• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Aktualności

« powrót

Ukazała się GAZETKA </br>podsumowująca WROSTJA 2012

Ukazała się GAZETKA
podsumowująca WROSTJA 2012

Dodano: 10.01.2013 14:23

 

Gazetka festiwalowa "99" powstała pod redakcją Elwiry Militowskiej i przyjaciół Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora.

Wersję papierową gazetki rozesłaliśmy już do zainteresowanych, elektroniczną można pobrać tutaj


Treść publikujemy poniżej.

 

 


99

 POFESTIWALOWE ZAPISKI
z WROCŁAWSKICH SPOTKAŃ
z TEATREM JEDNEGO AKTORA
20-23 października 2012

 

Tegoroczne Wrocławskie Spotkania z Teatrem Jednego Aktora to 99. festiwal odbywający się pod znakiem Hamleta. W tym roku pojawił się on poza Wrocławiem w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Armenii, Kijowie, Warszawie, Helu, 12 miastach Dolnego Śląska i Toruniu.

Spotkania po raz pierwszy odbywały się w nowej siedzibie wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, która jednocześnie stała się ich siedzibą, zgodnie z wcześniej podpisanym porozumieniem pomiędzy PWST, Wrocławskim Towarzystwem Przyjaciół Teatru oraz Ośrodkiem Kultury i Sztuki. W budynku Szkoły może odbywać się równocześnie nawet... 15 spektakli. Wiesław Geras już zastanawia się, czy na jubileuszowe 50. WROSTJA, które odbywać się będą w 2016, gdy Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury, nie zaprosić 15 dyrektorów międzynarodowych festiwali, proponując każdemu prezentację swojego festiwalu poprzez pokaz najlepszego spektaklu w jednej z 15 sal.

Tak więc od 2012 WROSTJA mają dwa domy. Pierwszym jest wrocławska PWST, której władze od wielu lat okazują festiwalowi życzliwość. Drugim jest Zakład Narodowy im. Ossolińskich, który przejmuje i opracowuje całą dokumentację dokonań teatru jednego aktora nie tylko w Polsce, ale i na świecie. WTPT na bieżąco przekazuje bogatą dokumentację dotyczącą polskich festiwali oraz tę przywożoną przez Wiesława Gerasa z festiwali międzynarodowych. W Ossolineum obok zdjęć, plakatów, druków ulotnych, gazetek festiwalowych oraz wycinków prasowych archiwizowane są także scenariusze monodramów i zapisy spektakli na płytach DVD. Wszystkie te zbiory udostępniane są nie tylko na miejscu w bibliotece, ale i elektronicznie.

Organizatorów cieszy, że na WROSTJA pojawiła się nowa, młoda publiczność oraz studenci PWST i Uniwersytetu Wrocławskiego. Dobrze to wróży Spotkaniom, które trwają już 46 lat i będą trwały dopóty, dopóki mają widownię. A ta, jak widać, dopisuje. To zobowiązuje i zachęca, by Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora organizować nadal.

Z wierną wrocławską publicznością i z przyjaciółmi z całego świata – dyrektorami Festiwali jednoosobowych, dziennikarzami, aktorami w dalszym ciągu razem tworzymy wrostjową rodzinę.

 

 

CZĘŚĆ I

 41. OGÓLNOPOLSKI FESTIWAL TEATRÓW JEDNEGO AKTORA

  WERDYKT JURY, czyli TEATR JEDNEGO JURORA

 

Jak zawsze jurorzy w sposób niezwykle teatralny zaprezentowali swoje wybory i przekazali nagrody. W wyniku ich jednoosobowych wyborów wręczono dwie pierwsze nagrody ex aequo – Agnieszce Przepiórskiej za „I będą święta”oraz Mateuszowi Olszewskiemu za „Novecento” oraz drugą nagrodę – Ewelinie Ciszewskiej za „Marię S.” Agnieszkę Przepiórską nagrodzili profesor Krzysztof Kuliński i redaktor Tomasz Miłkowski, Mateuszowi Olszewskiemu swoją nagrodę przyznali profesorowie Bogusław Kierc i Lech Śliwonik, a profesor Janusz Degler nagrodził Ewelinę Ciszewską.

Jednoosobowe przyznawanie nagród nie należy do łatwych, co za każdym razem podkreślają jurorzy. W tym roku każdy z nich znalazł jakiś sposób, by sobie pomóc w decyzji, a potem w jej uzasadnieniu. Tajną bronią profesora Deglera są trzy proste pytania zaczerpnięte od Tadeusza Burzyńskiego: kto? co? jak?, decydujące o kształcie teatru jednego aktora, a odnoszące się kolejno do: osobowości, wiarygodnego tematu i wyjątkowego sposobu. Gdy i to nie pomaga, pozostaje rozmowa z przyjacielem: Kogo ty byś wybrał, Tadeuszu? – zdradza profesor. Tym razem dodatkowo wspomógł go przypadek – wiersz byłej studentki napisany pod wpływem wrażeń z monodramu. Profesor Kierc od lat zaskakuje lirycznym wyznaniem na temat tego, co zobaczył i poczuł. Dorównać mu trudno, zważywszy, że kolejnym punktem jego wystąpienia jest za każdym razem inaczej rozpisana zagadka znaków, w efekcie dająca imię i nazwisko zwycięzcy. Jego wystąpienie też najtrudniej rozszyfrować, bo zarówno w wyborze, jak i w uzasadnieniu kieruje się niepowtarzalną wrażliwością, którą potrafi przetransponować za sprawą wzniosłych tropów stylistycznych tak, że dopiero kropka nad „i” rozwiewa wszelkie wątpliwości widzów. Występujący zazwyczaj po nim profesor Kuliński ma zawsze najtrudniejsze zadanie, bo - jak sam twierdzi - żeby się nie kompromitować, jedyne, co mu pozostaje, to ukonkretnienia. Ale z odrobiną luzu i humoru. Jeszcze mu się nie zdarzyło szukać pomocy gdzie indziej niż w samym monodramie. No, chyba że wszystkiego nam nie zdradza. Z kolei redaktor Miłkowski, żeby dotrzymać kroku poprzednikom, wyznał, że szuka w monodramach „elektryczności” czy też iskry, jakże niezbędnej w tja, którą jego ulubiony poeta określił w „Białych kwiatach” metaforycznie: „i poczęło się grać między publicznością a sceną.” Przyznał też, że jego jurorskie serce, choć okrutne, zawsze podzielone jest na dwoje: na złego i dobrego porucznika. Pierwszy szuka wad, drugi zalet. Tak sprzecza się jego ja wewnętrzne o kryteria wynikające z odpowiedzi na pytania: czy to prawdziwe? czy dotyka? czy przekonuje? Przewodniczący składu jurorskiego, profesor Śliwonik, wyznał, że duchy go nie nawiedzają, jego studentki wierszy nie piszą albo się do tego nie przyznają, z porucznikami niewiele ma wspólnego. Pozostając bez wsparcia z tego czy innego świata, musi liczyć na siebie. Jego atutem jest rzeczowość, dogłębna analiza i doświadczenie.

Tak zapadły tegoroczne decyzje w obrębie nagród indywidualnych ufundowanych przez Ministrestwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Natomiast w wyniku obrad całego gremium jurorskiego przyznano nagrody regulaminowe. „Szczebel do kariery” ufundowany przez Wrocławskie Towrzystwo Przyjaciól Tetru otrzymał laureat słupskiego finału turnieju teatrów jednego aktora Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego – Bartosz Mazurkiewicz za „Koniec”, Nagrodę dla najlepszego aktora z Dolnego Śląska ufundowaną przez Poseł do Parlamentu Europejskiego Lidię Geringer de Oedenberg – Ewelina Ciszewska, Nagrodę Prezydenta Wrocławia – Caryl Swift za „Matkę Mejrę”, a Ośrodka Kultury i Sztuki – Ewa Dąbrowska za „Mur”.

 

KONKURS w OCENIE JURORÓW

 

Lech Śliwonik – profesor Akademii Teatralnej w Warszawie, prezes Towarzystwa Kultury Teatralnej

„Konkurs nie oszałamiał poziomem i jakością prezentacji. Były dwa spektakle bardzo dobre, a może nawet więcej niż bardzo dobre – nie miałbym zastrzeżeń, gdyby któryś z nich dostał główną nagrodę. Ale dla „równowagi” było też kilka występów, bez których Festiwal nic by nie stracił. Tu często żal mi było aktorów, niektórzy dysponują niemałą potencją twórczą, ale albo nazbyt zawierzyli scenariuszowi (że taki dowcipny, bądź „ostry”, bądź prawdziwy), albo uwierzyli w swój sceniczny wdzięk. Były zdarzenia budzące szacunek swoją problematyką, swoim przesłaniem, jednak ich udział w festiwalowym wyścigu o nagrody budzi we mnie pewien – tak to nazwę – dyskomfort emocjonalny: czułbym się lepiej, gdyby to były prezentacje niekonkursowe. Bo nie teatr jest tu główną sprawą, nie aktorstwo, a etyczny wymiar wypowiedzi. Najbardziej jednak martwi mnie (przepraszam za słowo) poziom myślowy kilku scenariuszy. Odczuwam istny ból, uczestnicząc w zdarzeniach, których zawartość – znowu przepraszam – intelektualna daje się mierzyć miarą serialowych „życiowych mądrości”. Jest mi przykro, brakuje mi tak ważnego kiedyś borykania się intelektualnego ze światem, z literaturą, z teatrem.”

Uzasadniając swoją nagrodę, powiedział: „Po wielu latach ponownie doznałem zaskoczenia, satysfakcji, radości – zderzyłem się z czymś, co zapowiadało tylko dość banalną, choć atrakcyjnie zapowiadającą się historię, opowiadaną przez młodego człowieka. Ów młody człowiek szybko „kupił” widzów – swobodnie prowadzoną narracją, świetnie granymi na saksofonie standardami jazzowymi. Im dłużej go jednak słuchałem, tym bardziej uwyraźniał się kreacyjny wymiar spotkania. Tekst dawał ogromne możliwości „uwodzenia” publiczności, podobania się. Aktor ominął te rafy. Na scenie może być radość grania i radość stwarzania (tej pierwszej podczas Festiwalu było sporo, tej drugiej znacznie mniej). Cenię zawsze aktorstwo skromne, czyli wolne od pokus popisu, ale też wolne od oczywistych rozwiązań. Cenię szukanie – w ruchu, scenografii, przestrzeni. Urzeka mnie umiejętność stwarzania klimatu, który jednoczy aktora i nas, widzów. Wtedy nawet prosta historia (w tym przypadku świetnie skomponowana, bo zaskakująca zmianą tonacji i zakończeniem) zyskuje głębię i prawdę. 17 lat temu takie dokonanie było dziełem Janusza Stolarskiego w spektaklu „Zemsta Czerwonych Bucików”. W tym roku był dla mnie takim odkryciem Mateusz Olszewski.”

 

Bogusław Kierc – profesor PWST we Wrocławiu, aktor, reżyser, poeta

„Konkurs został opanowany przez panie i co za tym idzie, pojawiły się te sprawy, które – jak rozumiem – są dla nich na tyle istotne, że muszą się nimi dzielić z nami. Nie zawsze jako widz byłem przekonany, że najważniejsze jest to, co się stanie między nami, a nie to, co – w najlepszym tego słowa znaczeniu – nazwałbym popisem aktorskim czy ewokacją aktorską. W trzech przypadkach byłem o tym mocno przekonany, ale jak na taką reprezentację kobiet, to trochę mało. Zaskakujące podczas Festiwalu było to, że aktorzy sprawiali wrażenie, jakby czas nie był równie kategorycznym, równie konkretnym tworzywem jak słowo czy przestrzeń. Architektura czasu wyraźnie cierpiała. Nie chodzi o to, że przedstawienia trwają dłużej niż mogłyby trwać, bo czas nie tak się układa. Były takie spektakle, które znalazły się w obiektywnej, podobnej normie czasu, a jednak one inaczej w tym czasie żyły. Z czasem bowiem jest tak jak z muzyką. Kto to czuje, natychmiast wchodzi w zupełnie inny rodzaj relacji. Mówiąc o tej relacji: zdarzyły mi się takie stany bycia na widowni, dla których pragnę teatru, że byłem przekonany, że mam do czynienia z zajmującym człowiekiem i z tym czymś, co stanowi jego jedyność i o jego jedyności. Takiego poczucia doświadczyłem także nie mniej niż trzykrotnie. Były prezentacje wartościowe ze względu na to, jakie problemy przekazywały, a to medium, jakim jest teatr jednego aktora, było czymś, co skromnie służyło. To zaleta. Pojawiły się także przedstawienia, których frenezja i radość tego, że są teatrem, nie ukrywają tego bycia teatrem, radości bycia teatrem, czegoś, co jest rozkwitaniem tego bycia. Myślę, że w tym bukiecie było to sycące. Sumując na gorąco: ze wszech miar warto było oglądać Festiwal.”

 

Janusz Degler – profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, prezes honorowy Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru

„Pierwsza i najważniejsza sprawa to wysoki poziom większości spektakli. Właściwie nie było słabego, a przynajmniej siedem było na bardzo wysokim poziomie, co dla jurora stanowi dodatkowy i wyjątkowy kłopot,ponieważ musi wybrać, a to trudny wybór. Sam miałem cztery typy i borykałem się z sobą, co zrobić. Do wnikliwej oceny zostały dwa, a szczęśliwy przypadek sprawił, że wybrałem jeden, i bardzo się cieszę, bo ten spektakl bardzo mi się podobał. Po drugie charakterystyczny dla Festiwalu był dobór tekstów ze względu na to, że aż siedem monodramów wykonały kobiety i w swoich wypowiedziach ukazały mężczyzn jako nieczułe, niewrażliwe potwory bez empatii. Niewątpliwie jest w teatrze obecny nurt feministyczny, w którym kobiety odsłaniają pewną prawdę, co Festiwal odbił echem. Z tego nurtu najbardziej podobał mi się spektakl w wykonaniu Agnieszki Przepiórskiej, opowiadający o kobiecie, która straciła męża w katastrofie. Oczywiście, nasuwa się skojarzenie ze Smoleńskiem i wdowami, ale to spektakl głęboki w sensy, stawiający znane już od czasów Chrystusa pytanie o prawdę. Piłat nie otrzymał odpowiedział, ale my jej poszukujemy i dochodzimy do konkluzji, że często jest bolesna, gorzka i rani. Człowiek zastanawia się więc, czy nie lepiej byłoby trwać w pewnej iluzji. To bardzo poruszający spektakl i sądzę, że odpowiada na dzisiejszą sytuację, gdy niektóre kobiety obnoszą się ze swoją żałobą i stają się ikonami mediów, co nieraz budzi smutną refleksję, a czasem niesmak.

Ja nagrodziłem spektakl, który mi się szalenie podobał, bo jest w tradycyjnej formie teatru, do którego jestem przywiązany. Jest niesamowicie oszczędny i wykorzystuje właściwie jeden rekwizyt w sposób absolutnie doskonały. Opowiada o Marii Stuart, a w zasadzie o biednej dziewczynie, która – pilnując eksponatu muzealnego – wchodzi w kostium, jak gdyby zmienia skórę i odnajduje tam swoją tożsamość, chroniąc się tym samym przed zaborczą matką. Świetnie zagrany, z doskonałym wyczuciem formy. Sądzę, że monodram Eweliny Ciszewskiej stanowi przeciwieństwo tego, co nazwałbym teatrem publicystycznym. To teatr metafory, symbolu, do którego żywię sentyment, ponieważ przypomina te z lat 70. i 80. XX w. One uciekały od dosłowności, doraźności czy aktualizacji publicystycznej. Jednak wielkość teatru jednoosobowego polega na tym, że mogą mieścić się w nim rozmaite formuły i ten Festiwal to potwierdza. Nie ma na szczęście jednej formuły, jest wielość i każda próba autentyczna, oparta na prawdzie scenicznej czy ludzkiej, jest dopuszczalna. I to jest to, co nas zachwyca i fascynuje w tym teatrze. Oczywiście, dzisiaj zdecydowanie więcej jest teatru publicystycznego. Sądzę, że to ogólna tendencja, bo to samo obserwujemy w teatrze dramatycznym. Niewątpliwie jest to ludziom potrzebne, gdyż to interwencja w życie, ale ma żywot motyli. Dobrze, że teatr zajmuje się sprawami bieżącymi, ale niech to robi ze smakiem, wyczuciem formy, a nie epatując widza błahością, nagością, wulgarnym językiem, ogólnie rzecz biorąc – chamstwem.”

 

Tomasz Miłkowski – vice-prezydent AICT, prezes Klubu Krytyki Teatralnej Sekcji Polskiej

„Konkurs stał na bardzo przyzwoitym, by nie powiedzieć dobrym poziomie. Co warto podkreślić, zgromadził kilka osób, które mają już jakieś osiągnięcia zawodowe, kojarzą się i są gwarancją odpowiedzialności zawodowej. To obiecujący przejaw – zdarzały się lata, kiedy zgłaszali się niemal sami debiutanci. Tym razem połowę uczestników konkursu stanowili aktorzy znani, choć w innych dziedzinach niż monodram. To nie jest zły symptom. Przeciwnie, to sygnał, że nie mija fala zainteresowania tym Festiwalem ani też formą, która od jakiegoś czasu znowu robi się popularna. Jak wiadomo, „sprzyja” temu czas kryzysu, trudności finansowych, bo monodram znacznie łatwiej przygotować i jest tańszy w eksploatacji.

Tak więc zespół uczestników konkursu mógł zadowalać, choć nie był to festiwal odkryć formalnych. Dominowały spektakle o takim charakterze czy formie, które już znamy, co nie znaczy, że to coś nagannego. Liczą się nie tylko pomysły nowatorskie, które zaskakują i wprowadzają w zdumienie. Tego nie było, ale nie zabrakło aktorom pomysłowości, np. w wykorzystaniu kostiumu. W spektaklu Eweliny Ciszewskiej kostium Marii Stuart odgrywał kluczową rolę, wykorzystany na wszystkie sposoby, jakie tylko mogły przyjść do głowy. I to był mocny atut tego przedstawienia. Nie chcę powiedzieć, że oglądaliśmy powtórki. Bardzo uwodzicielski pod tym względem był spektakl młodego aktora – Mateusza Olszewskiego – któremu o mały włos nie przyznałem swojej nagrody. Miałem kłopot. To zawsze dobrze świadczy o Festiwalu, jeśli juror ma kłopot z wyborem najlepszego spektaklu. Walczyły we mnie rozmaite atuty dwu przedstawień, które brałem pod uwagę w swoim wewnętrznym finale, a Mateusz zaskoczył prostotą i wdziękiem wykonania, umiejętnością wykorzystania choćby zwykłego wózka do przewozu dekoracji, który bywał i barkiem, i fortepianem albo pudełka tekturowego, które stawało się całym światem. Praca aktora z przedmiotami, jego wynalazczość w traktowaniu rekwizytów zasługują na najwyższe uznanie. Nawiązał do samej idei heroicznego modelu tja, który wszystko mieści w walizce, czyli potrzebuje niewiele, żeby stworzyć wielki świat. Czasem może okazać się, że niezwykle funkcjonalny jest też prosty rekwizyt, jak ławeczka w spektaklu Agnieszki Przepiórskiej, grająca rolę ławeczki cmentarnej, na której siedzi młoda kobieta w pierwszej scenie spektaklu. Ten moment wydobywa świadomy dysonans, bo jej zachowania nie są realistyczne, tylko nadmiarowe. Wiele takich chwil jest w tym spektaklu. W ten sposób aktorka odchodzi od zwykłej opowieści przyczynowo-skutkowej w planie realistycznego psychologizowania. To ciekawe i zaskakujące. Inne niż można się było spodziewać po zapowiedzi z materiałów festiwalowych.

Trzeba było naprawdę porządnie się nagłowić, żeby wybrać spektakl najciekawszy, a warto też zauważyć dwa szlachetne w swojej prostocie monodramy. Takie były „Mur”i „Matka Mejra” – oba idące od środka, od wnętrza aktorek. Mają mocną wymowę, są raczej wypowiedziami w sprawie, nieomal manifestami, zwłaszcza „Matka Mejra”. „Mur” nosi charakter narracji nawiązującej do teatru faktu, dokumentalnego, docudramy zbudowanej na wspomnieniach Ireny Sendlerowej. Oba były bardzo ważne ze względu na treści i szlachetne ze względu na wykonanie. Nie były próbą stworzenia jakiejś kreacji, tylko osobistymi opowieściami: prawie na biało w przypadku „Muru” i bardzo emocjonalną w „Matce Mejrze”. Nie są to typowe spektakle festiwalowe, które dobrze się sprzedają w konkursach.

Trafiły też się i takie przedstawienia, które mają mało szans w konkursie, ale są dobre jako przedstawienie komercyjne, rozrywkowe, np. „Rozkwaś Polaka” Kwaśnego. To był bardzo sprawnie poprowadzony monolog, do którego nie można mieć żadnych zastrzeżeń technicznych. Aktorsko w paru momentach znakomity. Całość miała dobre tempo, aktor nie przekroczył granicy dobrego smaku, co łatwe przy okazji utworu o charakterze rozrywkowym. Jednak naskórkowość obserwacji czy banalność tekstu była na tyle silna, że trudno ten spektakl wpisywać w koncepcję Festiwalu, który jednak pokazuje spektakle coś odkrywające, jeśli nie formalnie, to treściowo. To nie było odkrycie, choć zrobione bardzo dobrze i ciekawie. O pozostałych przedstawieniach nie będę mówił, bo nie były odkrywcze, ale na tyle solidnie zbudowane, że zyskały swoich zwolenników. Jak monodram Agnieszki Mandat – bardzo doświadczonej aktorki Starego Teatru – który opowiadał o przeżyciach kobiety dojrzałej z perspektywy widma. Literatura zna wiele takich utworów, począwszy od Witkacego. Z punktu widzenia warsztatowego spektakl wartościowy, ale nierówny ze względu na czynione obserwacyjki. Wbrew ogólnemu poglądowi, że literatura to tylko jedno z tworzyw teatralnych, w tja podstawa literacka ma kolosalne znaczenie i nie jest bez znaczenia, jaki rodzaj literatury się wybiera, choć zdarzało się i tak w bogatej historii tego teatru, że tekst niezbyt wybitny stawał się doskonałym nośnikiem ciepłego, pełnego energii przedstawienia, jak to mieliśmy przyjemność doznawać podczas spektaklu Olszewskiego – tekst nie po raz pierwszy brany na warsztat, choć dość przeciętny, ale sposób, w jaki został przedstawiony, nadał mu energii.

Dlaczego nagrodziłem Agnieszkę Przepiórską? To był spektakl, o którym można powiedzieć „dwa w jednym”. Miał swój wymiar indywidualny, bo był opowieścią o kobiecie, która po stracie męża w katastrofie lotniczej staje się młodą, bezradną wdową i odkrywa, że całe życie spędziła w cieniu męża. I to odkrycie ratuje ją z opresji. Aktorka unika niebezpieczeństwa nadmiernej ekspresji w tym fragmencie spektaklu, który pokazuje „szczęście” bohaterki, bo mąż zginął i ona nareszcie może być sobą. To jest wpisane w traumę po katastrofie i z tej perspektywy patrząc, nawet przesadne reakcje, lekko stonowane, nie będą razić. Opowieść ciekawa, bo bez taniego psychologizowania, pokazuje, jak można się pozbierać, by nie uznać życia za skończone. Stąd tytuł – „I będą święta” – krzepiący, mimo bólu. A drugi plan – nie można udawać, że go nie ma – trochę publicystyczny, na szczęście niezbyt mocno akcentowany, odmalowuje pewną aurę, jaka towarzyszyła katastrofie smoleńskiej i sposobowi wykorzystywania osób w żałobie do celów politycznych. Ten monodram trafnie ujawnia nacisk na jednostkę motywowany politycznie, wywierany w sytuacji dramatycznej, niezwykle przecież bolesnej. Przeciwko handlowaniu czyimś bólem ten spektakl występuje. I to jest jego wartość dodatkowa, niezależnie od bogatego portretu kobiety w emocjonalnie skrajnej sytuacji. Opowieść o pewnej atmosferze w Polsce, którą trzeba przełamać, by nie dać się ponieść łatwym emocjom.”

 

Krzysztof Kuliński – profesor PWST we Wrocławiu, aktor

„Formuła samotnego wskazywania laureata jest niewygodna, okrutna i paskudna. Zwłaszcza w sytuacji, gdy pokazy konkursowe stoją na bardzo wysokim poziomie. Trzymając więc kopertę w rękach, czułem, jakbym komuś robił krzywdę. Nie powinno tak być. Ten Festiwal został zdominowany przez kobiety. Jest to jakiś znak czasów. Na szczęście w naszym składzie jurorskim nie było parytetów. Widać jakaś sprawiedliwość istnieje. Ale ad rem. Zobaczyliśmy bardzo fajne, bardzo mądre, bardzo potrzebne przedstawienia i chylę czoło przed panią Caryl Swift, przed Eweliną Niewiadomską, której premierę widziałem. Uważam, że ten spektakl bardzo dojrzał od tamtego czasu. Przed Mateuszem Olszewskim. Stworzył bardzo piękną historię. I to był jeden z moich dylematów, dlatego że rok temu, kiedy siedziałem w jury, na ten właśnie tytuł wskazałem. Muszę jednak przyznać, że ta realizacja była jeszcze lepsza niż ubiegłoroczna. Aliści moje pieniądze trafiły do Agnieszki Przepiórskiej, która od momentu, w którym weszła do sali, dała mi poczuć, że jest w środku tej historii, którą MUSI i chce nam przekazać, że ma ten potężny, wewnętrzny imperatyw, dla którego tu przyszła i do mnie mówi. Stał się mały cud i już po chwili nie słyszałem drobnych niedociągnięć z początku, a zająłem się samą historią. W krótkim dość czasie stworzyła galerię postaci: od pani w banku zaczynając, poprzez syna, córkę, prokuratora, na psychoterapeutce kończąc. Kiedy czytałem opis spektaklu, bałem się, że te konotacje smoleńskie będą za oczywiste i dla mnie niewygodne, bo mam lekki przesyt tej tematyki. Na szczęście była to historia indywidualna człowieka, tej kobiety, która mnie mocno zajęła. Przy okazji z radością stwierdziłem, że nie jest to tylko i wyłącznie teatr realistyczny, który opowiada o życiu pewnej kobiety z pewnym mężczyzną, ale że sięga po środki i ZNAKI teatralne, które formalizują w pewnym stopniu tę historię. To dla mnie było bardzo ciekawe. W zasadzie od pierwszej chwili tej małpiej pozy aż do sceny końcowej na pudłach budowała stan emocjonalny, rytmicznie ją powtarzała jako znak pewnej emocji.”

 

GOŚCIE FESTIWALOWI o KONKURSIE

 

Jolanta Krawczykiewicz – dyrektor Słupskiego Ośrodka Kultury i Turnieju TJA „Sam na Scenie” w Słupsku

„W pierwszym dniu największe wrażenie zrobił na mnie spektakl Agnieszki Przepiórskiej, a w drugim – przez to, że Caryl Swift widziałam już wcześniej – to Mateusz Olszewski. Rzeczywiście zaskoczył mnie swoimi możliwościami, umiejętnościami, świetnym tempem, reżyserią, aktorstwem. O całości – już nie tak „hura”, bo gdy przyjeżdżam tam, gdzie spodziewam się wysokich gór, a są Bieszczady, to jestem trochę rozczarowana brakiem czy to takiego pobudzenia mnie do wysiłku intelektualnego, czy przeżywania, czy właśnie przekraczania pewnego rodzaju granic. Może za wysoko postawiłam poprzeczkę, ale wśród amatorów, których przyjmuję do Słupska, jest sporo ważnych wypowiedzi i takich spektakli, które poruszają. Spodziewałam się więc, że tu nie będzie o błahostkach, granych pod publiczkę, sitcomowych wręcz. A one się pojawiły i to mnie wręcz zabolało. To, co dzieje się w tja, pokrywa się z tym, co w teatrze w ogóle króluje. Farsa dość łatwo zapewnia przypływ do kasy i zdobywa publiczność, nic dziwnego, że dominuje. A amatorzy mają sprawy do załatwienia, mają problemy, którymi chcą się podzielić, choć nie jest to pozbawione pewnego kunsztu. Bartosz Mazurkiewicz dostał „Szczebel do kariery”, bo został w pamięci jurorów, bo jego interpretacja Becketta zaistniała.”

 

Jan Zdziarski – wiceprezes Zarządu Głównego Towarzystwa Kultury Teatralnej w Warszawie

„Tematyka opowieści snutych przez większość wykonawców konkursu, a w niej pań, które upodobały sobie tematy z życia kobiety, była taka dość jednorodna. Według mnie rozmowy o tym, jak bardzo kobiety są poszkodowane przez mężczyzn, los, miejsce, w którym żyją, i świat są trochę bez sensu. Czy wysoki poziom? Nie, ale ten poziom ratowały cztery przedstawienia z sześciu. Pierwsze [Eweliny Ciszewskiej] uwiodło mnie swoją plastyką, wyobraźnią, tym, jak pięknie jest w teatrze lalkowym. Kolejne pokazało siłę aktorstwa. Artystka [Agnieszka Przepiórka] ma osobowość baby, która wyszła i potrafiła wszystko uporządkować, znaleźć dla tej opowieści przestrzeń i swoją osobowość jakoś podzielić na te ilości kawałków. Następne też taką siłę wyrazu miało. Aktorka [Caryl Shift] snuła tę opowieść bardzo dramatyczną, drastyczną, tragiczną wręcz prosto i emocjonalnie. I chyba najpiękniejsze przedstawienie, bo człowieka [Mateusza Olszewskiego], który umie opowiadać i umie z tego opowiadania zbudować walor. A że jeszcze Pan Bóg dał talent muzyczny i nie poskąpił wyobraźni, to stworzył coś naprawdę pięknego.”

 

Łarysa Kadyrowa – profesor Narodowej Akademii Muzycznej im. P.I.Czajkowskiego, aktorka Teatru Narodowego w Kijowie, dyrektor Festiwalu „Maria” na Ukrainie

„Festiwal stał na wysokim poziomie. Kiedyś mówili, że jak jest jeden spektakl wspaniały, to festiwal – dobry, jak dwa – to wielki. A ja tu zobaczyłam wielkie aktorstwo. W kreacji Caryl Swift. Tego nie można zagrać, tak trzeba żyć. Kiedy jest i to, co duchowe, i to, co realistyczne, jak tutaj, to jest to ważne i ciekawe. W postaci stworzonej przez Agnieszkę Przepiórką. Jaki ta młoda aktorka ma temperament! Albo w bohaterce Eweliny Ciszewskiej. W tej magicznej sukni czarowała! Wspaniały był Beckett w wykonaniu Bartosza Mazurkiewicza. Zauroczył mnie Mateusz Olszewski – sam utalentowany, stawał się talentem. Lubię, gdy aktor na scenie nie jest dla siebie, a otwarty na widza. A jaka plastyczna była Marylin Monroe w wykonaniu Eweliny Niewiadowskiej! Jestem usatysfakcjonowana konkursem i pełna podziwu dla wysokiej kultury teatru polskiego, który jest inteligentny, duchowy, cielesny i plastyczny. Polska szkoła teatralna kształci aktora, który ma być mądrym arlekinem. Musi znać doskonale pracę głosem, mimiką, gestem, ciałem. Może wyjść na scenę, gdy rozumie „dlaczego?” i „jak?”. Dlatego lubię polski teatr. Podoba mi się, jak i o czym mówi jury. Widać, że pracują razem z aktorami, że swoimi uwagami otwierają przed nimi arkana teatru. Dla mnie aktorki i widza najciekawsza na scenie jest tajemnica, odkrywana przez aktora w czasie przedstawienia, i jego osobowość, za którą podążam, by do tej tajemnicy dotrzeć.”

 

Herbert Kaluza – aktor z Niemiec

 „O Festiwalu mogę mówić tylko niesłychanie pozytywnie. Obserwuję go już od pewnego czasu, patrzę na niego z perspektywy teatru polskiego sprzed lat, który znałem i w którym długo grałem oraz niemieckiego, w którym przez wiele ostatnich lat pracowałem. Dla mnie Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora to interesujące zjawisko, dlatego tu przyjeżdżam. Uważam, że tyle przedstawień w ciągu dwóch dni ma naturalnie złe strony, ale i dobre – jest krótszy czas na to, żeby mieć oddech i podświadomie traktuje się je jako całość. Jak by się oglądało pierwszy akt, drugi, trzeci, dziesiąty... Nie jest to nieznane, bo są spektakle trwające po parę godzin, ale to tylko raz na rok można sobie pozwolić na taki maraton. W teatrze nie lubię tzw. codziennostek. Tego typu przedstawienia nie podobały mi się. Teatr musi mieć perspektywę, dystans. Skoro są literackie odwołania, nie potrzebuję nowinek, szkoda mi na nie czasu. Jedna propozycja z tych „codziennych” trochę załamała moje myślenie o teatrze – spektakl Agnieszki Mandat z Krakowa. Zrobiła coś fenomenalnego. Była w kontakcie z materiałem, który realizowała.”

 

ROZMOWY PRZY STOLE

 

Akt I

W tym roku nie było Ech Dnia, stali bywalcy siłą rzeczy, przyzwyczajeni od lat do publicznej wymiany poglądów, dyskusje toczyli w kuluarach, w przerwie pomiędzy jednym a drugim przedstawieniem. Mocna grupa pod wezwaniem monomafii postanowiła podtrzymać tradycję – choć w ograniczonym gronie. Półprywatne rozmowy udało się zorganizować w miejscu kultowym dla Spotkań – w Piwnicy Świdnickiej. Klimatyczne miejsce, zewsząd buchające historią, wpłynęło niezwykle owocnie na rozmówczynie, czego efekty można znaleźć poniżej. W rozmowie udział wzięły: Marzenna Wiśniewska – adiunkt w Katedrze Kulturoznawstwa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Barbara Kamińska – realizator Toruńskich Spotkań TJA w „Baju Pomorskim” oraz Barbara Tabor – realizator Forum monodramu w Helu. Spostrzeżenia gości spisała Elwira Militowska.

 

EM – Dwa lata temu werdykt jury mocno zszokował publiczność. Trudno go było zrozumieć i zaakceptować. Jak przyjęłyście tegoroczny?

BT – Obstawiałam trochę inaczej. Oczywiście brałam pod uwagę „I będą święta” Przepiórskiej, ale podobał mi się spektakl Caryl Swift i Beckett w wykonaniu młodego laureata ze Słupska.

MW – Był dobrym wskazaniem, co stanowiło dużą wartością tego Festiwalu. Monodram Przepiórskiej powstał, bo aktorka miała sprawę, o której chciała porozmawiać. Na temat miała pomysł, który sprawił, że spektakl nie trącił publicystyką, tylko brzmiał poważną rozmową o jakimś wydarzeniu, o tragedii, po której bohaterka musi się pozbierać i wtedy odkrywa siebie. Jest też takim ciekawym przekroczeniem granicy, za którą przestajemy mówić o tragedii smoleńskiej, a zaczynamy o ludziach, którzy nie tyle muszą uporać się z żałobą, co odnaleźć siebie na nowo. Czasem, jak w tym przypadku, bywa to uwolnieniem od schematu. Spektakl jest dobrym przykładem na to, że aktorka wie, o czym mówi, jak chce to zrobić i jakim językiem.

BT – Była autentyczna, problem bardzo przystępnie podała.

BK – Zanim jury wydało werdykt, pan Geras zapytał, co chcemy pokazać w przyszłym roku w Toruniu. Wybrałyśmy właśnie spektakle Agnieszki Przepiórskiej i Mateusza Olszewskiego.

MW – Oba bardzo równe. Mateusz Olszewski to młody człowiek. Znalazł bardzo ładną formę, czym pokazał dużą wrażliwość na ten aspekt spektaklu, i zaproponował dobry rytm. W ogóle świetnie opowiadał – wyraziście i bardzo dykcyjnie. Jego „Novecento” nie jest ilustracyjne, tylko teatralne. Ono żyje. Czuliśmy to przez rytm, muzykę, przez to, jak się ruszał, pracował mimiką, gestem, jak wykorzystywał różne elementy teatralne. Widzieliśmy całą sytuację, całą gamę emocji. Pięknie pokazał pojedynek między bohaterami za pomocą płyt. Nie bał się prostych rozwiązań, takich jak to z pudłem – kiedy mówił do niego jak do niemowlęcia. Potem to pudło pojawiało się konsekwentnie i niebanalnie.

EM – Widziałyście zeszłoroczną interpretację. Jak wypada porównanie tych dwóch spektakli?

BK – Tamten był komercyjny. Ten niósł pewną wartość.

EM – Który z zaprezentowanych spektakli nie spełnił Waszych oczekiwań?

BT – Nie przemówił do mnie „Egzamin”. Był jakiś wulgarny. Nie przekonały mnie „Listy do B.” Aktorka była marudna i płaczliwa. Usypiała.

BK – W „Listach do B.” było tylko mówienie, mówienie i mówienie. Żadnej pauzy, żadnego oddechu, żadnego rytmu. Trudno było się skupić. Podobnie potok słów charakteryzował „Audiencję”.

MW – W „Audiencji” dodatkowo aktor zastosował chwyty pod publiczkę, ale tak pisał Schaeffer. Pytanie tylko, czy to najlepszy tekst tego autora i czy jest on jego wizytówką?!

BT – Jednak taka „Audiencja” czy lekki, łatwy i przyjemny monodram Kwaśnego to dobry repertuar dla naszego Festiwalu w Helu na czas letni, gdy ludzie chcą odpocząć, oderwać się od codzienności, pośmiać, a niekoniecznie zastanawiać się, analizować, rozdrapywać rany.

EM – Obok tych wartościowych, nużących czy lekkich, pojawiły się dwie nie najłatwiejsze propozycje. Jak postrzegacie takie monodramy jak „Mur” czy „Matka Mejra”?

BK – Oba poruszają trudne tematy i od razu było to widać po przerzedzonej publiczności. Z założenia uciekamy od takich tematów, odcinamy się od problemów, dlatego lubimy iść na Kwaśnego czy „Audiencję”. A „Mur” obowiązkowo powinny zobaczyć szkoły. Dzięki takim monodramom jak ten można poznać człowieka. Nie bożyszcze, tylko normalnego człowieka, który ma wady i zalety. Delikatnie, subtelnie i z wielką klasą aktorka pokazała historię tej niesamowitej kobiety, jaką była Irena Sendlerowa.

MW – Podobnie trudny teatr reprezentuje „Matka Mejra”. Aktorka zaproponowała sposób narracji, który polega na tym, że stawia się problem i konfrontuje z tym, że w opowieści jest ukryty indywidualny człowiek. Może być postrzegany jako bohater, ale on ma setki sytuacji, w których bohaterem się staje. Caryl Swift jest przenikająca, a jej akcent jest tutaj atutem, nie przeszkodą. Brzmiała niezwykle autentycznie.

BK – Gdybym miała polecić monodramy z tegorocznego konkursu, to byłyby to: „Mur”, „Matka Mejra”, nagrodzone „I będą święta” oraz „Novecento”, a także „Koniec” w wykonaniu młodego Bartosza Mazurkiewicza. On pokazał coś ciekawego i w sposobie interpretacji, i prezentacji.

EM – Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że zachodzą zmiany w teatrze jednoosobowym. Jeszcze nie tak dawno rzeczywistość komentowano poprzez literaturę piękną. Dzisiaj dużo więcej publicystyki. Poprzednio liczyła się metafora. Teraz dosadny realizm. Co możecie powiedzieć na temat kondycji monodramu i teatru jednoosobowego?

MW – Wachlarz zaprezentowanych przedstawień pokazał, że niczym nie odbiega od tego, co dzieje się w różnych nurtach teatru. Trzeba mieć świadomość, że teatr chodzi różnymi ścieżkami, a ta różnorodność jest zaletą. Widzieliśmy więc elementy teatru komercyjnego, nastawionego na publiczność oczekującą przyjemności i wytchnienia w teatrze. Dzięki teatrowi ci widzowie mogą się do siebie zdystansować, pośmiać z siebie, popatrzeć na siebie w krzywym zwierciadle. Inny nurt, w którym szuka się formy, tematu, próbuje rozliczać z rzeczywistością, uporać z tym, co niesie świat, także był obecny. Można było zobaczyć różne szkoły aktorskie, sposoby interpretacji, podejścia do roli tekstu czy obecności ruchu, różne myślenia o tym, jak konstruować teatr i co jest punktem ciężkości: słowo i obecność aktora czy ruch. Zobaczyliśmy więc, że ten teatr daje dużo możliwości poszukiwania. Także widzowi, bo kontakt ze spektaklem może być momentem przemyślenia, refleksji, zabawy albo zwykłej satysfakcji, że się go ogląda.

BT – Ewidentnie teatr jednego aktora jest odbiciem tego, co dzieje się obecnie i w teatrze, i w świecie. Ot, choćby wszechobecne przekleństwa, ogólnie przaśny język czy swobodne eksponowanie ciała, nie tyle sama nagość, co rozbieranie i przebieranie się na oczach widzów – kiedyś nie do pomyślenia.

EM – Dziękuję, że zechciałyście podzielić się swoimi spostrzeżeniami.

 

NAGRODY

41. OGÓLNOPOLSKIEGO FESTIWALU TEATRÓW JEDNEGO AKTORA

 

Nagroda I – Agnieszka Przepiórska za „I będą święta”

Nagroda I – Mateusz Olszewski za „Novecento”

Nagroda – Ewelina Ciszewska za „Marię S.”

„Szczebel do kariery” – Bartosz Mazurkiewicz za „Koniec”

Nagroda dla najlepszego aktora z Dolnego Śląska – Ewelina Ciszewska „Marię S.”

Nagroda Prezydenta Wrocławia – Caryl Swift za „Matkę Mejrę”

Nagroda OKiS-u – Ewa Dąbrowska za „Mur”

 

CZĘŚĆ II

PREZENTACJE MONODRAMÓW na DOLNYM ŚLĄSKU

 

W tym roku aż 12 miast gościło monodramistów. Przed dolnośląską publicznością wystąpili już dobrze znani artyści, Bogusław Kierc, Anna Skubik i Agata Kucińska oraz ci, którzy – jak Agnieszka Przepiórska, czy Ewelina Niewiadowska – pierwszy raz prezentowały spektakle w zaprzyjaźnionych miastach Dolnego Śląska. Gwiazdą dolnośląskich pokazów był Krzysztof Grabowski, który wystąpił w 9 miastach z oboma nagrodzonymi na OFTJA monodramami. Niekiedy grał jeden po drugim. Wrocław odwiedził z sentymentu, kończąc objazd. Jego wizytę wykorzystaliśmy, aby z nim porozmawiać o wrażeniach z tournée i jego teatrze jednoosobowym.

 

Elwira Militowska – Już po raz drugi byłeś w objeździe po Dolnym Śląsku.

Krzysztof Grafowski – Dwa lata temu razem z Vsiewołodem Chubenko graliśmy monodramy przygotowane na podstawie „Piaskownicy” Walczaka. Ja najpierw, Vsiewołod po mnie. Chodziło o to, żeby publiczność zrozumiała treść, bowiem spektakle są zupełnie inne i o czym innym, co mnie zaciekawiło. Tym razem to trochę przypadkowa przygoda. Wiesław Geras zaproponował, żebym w ramach Festiwalu zagrał w trzech miejscach, czym sprawił mi ogromną przyjemność. Zapytałem, czy sam też mogę podzwonić w kilka miejsc, a on się zgodził. Wszyscy rozmówcy wystosowali zaproszenie. Musieli pamiętać zeszłe występy i dobre recenzje. Jednak nie przypisywałbym wielkiego zaszczytu sobie, ale tak mocnej, tak fajnej, tak sprawdzonej marce międzynarodowych FWROSTJA, które są dobrze znane na Dolnym Śląsku.

EM – A atmosfera poza Wrocławiem?

KG – Jest równie świetna.

EM – Lubisz kombinować z przestrzenią. We Wrocławiu „Miłkę” pokazałeś w piwnicy Teatru Capitol.

KG – Próbuję podejść do niej za każdym razem inaczej, staram się nie grać tylko na scenie. Zawsze przyjeżdżam pięć godzin przed spektaklem. Najpierw odpoczywam po podróży, spacerując. Wtedy oddycham powietrzem danego miasta, wchodzę w przestrzeń, szukam. Około godzinna przerwa służy na zastanowienie się, a potem na gorąco ustawiam spektakl. Staram się nie mieć jednego wyobrażenia monodramu, tylko z pokorą patrzę, co daje mi miasto. Zależy mi, żeby znaleźć coś dla siebie, nawet ryzykując, że to, co zrobię, nie będzie tak dobre, jak to, co kiedyś się udało. Uważam, że nie ma nic gorszego niż odtwarzanie jakiegoś spektaklu, który się powiódł. To będzie tylko kopia, z założenia – coś słabszego. Z „Miłką” szukam podziemi, strychów, balkonów.

EM – Zdradź nam szczegóły najciekawszych realizacji „Miłki”.

KG – W Głogowie zobaczyłem wielki salon z balkonem, do którego prowadziły na czerwono podświetlone schody. Tak mnie zainspirowały, że stwierdziłem, że muszę tam zagrać. Dwa lata temu grałem w Wałbrzychu w podziemiach teatralnych. Tam nie było świateł. Wykombinowaliśmy, że każdy z widzów dostanie latarkę i będzie szukał przestrzeni gry światłem latarki. To było jedyne światło podczas przedstawienia. Jak by widz się znudził, wyłączył latarkę i wyszedł, zostałbym w ciemnościach. W Toruniu dostałem propozycję od dyrektora „Baja Pomorskiego”, by zagrać w garażu. Myślałem, że to będzie mały garażyk, a to był hangar. Gdy przyjechałem, jeszcze parkowały samochody. Miały zaraz zniknąć, ale wtedy pomyślałem, że nie ma co udawać, że jesteśmy na scenie. Wymyśliliśmy, że w garażu też może być teatr. Zostawiliśmy samochody. Dwa zaparkowaliśmy naprzeciwko siebie i światłem krzyżowym dostałem światło z reflektorów samochodowych. Tak grałem. W Tallinie ambasador zaproponował, żebym zagrał w piaskownicy jakiegoś przyklasztornego podwórka. Pani z ambasady zapytała, czy nie zagrałbym na dachu. Zrealizowałem jej marzenie, bo była w stanie błogosławionym. Na dachu prowadziłem wojnę batmana, potem schodziłem, zanurzałem się w pobliskiej sadzawce. Kombinowałem dalej. Kustosz tego klasztoru miał rozwieszone sznurki z praniem. Chciał je posprzątać, ale to też mnie zainspirowało. Wymyśliłem, że Miłkę, którą mam przygotowaną wcześniej, tu stworzę na oczach widzów z tego prania. Na koniec, gdy ją unicestwiam – tam uczyniłem to za pomocą prania – umyłem twarz, którą namalowałem, i na nowo rozwiesiłem pranie. W Białymstoku na scenie stał piec kaflowy. Pomyślałem, że można by w nim rozpalić. Jak widzowie wchodzili, dorzucałem do pieca, a w finale wykorzystałem piec do unicestwienia Miłki. Wrzuciłem ją do pieca, a wata z Miłki wyskakiwała płomieniem na mnie, przyklejała się, odpadała. Okazało się to widowiskowe. Na Helu zagrałem w Remizie Ochotniczej Straży Pożarnej.

EM – W jakim typie teatru czujesz się najlepiej?

KG – Przede wszystkim dobrze czuję się na scenie. Wszystko jedno, w jakiej formie. Wychodzę z założenia, że ważniejszy jest teatr repertuarowy, zespołowy. Tylko w nim aktor może się szkolić i doskonalić swój warsztat. Sam na scenę może wyjść dopiero wtedy, gdy jest gotów i to też nie z chęci chwalenia się czymkolwiek, nie z przymusu, tylko gdy coś w nim siedzi. Każdy monodram tworzyłem sześć lat. Pracowałem, odkładałem, wracałem. Jak już miałem cały scenariusz, a ciągle mnie interesował, dopiero wtedy miałem odwagę wyjść na scenę. Cały czas pracowałem w teatrze zespołowym.

EM – Masz już jakieś pomysły na kolejny monodram?

KG – Postanowiłem, że nie zrobię monodramu, dopóki nie będę pracował w teatrze repertuarowym, żeby nie okazało się, że to z potrzeby utrzymania w zawodzie czy bicia kasy. Teraz się taka możliwość pojawia, bo mam sporo propozycji i w teatrze, i w filmie. Przede wszystkim chcę się więc skupić na swoim rozwoju. Jednak trzy lata temu zacząłem składać scenariusz według prozy Kapuścińskiego, a biorąc pod uwagę, że potrzebuję sześciu, to za trzy powinienem być gotowy.

EM – Czyli tuż przed tym kiedy Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury w 2016.

KG – Dobrze się składa, bo właśnie w Tallinie walczyliśmy o ESK dla Wrocławia.

EM – To premierę powinieneś zaplanować we Wrocławiu. Dziękuję za rozmowę i czekam razem z Twoją wierną widownią na nowy monodram.

 

CZĘŚĆ III

WROCŁAWSKIE SPOTKANIA z TEATREM JEDNEGO AKTORA

 

WROSTJA OCZAMI PRZYJACIÓŁ

 

Tomasz Miłkowski – krytyk teatralny

„Festiwal był jak rzadko kiedy egzotyczny. Spektakl hinduski – Nirupamy Rajendry – to taki skomercjalizowany, trochę podrasowany pod europejskiego odbiorcę pokaz. Nie mam za złe, że tak zrobiony, bo aktorka pokazuje go ludziom nienawykłym. To wersja uproszczona, lekka, z wielkim wdziękiem pokazana. Ten japoński – Rui Ishihary w wersji butoh – cokolwiek by to miało znaczyć, bo i sami Japończycy ciągle do końca nie są pewni – poczynił nadużycie estetyczne. Nie budzi entuzjazmu, a zapowiadał się ciekawie – początek, rytmiczny dźwięk kapiącej kropli, coraz bardziej irytujący i męczący. Ten bezruch, który trwa nieskończoność i wreszcie ruch. Wydawało się, że coś pójdzie za tym, a tu... zabawa z lalką bardzo naskórkowa i dosyć chybiona. Natomiast Walery Szuszkiewicz z Białorusi dał pokaz szkoły Stanisławskiego w wydaniu tradycyjnym, bez korekt kolejnych rewolucjonistów w tej metodzie, nawiązując bezpośrednio, jakby nie było pośredników. Mam zawsze duży szacunek do tego rodzaju zadań, bo one pokazują bardzo specyficzny warsztat, z jakim występuje aktor. Tu mieliśmy do czynienia z samodzielną próbą uwspółcześnienia metody poprzez konfrontacje z nowoczesnymi środkami, np. wykorzystanie światła stroboskopowego, które trochę rozbijają tradycyjny rytm narracji. W tym czasie aktor wykonywał coś na kształt parabaletu. Prywatnie jako widz nie lubię tych świateł, ale rozumiem, po co one się pojawiają – to miał być ostry kontrapunkt wynikający ze sprzecznych sobie metod opowiadania. Aktor bowiem zdawał sobie sprawę, że konfrontuje dwie metody i z tego punktu widzenia to było niesłychanie ciekawe. Choć za długie. Wiem, że reżyserzy i aktorzy rozpływają się w formie i nie panują nad czasem. Szkoda jednak, że aktor tak rozciągnął swoją wypowiedź, bo mogłoby to być wydarzenie. Ale i tak będziemy ten spektakl pamiętać.”

 

Mateusz Durajczyk – uczeń wrocławskiego Technikum Teleinformatycznego

„Spośród tegorocznych propozycji wybrałem monodram zatytułowany „Łagodna”, bo dobrze się zapowiadał. Ciekawie też się zaczął. Gdy wchodziliśmy na widownię, aktor już stał na scenie, twarzą zwrócony w stronę kulisy, a na środku leżała ludzkich rozmiarów lalka. Od początku panowała totalna cisza, przerywana uderzającą o podłoże kroplą wody, która nadawała rytm i wzbudzała niepewność. Całości towarzyszyło lekkie światło, tworzące mroczną atmosferę do spółki z późniejszymi działaniami aktora. Ta atmosfera miała za zadanie wprowadzić nas w lekki trans, senność i znużenie. Podobało mi się przemieszanie scen statycznych, kiedy aktor nieruchomo stoi na jednym czy drugim krańcu sceny albo leży pod lalką, z dynamicznymi, kiedy przemierza scenę, potykając się czy przewracając. Nie podobało mi się, że nie znając treści utworu, musiałem się domyślać, o czym jest spektakl, ponieważ niejasne były działania aktora, który z lekką przesadą ukazywał pewne wydarzenia. Dla mnie to historia wewnętrznej walki głównego bohatera z samym sobą. Załamany po stracie ukochanej, nie może się pogodzić z tym, co się stało, i początkowo obwinia za to ukochaną. Niestety, to spektakl dla kogoś, kogo nie interesuje treść albo komu nie zależy na zrozumieniu tego, co dzieje się na scenie.”

 

Michał Wolfard – uczeń wrocławskiego Technikum Teleinformatycznego

„To było moje pierwsze spotkanie z takim teatrem. Trochę się go obawiałem, bo kontakt z teatrem nie jest moją mocną stroną, a w dodatku wiedziałem, że spektakle wykonują obcokrajowcy. Miałem dyspozycje, aby patrzeć oczami duszy, szukać różnych znaków i polegać na własnych odczuciach. Planowałem obejrzeć tylko jeden spektakl, ale cieszę się, że widziałem dwa, ponieważ zobaczyłem, jak różne mogą być formy wypowiedzi. I dlatego, że pierwszy mi się nie podobał, a drugi zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pierwszy to spektakl Rui Ishihary. Zupełnie go nie zrozumiałem, bo nie umiałem odczytać tego, co aktor robił na scenie. W dodatku bardzo mi się dłużyły odstępy między poszczególnymi akcjami. Ogólnie – nie byłem usatysfakcjonowany. Drugi spektakl – co dla mnie samego zaskakujące – był jasny w całości, choć nie znam języka. Zagrała go Oleksandra Lyuta. Wtedy zrozumiałem, co to jest magia teatru, o której się uczyłem. Najbardziej wzruszył mnie śpiew aktorki i jej piękny głos, pełen różnych, czasem skrajnych emocji. Podziwiałem w jej wykonaniu i pieśni ludowe („Podolaneczka”), i arie operowe (arię Lauretty z opery Pucciniego). W ten sposób przemówiła do mnie najpełniej. Zaraz po spektaklu byłem w stanie powiedzieć jedynie: wow!”

 

Elwira Militowska – redaktor pofestiwalowej gazetki

„Najpiękniejszym dla mnie spotkaniem z teatrem jednoosobowym był spektakl „Szalona” Oleksandry Lyuty z Ukrainy, ponieważ komunikowała się z widzem na wielu płaszczyznach, również za sprawą symbolu i metafory. Na poziomie podstawowym – poprzez strój i scenografię. Ubrana w lśniąco białą, prostą, długą suknię, przez skojarzenia zarówno z koszulą szpitalną, jak i kreacją divy odsyłała nas i w rejony szpitala dla psychicznie chorych, i sceny operowej. Podobnie rzecz się miała z nakrytymi białą materią krzesłami, raz imitującymi wyposażenie szpitala, miejsca jej odosobnienia i osamotnienia, a raz służącymi za tworzywo do przedstawienia – przestrzeń i sens jej istnienia. Na poziomie wyższym – dzięki emocjom i wyobraźni. Głównie za sprawą mocnego i przejmującego głosu, modelowanego tak finezyjnie, że wystarczyło tylko za nim podążać, by i zrozumieć sens słów, i przeżyć wyrażane nim odczucia. Patrząc z perspektywy na całość monodramu – jest ubogi w środki teatralne i bogaty w środki aktorskie. Pełen emocji, prawdy ludzkiej, poruszający. Klimatyczny za sprawą przepięknego śpiewu aktorki, który – co tu ukrywać – był dodatkowym atutem spektaklu, przez aktorkę świadomie wykorzystanym tak do stworzenia atmosfery, jak i samej postaci. Tę ostatnią wykreowała, dając popis umiejętności, jakimi dysponuje zarówno z natury (ów cudowny, pełny głos), jak i rzetelnej pracy (imponujący warsztat aktorski). Ujęła gamą barw, jakie zamknęła w swojej bohaterce – jednocześnie silnej i słabej kobiecie. Porażała osobowością tej postaci, szczególnie że pozwoliła zbliżyć się do niej na tyle blisko, aby z nią odczuwać i przeżywać radości związane z jej pasją – śpiewem i jej smutki wynikające z niełatwego życia osobistego. Jednocześnie można było podziwiać talent aktorski i utożsamiać się z bohaterką. Pod każdym więc względem zgotowała prawdziwą i niezapomnianą ucztę. Czegóż chcieć więcej?!”

 

ROZMOWY PRZY STOLE

 

Akt II

 

Sceneria ta sama. W rolach rozmówczyń ponownie: Marzenna Wiśniewska, Barbara Kamińska i Barbara Tabor. Rola przesłuchiwacza i spisywacza przypadła, jak poprzednio, Elwirze Militowskiej.

 

EM – Porozmawiajmy także o WROSTJA. Po raz pierwszy są tak orientalne. Co prawda trzy lata temu występowała przed wrostjową publicznością aktorka z dalekiej Mongolii, jednak w repertuarze europejskim – w Szekspirze. Tym razem aktorzy zaproponowali to, co kojarzy się z kulturą ich krajów. Nirupama Rajendra z Indii swoją wypowiedź oparła na hinduskim eposie o miłości. Jakie są Wasze wrażenia po spektaklu, który w dodatku poznaliśmy, zanim jeszcze się zaczął?

BT – Byłam zawiedziona. Miałam nadzieję, że spektakl bardziej będzie eksponował taniec. Po zapowiedzi widziałam tylko poszczególne sceny i zastanawiałam się, czy to już przejście w kolejny obraz, czy jeszcze nie. Skomercjalizowany od początku do końca i jeszcze po – aktorka nie zapomniała o sobie poopowiadać i podać strony www oraz facebooka.

MW – Oczekiwałam, że będzie wprowadzało w estetykę tradycyjnego teatru hinduskiego, że będą wykorzystane znaki teatralne i nawet jeśli nie będziemy ich rozumieć, to chęć i potrzeba spotkania się z egzotyką, symbolem i znakiem ciekawie plastycznie istniejącym w ruchu, będzie urokiem spotkania. Niestety, streszczenie przed spektaklem odebrało całą przyjemność oglądania i nic nie zostawiło dla wyobraźni. W dodatku spektakl robił wrażenie zeuropeizowanej wersji teatru bardziej pantomimy i to też na poziomie ilustracyjnym, który nie daje emocjom zaistnieć w przestrzeni, w ruchu. To nużyło. W teatrze hinduskim sama mimika twarzy jest bardzo ważna, ale jak się spojrzało na cały spektakl, to tylko trzy znaki były inne niż pantomimiczne, czytelne, hinduskie – gest ręką powtarzany regularnie, klasyczny ruch głową i praca oczu. Aktorka mogłaby nam zaproponować coś ciekawszego, odsłaniając tradycję teatru i kultury, bo świetnie korzysta z warsztatu tanecznego, a ruch jest naturalny dla jej ciała. Zaprezentowała wersję dla niewtajemniczonych, robiąc błędne założenia. Uważam, że jeśli uprawia się tamten teatr, to albo się go przekształca i pokazuje nowoczesny teatr hinduski, albo tkwi się w korzeniach i pokazuje, na czym polega jego fenomen. My nie zobaczyliśmy ani tego, ani tego.

BK – Jedyne, co nam zostało, to szukanie tego, o czym opowiedziano przed spektaklem.

EM – Drugi spektakl odwoływał się do filozofii teatru butoh, który zaczyna być modny i w naszym kręgu kulturowym. Jak ocenicie propozycję japońskiego aktora, Rui Ishihary, którą można podzielić na część realizowaną solo wobec lalki i część realizowaną już z lalką?

BK – Niestety, dla mnie nieczytelny. Niezrozumiałe były jego przekazy. Nie wiem, o co chodziło z kapaniem: czy to upływający czas, czy rytmizacja spektaklu.

MW – Założenia dobre, ale opowieść „Łagodna” jest szalenie intrygująca i jak się ją przyłożyło do tego, co widzieliśmy, to się okazało, że pokazano nam małą etiudę teatralną wokół tego tematu. Podobały mi się gra dystansem, ładne skomponowanie w przestrzeni, rytm, czekanie wyznaczone kapaniem. Wiele momentów było bardzo dobrych, ale jeśli całości nie złamie się – aktor podejmował takie próby – dramaturgią, która spowoduje, że ogrom emocji zapisanych w tekście się przeważy, to to nie zafunkcjonuje. Mając instrument w postaci lalki, mógł szalenie dużo zrobić. Mógł pokazać relacje związane z bliskością, rozczarowaniem, złością, nienawiścią, miłością, bezradnością wobec śmierci. Mógł pokazać zmienność emocji, które są w bohaterze. A on nie wykorzystał fenomenu lalki, która potrafi zagrać śmierć, i nie wygrał cieniowania emocji, przez które bohater przechodzi. Aktor był powolny w ruchu i zdystansowany, co też rozumiem, ale to musiałoby nabrzmieć znaczeniami, a takich nie było.

BT – Spłycił.

BK – My pochodzimy z teatru lalek i dla nas lalka to coś żywego. On jej nie ożywił. Za to otarł się o nekrofilię. A poza tym to, co zaproponował, to tylko dla wytrawnego teatromana, kogoś, kto się zna i potrafi sobie wyjaśnić jego działania. Zwykły widz, który w dodatku nie zna tekstu, nie zrozumie. Tak było i tym razem.

MW – Tak naprawdę w teatrze nie musimy wiedzieć, o co chodzi, tylko spektakl nas musi wciągnąć. Jesteśmy widzami i jeśli aktor nie zaprosi nas do swojego świata, żeby w nas coś spowodować, to przez to się nie przejdzie, nie ma szans na dialog. Był taki ładny moment, gdy sala się wyciszała, ale po jakimś czasie zaczęła produkować swoje dźwięki i atmosfera się rozluźniła, a aktor nie uzyskał zakładanego efektu. Jednemu aktorowi jest niezwykle trudno uzyskać intensywność bycia na scenie. Jemu się nie udało.

BK – Nie chodzi o – mówiąc prozaicznie – wyłożenie kawy na ławę, tylko o zainteresowanie widza. W zeszłym roku oglądaliśmy monodram lalkowy Krzyśka Grabowskiego. Nie był prosty, też trzeba było pomyśleć, podążać za bohaterem, ale on go superowo zaprezentował. Nawet jeśli nie wszystko się zrozumiało, to wyobraźnia tak zafunkcjonowała, że można było dostrzec coś własnego. Ale to miało ręce i nogi. W spektaklu japońskim brakowało tego zainteresowania.

MW – Jeszcze kwestia przepięknie śpiewanej pieśni. Wniosła ciekawy klimat, ale powtórzona któryś raz, wprowadzała w złość. Rozumiem powtórzenie i jego funkcje w teatrze, jednak tu miałam wrażenie, że ktoś nie umiał zweryfikować dramaturgicznych znaków, żeby powtórzenie mieściło się w całości spektaklu. Plusem natomiast jest to, że aktor nie wyeksponował motywów erotycznych, które są u Dostojewskiego obecne. Korzystnie dla spektaklu umknęły, ale to znowu znaki, takie jak rozpuszczone włosy, których aktor nie poniósł dalej.

EM – Na otwarcie WROSTJA zobaczyliśmy monodram białoruskiego artysty, Walerego Szuszkiewicza, który stworzył klasyczną propozycję z ubogą scenografią, ale przemycił do niej światła stroboskopowe. Co o niej sądzicie?

MW – Akurat scenografia to fajny, symboliczny motyw. Tego bym broniła. Określała poziom wertykalny i horyzontalny. Liny układały się w krzyż – motyw obecny w „Wielkim Inkwizytorze”. Dwie boje konkretyzowały górę i stronę, co wygrał w ostatniej scenie – ty idziesz na prawo, ja na lewo. Świetne znaczenie, delikatne zaznaczenie problemu. Szkoda, że to było raczej tło, że tego motywu nie wykorzystał w całym spektaklu. Natomiast światła postrzegam jako próbę przeniesienia języka nowoczesnego teatru do tego klasycznego, dramatycznego, siermiężnego. I jeszcze jedna uwaga – temat i tekst bardzo współczesny i brzmi prawdziwie. Ale jest to tekst Iwana, młodego człowieka, a skoro mówi go aktor z doświadczeniem życiowym, to musi być jakieś uzasadnienie. Młody człowiek jest rozczarowany światem, ma wigor życia wynikający z niespełnienia, przerażenie światem, w którym jest tak dużo bólu, cierpienia i ludzkiej bezradności. W Iwanie rodzi się starość. Aktor warsztatowo świetny. Rolę Iwana potraktował tradycyjnym teatrem w stylu stanisławowskim, jest więc teatralizowana. Dlatego miałam wrażenie, że przyszliśmy zobaczyć ten fragment Dostojewskiego. Aktor nie rozmawiał ze mną tekstem, tylko poprzez teatr. Stworzył dystans do tekstu, który sprawił, że przestałam odnosić do tego, co wokół mnie, a przecież to dokładnie o tym samym.

BT – Dla mnie przede wszystkim to było zbyt długie, przez to nudzące. I nie wszystko wybrzmiało.

EM – Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w przyszłym roku.

 

NAGRODY

WROCŁAWSKICH SPOTKAŃ TEATRÓW JEDNEGO AKTORA

 

Nagroda Marszałka za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury – Łarysa Kadyrowa z Ukrainy

Nagroda Prezydenta Wrocławia – Walery Szuszkiewicz z Białorusi

Nagroda Rady Miasta – Oleksandra Lyuta z Ukrainy

Nagroda Grand Prix Geras – Walery Szuszkiewicz

Nagroda Wojewody Dolnośląskiego – Wiesław Geras

 

Ta ostatnia wrostjową publiczność ucieszyła najbardziej, bo wszyscy na nią długo czekaliśmy. To pierwsza od 46 lat nagroda dla niezmordowanego pomysłodawcy, twórcy i realizatora nie tylko wrocławskich Spotkań, ale i wielu innych, tak w Polsce, jak i za granicą. Wiesław Geras otrzymał także listy gratulacyjne: od Prezydenta Torunia Michała Zaleskiego i Burmistrza Helu Mirosława Wądołowskiego oraz od Marszałka Sejmu Jerzego Wenderlicha. Sprawiły one mu prawdziwą radość i satysfakcję, albowiem pokazały, że jego praca doceniana jest. Podobnie jak i prezent od przyjaciół z Białorusi – ręcznie tkany kilim z wizerunkiem świętego Mikołaja, skopiowanym z prawosławnej ikony. To się nazywa „dowód uznania”!

 

DZIEŃ WROCŁAWSKIEJ

PAŃSTWOWEJ WYŻSZEJ SZKOŁYTEATRALNEJ

 

Tradycją WROSTJA stał się dzień poświęcony wrocławskiej szkole teatralnej. Na tegoroczny, obchodzony w nowym gmachu, składały się cztery zdarzenia. Sesja poświęcona była współzałożycielowi wrocławskiej PWST – profesorowi Stanisławowi Stapfowi. Promocja dziesiątej z kolei książeczki z czarnej serii z Hamletem pod tytułem „Łarysa Kadyrowa. Szczęśliwa samotność aktorki” pióra redaktor naczelnej „Teatru Ukraińskiego” – Ałły Pidłużnej, która pokazała sylwetkę wybitnej ukraińskiej aktorki – Łarysy Kadyrowej. Etiudy studentów PWST zawsze są ważnym sprawdzianem dla przyszłych aktorów, którzy prezentują swoją pracę przed wymagającą festiwalową publicznością. Wydział Lalkarski reprezentowali: Maciek Rabski w „Bajce o rozczarowanym rumaku Romualdzie” przygotowanej pod opieką Anety Głuch-Klucznik, Karolina Zieleń w „Kwiatach polskich” opracowanych pod okiem Agaty Kucińskiej. Z Wydziału Aktorskiego zaprezentowali się studenci Grażyny Kruk-Schejbal: Maja Wachowska („Uciekinierka”), Anna Kończal („Sonata jesienna” i „Z życia marionetek”), Kacper Sasin („Bliżej”) oraz Monika Janik („Z życia dżdżownic”). Profesor Degler – do niedawna wykładowca PWST – był pod wrażeniem występów wszystkich adeptów sztuki teatralnej. Maria Lubieniecka – niedawny szef literacki Wrocławskiego Teatru Lalek – zauważyła duży potencjał aktorski u studentek pierwszego roku. Natomiast związana od lat z Wrocławskim Towarzystwem Przyjaciół Teatru i Spotkaniami Aleksandra Trudzik zwróciła uwagę na ciekawą propozycję Maćka Rabskiego oraz niezwykłe możliwości aktorskie Moniki Janik. Dzień zakończył pokaz mistrzowski aktorki Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego we Lwowie Oleksandry Lytuty.

A jako że tradycją jest na „nowe mieszkanie” przyjść z symbolicznym podarunkiem dla gospodarzy, prezes Wrocławskiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru i dyrektor artystyczny WROSTJA – Wiesław Geras ofiarował Szkole do Biblioteki trzy komplety książeczek Czarnej Serii z Hamletem, a studentom – dziesiątki egzemplarzy tych publikacji, stanowiących zapis tego, co w ruchu tja najlepsze. Na ręce zaś Pani Rektor Elżbiety Czaplińskiej-Mrozek przekazał grafikę z logo Spotkań, wykonaną przez Witolda Liszkowskiego, na znak „wiecznego zjednoczenia” działań i wysiłków WTPT i PWST wokół najstarszego z festiwali.

 

SESJA NAUKOWA POŚWIĘCONA STANISŁAWOWI STAPFOWI

 

Dzień Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, Filii we Wrocławiu rozpoczęła sesja poświęcona prof. Stanisławowi Stapfowi współtwórcy wrocławskiej uczelni teatralnej i wieloletniemu dyrektorowi Wrocławskiego Teatru Lalek, który placówkę tę w swoim czasie uczynił pierwszą pod względem artystycznym sceną lalkową kraju. Spotkanie – zainicjowane prezentacją książki „Zwykły człowiek. Rzecz o Stanisławie Stapfie” autorstwa aktora toruńskiego Teatru „Baj Pomorski” Władysława Owczarzaka. Sesję poprowadził prof. Janusz Degler. Znakomity teatrolog rzeczowo i barwnie, scharakteryzował dokonania bohatera sesji, które pozostawiły trwałe ślady w życiu kulturalnym i akademickim Wrocławia. Wystąpienie wzbogacił licznymi anegdotami. Sesja więc niebawem przerodziła się w godzinę ciepłych wspomnień. Kontynuując ewokacje prof. Deglera, wspominki snuli świadkowie i badacze życia bohatera publikacji, m. in. Anna Kramarczyk, Anna Twardowska, Józef Frymet – byli współpracownicy Stanisława Stapfa na uczelni i w teatrze, Danuta Wielebińska (była wojewodzina wrocławska), a przede wszystkim goście z Torunia, wśród których – obok Władysława Owczarzaka i kierownika literackiego „Baja” Marzenny Wiśniewskiej – wrocławianom miło było witać państwa Hannę i Lecha Stapfów, córkę i syna wybitnego twórcy instytucji teatralnych nad Wisłą i Odrą. Państwo Stapfowie zaprezentowali wzruszający film o młodości i świecie swego ojca, zbudowany ze zdjęć przechowanych w rodzinnym archiwum. Widzom, a osobliwie prof. Januszowi Deglerowi, wybitnemu koneserowi twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza, film przyniósł rewelację: wizerunek nigdzie dotąd nie odnotowanego przez muzealników portretu sędziego Teodora Stapfa, ojca Stanisława, który namalował Witkacy. Po pokazie państwo Stapfowie replikami filmu obdarowali wrocławską PWST, Ossolineum, Uniwersytet Wrocławski i WTPT. Szkole przy ul. Braniborskiej ofiarowując nadto fotograficzny konterfekt jej współtwórcy. Autor zaś „Zwykłego człowieka” tych samych szczęśliwców uraczył egzemplarzami swego dokonania biograficznego.

Uczestnicy spotkania z pewnością wynieśli z niego pamięć dwóch anegdot. Pierwsza odsłoniła kulisy przeprowadzki Stanisława Stapfa z Torunia do Wrocławia. Nie byłaby ona możliwa, gdyby w październiku 1963 Wiesław Geras, twórca WROSTJA, też torunianin, nie zgodził się objąć stanowiska w Wojewódzkim Domem Kultury w Bydgoszczy, by uwolnić od tych obowiązków dyr. Stanisława Stapfa, którego władze nie chciały wypuścić bez wskazania następcy. Druga anegdota zagrana(!) została przez Józefa Frymeta, który chciał nią zobrazować subtelność kontaktowania się Stapfa-reżysera z aktorem. Gdy podczas prób „Sierotki Marysi” Marii Konopnickiej jednemu z kolegów opornie szło „kreowanie Koszałka-Opałka”, dyr. Stapf zmobilizował do wysiłków twórczych pocieszającą frazą: „Panie Zdzisławie, Koszałek jest już całkiem dobry, ale nad Opałkiem musimy jeszcze trochę popracować”.

Relacja: Maria Lubieniecka

 

PROMOCJA KSIĄŻECZKI z HAMLETEM

 

Dziesiąta książeczka z Czarnej Serii z Hamletem poświęcona jest aktorce z Ukrainy – Łarysie Kadyrowej. Promocja odbywała się Bibliotece PWST. O aktorce ciepło opowiadała autorka książeczki – Ałła Pidłużna, dobrze znająca pracę i twórczość bohaterki publikacji. Natomiast o pracy nad tłumaczeniem i redakcją kolejno – Julia Rogowska i Maria Lubieniecka. Ta pierwsza okrasiła swoją wypowiedź wspomnieniami z dawnego Lwowa, kiedy to jako młodziutka dziewczyna chodziła na spektakle wielkiej Łarysy Kadyrowej, a dostać się na nie było prosto. Niezwykle serdecznie o ukraińskiej gwieździe mówił sypiący na prawo i lewo anegdotami profesor Bohdan Kozak z Uniwersytetu Narodowego im. Iwana Franko we Lwowie. Sama bohaterka także zabrała głos, ale najpiękniej mówiła swoją sztuką – obszernymi fragmentami spektaklu „Stara kobieta wysiaduje” Tadeusza Różewicza, czym pokazała cały kunszt aktorski. Co więcej, pokazała klasę prawdziwej artystki, albowiem nie miała, jak na scenie, świateł, kostiumu czy rekwizytów, a była tak samo przekonująca jak tam, a może i bardziej, użyła bowiem całej swojej wrażliwości, aby obudzić naszą wyobraźnię. Po spotkaniu wyznała: „Wrocław to dla mnie Grotowski, Różewicz, Geras i Fredro, którego dawno temu grałam. Jestem wdzięczna Gerasowi za to, co zrobił dla mnie jako aktorki. Wielu mówiło, że jestem wielką aktorką, a on zrobił coś konkretnego – wydał książkę o mnie. W czasie promocji nasłuchałam się tylu serdeczności, że siedziałam jak obraz. Nie nawykłam do tego. Każdy mówił tak ciepło. Byłam wzruszona. Występ przed wami był szczególnym spotkaniem. Nie potrzebowałam kostiumu, rekwizytów, sterty gazet – to ważne na scenie, w spektaklu. Tutaj nagromadziło się tyle dobrych emocji, że najważniejsza była samotność tej kobiety, w którą się wcieliłam. Dlatego nie potrzebowałam niczego innego. I dlatego, że ważne jest to, co się dzieje”.

 

WYIMKI Z POFESTIWALOWYCH RECENZJI

 

„Tak więc w nowych, lepszych, acz ascetycznych warunkach, ze sporym udziałem studentów szkoły w roli widzów, którzy także mieli swój dzień, aby zaprezentować własne etiudy, festiwal sprawiał wrażenie nowej imprezy, podczas której spotkali się przedstawiciele kilku generacji aktorów i zwolennicy rozmaitych stylistyk. W konkursie pojawiły się nazwiska takich osób jak m.in. Agnieszka Mandat, Małgorzata Bogdańska i Marcin Kwaśny, co poświadcza, że scena jednoosobowa ma się dobrze. Połowa spektakli została wyprodukowana przez teatry publiczne lub prywatne, co zdaje się znakiem czasu.

Kryzys sprzyja teatrowi jednego aktora, ponieważ koszty przygotowania i wystawienia monodramu są o wiele niższe niż spektaklu z dużą obsadą; teatry więc, borykając się z niedoborami w kasie, łatają często repertuar propozycjami jednoosobowymi.

Nie wszyscy jednak się sprawdzają w tej poetyce. Bywało, że nawet wybitni aktorzy przeżywali katastrofy. Mimo ryzyka nie brakuje chętnych do zmierzenia się z tą wymagającą formą, dlatego dzisiaj niemal każdy teatr ma w ofercie spektakl jednoosobowy (może poza teatrami narodowymi i jeszcze kilkoma).

(...)
Pewną nowością w polskich warunkach są spektakle o formule one man show (lub zbliżonej), będące pokazem siły komicznej aktora, mające na celu przede wszystkim dostarczenie widzowi kulturalnego wypoczynku. Nie ma w tym nic złego, jeśli trzyma to jakiś poziom. Ten typ spektaklu jednoosobowego bardzo rzadko pojawiał się na festiwalu, który ma na widoku poszukiwania artystyczne. Tym razem jednak w programie zobaczyliśmy one man show „Rozkwaś Polaka!” w wykonaniu Marcina Kwaśnego, aktora utalentowanego, obdarzonego dobrymi warunkami, jak to się mawiało dawniej, sprawnego, który dał pokaz umiejętności, ale tekst rozczarowywał. Początek i sam tytuł zapowiadały coś więcej, skończyło się jednak na zestawie stereotypowych skeczy.

(...)

Dyr. Wiesław Geras zadbał o podstawienie polskim wykonawcom międzynarodowego lustra. Tym razem był to daleki i bardzo bliski Wschód: indyjska tancerka Nirupama Rajendra i japoński aktor Rui Ishihara (wprawdzie w polskiej „Łagodnej” w reżyserii Dariusza Kunowskiego) oraz zaskakujące przedstawienie artysty z Białorusi, Walerego Szuszkiewicza, który połączył w jednym spektaklu tradycyjne walory metody Stanisławskiego z nowoczesnym do niej komentarzem (światła stroboskopowe, sceny pantomimiczne), a szło o sprawy poważne. Spektakl „Pytanie Dostojewskiego” pochodzi bowiem z „Braci Karamazow” i jest namysłem nad sensem przypowieści o Wielkim Inkwizytorze, czyli sensem życia”.

Tomasz Miłkowski, Przegląd

 

„Jedną z propozycji organizatorów tegorocznych Wrocławskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora był spektakl indyjskich artystów. Maanini – Emotions of a lady In Love to poetycka opowieść o ośmiu stanach emocjonalnych kobiety. Wizja ta została zaczerpnięta ze staroindyjskiego tekstu Natyashastra. Niezwykle plastyczny sposób, w jaki ją przedstawiono, pozwolił, aby tak odległy kulturowo utwór mógł być zrozumiany i – co więcej –mógł zachwycić także we Wrocławiu.

Organizatorzy postanowili streścić historię Maanini, zanim jeszcze na scenie pojawiła się artystka. Z jednej strony jest to rozwiązanie dość radykalne, bo przed rozpoczęciem przedstawienia widzowie wiedzą, jak się ono zakończy – co w przypadku prapremiery (indyjski projekt był pokazywany po raz pierwszy właśnie na WROSTJI) może budzić pewien sprzeciw. Z drugiej zaś strony już podczas oglądania spektaklu niechęć spowodowana takim wstępnym spoilerem ustępuje miejsca wdzięczności.”(...) Kicz w tym wypadku nie ma wydźwięku pejoratywnego, bo estetyka ta wpisuje się w koncept Maanini wręcz idealnie. Gdyby z niej zrezygnować, zapewne spektakl straciłby wiele, a przede wszystkim nie tworzyłby tak spójnego i zmyślnie skonstruowanego projektu.

Katarzyna Mikołajewska, Teatralia Wrocław

„Na 46 edycji Wrostji wydarzyło się wiele – przeważnie dobrego i inspirującego dla teatru. W sobotę zaprezentowali się także Małgorzata Bogdańska, Bartosz Mazurkiewicz i Adrianna Jendroszek, z efektem lepszym lub gorszym; ale nadal wartościowym przesłaniem, podwyższając poprzeczkę, także wobec wystąpień z zeszłej edycji. Co to będzie za rok?”

Karolina Obszyńska, Teatralia Wrocław

 

TAK BYŁO w 2012

podczas WROCŁAWSKICH SPOTKAŃ z TJA

 

20.10.2012 (sobota) - 41. Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora
- SPEKTAKLE KONKURSOWE:

Ewelina Ciszewska „MARIA S.”, Ewelina Niewiadowska „TO MOJA MARILYN MONROE”
Agnieszka Przepiórska „I BĘDĄ ŚWIĘTA”, Piotr Zawadzki „AUDIENCJA V”, Małgorzata Bogdańska „MOJA DROGA B.”

- SPEKTAKLE TOWARZYSZĄCE:

Bartosz Mazurkiewicz „KONIEC” (laureat Turnieju Teatrów Jednego Aktora SAM NA SCENIE, Słupsk 2012), Adrianna Jendroszek „EGZAMIN” (laureatka XIII FeTA – Festiwalu ewentualnych Talentów Aktorskich, Wrocław 2012)

21.10.2012 (niedziela) - 41. Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora

- SPEKTAKLE KONKURSOWE:
Marcin Kwaśny „ROZKWAŚ POLAKA”, Agnieszka Mandat „PO SCHODACH”, Ewa Dąbrowska „MUR”, Mateusz Olszewski „NOVECENTO”, Caryl Swift „MATKA MEJRA I JEJ DZIECI”
- Publiczne ogłoszenie decyzji Jury i wręczenie nagród 41. OFTJA


22.10.2012 (poniedziałek) - Dzień Spektakli Zagranicznych
Walery Szuszkiewicz (Białoruś) „PYTANIE DOSTOJEWSKIEGO” wg „Braci Karamazow” F. Dostojewskiego, Nirupama Rajendra (Indie) „MAANINI – Lady in love”, Rui Ishihara (Japonia) „ŁAGODNA” wg Fiodora Dostojewskiego

23.10.2012 (wtorek) - Dzień Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej Filii we Wrocławiu
Sesja poświęcona prof. Stanisławowi Stapfowi, współzałożycielowi wrocławskiej Szkoły Teatralnej, długoletniemu dyrektorowi Wrocławskiego Teatru Lalek
Promocja publikacji z serii CZARNA KSIĄŻECZKA Z HAMLETEM
- Ałła Pidłużna, „Łarysa Kadyrowa. Szczęśliwa samotność aktorki”
- Etiudy studentów PWST
Wydział Lalkarski: Maciek Rabski „Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie”, Karolina Zieleń „Kwiaty polskie”
Wydział Aktorski: Maja Wachowska „Uciekinierka”, Anna Kończal „Sonata jesienna” i „Z życia marionetek”, Kacper Sasin „Bliżej”, Monika Janik „Z życia dżdżownic“

- pokaz mistrzowski - Oleksandra Lyuta (Ukraina, Lwów) „SZALONA” Roman Horak

 

 
13. PREZENTACJI MONODRAMÓW na DOLNYM ŚLĄSKU 


W październiku – listopadzie 2012 roku spektakle jednoosobowe gościły w
12 miastach Dolnego Śląska. Łącznie zaprezentowano 18 spektakli.

 

BOLESŁAWIEC, Teatr Stary: Bogusław Kierc „Mój trup”, Anna Skubik „Złamane paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich”, Krzysztof Grabowski „Miłka” i „Patryk K.”

LEGNICA, Teatr Modrzejewskiej, Scena Gadzickiego: Agata Kucińska „Żywoty świętych osiedlowych”
SZCZAWNO ZDRÓJ, Teatr Zdrojowy: Ewelina Niewiadowska „To moja Marilyn Monroe”

ZGORZELEC, Miejski Dom Kultury: Anna Skubik „Fedra”

● Monodramy Krzysztofa Grabowskiego:

BOGUSZÓW-GORCE, Miejska Biblioteka Publiczna Centrum Kultury; CHOJNÓW, Miejski Ośrodek Kultury; DUSZNIKI ZDRÓJ, Dworek im. Fryderyka Chopina, Park Zdrojowy; GŁOGÓW, Miejski Ośrodek Kultury; JAWOR, Jaworski Ośrodek Kultury, Teatr Miejski; STRZELIN, Strzeliński Ośrodek Kultury; WAŁBRZYCH, Wałbrzyski Ośrodek Kultury, Biały Kamień; ZIĘBICE, Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych im. Hipolita Cegielskiego;

 

Prezentacja odbyła się pod patronatem
MARSZAŁKA WOJEWÓDZTWA DOLNOŚLĄSKIEGO

 

Organizatorzy PREZENTACJI - Ośrodek Kultury i Sztuki oraz Wrocławskie Towarzystwo Przyjaciół Teatru zgodnie podkreślali, że pokaz spektakli w regionie udało się ja zorganizować dzięki szczególnemu zaangażowaniu dyrektorów oraz profesjonalizmowi pracowników dolnośląskich teatrów, ośrodków kultury i innych instytucji kulturalnych.

 

WROSTJA 2012 udało się zorganizować dzięki dużemu wysiłkowi Ośrodka Kultury i Sztuki oraz wrocławskiej filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej.


Na ręce dyrektora OKiS Piotra Borkowskiego słowa uznania kierujemy dla profesjonalnej pracy pani Karoliny Michalskiej-Cecot, natomiast na ręce pani rektor PWST prof. Elżbiety Czaplińskiej-Mrozek kierujemy podziękowania za duże zaangażowanie pani kanclerz Katarzyny Kostenko oraz kierownika technicznego teatru Andrzeja Kopczy.

Gazetka festiwalowa 99 powstała pod redakcją Elwiry Militowskiej i przyjaciół WROSTJA

 

Organizatorzy WROSTJA:

 

Ośrodek Kultury i Sztuki

Instytucja Kultury Samorządu Województwa Dolnośląskiego

Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna w Krakowie im. L. Solskiego. Filia we Wrocławiu

Wrocławskie Towarzystwo Przyjaciół Teatru

Biuro WROSTJA: Rynek-Ratusz 24, 50-101 Wrocław, tel/fax 48 071 344 10 46, 0 607 71 72 25

 

www.okis.pl , www.wrostja.art.pl, www.pwst.wroc.pl