Recenzja
Odra 5/2016- Radosław Wiśniewski
Dodano: 24.05.2016 10:52Tequila z trocinami
Krzysztof Varga: Masakra. Wielka Litera, Warszawa 2015, s. 544.
Najnowsza książka Krzysztofa Vargi to powieść drogi, w której główny bohater – dawna gwiazda rocka Stefan Kołtun wypełza z domu w stanie delirycznego kaca w dniu 1 sierpnia któregoś tam roku, zaraz po godzinie 17:00. Tak można wnioskować po tym, że Stefana budzą z pijackiego snu wyjące syreny – włączone dla uczczenia kolejnej rocznicy Godziny „W”. Bezpośrednią przyczyną początku peregrynacji jest brak portfela zawierającego gotówkę, karty kredytowe i dokumenty oraz brak telefonu, w którego pamięci Stefan ma zapisane numery do wszystkich znajomych. Brak tych utensyliów oznacza niemal strącenie w niebyt, współczesną wersję szeolu – bo przecież nawet gdyby główny bohater poprosił kogokolwiek o aparat telefoniczny, to nie wiedziałby, jaki numer wybrać. Przebudzenie, ablucje, wypróżnienia i wyjście z domu zajmuje Stefanowi z górą sto pierwszych stron powieści. Przez kolejne czterysta czterdzieści Stefan Kołtun będzie peregrynował przez rozpaloną upałem Warszawę, spotykając kolejne osoby, a także – co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości – zjawy. Droga niegdysiejszego gwiazdora sceny rockowej będzie się zapętlała, w wyniku czego bohater kilka razy w ciągu kilkunastu godzin trafi w okolice Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu. W trakcie tej podróży bohater rozmawia, dyskutuje lub przysłuchuje się rozmowom napotkanych ludzi, a nade wszystko miesza alkohole w ilościach, które mogłyby zabić, gdyby wypić je raz za razem. Z tego dryfu wyłania się po części powieść pijacka, po części esej – a może raczej felieton, na temat Polski i Polaków, ale i pobrzękują echa starszej o dwanaście lat noweli Tequila, której zrębem była spowiedź, monolog przebrzmiałej gwiazdy rocka. Może nie byłoby się czego czepiać i powieść Vargi mogłaby być wszystkim tym naraz, ale szwy nie biegną ani zgrabnie, ani dyskretnie przez materię tej prozy, czytelnik je widzi, czuje i jednak, jak sądzę, nie odbiera powieści jako spójnej całości.
To, co było dawkowane w innych powieściach autora Nagrobku z lastryka z umiarem i kontrolą (jak m.in. ohyda czy turpizm), w Masakrze zdaje się wymykać raz po raz spod kontroli i razi pewnego rodzaju efekciarstwem. A przecież miał być efekt! Szczególnie na wzmiankowanych pierwszych stu stronach, na których autor każe głównemu bohaterowi doprowadzać się do porządku, brodząc pod prysznicem we własnych wymiocinach. Otwartym pozostawiam pytanie, czy warto w ogóle zabierać się za powieść pijacką po takich arcydziełach jak Moskwa-Pietuszki Jerofiejewa, Pod wulkanem Lowry’ego czy też – by poprzestać na krajowym podwórku – Pod mocnym aniołem Pilcha.
Postaci, które spotyka bohater Vargi w czasie żeglugi przez nocną Warszawę, zgodnie z zapowiedzią wydawcy na okładce książki są emblematyczne i… niestety, niewiele ponad to można o nich powiedzieć. Czy to będzie Prezes, czy diaboliczny Pan Lucjan, pełen pasji magister Wątroba, czy zblazowany Poeta lub lewicujący Docent, przeziera przez te figury bardziej zbiór sądów o świecie i życiu, jaki ustanowił arbitralnie autor, niż jakiekolwiek ludzkie cechy, charaktery etc. Do tego stopnia, że czytelnik ani nie może się do nich przywiązać, ani ich odróżnić, a pod koniec nawet przypomnieć sobie, które z wyrafinowanych sądów wygłosił który z bohaterów, zlewają się bowiem oni w jedną gadającą głowę. Tym bardziej to dojmujące, że mimo różnych, czasem skrajnie przeciwstawnych poglądów ta wyimaginowana głowa – superbohater, zbiorowy adwersarz Stefana Kołtuna – gada bardzo podobnie. Bo też dialogi składają się głównie z wylewnych monologów i przeciwstawień światopoglądów, tak jakby żadne inne relacje nie zachodziły pomiędzy dyskutantami, jakby nie mieli niemal żadnych wspólnych historii, do których mogliby się odwołać, stąd czytelnik nabiera wrażenia, że za wszystkimi postaciami stoi jeden narrator. Wszyscy bohaterowie Masakry są w jakimś stopniu uwięzieni w języku Vargi i jego sposobie mówienia o Polsce, w tym streszczania poglądów swoich polemistów. Przy ogólnej słabości konstrukcji postaci, jakimi się w powieści obraca, oraz ich wątłej psychologicznej wiarygodności, nie jest jasne, po co autor wprowadza na koniec Stanisława i Izabelę, którzy w zasadzie niewiele się różnią od siebie, są mało charakterystyczni, a ich rolę – bogatych cwaniaków z upadającego przemysłu muzycznego – o wiele lepiej wypełnia w zawiązaniu akcji, trzysta stron wcześniej, niejaki Prezes.
Powieść Vargi najciekawsza staje się tam, gdzie zaczyna odklejać się od realności, gdy świat zdaje się tracić wyrazistość, a granice pomiędzy tym, co realne, a tym, co senne/zjawiskowe, stają się płynne jak w halucynacji deliryka. To w tych momentach prześmiewczy, ironiczny talent Krzysztofa Vargi daje o sobie znać. Oto dwa razy pojawia się wątek powrotu Wraku do Polski i jego przejazdu ulicami Warszawy. I wszyscy wiemy, o jaki Wrak chodzi i dlaczego absurdalnie przywoływany jest z wielkiej litery, jako nazwa własna. Ponieważ to jest The Wrak, a nie po prostu kupa zmielonego żelastwa po katastrofie. Co więcej, w finale powieści dochodzi do uroczystej procesji Krakowskim Przedmieściem z Wrakiem w roli głównej, chociaż nie ma pewności, czy to wizja pijaka czy prawda. Ale ta nieoznaczoność zmusza do postawienia sobie (obok rozbawienia niedorzecznością tej wizji) pytania: co istotnie stanie się z Wrakiem, jeżeli rzeczywiście zostanie sprowadzony do Polski? A to przecież kiedyś w końcu nastąpi. Można się zapytać, czy aby na pewno Wrak – jeżeli wróci – nie stanie gdzieś jako pomnik, wotum narodu na nowe tysiąclecie, posklejany taśmą pakową i uzupełniony paździerzem? I czy aby da się posunąć polskie szaleństwo ad absurdum, czy może ono już dawno jest daleko za tą granicą – a wraz nim i czytający nową powieść Vargi? Czy doprawdy pijackiej wizji Stefana Kołtuna można zarzucić surrealizm? Podobnie pojawienie się w finale powieści diabolicznego Pana Lucjana, który prowadzi bohatera do agencji towarzyskiej (pensji?) Pani Latter ma posmak fantazmatu i źródła niewątpliwie bułhakowowskie. Tyle że można powiedzieć: jaki kraj, taki Szatan. Z kolei nazwisko właścicielki agencji towarzyskiej odsyła do powieści Bolesława Prusa Emancypantki, którą sam Prus, włączony do narracji jako gadający pomnik (kolejny pijany wid Stefana), uważa za najważniejszą swoją powieść. Zresztą sam pomnik Bolesława Prusa ma wiele rzeczy do przekazania i on oraz Stefan umawiają się na ciąg dalszy rozmowy, który jakoś w trakcie pijaczej pielgrzymki nie następuje, a szkoda. Takich wątków napoczętych i pozostawionych samym sobie wydaje się być w tej powieści całkiem sporo. Cóż, powieściopisarz nie zawsze musi wszystkie wątki domykać, ale powinien sprawić, że czytelnik o tych mniej ważnych przynajmniej zapomniał.
Jednak nie to, o czym było powyżej, stanowi przede wszystkim o zawodzie wynikającym z lektury najnowszej powieści Krzysztofa Vargi. Gorszy jest cień autoplagiatu. I ten cień ma w sobie coś z iluzji, że jeżeli jeden czy drugi motyw kiedyś się sprawdziły literacko, to ich zremiksowanie przyniesie nową jakość. Masakrę czyta się tak, jakby autorowi Trocin zostało coś ze złości na Polskę i pasji, z jaką tamtą książkę pisał, i jakby chciał do końca, do spodu wygarnąć wszystko, co boli i uwiera, a czego nie dał rady zrobić wcześniej. To z jednej strony, a z drugiej jakby chciał wrócić do młodzieżowego klimatu noweli Tequila i spróbować przymierzyć swoich bohaterów ze środowiska muzycznego do rzeczywistości dwadzieścia lat później. Wychodzi trochę tak, jakby wsypać do tequili garść trocin. Nie powiem, że nie kopie, ale dziwnie szeleści między zębami.
Radosław Wiśniewski