stawiał akurat w tamtych latach na eurokomunizm, którego ja nigdy nie byłem zwolennikiem. I przegrał, co bardzo boleśnie przeżył!

Wypowiedziane przez niego zdanie jest pyszne i oznacza, że coraz więcej enerdowskich tchórzy im dalej od upadku kraju, tym bezczelniej stroi się piórka niegdysiejszych opozycjonistów. To „cały Wolf”, taki, jakim go znam i przyjaźnię się z nim do dzisiaj, człowiek pokroju Heinricha Heinego. A samo zdanie pochodzi pierwotnie, nawiasem mówiąc, z jego mowy z jesieni 1991.

ODRA: Za rozpowszechnianie własnych wierszy i utworów innych krytycznych wobec reżimu autorów jak Jürgen Fuchs, Reiner Kunze, Wolf Biermann czy Gerulf Pansch skazano pana na 27 miesięcy więzienia. Jak przyjęli tam pana, „antypaństwowego podżegacza”, współwięźniowie i funkcjonariusze? Jakie warunki panowały wtedy w enerdowskich więzieniach?

- „Polityczni“ przyjęli mnie dobrze, trzymaliśmy sie razem, zwłaszcza „podżegacze”, często także i ci, co chcieli uciec z NRD, ale z nimi bywało różnie. Uważać trzeba było trochę z kryminalistami, ale ja nie miałem z nimi problemów, miałem już przecież niejakie doświadczenie życiowe: relegacja ze szkoły, ciężka praca na kolei, elektryk, służba wojskowa… Warunki więzienne były okropne, bardzo mało jedzenia, ciężka praca na zmianę. Mówiąc krótko: na „wolności” grałem w koszykówkę i cieszyłem się znakomitą  formą fizyczną; po wyjściu z więzienia byłem wrakiem człowieka. Każdego rana palce siniały mi na czarno aż po same przeguby dłoni. Miałem problemy z krążeniem, z sercem. Fuchsowie leczyli mnie wtedy w Berlinie Zachodnim (zamieszkałem u nich po zwolnieniu) soczkami dla dzieci. Miałem niecałe 27 lat.

ODRA: Pańskie literackie początki związane są z Jürgenem Fuchsem i Reinerem Kunzem. To znane w Polsce nazwiska (także dzięki „Odrze”). Jaką rolę odegrali oni w pańskiej karierze literackiej?

- To były wielkie wzorce moich czasów! Kontynuowali w swojej twórczości to, czego nauczyłem się od Petera Huchela i Johannesa Bobrowskiego – u nich doszedł do tego jeszcze pierwiastek polityczny, nie drażniąc nigdy ostentacją. Z Jürgenem byłem zaprzyjaźniony od września 1968, z Reinerem Kunze przyjaźnię się od grudnia 1974. W Cudownych latach opisał wyrzucenie mnie ze szkoły średniej. Dostarczyłem mu dokumenty (pismo powiatowego radcy szkolnego itd.) i nikt o tej mojej współpracy z nim nie doniósł. Drogo by mnie to wtedy kosztowało, ze dwa lata mamra dłużej…

ODRA: Reiner Kunze jako mentor i protektor młodych pisarzy w NRD – czy ta rola i to jego oddziaływanie przetrwały jej upadek?Jak literacki Wschód odnosi się tam do niego dzisiaj?

- To wielki grandseigneur poezji w całych Niemczech. Tak też jest odbierany. Jego wiersze przetrwają jeszcze nie takie systemy! (jeśli mi tak wolno zażartować…)

ODRA: Historia zmiotła z areny dziejów zarówno NRD, jak i PRL. Ale przeszłość nie jest bynajmniej martwa, nawet nie przeszła (i pulsuje tu w naszej rozmowie). W 2007 roku gorzko podsumował pan swoje doświadczenia zebrane w charakterze Rzecznika Ofiar Reżymu Byłej NRD. Czy w minionych latach coś się pod tym względem zmieniło? Pytamy o to, bo jest to problematyka budząca emocje i w Polsce. Dlaczego pańskim zdaniem demokracji tak ciężko przychodzi uporać się z tym zagadnieniem?

- Stare struktury systemu oddziaływają nadal – na obydwie strony, na poputczyków i sprawców, ale i na poddanych kiedyś władzy systemu oraz jego ofiary. Zmieni się to dopiero wtedy, kiedy jedni i drudzy odejdą z tego świata… Od dwunastu lat doradzam ofiarom enerdowskiej dyktatury na zlecenie rządowej agencji mającej siedzibę w Dreźnie. Konsultacje odbywam w terenie, jestem przez trzy dni w tygodniu w rozjazdach. Mam dziesięć godzin spotkań w trzech saksońskich miastach, przyjmuję w ratuszach. Kraj jest całkowicie rozdarty. Starzy działacze siedzą jeszcze w tych ratuszach (albo są to już ich dzieci), natomiast niegdysiejsze ofiary przychodzą do mnie żebrać o skromną rentę. Niemieckie państwo nie zdobyło się choćby na to, aby te renty dla byłych więźniów politycznych nazwać rentami honorowymi. Prawnicy ukuli na nie termin „dotacji specjalnych”. Ale ponieważ w Polsce jest od tym względem jeszcze gorzej, nie będę się dalej nad tym rozwodził. Jedno musimy sobie jednak uprzytomnić: demokracja nigdy nie poradzi sobie ze skutkami dyktatury! Brakuje jej po temu narzędzi. Ale rządząca obecnie klasa niegdysiejszych potakiwaczy udaje, jakby była do tego zdolna! Od Argentyny po Birmę. Jestem członkiem niemieckiego Exil-PEN-u (emigracyjnego, nie mylić z niemieckim PEN-Clubem). Jest nas na świecie tylko  dziewięćdziesięciu członków, walczących niemal gołymi pięściami o swoich więzionych kolegów po piórze. I obserwujemy, że zawsze w następstwie liberalizacji występuje to zjawisko, iż z „niewielu” robi się „bardzo wielu”. I pali im się do władzy.

ODRA: Jaka była pańskim zdaniem przyczyna tego, że opozycyjne środowiska literackie w NRD i w Polsce nie utrzymywały właściwie ze sobą kontaktów?

- Ciężka sprawa… To pytanie boli mnie wprost fizycznie… ale w końcu taka jest prawda. Nie było funkcjonującej współpracy, miała jedynie charakter punktowy… Jednym z powodów był na pewno fakt, że niemieccy obrońcy praw obywatelskich (i wielu pisarzy) byli w większości marksistami najrozmaitszych odcieni. Nie byli ludźmi kruchty. Dzisiejsza opinia publiczna w Niemczech ma na ten temat zupełnie zafałszowany obraz, bo w retrospektywie nagle Kościół [ewangelicki] wyrasta na główną siłę polityczną w NRD. Tymczasem Kościół ten nabrał znaczenia dopiero w ostatniej fazie rozpadu państwa. A Polacy, cóż, tutaj ideologia marksistowska w rzeczywistości nigdy nie zagnieździła się w genach większości narodu, a więc także i u opozycjonistów i pisarzy. Rezultat niewykorzystanych możliwości w intelektualnych relacjach niemiecko-polskich przejmuje smutkiem.

Ja sam, jak sądzę, zrobiłem co mogłem: najpierw redakcyjna współpraca przy „Archipelagu”, polskim czasopiśmie emigracyjnym w Berlinie Zachodnim, potem byłem jedynym niemieckim pisarzem, który odważył się w stanie wojennym w 1982 roku przyjechać do Polski i przeszmuglować za granicę teksty prześladowanych autorów. Liczyłem się wtedy na serio z tym, że UB może zechcieć załatwić mnie gdzieś po cichu. Mam u nich nawet swoją teczkę. No i przyjaźnię się z wieloma polskimi pisarzami, w tym z Adamem Zagajewskim, którego odwiedziłem w Krakowie.

ODRA: Reiner Kunze przestrzegał pana przed poświęceniem się pisarstwu, ale akurat tej jego rady pan nie posłuchał. Cóż więc może jeszcze dzisiaj literatura? Jak trafić do ludzi, kiedy pisarze przestali być jak niegdyś kapłanami, wieszczami, mentorami…?

- Och, w swoich czarnych godzinach sam zadaję sobie to pytanie! Ale jak mówią protestanci, co i katolicy mogą sobie wziąć do serca: Tu stoję, inaczej nie mogę, Luter.

ODRA: Przyjechał pan do Wrocławia jako stypendysta, aby pracować nad nową książką. Podoba się panu to miasto? Jest dla ana inspirujące?

- To jest po prostu cudowne miejsce! Żywe! Ale nie można po centrum sądzić o całym mieście… Dużo uboższe od niemieckich widoki otwierają się na przedmieściach. Ale! Moje saskie miasta są wyludnione, nie ma w nich młodzieży; domy wyglądają w sumie lepiej, a nie ma ludzi, którzy by w nich mieszkali. Młodzież! Ona odpłynęła na Zachód, za chlebem. Poza Dreznem i Lipskiem odnosi się to wszystkich miast w Saksonii.

Bardzo lubię być we Wrocławiu, bo tętni on życiem: nieszczęsny pijaczek w samo południe na Ołbinie, czy młody student, jeszcze blady po egzaminacyjnych emocjach na filozofii, który idzie kupić sobie kiszonych ogórków w Hali Targowej…

 

23 maja 2014

 


Tagi: odra, wywiad, 92014