Nad ksiązkami
Odra 7-8/ 2015 - Paulina Małochleb
Dodano: 27.07.2015 13:06PRÓBA PAMIĘCI
Małgorzata Szejnert: Usypać góry. Historie z Polesia. ZNAK, Kraków 2015, s. 416.
Pisanie o każdej kolejnej książce Małgorzaty Szejnert jest dla krytyka trudne – jej wielkie reporterskie opowieści wyznaczają bowiem granice gatunku, pokazują, jak pisać o przeszłości i o współczesności, jak przedstawić to, co nam bliskie, ale też problemy z polskiej perspektywy obce. Jak zachowywać dystans, ale równocześnie z sympatią, współczuciem traktować rozmówców. Jak nie ferować wyroków i w tym samym czasie oceniać zdarzenia, wskazywać winnych… Tak jest i w Usypać góry, w którym Szejnert znów pokazuje swój kunszt reporterski. Ta książka stanowi zapis podróży na Polesie. Autorka podróżuje sama, ale jednocześnie ciągle towarzyszą jej tu duchy: amerykańskiej podróżniczki Louise Boyd, która zwiedzała te okolice u progu XX wieku, pierwszych fotografów i antropologów, którzy badali poleskie wsie, zielonoświątkowców i katolickich księży, białoruskich chłopów skazanych na wysiedlenie w czasie stalinizmu, marynarzy pływających w pińskiej flotylli, polskich szlachciców wymordowanych w latach 40. przez Białorusinów lub Niemców, Poleszuków, dla których żadne państwo (ani Polska, ani ZSRR, ani Białoruś) nie potrafiło zrobić miejsca. Szejnert śledzi ich losy, opowiada ich biografie, rekonstruuje zdarzenia.
Główny nurt opowieści wyznacza tutaj samo życie: autorka przemierza Polesie w poszukiwaniu tematów, próbując pokazać egzotyczność tej przestrzeni, jej wielokulturowość, dziedzictwo. Porusza się płynnie po zdarzeniach całego XX wieku, sięga w przeszłość, by pokazać, jak stopniowa okcydentalizacja i kapitalizm powodują wymieranie tej kultury. Spotyka się ze świadkami zdarzeń, najczęściej starymi, samotnymi kobietami, bo mężczyźni nie dożywają tutaj starości. Młodzi uciekają z Polesia, wybierają szeroki świat, miasto albo życie za granicą, kolejne chutory obumierają, a wraz z nimi regionalne języki i dialekty. Niektórzy rozumieją jeszcze język polski, niektórzy pamiętają mowę rodziców. Jednym z jej najbardziej interesujących rozmówców jest profesor Fiodor Daniłowicz Klimczuk, wykładowca uniwersytecki, etnolingiwsta, który na język swojej wsi przełożył Nowy Testament. Autorka skrupulatnie notuje zmienne losy języka białoruskiego i w tej historii bardzo ważna jest zmiana konstytucyjna, która obok języka białoruskiego drugim oficjalnym językiem państwowym uczyniła rosyjski: Radio mówi teraz rzadziej po białorusku. Od 1995 roku nie jest on już jedynym językiem państwowym. Musi dzielić ten zaszczyt z rosyjskim. Taką wolę wyraziła ludność w referendum. Dzielić z rosyjskim – znaczy ustępować, pisze krótko Szejnert.
Jednym z głównych tematów jej reportażu jest także zmieniająca się pamięć, pamięć wybielająca, wygładzająca po równo wszystkie winy. Nikt na Polesiu nie pamięta, że NKWD wymordowało sporo polskich oficerów marynarki pińskiej, że chłopi polescy nie żyli wcale dobrze z Żydami, że katolicy wynosili się ponad prawosławnych, a państwo polskie dawało narzędzia, by pognębić Cerkiew. Szejnert nie narzuca swoich ocen, ale potrafi pokazać dystans wobec historii, wyłapać w opowieści swoich bohaterów zbyt piękne, płynne fragmenty. Tak dzieje się, gdy spotyka się z rodziną Miniuków z Motola (rodzina masarzy znana z przygotowania wykładanego wędlinami portretu Mony Lisy), w których opowieści o przeszłości rodzi się obraz wielonarodowościowej idylli. W tej historii, w latach 20. XX wieku Kirył Miniuk uczy się krawieckiego fachu od Żydów i sam później uczy ich dzieci. Z Motola pochodzi też rodzina Weizmannów, której jeden z synów został pierwszym prezydentem Izraela, wnuk zaś – siódmym. Taka piękna opowieść o koegzystencji przodków, o matce Weizmannów, która urodziła piętnaścioro dzieci, lecz zawsze chodziła sprężystym krokiem i cała wieś się jej kłaniała, poprawiałaby dzisiaj nastroje, lepiej rysowałaby przeszłość. Syn Kiryła zaprzecza jej jednak, ale dopiero wtedy, gdy Szejnert nieustępliwie dopytuje go na boku o prawdziwy obraz przeszłości.
Największą wartością tego reportażu jest niezwykłe uchwycenie konfliktów etnicznych, które miały i mają ciągle miejsce na Polesiu. Szejnert, Polka z poniemieckim nazwiskiem (co wytyka jej jeden z napotkanych zielonoświątkowców) nie jest przecież – przez wzgląd na swą tożsamość – bezstronna. Potrafi jednak poddać precyzyjnej analizie ten węzeł gordyjski, jaki stanowią losy poleskie, białoruskie, polskie, żydowskie i rosyjskie na tym terenie. Żadnej narodowości autorka nie przypisuje jednoznacznej roli, nikogo nie ustawia a priori w pozycji kata czy ofiary. Pokazuje wkład Polaków w kulturę Polesia, ale i ich niezrozumienie dla Poleszuków, pogardę arystokratów dla prostego ludu, obojętność, a często i okrucieństwo. Przedstawia powikłane losy rodziny Skirimundów, których dwa majątki przepadły, a dziedzice zostali wymordowani w czasie zawieruchy wojennej. Dzisiaj w dalszym ciągu cmentarz tego rodu ograbiany jest z kamienia. Tej historii można jednak przeciwstawić inną – o pomocy, jakiej nawzajem udzielali sobie ziemianie i chłopi z dworu w Perkowiczach. Jednocześnie jednak Szejnert wskazuje, jak tożsamość Poleszuków nie mogła się oficjalnie uformować, okrążana przez dwie rywalizujące kultury: polską i rosyjską, i w tym stłamszeniu właśnie wskazuje przyczynę konfliktów etnicznych i społecznych.
Polesie zatem to przestrzeń krzywdy, przemocy fizycznej i symbolicznej, jawnej i ukrytej, administracyjnej i wojennej. Na Polesiu cały wiek XX to czas dramatycznych zmian – I wojna światowa płynnie przechodzi tu w rewolucję październikową, potem wojnę polsko-bolszewicką, budowanie republiki białoruskiej. W czasie II wojny światowej połowa obywateli Białorusi została siłą przesiedlona, zniknął zupełnie żywioł polski. W ten właśnie sposób chłop białoruski, choć żyje na bagnach, w dorzeczach, nigdy nie jest u siebie, nie może zaznać spokoju poza głównym nurtem historii, która ciągle się o niego upomina: spis nazw ulic Pińska przez całe ich dzieje. Dowiemy się z niego na przykład, że najważniejsza staromiejska ulica nazywała się za dawnych czasów kolejno: Wielka Spaska, Wielka Franciszkańska i Kijowska; za cara Wielka Kijowska; w roku 1919 Karola Marksa; w latach 1921–1939 Kościuszki; w latach 1939–1941 Lenina; w latach 1941– 1944 kolejno: Grosse Strasse, Bolszaja, Grosse Strasse; od 1944 do dzisiaj Lenina – takim szybkim spisem, sprytnie wykorzystaną metonimią Szejnert opowiada całą historię Polesia. I w takim też zestawieniu widać najlepiej jej fantastyczne wyczucie historii, umiejętność plastycznego i skrótowego opowiadania.
Wielonarodowościowe Polesie wychodzi z II wojny okaleczone, stan ten utrwala jeszcze pół wieku komunizmu. Ich pozostałości ciągle są widoczne, co skłania Szejnert to budowania opowieści o utracie, melancholii i tęsknocie, złamanej tożsamości i wykorzenieniu. Polesie to tutaj świat zapomnianego bogactwa, ziemia-grób, przestrzeń postapokaliptyczna, zniszczona przez wojnę i zapomnienie – nie ma bowiem już pamięci dawnych mieszkańców. Gdyby nie fotografie z początku XX wieku nie przetrwałby ślad wielu grup etnicznych. Pielęgnujący kulturę ludową komunizm stanowczo zabraniał bowiem prowadzenia badań etnologicznych i dzisiaj nie sposób dotrzeć do prawdy o całym bogactwie Polesia.
Usypać góry należy więc czytać jak próbę pamięci – przypomnienia, gromadzenia pamiątek, walki z zapomnieniem.
Paulina Małochleb