Sztuka
Odra 10/2015 - Jacek Sieradzki
Dodano: 21.10.2015 10:24Jacek Sieradzki
Intermedia
Płomień w porcelanie
Wenedowie są jak powstańcy z archiwalnych zdjęć. Albo nie: raczej jak z fotosów filmu Jana Komasy. Ich warszawskie kaszkiety, lekko na bakier, znamionują zawadiacką fantazję, koszule zawinięte w łokciach przynoszą męsko‑chłopięcy urok. Białe opaski z literą „W” elegancko dopełniają wizerunek. Lilla Weneda może być sanitariuszką, z gołymi kolanami pod dziewczyńską sukienką, pozdzieranymi do krwi. Bracia Lelum i Polelum – skrócony tekst konsekwentnie omija ich imiona, bo wzbudziłyby tylko chichot – to po prostu dwaj więźniowie, złączeni krótkim łańcuchem. Wszyscy są piękni jak malowanie, pardon, jak fotografowanie (na potrzeby efektownych filmowych zwiastunów).
Lechici to żołnierze. W mundurach kolorem i krojem przypominających zamierzchłe Ludowe Wojsko Polskie, ale bez dystynkcji pozwalających rozpoznać formację czy typ zadań. Takie wojsko w ogóle. Oczywiście z wewnętrzną bezpieką. Na wyposażeniu mają i czołgowe hełmy, i kominiarki, i słuchawki pozwalające łączyć się z frontem, jak w „Czterech pancernych i psie”, i lampę do świecenia w oczy przesłuchiwanym. Głównodowodzący Lech to z lekka rozhisteryzowany trep, który przypomina sobie o roli wodza dopiero, gdy mu żona już nadto wejdzie na głowę. Żona imieniem Gwinona tu rządzi – w elegancko skrojonym mundurku, z blond włosami spiętymi z tyłu, w furażerce, na obcasikach kontrastujących z płaskimi butami, jakie nosi Lilla. Mogłaby równie dobrze przywdziać mundur hitlerowski jak czerwonoarmijny. Bo nie chodzi o precyzyjne lokowanie historyczne. Gwinona jest kwintesencją zimnej suki ze zwycięskiej armii, sadystycznej, naigrywającej się z przeciwników – i zdolnej do ludzkiego jęku, gdy uda się ją porządnie zranić.
Celem wojny, jak w przyzwoitej fabule fantasy, jest artefakt: harfa króla Derwida, pokonanego, torturowanego, lecz niezłamanego wodza Wenedów. Harfą jest radio. Przedpotopowy odbiornik lampowy, z pokrętłami i lampeczką świecącą na zielono, gdy się szuka czegoś po skali, z cudownym, starym, drewnianym pudłem, dającym muzyce rezonans, jakiemu tylko najwyższa technika audio potrafi dorównać. Obwiązano je sznurkiem jak sprzęt przysposobiony do tułaczki. Gdy przekręcić potencjometr, poprzez szum dobiegają dźwięki fortepianu i ciepły baryton wyśpiewujący półgłosem niezrozumiałe słowa starej, może romantycznej, może Schubertowskiej pieśni. Żołdacy omiatają sprzęt cudnie osłupiałym wzrokiem, nie wiedząc, do czego to użyć. Powstańcy słuchaliby z nabożeństwem.
Michał Zadara do swojej Lilli Wenedy zagarnia całe imaginarium współczesnych, uproszczonych, u-pop-powionych wyobrażeń na temat heroicznych zmagań Polski w poprzednim wieku. Nie używa ich jednak do uruchomienia kolejnej – jałowej w swej śmiertelnej powadze – dyskusji fanatyków, czy było bić się, czy się nie bić, pójść z Hitlerem na Stalina, czy dać się zgnieść z dwóch stron, poświęcić setki ludzi i miasto w imię wolnościowego gestu, czy je ocalić, płacąc upokorzeniem. Nie ma ochoty na patriotyczne bicie piany. Bierze czysto emocjonalny walor tych obrazów: żarliwość, ból, rozpacz, poczucie straty, bezsilność, żądzę zemsty, żal ginącej przeszłości, wierność imponderabiliom, poświęcenie. Wszywa to w akcję fantastycznej, krwawej klechdy założycielskiej narodu, jaką ze swej genialnej wyobraźni wysnuł Juliusz Słowacki. I kroi dla nas opowieść złożoną niemal wyłącznie z, mówiąc po piłkarsku, stałych fragmentów gry, o których dobrze wiemy, że to stereotypy. Każdą sytuację sceniczną już braliśmy: w filmie, w innym przedstawieniu, w komiksie. A przecież wchodzimy w to jak w masło, wzruszając się, lub – częściej – bawiąc. Albowiem heroizm od komizmu dzieli tylko krok, w którym to przeświadczeniu inscenizator z autorem zgodni są jak Lelum i Polelum.
Dominuje czarna komedia. Wymagało to pewnego poprzesuwania hierarchii wątków i postaci. Na poczesne miejsce wypycha się Ślaz, łazik, obibok i błazen, trochę z powieści łotrzykowskiej, a trochę z Szekspira. Taki piskorz, co niekończącymi się fortelami wymyka się z pułapek – czytaj: z konieczności akcesu, deklaracji, opowiedzenia się po którejś ze stron. Służy wyłącznie sobie i wykłada tę egocentryczną miarę rzeczy w brawurowych tyradach. Pożyczono do tej roli Bartosza Porczyka z Wrocławia, który odcienie autoironii ćwiczył w półtoragodzinnym monologu Gustawa z IV części Dziadów, a retorykę prześmiewczego prowokatora w egzorcyzmach z III części. Porczyk jest łącznikiem między światem scenicznym a widzami. Gada do nas, uwodzi, sprawia, że poniekąd jego oczami oglądamy całą absurdalność pobojowiska, na którym się krząta. Powinien mieć partnera; u Słowackiego jest nim św. Gwalbert, wzniosły i głupawy misjonarz pchający się między potencjalne trupy z misją nawracania. Pobożniś i cynik: taka para to zawsze komediowy samograj. Ale Gwalbert wypada blado. Może przez słabszą dyspozycję aktora, a może teatr uznał – i nie byłoby to od rzeczy – że na pochyłe drzewo „durny klecha w akcji” każda krytyczna koza skacze, więc taniość i przewidywalność schematu zrobiła się już nieznośna.
A może wygadany cynik ma być zderzony nade wszystko właśnie z główną akcją, czyli z tą pół heroiczną, pół absurdalną wojną? Z dramatyzmem zmagań idealistów z wojownikami o kształt ich świata, który przecież jakoś tam jest także naszym światem, choć niekoniecznie chcemy się do tego przyznawać? Nieoczekiwaną i niezwykłą zaletą widowiska Michała Zadary jest finezyjny balans między tonem jednoznacznej groteski dominującej w większości scen, a pewnego rodzaju rzewnością, czymś na scenach już właściwie niespotykanym. Śmiejemy się z heroicznych póz Wenedów z powstańczymi opaskami na ramionach, ale gdzieś na dnie teatr umie uruchomić sygnał serio: idą na rzeź. Dla odheroizowania Barbara Wysocka robi z Lilli Lilkę, fajną kumpelę, co i po plecach poklepie i da sójkę w bok; bez takich łobuzerskich gestów patos ofiarnicy byłby pewnie nie do wytrzymania. Z tego rodzaju ambiwalencją komedii i powagi gorzej jest po drugiej stronie frontu. Ale Paulina Holtz, przez długi czas prowadząca Gwinonę w tym mundurku i szpileczkach, z żądzą mordu w oczach na granicy parodii – też potrafi w scenach rozpaczy po zamordowanym synu znaleźć w sobie tragiczne tony. Status opowieści jest poruszająco chybotliwy: mamy mieć świadomość, że to wszystko konwencja, ale jednocześnie dawać się wciągać w emocje, które owa konwencja niesie. Jak w dobrym kinie; nie ma co się wstydzić tego rodzaju skojarzeń. Zresztą w ilu filmach tego, rozrywkowego w końcu gatunku, jakim jest fantasy, dałoby się znaleźć tak piękny, delikatny i wieloznaczny symbol, jak ta harfa-radio z mroczną pieśnią z głośnika, kultowy przedmiot-wspomnienie inteligentów starszych pokoleń, znak kruchości, znak anachroniczności, znak wysublimowania, znak odchodzenia…
Na początku przedstawienia Roza Weneda, kapłanka i wróżbitka, rozpala wieczny płomień. Symboliczny, jak w porządnej klechdzie. Ale naczyniem służącym za znicz jest porcelanowa waza, biała, od kompletu. Taka do zupy, z porządnego domu. Płomień nie ma gdzie się rozprzestrzenić, pali się rachitycznie, jeszcze się trzyma, ale przecież za chwilę skona. Jest naraz dzielny i żałosny. Niczego mi, proszę pana, nie żal tak, jak porcelany to myśl w jedną stronę, nie czas żałować róż, gdy płoną lasy w drugą. Właściwie ta minutowa sekwencja starcza za cały spektakl. Ale i jest też dość przekonującym świadectwem, że warto go było zrobić.
t
Z dorobku Michała Zadary obficie wystawiającego w ostatnich sezonach romantyków to przedstawienie cenię sobie w prywatnym sumowaniu najwyżej. Może dlatego, że to interpretacja, jak się patrzy. Inscenizator nie wmawia nam – jak było przy wrocławskich Dziadach – że najważniejszy jest sam fakt grania tekstu bez skreśleń, nie zaś to, co z widowiska ma wynikać. Nie bawi się też w inscenizacje „historycznie poinformowane|”, w których i tak roi się od anachronizmów. Lillę Wenedę okroił, przyciął, wybrał wątki, dołożył współczesny sztafaż i tym reżyserskim szarogęszeniem stworzył spektakl o wiele bliższy, śmiem twierdzić, żywym sensom dramatu Słowackiego niż szykowany równolegle, tautologiczny, czytany po literkach Fantazy. Wniosek zda się oczywisty.
Atoli może warto z tym wnioskiem pójść dalej. Bo jeszcze przy Dziadach reżyser brał monumentalny zamach i krzyczał, ile powietrza w płucach, że wystawi dzieło, którego Polacy nie znają – skąd mają znać, skoro nikt tego nie grał bez skreśleń! Radosław Rychcik równie ambitnie Dziady w Poznaniu uniwersalizował, tłumacząc je na amerykańską pop-kulturę. A teraz? Zadara robi Lillę jako ironiczną czarną komedię i okrasza ją czułością, a Rychcik w Tarnowie czyta Grażynę Mickiewicza jako mecz Litwa-Niemcy w kosza. Patos i zadęcie zastąpiło coś, co chętnie nazwałbym ciepło łobuzerką interpretacyjną. Pociągającą, kiedy jest – jak w tych przypadkach – delikatna i niegłupia, i kiedy czuje się w niej elementarną przyjemność wsłuchania się w klasyczny tekst, brany w nawias, ale uszanowany. Idźcie dalej tą drogą, panowie, i panie reżyserki też. Nie dajcie się prosić.
Jacek Sieradzki