• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Film

« powrót

Odra 4/2015- Kuba Armata

Dodano: 17.04.2015 11:57

DAĆ ŚWIADECTWO CZASU I MIEJSCA

 

Z amerykańskim reżyserem Halem Hartleyem, laureatem Nagrody Jury Ekumenicznego za film Ned Rifle na festiwalu w Berlinie, rozmawia Kuba Armata

 

Kuba Armata: – Odpowiada pan za reżyserię, scenariusz, produkcję, muzykę, a czasami i za montaż swoich filmów. To wynik autorskiego podejścia do kina czy niewielkich budżetów, jakimi pan dysponuje?

Hal Hartley: – Staram się być odpowiedzialny za swój film w takim stopniu, w jakim to tylko możliwe. Choć z montażem akurat, nawet jeżeli bym chciał, nie mam ostatnimi czasy wiele wspólnego. Przyczyna jest prozaiczna, kompletnie nie mogę poradzić sobie z nowymi technologiami. Podejście autorskie ma swoje korzenie jeszcze w szkole. Kształcili mnie ludzie, którzy wymagali od studentów, abyśmy wiedzieli wszystko o tym, jak robi się filmy. Przede wszystkim kładziono bardzo duży nacisk na scenariusz. Powtarzano nam, że jeżeli chcemy być dobrymi reżyserami, to najpierw powinniśmy umieć ten film napisać. Ludzie ufają pisarzom, bo to przecież oni najlepiej znają daną historię. To był czas jeszcze sprzed epoki kamer cyfrowych, na których można wszystko bez problemu zarejestrować, od razu to zobaczyć i próbować na różne sposoby zmieniać. Wtedy najlepszym sposobem na to, by ćwiczyć rzemiosło, było jednak przelanie pomysłu na papier. To nic nie kosztowało.

– Pisanie jest dla pana dużym wyzwaniem?

 – Z pewnością, w takich kategoriach właśnie je traktuję, choć mam wrażenie, że odnajduję się w tym całkiem nieźle. Jeśli wiadomo, co chce się zrobić, jaką historię opowiedzieć za pomocą ruchomych obrazów, większość czasu tak naprawdę zajmuje właśnie pisanie. Dla mnie to naturalna forma artystycznego wyrazu i tego, jak wygląda praca nad filmem. Nie traktuję pisania i reżyserowania jako dwóch oddzielnych, niezależnych części. Zresztą podobnie podchodzę do muzyki.

– Co zatem sprawia największą trudność?

– Trudniejsze niż cały ten proces twórczy jest połączenie wszystkich elementów w spójną całość. Zwłaszcza gdy ma się do dyspozycji stosunkowo niewielki budżet. Pisanie, komponowanie, reżyseria stanowią oczywiście wyzwanie, ale większym okazuje się przeniesienie swojej wizji na język kina za pomocą tak skromnych środków. Co prawda mam w tym duże doświadczenie, ale bywa to męczące.

– Po latach jest łatwiej?

– Tak, ale nie stanowi to reguły. Doświadczenie, wiedzę zebraną z poprzednich produkcji traktuję jako kapitał, i to zawsze się przydaje. Jestem jednak coraz starszy i łapię się na tym, że chwilami trudniej mi pracować z taką intensywnością, jak dawniej. Ale muszę, bo przecież realia za bardzo się nie zmieniły. Zatem, podobnie jak wszystko, i to ma dwie strony medalu.

 – Jest pan postrzegany jako czołowy amerykański reżyser niezależny. Co to dla pana oznacza?

– Tak naprawdę nic. Nie wiem za bardzo, o co wszystkim, którzy mnie tak tytułują, chodzi. Po prostu jestem reżyserem. I tyle. Oczywiście, jestem niezależny, ale w swoim myśleniu, i nie jestem zainteresowany tym, żeby produkować rozrywkę dla mas. Mam w ogóle wrażenie, że takimi określeniami dziennikarze ułatwiają sobie trochę pracę. Kiedy realizowałem pod koniec lat osiemdziesiątych swój pierwszy film Niezwykła prawda, nie myślałem, że robię film niezależny. Ale już kiedy pojechałem z nim na pierwszy festiwal, wszyscy zaczęli używać tego pojęcia. Dla każdego oznacza ono coś innego. Dla mnie tyle, że nie pracuje się dla dużego studia produkcyjnego. W tym kontekście mogę nawet powiedzieć, że jestem niezależnym biznesmenem, bo sam staram się zgromadzić pieniądze na film. Jeżeli zaś miałbym za to pobierać pensję, to pewnie byłby problem z dopięciem budżetu.

– Kolejna łatka, która przylgnęła do pana, głosi, że jest pan najbardziej europejskim z amerykańskich reżyserów. To ułatwia pracę?

– Należę do dość specyficznego pokolenia. Chyba jako pierwsi mieliśmy dostęp do kaset VHS, ale był on jeszcze dość ograniczony. Trudno zatem było zobaczyć filmy z innych części świata, poza kilkoma głośnymi tytułami. Podam prosty przykład: o filmach Wernera Herzoga czytałem na dwa lata przed tym, zanim dane mi było któryś z nich zobaczyć. Wiedziałem o nich wszystko, zanim je ujrzałem. Kino europejskie wywarło na mnie duży wpływ. Dwadzieścia mil od mojego miasta znajdowało się małe kino arthousowe. Nie miałem jeszcze wtedy prawa jazdy i musiałem prosić innych, aby mnie tam zawozili. Oglądanie filmów w tamtych warunkach, na starym projektorze, było wyjątkowym przeżyciem. Dało się wyczuć, że ludzie, którzy uczestniczyli w seansach, naprawdę kochali kino. A teraz mam wrażenie, że, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, wcale nie musi to być regułą.

– Mówi pan o Herzogu, ale w ogóle kino niemieckie było chyba dla pana ważną inspiracją?

– Owszem. Bardzo cenię twórczość Rainera Wernera Fassbindera. Jego kolejne filmy zrobiły na mnie duże wrażenie. Lubię też kino Wima Wendersa. Podoba mi się jego oryginalny punkt widzenia. Poza tym to świetnie opowiedziane historie, korespondujące z mainstreamem, ale lokujące się jednak gdzieś poza głównym nurtem.

– Podczas tegorocznego Berlinale Wenders pokazał swój nowy film w 3D. Jest zafascynowany tą technologią. A pan?

– Prawdę mówiąc, nie lubię 3D. I mówię to nawet nie tyle z perspektywy reżysera, co odbiorcy. Takie projekcje najzwyczajniej mnie męczą.

– Ned Rifle, który pokazywał pan w Berlinie, zamyka trylogię, składającą się jeszcze z Henry Fool i Fay Grim. Kiedy w 1997 roku realizował pan pierwszy z nich, myślał pan o tym, co będzie dalej?

– Wtedy miałem w głowie tylko jeden film. Pierwsza myśl o tym, że można by ten projekt rozwinąć, pojawiła się chyba dopiero w 2002 roku. Przeszło mi przez głowę, żeby zrobić z tego coś więcej. Od razu pomyślałem o dwóch kolejnych częściach, tak żeby całość zamykała się w trylogii. Drugi epizod poświęcony miał być postaci Fay, a trzeci synowi moich bohaterów.

–Ponoć jest pan bardzo przywiązany do symetrii, porządku, liczb.

– Coś w tym jest, ale nie idzie za tym jakaś głębsza ideologia. Decyzja o trylogii może się wiązać z klasycznym podziałem na trzy akty. Zresztą mam też wrażenie, że rzeczy najczęściej dzieją się nie parami, a właśnie trójkami. Chodziło mi o zachowanie pewnego balansu. Każda z części miała być poświęcona konkretnej postaci. Uprzedzając twoje pytanie, nie myślałem jednak, żeby zrobić z tego kwadrylogię. W pewnym momencie trzeba tę historię skończyć.

– Inspirację stanowiła ponoć oryginalna trylogia jednego z brytyjskich młodych gniewnych, Lindsay’a Andersona?

– A konkretnie filmy: Jeżeli…, Szczęśliwy człowiek oraz Szpital Britannia. To zresztą świadoma decyzja artystyczna. Kiedy przymierzałem się do realizacji kolejnych części, nie chciałem robić klasycznych sequeli. Zależało mi na tym, by powstały trzy zupełnie różne filmy opowiadające o trzech zupełnie różnych dekadach. Poza tym, że wykorzystują tych samych bohaterów. Mówią jednak o innych rzeczach, a różni je też sporo pod względem stylu. Takie podejście wzięło się właśnie z filmów Andersona. Wspólnym pierwiastkiem jest to, że mówią one o jego ojczyźnie, ale pokazują ją z różnych perspektyw i w różnych czasach. Koncentrują się na odmiennych aspektach, ale w jakimś sensie łączy je osoba Malcolma McDowella.

Pana trylogia to rodzaj komentarza do zmieniającej się rzeczywistości?

– Życzyłbym sobie, żeby moje filmy w jakiś sposób obrazowały otaczającą nas rzeczywistość. By coś o niej mówiły, demaskowały rządzące nią mechanizmy, ale też, by dawały obraz konkretnych czasów, w których zostały zrealizowane. Zależy mi zatem na aktualności. Jeżeli ogląda ktoś teraz film, który zrealizowałem w latach dziewięćdziesiątych, chciałbym, żeby mógł się czegoś z niego dowiedzieć o tamtych czasach. Właśnie to interesuje mnie w kinie najbardziej. Dobrym przykładem może tu być Fassbinder. Dla odbioru jego filmów kluczowe jest to, że zostały zrobione w latach siedemdziesiątych. Nawet jeżeli nie mówią w sposób naturalistyczny o sytuacji w Niemczech w tamtych czasach. Nawet jeśli rozumiem z nich ledwie część, czuję się jak świadek pewnej historii.

Ameryka bardzo się zmieniła od czasów, kiedy realizował pan Henry’ego Foola?

– Od Henryego Foola nakręconego w 1997 roku do Fay Grim z 2005 roku Ameryka bardzo się zmieniła. Zaczęliśmy żyć w kraju, na którym bardzo mocne piętno odcisnęła polityka zbrojeniowa. To wręcz taka militarna dyktatura, której wszystko zostało podporządkowane. Świat stał się dziwny i dowodów na to wcale nie trzeba szukać daleko. Wystarczy wziąć codzienną gazetę i ją poczytać. Mojej bohaterce Fay Grim przyszło zatem żyć w trudnych czasach.

Lubi pan swoich bohaterów?

– Mam w sobie odrobinę sympatii także dla antagonistów. Ważne jest to, by zrozumieć motywację nawet tych złych bohaterów, choć nie ma ich w moich filmach zbyt wielu. Na dobrą sprawę takiego prawdziwego łotra chyba ani jednego. Może agent Fulbright, którego gra Jeff Goldblum w Fay Grim. Ale też zależało mi na tym, żeby nie był on przedstawiony jednowymiarowo. Chciałem nadać mu „ludzkie” cechy. Sympatia jest ważna, kiedy robi się filmy fabularne i tworzy pewne uniwersum bohaterów. Trzeba dobrze wiedzieć, kim oni są i dlaczego są właśnie tacy.

Myślał pan kiedyś o tym, do której postaci z tego uniwersum jest panu najbliżej?

–Kiedy na początku lat dziewięćdziesiatych pojawił się mój film Zaufanie, spotkała mnie zabawna sytuacja. W odniesieniu do młodych reżyserów wszyscy zakładają, że ich pierwszy bądź drugi film jest rodzajem filmowej autobiografii czy spowiedzi. Ale to nieprawda. Przynajmniej w moim przypadku. To zresztą odnosi się do wszystkich moich filmów. W efekcie dziennikarze i widzowie założyli, że postać Matthew, którego gra Martin Donovan, to jakieś moje ekranowe alter ego. Jeżeli tak jest, to w równym stopniu jest nim także główna kobieca bohaterka w filmie.

Angażuje pan często tych samych aktorów – czuje pan do nich duże zaufanie?

– Kiedy przeszedłem z kimś jakąś drogę i wiążą się z nią dobre doświadczenia, naturalne dla mnie jest to, że pracuję z nim dalej. Trzeba wziąć też pod uwagę fakt, że robię dość specyficzne kino. Wcale nie jest tak łatwo trafić na odtwórców, którzy się w tym odnajdą. Zależy mi też na aktorach, którzy uszanują napisane przeze mnie dialogi w takiej formie, w jakiej są w scenariuszu. Nie lubię improwizacji. Szukam aktorów, którzy czują dialogi, rytm i według niego się poruszają. Jak znajdę już kogoś takiego, chcę, żeby pozostawał w pobliżu.

Gdzie znajduje pan inspiracje do scenariuszy? W codziennym życiu, w literaturze?

– Życie i literatura, to brzmi interesująco. Literatura to, podobnie jak muzyka, ważna część mojego życia. Inspiracja to wypadkowa kilku rzeczy, które się ze sobą zderzają. Jak wspomniałem, jako reżysera interesują mnie pewne dowody czasu i miejsca, w którym się aktualnie znajduję. Najważniejszymi elementami są dialog, ruch i muzyka. Kiedy udaje mi się je ze sobą zespolić, jestem zadowolony.

Robi pan filmy, które korespondują z filmowymi gatunkami. Jest pan fanem takiego kina?

– Ważne jest tu dookreślenie, co postrzegamy jako kino gatunkowe, bo tak naprawdę definicji jest wiele. Z pewnością wszystkie moje filmy do jakiegoś stopnia korespondują z tradycyjnym myśleniem o gatunkach. Prawdę mówiąc, lubię z nimi pogrywać, to naprawdę dobra zabawa. Jak chociażby w przypadku konwencji kina science fiction i mojego filmu Dziewczyna z planety Poniedziałek. Myślę jednak, że moim celem nie jest zaspokajanie oczekiwań publiczności w związku z tym, co powinien nieść ze sobą określony gatunek. Traktuję to raczej jako rodzaj zabawnego ćwiczenia.

Rozmawiał Kuba Armata



Tagi: odra, kuba, armata, 42015