• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Muzyka

« powrót

Odra 11/2016 - Jan Topolski

Dodano: 23.11.2016 11:24

POŻEGNANIE JESIENI

 

To była szczególna Warszawska Jesień, i to co najmniej z dwóch względów. Po raz pierwszy od lat program był tak mocno skoncentrowany na wiodącym temacie: operze, która siłą rzeczy ograniczyła liczbę utworów i kompozytorów. Zintensyfikowała doznania, ale jednocześnie sprawiła, że zabrakło całej różnorodności, za którą przecież tak lubimy lub nie znosimy Jesieni. Po drugie, to był ostatni Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej zaprogramowany pod kuratelą Tadeusza Wieleckiego, który po osiemnastu latach postanowił wrócić do swego podstawowego fachu, czyli kompozycji, i to w pełnym wymiarze czasowym. Nim przejdę do próby bilansu dorobku odchodzącego dyrektora – nowym został wybrany Jerzy Kornowicz, dotychczasowy prezes Związku Kompozytorów Polskich – parę słów o tegorocznym festiwalu, który odbył się w dniach 16–24 września.

 

Łącznie zaprezentowano sześć oper, w tym dwa zamówienia, jedną premierę, jedno wykonanie koncertowe oraz dwie powtórki ze scen polskich, co jak na budżetowe ograniczenia imprezy robi wrażenie. Nawet jeśli można by kręcić nosem na brak kluczowych dla obecnego rozwoju tego gatunku tytułów (np. IQ Enno Poppego, Buenos Aires Simona Steena-Andersena, Norwegian Opra Tronda Reinholdtsena), to reprezentowane było szerokie spektrum stylów i postaw, także biorąc pod uwagę wiele wcześniejszych niepowodzeń Warszawskiej Jesieni w temacie operowym. Od wyrafinowanego nawiązywania do konwencji barokowej (Salvatore Sciarrino, Luci mie traditrici) przez porządny akademizm (Fabián Panisello, Le malentendu), filmową psychodelię (Olga Neuwirth, Zagubiona autostrada), monumentalny minimalizm (Paweł Mykietyn, Czarodziejska góra) po mniej lub bardziej udane eksperymenty (Marta Śniady, Memoopera i Sławomir Wojciechowski, Aaron S). Cegiełkę dołożył także Narodowy Instytut Audiowizualny, pokazując w trakcie festiwalu w swojej siedzibie rejestrację Space Opera Aleksandra Nowaka, wystawionej w Operze Poznańskiej w 2015 roku. W kontekście braku tegorocznego Festiwalu Opery Współczesnej we Wrocławiu – Marcin Nałęcz-Niesiołowski objął stanowisko dyrektora dopiero w początku września – przegląd taki szczególnie cieszy, bo rodzime sceny zachowują daleko idący konserwatyzm (np. Teatr Wielki – Opera Narodowa nie wraca do Projektu P ani cyklu Terytoria).

Sciarrino, włoski mistrz ekspresyjnej kaligrafii na pograniczu ciszy i dźwięku, był na Warszawskiej Jesieni wyróżnioną postacią, jako że zabrzmiały także jego dwa utwory orkiestrowe i jeden półteatralny. Luci zachwyciła mnie poziomem realizacji dźwiękowej: krakowski zespół Spółdzielnia Muzyczna (wreszcie poszukujący polski ansambl muzyki nowej!) pod kierunkiem Lilianny Krych stworzył prawdziwe napięcie w tej banalnej historii romansu i zdrady wzorowanej na historii księcia-kompozytora Gesualdo da Venosy, a w rolach głównych brylowali Jan Jakub Monowid i Artur Janda. Gorzej z inscenizacją, bo reżyserka Pia Partum potraktowała barok zbyt dosłownie, a minimalistyczna scenografia przypominała szkolne przedstawienie. Pozostając przy Sciarrinie, jego Inferno nero, „ekstazę w jednym akcie na głos i osiem instrumentów” na bazie tekstów mistyczki Marii Magdaleny de Pazzi, zinterpretował zespół Scenatet (wcześniej pokazał także festiwalową błyskotkę Angel View Juliany Hodkinson łączącą dźwięki konkretne z teatralnymi gestami). Tutaj niesamowity jest sam początek: wykonawcy schodzili się z różnych stron hali fabrycznej w maksymalnie spowolnionym ruchu, tworząc kilkunastominutową cichą uwerturę do właściwego utworu. Ascetyczne kostiumy i światła duńskiej ekipy operowały bielą i czernią, dobrze oddając ekstremalną subtelność muzyki, w której błyszczał sopran Signe Asmussen, szczególnie na tle denerwujących literkowych wizualizacji.

Oczywiście na Warszawskiej Jesieni największe zainteresowanie budzą zamówienia, szczególnie przy tej skali utworów – i choć bardzo cenię oboje kompozytorów, którzy je otrzymali, w obu przypadkach efekty zdały mi się rozczarowujące. Marta Śniady pracowała nad treścią Memoopery z młodzieżą, która nadsyłała memy na ogłoszone przez Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski tematy „Przemiana”, „Miasto” i „Wędrowiec”; z kolei scenografia i wizualizacje powstawały na letnich warsztatach z publicznością. Zgodnie z zapowiedzią autorki mieliśmy do czynienia z operą-instalacją (daleką jednak od czystości Transcryptum Wojciecha Blecharza), siatką rozmaitych doznań słuchowych, składających się na dzisiejszy bełkotliwy świat dźwiękowy, w którym nie ma wartościowania. W śledzeniu akcji nie pomagało płaskie ustawienie widowni, które sprawiało, że tylko przednie rzędy i stojący słuchacze mogli coś dojrzeć – choć szło głównie o przenoszenie białych kubików i krążenie ubranych na biało postaci wokół kwartetu (akordeon-perkusja-wiolonczela-gitara elektryczna) oraz wokalistki (całkiem interesująca Łucja Szablewska). Doceniam riserczerski, emancypacyjny i partycypacyjny potencjał Memooopery, niemniej nie przełożył się on na mocny i klarowny przekaz. Mozaika memów symbolizowana była w projekcjach piktogramami, a w muzyce krótkimi urywkami z idiomów różnych kompozytorów oraz autotematycznymi tekstami. W wielu momentach słychać było pazur kompozytorski Marty Śniady, jak w epizodzie na małe zabawkowe instrumenty czy w złożonej partii perkusyjnej albo melorecytacji solistki; warto wyróżnić także wszystkich muzyków (Rafał Łuc, Piotr Nowicki, Dominik Płociński, Wojciech Błażejczyk, dyrygował Maciej Koczur). (...)

 

 

Więcej w listopadowym numerze "Odry".