• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Film

« powrót

Odra 7-8/2014 -Kuba Armata

Dodano: 14.07.2014 12:06

Kuba Armata

 

Kino pod gwiazdami

 

67. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes

 

/lead/Z jednej strony relacji z festiwalu w Cannes wypatrywać można w najpoważniejszych branżowych pismach z całego świata, z drugiej to właśnie im poświęcone są pierwsze strony prasy kolorowej. Zatem z codziennymi festiwalowymi wydaniami prestiżowych magazynów „Screen” czy „The Hollywood Reporter” pod względem popularności śmiało konkurować mogły analogiczne wydania „Gali”, które koncentrowały się przede wszystkim na „czerwonym dywanie” i bujnym nocnym życiu Cannes./lead/


Zatem: święto kina czy raczej targowisko próżności? Uczta dla miłośników X Muzy czy może kilkunastodniowy pokaz mody i najnowszych trendów? Wreszcie, festiwal filmowy czy impreza towarzyska? Zapewne każdy ma na ten temat własne zdanie, a i odpowiedź do łatwych nie należy. Cannes od zawsze (a pierwsza edycja odbyła się w połowie lat 40.) uchodziło za miejsce, gdzie kino artystyczne traktowane było w sposób szczególny i gdzie unosił się nad nim rodzaj ochronnego parasola. W swoim podsumowaniu tegorocznej edycji Tadeusz Sobolewski na łamach „Gazety Wyborczej” pisze: Kluczem do Cannes jest słowo „liberté”. Nie chodzi o polityczną tendencyjność, ale o wolność reżysera-autora, jednostki, kina. Tak było w czasach zimnej wojny (…). I tak jest dziś, kiedy trzeba ciągłego wysiłku, aby rozepchnąć standardy wszechpanującej komercji. W podobnym tonie wypowiadał się tegoroczny laureat Złotej Palmy, ceniony turecki reżyser Nuri Bilge Ceylan. Przekonywał, że Cannes to rzeczywiście ostatni bastion kina artystycznego, i twórcy takiemu jak on trudno wymarzyć sobie lepsze miejsce na premierową projekcję. Zwłaszcza projekcję filmu równie bezkompromisowego, jak Zimowy sen; bezkompromisowość ta dotyczy i treści, i formy – obraz ogranicza się do jednej wielkiej sceny dialogowej, która trwa 3 godziny i 15 minut. Przykład Ceylana jest zresztą dość symptomatyczny i stanowi dowód na dotrzymywanie wierności konkretnym artystom. Reżyser Uzaka oraz Klimatów zapraszany jest bowiem na Lazurowe Wybrzeże od lat, niemal z każdym kolejnym filmem, niejako przy okazji kolekcjonując kolejne prestiżowe laury. Żeby jednak do beczki miodu wrzucić łyżkę dziegciu, trzeba zwrócić uwagę na to, że sztuka przez duże „S” znajduje coraz większą konkurencję wśród szeregu wydarzeń „towarzyszących” i chyba coraz skuteczniej rozmydlana jest przez takie słowa jak blichtr czy glamour. Nie od dziś wiadomo, że Cannes skandalami stoi. W ubiegłym roku większą uwagę niż filmy przyciągnęła zuchwała kradzież biżuterii wartej ponad milion dolarów, a kiedy sprawa ta ucichła – próba napaści na jednego z członków jury, austriackiego aktora Christopha Waltza.

Bez skandalu, który zelektryzował festiwalową rzeczywistość, nie obyło się i podczas tej edycji. Choć w tym akurat wypadku skandal dotyczył w dużej mierze filmu. Mowa o Welcome to New York w reżyserii Abla Ferrary, obrazie, który co prawda nie w sposób bezpośredni (nie posługuje się bowiem wprost nazwiskiem polityka), ale bardzo jednoznacznie odnosi się do głośnych wydarzeń z maja 2011 roku z Dominique’em Straussem-Kahnem w roli głównej. Oliwy do ognia dolał fakt, że w postać tę wcielił się aktor we Francji wyklęty, czyli Gérard Depardieu, który zapytany, dlaczego zdecydował się przyjąć tę rolę, odpowiedział bez ogródek: „Bo go [Straussa-Kahna] nienawidzę!”. W medialnej burzy, która się następnie rozpętała, bardzo szybko uwydatniła się ewidentnie polityczna linia całej sprawy. Francuskie media, takie jak opiniotwórczy „Le Monde”, odsądzały obraz od czci i wiary, wydobywając przy okazji na światło dzienne brudy z życia zarówno Ferrary, jak i Depardieu, podczas gdy zagraniczna prasa film chwaliła, zastanawiając się nawet, czy to aby nie najlepsza rola w karierze aktora. Na największy paradoks tej sytuacji zakrawa fakt, że produkcja, która na dobrych kilka dni zawładnęła canneńskim światkiem, nie znalazła się nawet w oficjalnej selekcji festiwalu. Można jedynie domniemywać, z jakich powodów. Dystrybutor, firma Wild Bunch, raczej wykorzystał okazję, że w jednym miejscu znalazło się około czterech tysięcy dziennikarzy z całego świata, i wyświetlił film niejako obok canneńskiej imprezy.

Stosunkowo łatwe odwrócenie uwagi od rzeczy, wydawałoby się, ważniejszych jest chyba niestety dowodem na to, że tegoroczne zmagania o Złotą Palmę nie stały na najwyższym poziomie. Choć zdania na ten temat są podzielone. Cytowany tu Tadeusz Sobolewski przekonuje, że był to najlepszy konkurs od lat. Trudno mi się z tą opinią zgodzić, głównie dlatego, że w moim przekonaniu najzwyczajniej zabrakło filmowych olśnień. Zwłaszcza jeśli pamiętamy sytuację sprzed dwóch lat, kiedy to o najwyższy canneński laur rywalizowały takie arcydzieła jak Miłość Michaela Hanekego, Holy Motors Leosa Caraxa, Polowanie Thomasa Vinterberga czy Post tenebras lux Carlosa Reygadasa. Tegoroczna selekcja wypadła w porównaniu do tamtej dość blado, a filmy wybijające się ponad przeciętność zliczyć można było na palcach jednej ręki. Wydaje się to o tyle zaskakujące, że w przypadku canneńskiego festiwalu selekcjonerzy są w komfortowej sytuacji: to nie oni zabiegają o konkretne tytuły, jest zgoła odwrotnie – swój film pokazać chce tu każdy. O rygorystycznym procesie selekcji na konferencji prasowej przed festiwalem opowiadał jeden z canneńskich decydentów Thierry Fremaux, przekonując, że na 1800 zgłoszonych filmów organizatorzy musieli odrzucić… 1750 tytułów.

Cannes od zawsze doceniało wielkich mistrzów (stąd zapewne obecność w konkursie Jeana-Luca Godarda), przywiązane było do autorów (jak wspomniany Ceylan, ale też Mike Leigh czy Ken Loach), ale wnosiło również do świata kina powiew świeżości. To niezwykle ważne, bo czy właśnie otwartość na nowe kierunki oraz kreowanie nowych trendów nie powinny być nadrzędnymi misjami takiego festiwalu? Stąd obecność w konkursie głównym Abderrahmane Sissako, Xaviera Dolana czy szerzej nieznanej 32-letniejWłoszki Alice Rohrwacher.

O ile sama selekcja wzbudzać może ambiwalentne odczucia, o tyle końcowy werdykt zadowolić powinien nawet największego malkontenta. Wydaje się bowiem, że dawno nie wydano tak sprawiedliwej oceny. Jury pod przewodnictwem nowozelandzkiej reżyserki Jane Campion (znaleźli się w nim m.in. Gael García Bernal, Willem Dafoe czy Nicolas Winding Refn) obdzieliło wszystkich na to zasługujących niemal po równo. Jedynym przegranym w tej sytuacji czuć się może wspomniany Sissako, którego Timbuktu, przygnębiający obraz siły, a jednocześnie bezmyślności, jaka cechuje religijny fundamentalizm, ostatecznie został pominięty. Wydaje się, że poważnych kandydatów do końcowego triumfu było ledwie dwóch. Z jednej strony wspomniany już laureat, czyli Nuri Bilge Ceylan i jego Zimowy sen, z drugiej Xavier Dolan, twórca Mommy, nazwany zresztą przez Jane Campion „cudownym dzieckiem kina”.

Nie ma w tym chyba wiele przesady, bowiem impet, z jakim młody kanadyjski reżyser wdarł się do artystycznej pierwszej ligi, budzi prawdziwy szacunek. Co więcej, wie on też doskonale, jak podbić serca widzów (ot, stosując chociażby pomysłowy trik z samym obrazem). Znamienny niech będzie fakt, że to właśnie jemu festiwalowa publika zgotowała najdłuższą, bo pięciominutową owację na stojąco, podczas której Dolan popłakał się ze wzruszenia. Mommy to z pozoru kolejny odcinek opowieści, którą zaproponował już w swoim debiucie (Zabiłem moją matkę z 2009 roku), ale z pewnością bardziej dojrzały i świadomy. Wcześniejsza niewinna zabawa formą tutaj układa się w spójną całość i stanowi dla widza już nie tylko wizualną atrakcję, ale też kolejny intelektualny bodziec. Młody reżyser po raz wtóry opowiada o specyficznych relacjach pomiędzy matką a synem (skądinąd był to w ogóle popularny temat, bowiem traktował o nim także zwycięzca sekcji „Un Certain Regard”, film Party Girl), choć tym razem nie jest już tak kategoryczny w swoich sądach. I w żadnym wypadku nie wynika to ze stępienia pazura − raczej z większego wyczucia i formy, i fabuły. Warto przy tym zaznaczyć, że pod względem intensywności emocji, jakie biły z ekranu, filmowi Dolana blisko do Zimowego snu. W przypadku Ceylana może to trochę zaskakiwać, zwłaszcza kiedy zestawi się film z obrazem samego reżysera – nieśmiałego, nieco wyalienowanego i jakby nieobecnego. Poproszony o komentarz do werdyktu, stwierdził jedynie w swoim stylu: „Czuję się trochę dziwnie, nawet jeżeli zwycięstwo to bardzo przyjemne uczucie”. Dla laureata Złotej Palmy ten oparty na Czechowowskich opowiadaniach obraz, który po głowie chodził mu już od dłuższego czasu, to pewnego rodzaju przełom w jego twórczości. Autor Pewnego razu w Anatolii do tej pory kreślił swoje wizje przede wszystkim za pomocą obrazu, podczas gdy Zimowy sen od pierwszych do ostatnich scen, czyli przez ponad trzy godziny, wypełniony jest dialogiem. Niewinne fabularne zdarzenie staje się tu pretekstem do bardzo wnikliwej i w gruncie rzeczy dość pesymistycznej obserwacji relacji damsko-męskich. Przedstawionych, co ciekawe, z punktu widzenia nie tylko Ceylana, ale i jego małżonki Ebru − podobnie bowiem jak w przypadku dwóch poprzednich filmów, scenariusz napisali oni wspólnie.

Jeżeli już coś w jurorskim werdykcie mogło być niezrozumiałe, to przyznanie drugiej w canneńskiej hierarchii nagrody (Grand Prix) mało znanej Włoszce Alice Rohrwacher za skromny, nierzucający się w oczy obraz Le meraviglie. Kolejna, chwilami dość przewrotna, ale przeważnie po prostu nużąca opowieść o rodzinnych więzach nie stała się tematem dyskusji. A już na pewno nie rozmawiano o niej tyle, ile o innych nagrodzonych: świetnym Foxcatcher Bennetta Millera (nagroda za reżyserię), odważnym i prowokującym Lewiatanie Andrieja Zwiagincewa (najlepszy scenariusz) czy biograficznym Mr. Turner Mike’a Leigh, za rolę w którym Timothy Spall otrzymał nagrodę aktorską. Laur dla Rohrwacher cieszy o tyle, że jest dowodem otwartości jurorów na nowe nazwiska. W Cannes doceniono w tym roku młodość, czego przykładami są właśnie Włoszka oraz wspomniany już Dolan. Nagroda Jury dla Kanadyjczyka była zresztą dość symboliczna, bowiem otrzymał ją ex aequo z wielkim mistrzem Jeanem-Lukiem Godardem. Godard, który na festiwalu się nie pojawił, zrealizował obraz Goodbye to Language, w którym zastosował technologię… 3D. Jak żartowano, po to, by udowodnić, że technika ta nie ma sensu. Tym samym obok siebie, choć niestety niedosłownie, stanęli najmłodszy i najstarszy z reżyserów startujących w konkursie, proponując dwa najbardziej radykalne filmy. Wzruszony nagrodą Dolan przekonywał, że podobnie jak Godard chciałby być zapamiętany kiedyś jako twórca, który na nowo wymyślił język kina. To symboliczne przekazanie pałeczki było chyba najważniejszym i najbardziej wzruszającym momentem tegorocznej edycji festiwalu. Momentem, dla którego warto było się tam znaleźć.  

Kuba Armata