• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Literatura

Odra 9/2013 - Ostap Nożak

Ostap Nożak -autor i tłumacz, Czerniowice, Ukraina

WIERSZE

 

JESTEŚ ZROBIONY Z KAMIENIA

 

Jesteś zrobiony z kamienia.

I z nieba, które w kamieniu.

I ze słońca, które w niebie,

które w kamieniu.

Jesteś zrobiony ze mnie.

 

 

NASZ Z TOBĄ BÓG

 

Nasz z tobą bóg

stał się ślepy na oba skrzydła,

więc jestem gołębiem, a ty jesteś człowiekiem.

Teraz piszemy swoje akordy

prosto na ścianach,

na suficie, na podłodze,

darując dzikim kwiatom

ich kwitnięcie.

 

 

KOLEJKA (POŁUDNIE)

 

po niebie chodzi duże jabłko

i wpisuje ciebie na kolejkę

pocałunków ze słońcem

 

ustawiasz się w kolejce gdzie już czekają

źli królowe ich żony i córki

sprzątaczki i oficerzy wachtowi

profesorzy i pisarze

geje i lesbijki

owady i komentatorzy radiowi

 

długo myślisz stojąc w kolejce

z kim mógłbyś nawiązać znajomość

i decydujesz się przyjść następnego dnia

 

 

CHCIAŁBYM BYĆ KAMIENIEM

 

Chciałbym być

                        kamieniem,

Żeby lizać

            stopy

                        wody,

Chciałbym być

                        aniołem,

Żeby zobaczyć,

                        czy Bóg jest jedyny,

Chciałbym być

                        pieśnią,

Żeby się radowało

                        i lamentowało,

Chciałbym być

                        szczerością,

Żeby szczera była

                        radość,

Chciałbym być

                        Wiedniem,

Póki tłumy

            zbiegają się

                        do Pragi,

Chciałbym być

                        kwietniem –

Hamować pszczołom

                        pragnienie,

Chciałbym być

                        latem,

Żeby wianek majstrować

                                   dla jesieni,

Chciałbym być

                        wiatrem,

Podobnie wszystkiemu dokoła –

                                   bosym.

 

 

TYLKO NA DZISIAJ

 

a jeżeli jest zimno – to tylko troszeczkę..

a jeżeli wpaść – to między zioła..

i między bławatki..

i tylko na dzisiaj…

 

N. N.

 

Wymagając

    nie tracąc

                  czasu

            zawczasu

            zapomnieć

            o byciu

        przybyciu

            i pruciu

             podciętym

             podciągnąć

             pot ciągnąć

                       zgiąć się

                       zgiąć wszystko

 

Ostap Nożak

 

Odra 9/2013 - Jacek Sieradzki

Jacek Sieradzki

PO ODEJŚCIU MROŻKA

Czyż może być większe uznanie dla artysty, zwłaszcza artysty słowa, niż wejście do języka potocznego? Niż zmiana statusu nazwiska z nazwy własnej na rzeczownik pospolity, aczkolwiek wciąż pisany dużą literą? Zmarły pisarz miał tę satysfakcję. To przecież jak z Mrożka, Mrożek by tego nie wymyślił – te wykrzykniki stały się skrzydlate, odkleiły się od autora i jego dzieł, zyskały rangę uogólnienia. Więcej: skutecznie rozbiły pokoleniowe bariery.

Przecież gdy dzisiejszy czterdziestolatek bądź dwudziestolatek mówi o czymś, że jest jak z Mrożka, w istocie nieświadomie powtarza frazę rodziców albo dziadków. Albowiem Sławomir Mrożek na włączenie swego nazwiska między narodowe przysłowia pracował tak naprawdę pół wieku temu. W czasach przez chwilę pełnej nadziei, a potem gnuśniejącej i ponurzejącej gomułkowszczyzny, gdy pisarz był w sile wieku i weny twórczej. Gdy powstawały liczne sztuki (przede wszystkim jednoaktówki), opowiadania, wiersze, rysunki chwytające w zgrabne i nośne formuły całe ówczesne, by tak rzec, życie mentalne. Z jednej strony absurdy i kłamstwa systemu (nie w aspektach ideologicznych, te były pod ścisłą ochroną cenzury, ale w funkcjonalnych jak najbardziej), z drugiej – zadęcia i kompleksy w stosunkach międzyludzkich. Ten pierwszy obszar może symbolizować pamiętny rysunek wybiegu w zoo z wielkim napisem „Słoń” i niewielką tabliczką z boku: z braku słonia, zastępczo, znaczna ilość królików. Drugi – zasępione oblicze rodaka pytającego: dlaczego narysował mnie Sławomir Mrożek, a nie Leonardo da Vinci. Ale wypada wspomnieć i sztukę Indyk z wiekopomną i stanowczo zbyt rzadko przypominaną definicją polskiej wszechogarniającej nieochoty, tudzież Śmierć porucznika, opowieść o bohaterze, który miast dzielnie polec na polu chwały, bezczelnie przeżył, sprawiając kłopot wielbiącym pomniki rodakom. Opowieść, za którą Mrożek mocno dostał po głowie od patriotów dotkniętych jego rzekomym szyderstwem.

Sam pisarz bardzo wcześnie usiłował uwolnić się od łatki humorysty, przylepionej, jak widać, niezwykle solidnym klejem. Już Tango ze swoją zgryźliwą tezą, że doktrynerskie normowanie wybujałej anarchii prowadzi prostą drogą do triumfu przemocy i chamstwa, miało – zwłaszcza w finale – poważny, profetyczny ton. Statusowi satyrycznego piewcy polskiej rzeczywistości nie sprzyjało emigranckie oddalenie – wprawdzie z początku na wychodźstwie, by tak rzec, łagodnym, bez zrywania kontaktu z krajem. Gdy jednak w 1968 roku Mrożek potępił w zachodniej prasie agresję Układu Warszawskiego na Czechosłowację, natychmiast trafił na listę cenzuralnych „zapisów”: nie wolno było go publikować ani grać. Trwało to na szczęście krótko: jakieś pięć lat. Aliści odwojowany za Gierka przez teatralnych przyjaciół, Erwina Axera czy Konstantego Puzynę, wracał na krajowe sceny już inny.

Domyślasz się chyba, jakbym ja to samo napisał dziesięć lat temu – notował w 1973 roku w liście do Puzyny towarzyszącym Rzeźni. – Rozbudowałbym „metaforę” do maksimum możliwości, wyciągnąłbym z niej maksymalną ilość sytuacji kontrastowych, konfliktowych, „napięciowych”, uniknąłbym tyrad i wykładów wprost, przyprawiłbym maksymalnie groteską i komizmem. Rzecz w tym, że obecnie, kiedy mi ktoś mówi o metaforze, ja nie rozumiem, po co, i pytam: „Dobrze, ale dlaczego pan nie powie mi po prostu, o co panu chodzi”. A groteska mnie nudzi i smuci.

Parę miesięcy po tej deklaracji miała powstać jego najważniejsza sztuka spośród tych pozbawionych metaforycznej ornamentyki: Emigranci. Ale z groteską pisarz nie zerwał ze szczętem. Tyle że używał przynależnych jej środków w innej funkcji, nie pisał już satyr ni parabol, raczej przypowieści czerpiące z wzorów oświeceniowych powiastek filozoficznych. Ciemniejsze w tonie, przesiąknięte nie zawsze oczywistymi niepokojami, melancholijne w stoickich przeświadczeniach o nienaprawialności ludzkich postaw i poczynań. Niekiedy zanurzone głęboko w historycznych, dobrze znanych autorowi okolicznościach, kiedy indziej wyabstrahowane niczym temat filozoficznego roztrząsania na chłodno. Prawie wszystkie spod znaku łagodnej rezygnacji, niczym z tego rysunku, przedstawiającego dwóch Mrożkowych ludzików. Jednego podnieconego, komunikującego wesoło: Idę w świat, drugiego wlokącego się z opuszczoną głową, podpisanego: Już byłem.

Był szanowany, grany, jego kolejne sztuki szybko trafiały na deski sceniczne. Prapremierą Ambasadora, conradowską opowieścią o cnocie wierności w brudnej polityce, Kazimierz Dejmek otwierał w 1981 roku swoją dyrekcję w Teatrze Polskim w Warszawie. Parę miesięcy później władza stanu wojennego zdjęła tytuł z afisza. I pozwoliła mu wrócić na ów afisz po wielu miesiącach, gdy uznała, że nieprawomyślny obraz sceniczny już jej nie zagrozi. Nie zagroził. Powoli kończyła się epoka ewokowania przez scenę zbiorowych namiętności –narodowych, patriotycznych, obywatelskich – zakazanych w innych obszarach życia. Teatr jako inteligencki wentyl do upuszczania niezadowolenia tracił swą funkcję; mało komu jego namiastkowość sprawiała jeszcze satysfakcję. Co rykoszetem godziło w język, sposób obrazowania, generalnie w cały kod komunikacyjny, jakim żywiła się dramaturgia Mrożka – także ta bezpośrednio nie dotykająca polityki. Zaczęto mu zarzucać schematyczność, konstruowanie konfliktów „przy ekierce”, z obsesyjną dbałością o symetrię sytuacji – a on odgryzał się krytykom wprost ze sceny, choćby we „Wdowach”.

Jego dramaturgia starzała się w sposób nieunikniony – jak każda sztuka żywa. W wolnej już Polsce młoda reżyserka odważyła się na stwierdzenie, że Mrożka nie da się wystawiać, bo pisze całymi zdaniami. Odsądzono ją od czci i wiary; bez końca trwały jeremiady nad głupotą i barbarzyństwem młodych pokoleń nie rozumiejących wielkiego pisarstwa. A przecież Agnieszka Olsten miała sporo racji. W sensie dosłownym: dziś, tak w Polsce jak na świecie, sztuki dramatyczne często niosą w sobie zmaganie z językiem, jakim gada współczesność, z jego rwaniem, skrótowością, z nakładaniem się wypowiedzi na siebie, także z brutalnością sformułowań. Ale i w sensie szerszym: owe całe zdania to przecież u Mrożka były wypowiedzi sceniczne nade wszystko ozdobne. Pointy i bon moty obliczone na popis, na śmiech widowni, na brawa przy otwartej kurtynie. Tak się wtedy pisało, żaden wstyd. Dziś to jednak zgrzyta i na przykład Jerzy Jarocki, reżyserując przed czterema laty Tango w Narodowym, skrupulatnie oskrobywał tekst z wszelkich tego rodzaju ozdobników. Zostało to skądinąd mocno oprotestowane przez skrajnie konserwatywnych odbiorców, ale innym widzom chyba jednak pozwoliło z pełną, krystaliczną jasnością dostrzec nieprzemijającą moc arcydzieła.

Co zostanie na scenach z dorobku Sławomira Mrożka? Co do Tanga nie ma dwóch zdań: nawet najdziksze swawole reżyserskie – a widziałem wystawienie, gdzie Edka grała aktorka, ponieważ, jak twierdził interpretator postacie Mrożka mają spory problem ze swoją kobiecą stroną – więc wszelkie wariactwa nie są w stanie zniszczyć bezbłędnej struktury dramatu. A poza Tangiem? Wierzę w dramaturgiczny napęd Indyka, Garbusa, Zabawy, może Rzeźni. Zasługują na przeczytanie od nowa, w zmienionej perspektywie, Emigranci, Kontrakt i może przede wszystkim Portret, napisany jakby nie w porę a przecież niepokojący. Najważniejsze jednak zda się Pieszo, sztuka niedoceniona, a zasługująca na najwyższe miejsca w panteonach dramatyczno-literackich. Chwilę temu, żeby obnażyć fałszywie wysoką, dworkowo-szlachecko-inteligencką genealogię narodową, Paweł Demirski z Moniką Strzępką wykopywali z grobu truchło Jakuba Szeli. Równie dobrze mogli – jeśli nie oni, to inni krytyczni koledzy – sięgnąć właśnie po ten niesamowity w swojej skrótowości obraz wielkiej polskiej kadzi błota na wojennych drogach sprzed sześćdziesięciu paru lat, przez które brną emblematyczne figury naszego losu. Ekscentryczny artysta, jakiś Witkacy, albo ktoś witkacopodobny, wcielenie błyskotliwej i przerafinowanej, przedwojennej bohemy, dalej żołnierzyk, pół partyzant, pół bandzior z wielką ochotą strzelania do Żydów, potem tępawy inteligent z pierwszego pokolenia, który ze swoją nauczycielską teczuszką za chwilę obejmie władzę, także wszechbaba, odwieczna mać narodu. W poprzek dudnią widmowe transporty, co wędrowcy kwitują kwestią-kluczem do całej powojennej mentalności: my jechali, a ich wieźli. Potem nad głowami lecą czerwone samoloty. A cały ten tygiel, z którego my wszyscy, wprost i bezpośrednio, wbrew temu, kto i jak chciałby sobie tę przeszłość odrzynać, amputować, liftingować – cały więc ten tygiel obserwują z dystansu ojciec i syn. Ojciec plebej, wiejski stoik, sceptyk i realista, syn – chudzielec, z ptasim nosem i w okrągłych okularkach, tych samych, które znamy z wczesnych zdjęć autora Półpancerzy praktycznych, Policji i Tanga.

Jest jeszcze co oglądać przez te okulary.

Jacek Sieradzki

Odra 7-8/2013 – W. S. MERWIN

Paweł Marcinkiewicz

 

W. S. MERWIN

 

11 marca 2013 roku podczas ceremonii w Teatrze Polskim w Warszawie ogłoszono nazwisko laureata pierwszej edycji Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta. Został nim William Stanley Merwin (ur. 1927), wybitny poeta amerykański, który był zresztą wielkim admiratorem poezji Herberta, jak i jego długoletnim znajomym od 1968 roku, kiedy Herbert po raz pierwszy przyjechał do Nowego Jorku. W uzasadnieniu werdyktu jury Edward Hirsch, również poeta amerykański, mówił o Merwinie (cytuję za portalem culture.pl), iż jest on twórcą o bardzo klarownym profilu duchowym, intelektualnej i moralnej konsekwencji, obejmującej zarówno jego dzieła, jak i życie. Merwin to także najbardziej międzynarodowy spośród amerykańskich poetów, ponieważ głęboko wpłynęła nań kultura prowansalska i klasyka trubadurów, choć źródła jego twórczości – podobnie jak w twórczości Zbigniewa Herberta – są jednocześnie klasyczne i nowoczesne. Druga część tej laurki wydaje się bliższa prawdy.

 

Osiemdziesięciosześcioletni dziś autor 23 tomów wierszy (z których ostatni, Cień Syriusza, ukazał się w 2008 roku) i licznych wyborów (z których najobszerniejszy, Migracje, ma przeszło 500 stron) to poeta tylko pozornie wpisujący się w tradycję rodzimej „dostojnej mowy”. Jak przypomina znana krytyczka amerykańska, Marjorie Perloff, Merwin to poeta modernistycznej tradycji Ezry Pounda, której naczelną zasadą jest koncept, tworzący w wierszu efekt zaskoczenia.

W młodzieńczym liście do poetyckiego mistrza, właśnie Ezry Pounda!, Merwin chwalił starszego o kilka pokoleń poetę słowami, które zaskakująco dobrze pasują do jego własnej twórczości: W pana wierszach [z tomu Personae] jest element ciągłej i rozkosznej niespodzianki. W dojrzałej poezji Merwina niespodzianka rozpoczyna się na poziomie składni: pozbawione interpunkcji zdanie ma niepewne kontury, rozgałęziając się we wszystkie strony, co pozwala na wielorakie odczytywanie jego sensów. Niezwykle trudno oddać tę właściwość w przekładzie, gdyż imiesłowy czasu teraźniejszego przybierają w języku polskim rodzaj gramatyczny i dlatego każdy tłumacz nieuchronnie dookreśla Merwinowski ruch zdań, opierający się w dużej mierze na wtrąceniach imiesłowowych. To wrażenie „płynności” czy też „ciągliwości” języka Merwina jest utrzymane na poziomie związku frazeologicznego, w którym przymiotnik jest często „luźny” i nie daje się przypisać rzeczownikowi, a z kolei czasownik mógłby pasować do kilku rzeczowników. U Merwina świat jest tylko „jakby” opisany, dopowiedziany i trwały, ale tak naprawdę niknie w ciągłym ruchu na łeb na szyję: słowa łączą się w językową smugę jak obrazy za oknem pędzącego pociągu. Zamiast jednoznacznego przesłania, po lekturze Merwina czytelnikowi pozostają szum słowa i niewysławialne echo melopoei. Jak pisze krytyk Michael Theune, Merwin to poeta zmiany, struktury i niespodzianki, będący późnym kontynuatorem awangardy z pierwszych dekad XX wieku.  

 

 

 

W.S. Merwin

 

Przed odjazdem wiosną

 

Znów jest kwiecień i jego pierwsze światło sączy się

            przez młode liście ciężkie od rosy i każe barwom

pamiętać kim są świeży róż cynamonowego drzewa

            złociste porosty na bambusach ocieniony brąz

kamani i błękitny dzień który otwiera się

            gdy światło słońca zstępuje przez to wszystko jak powrót

ducha który dotyka bez dotyku nie mogąc

uwierzyć że znów tu jest przebudzony

wyciąga się bezszelestnie ku zimnemu oddechowi

            ogrodu ledwie wydobywającego się z ciemności i słotnych dni

to tylko chwila ptaki lecą nawołując się

            i nie ma ich ani tych kilku nut śpiewu błysku

lotu który znikł zanim zdążyliśmy go dostrzec

patrzymy nie dotykając niczego jedyne co możemy

sobie powiedzieć to że jest kwiecień jest poranek

            to nigdy wcześniej się nie zdarzyło a my to pamiętam

Odra 7-8/2013 – Miljenko Jergović

Miljenko Jergović  urodzony w 1966 roku w Sarajewie poeta, prozaik, dramatopisarz i publicysta. Wydał kilka tomików wierszy, m.in. Opservatorija Varšava (Obserwatorium Warszawa, 1988), Uči li noćas neko u ovom gradu japanski? (Czy ktoś dzisiejszej nocy uczy się w tym mieście japońskiego?, 1992), zbiory opowiadań – Sarajevski Marlboro (1994), Karivani (Karivanowie, 1995), Mačka, čovjek, pas (Kot, człowiek, pies, 2012) i in., eseje Naci bonton (Nazi bon ton, 1999), dramat Kažeš anđeo (Mówisz, że to anioł, 2000), powieści Buick Rivera (2002), Dvori od oraha (Orzechowe dwory, 2003), Glorija in excelsis (2005), Ruta Tannenbaum (2006), Freelander (2007), Srda pjeva u sumrak na Duhove (Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki, 2009) i autobiograficzny esej Otac (Ojciec, 2010). Autor antologii młodej bośniackiej liryki Ovdje živi Conan (Tutaj mieszka Conan, 1997). Jest laureatem licznych międzynarodowych nagród literackich (m.in. Nagrody Związku Pisarzy Chorwackich, Nagrody im. Ksavera Šandora Gjalskiego, Pokojowej Nagrody Ericha Marii Remarque’a). Od 1993 mieszka w Zagrzebiu.


W Polsce ukazały się powieści (wszystkie w przekładzie Magdaleny Petryńskiej): Buick Rivera (Pogranicze, 2003), Ruta Tannenbaum (Czarne, 2008), Freelander (Pogranicze, 2010), Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki (Czarne, 2011) oraz esej Ojciec (2012) oraz kilka opowiadań w czasopismach (m.in. w „Odrze” nr 2/2010), a także wiersze („Ex Libris”, nr 3/1993; W tej strasznej chwili. Antologia współczesnej wojennej liryki chorwackiej, Krupski i S-ka, 1996). W 2009 roku Miljenko Jergović był nominowany (za powieść Ruta Tannenbaum) do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, a w 2012 otrzymał ją(za powieść Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki).

Poniższe opowiadania – publikowame za łaskawą zgodą autora – pochodzą z pierwszego i najważniejszego zbioru opowiadań Jergovicia pt. Sarajevski Marlboro, który, przełożony na dziesięć języków, przyniósł mu międzynarodowe uznanie i zapewnił poczesne miejsce w literaturze krajów byłej Jugosławii.    M.W. 

 

 

Miljenko Jergović

 

KOMUNISTA

 

 

Ivo T. był i został komunistą. Ostatniego roku przed wojną, kiedy u władzy byli już ci z partii narodowych, wyprowadził żonę i dzieci przed dom, na trawniku rozpalił ognisko i nadział na rożen jagnię. Patrzyliśmy na niego i czuliśmy się nieswojo. W białej koszuli i garniturze, z czerwonym goździkiem w klapie marynarki, z głową podniesioną jak u Franza Josefa urządzał sobie piknik, jakby zapomniał, że Pierwszego Maja już się nie obchodzi. A żona i dzieci, wystrojeni tak jak on, siedzieli na taborecikach i nie wiedzieli, co ze sobą począć. Przechodnie obrzucali ich spojrzeniami, często nie szczędząc kąśliwych uwag, ale Ivo T. udawał, że nic nie widzi ani nie słyszy. Czasem tylko, kiedy już nie mógł wytrzymać, zginał rękę w geście znanym z bośniackiego herbu i wygrażał im pięścią.

W latach sześćdziesiątych Ivo T. został wybrany na burmistrza. Nie chciał różnić się od innych, więc do pracy jeździł rowerem. Na nogawkach zawsze miał ślady klamerek, a z tyłu odcisk siedzenia. Jedynie w niedziele pakował żonę i dzieci do trzysetki* i tak, żeby wszyscy widzieli, odbywał przejażdżkę szosą Gawriły Principa i wokół Viteza. Wspierał rodzimy przemysł, dlatego miał właśnie zastawę, a nie jak inni – kapitalistycznego mercedesa. Niespełna miesiąc później podał się do dymisji. Wszyscy się dziwili, a on tylko powtarzał, że nie zamierza użerać się z kryminalistami.

Kiedy w lasach pod Bugojnem Tito upolował dorodnego niedźwiedzia, Ivo T. stwierdził: „Żal zwierzaka, ale najważniejsze, żeby na nim się skończyło”. Niektórzy później mu wytykali, że jest wrogiem państwa i idei samorządności pracowniczej, na co on odpowiadał: „Mówiłem, co myślę za IB**, dlaczego więc miałbym nie mówić w czasach polowań na niedźwiedzie”. A oni zwieszali głowy i odchodzili.

W dniu śmierci Tity Ivo T. zamknął się w swoim pokoju i do rana wypił litr ginu, po czym zebrał domowników: żonę Różę, syna i córkę, i wygłosił mowę, która brzmiała mniej więcej tak: „Stary nie żyje, żarty się skończyły, oczekuję od was pełnej powagi…” A kiedy na pogrzebie spuszczano do grobu trumnę i ci wszyscy prezydenci się podnieśli, Ivo T. wstał razem z nimi i wsłuchany w Międzynarodówkę uronił łzę. 

Z kolei Róża była religijna. Kiedy nadchodziło Boże Narodzenie, brała się do roboty. Ścierała kurze, wieszała nowe firany, odwiedzała fryzjerkę, ładniej ubierała dzieci. A on nic – tylko posępnie na nią patrzył. Wiedział, co się święci. W końcu, na dwa, trzy dni przed Wigilią prosił ją do siebie i robił jej wykład: „W moim domu Bożego Narodzenia obchodzić się nie będzie. Już raz zdecydowałem i nie zmienię zdania jak ci, co to niby komuniści, a w mieszkaniach u nich jak w zagrzebskiej katedrze. Dlatego, jeśli już pora, weź ze sobą dzieciaki i idźcie do twojej albo do mojej matki. Świętujcie, ile dusza zapragnie, ale mnie w to nie mieszajcie”. Brała więc Róża syna i córkę i jednego roku szła do matki, a drugiego do teściowej. Podczas wieczerzy, jakby przypadkiem, zjawiał się też Ivo T. Zwyczajnie ubrany siadał za stołem, trochę wypił, coś przekąsił, składał wszystkim życzenia i uroczyście stwierdzał: „Wolność wyznania w socjalizmie jest zagwarantowana”.

Ivo T. żył w zgodzie ze wszystkimi poza złodziejami. Kiedy szedł przez Vitez, każdego pozdrawiał tak samo. A lubił zarówno Niemców, Anglików, jak i Amerykanów. Bez względu na kapitalizm. Nie wiadomo dlaczego, nie znosił tylko Japończyków. Pewnego razu jego dzieci oglądały w telewizji jakiś japoński film, a on zasnął na krześle. Zawsze siedział na takim zwykłym, drewnianym, miał bowiem uszkodzony kręgosłup i gdyby się położył, bolałoby go jeszcze bardziej. Chrapał więc tak, na siedząco, aż nagle obudził go krzyk samuraja. Poderwał się i zaczął kląć do telewizora, że Japończycy tacy owacy. Dzieci jęły go uspokajać. „Ech, mój Darwinie, skoro człowiek pochodzi od małpy, to skąd wzięli się Japońcy?” – dorzucił jeszcze i znów zachrapał. Potem w Vitezie wszyscy się z tego śmiali.  

Wśród członków partii nastała moda, żeby określać się jako Jugosłowianin. Natomiast Ivo T. pytany o to, kim jest, niezmiennie odpowiadał: „Chorwatem, a jak!”. Koledzy dziwili się, a on wyjaśniał: „Taki się urodziłem i nie mogę tego zmienić. Zresztą, jeśli nie podobam się wam jako Chorwat, tak samo nie będę się podobać jako Jugosłowianin”. A oni znów zwieszali głowy i odchodzili.

Jego syn poszedł na studia do Zagrzebia. Ivo T. odwiózł go do Zenicy, uściskał, wsunął w kieszeń sto marek i powiedział: „Tam, gdzie jedziesz, ludzie są tacy jak tutaj. Jedni dobrzy, drudzy źli. Dobrzy polubią cię, jeśli nie zapomnisz, skąd jesteś”. Młody słuchał i nie słuchał, guzik go to obchodziło. Jechał się zabawić i nie zastanawiał się nad tym, co zostawia ani co go czeka. Tamtego dnia nad Vitezem było oberwanie chmury. Niebo i ziemia zlały się w jedno. Mówiono, że na Kruszczicy piorun zabił ciężarną. W jej martwym brzuchu podobno płakało dziecko. Potem ucichło. Ktoś powiedział, że trzeba było je wyciągnąć, póki żyło, a nie grzebać nieochrzczone w ochrzczonej duszy. Kobiety wróżyły, że będzie z tego nieszczęście. Ivo T. też jakby coś przeczuwał, więc wolał wysłać syna jak najdalej od kłopotów.

Przez następne miesiące w Vitezie panował spokój. Z czasem jednak muzułmanie wprowadzili swoją politykę, a Chorwaci swoją, jedni i drudzy zaczęli podejrzliwie na siebie patrzeć, stanęły w ogniu pierwsze domy, ludzie się podzielili, część uciekła z Zenicy, część do Zenicy, wzniesiono szańce, nastał chaos. Gdzie człowiek nie spojrzał, wszędzie krew i kanonady. Oczy nigdzie nie znajdowały wytchnienia. Zarówno im, jak i nam nagle zrobiło się za ciasno, mimo że wcześniej bywało tak, że i własny dom wydawał się za duży. Walczyliśmy o najmniejszy spłachetek łąki, nie wiedząc nawet, jak się ona nazywa. Bośnia skurczyła się jak chusta wygotowana w kotle na bieliznę.

Ivo T. snuł się po Vitezie jak cień człowieka. Aż żal było na niego patrzeć, tak zmizerniał i zasklepił się w sobie. Pewnego razu widział, jak granat trafia w kościół. Zatrzymał się i zaczął płakać. Łza pobijała łzę. Nam też było przykro, ale że on, komunista, przeżywał to bardziej niż ksiądz – tego nie rozumieliśmy. „Nie płacz, stary, rach-ciach i będzie naprawione” – pocieszałem go, lecz on tylko w kółko powtarzał, że już nic się nie da naprawić. Pomyślałem – „Jak to, chudziaku, się nie da, przecież dziura nie ma nawet pół metra na metr” – ale wolałem milczeć. Był załamany. Miałem wrażenie, że gdybym coś dodał, do szczętu by się rozsypał. On jednak ciągnął swoje: „No jak, Rudo, naprawić, kiedy teraz w miejscu, gdzie moi najbliżsi zawsze widzieli dzwonnicę, ja widzę niebo?”. Ścisnęło mnie w gardle. Przytuliłem go i wcisnąłem twarz w kołnierz jego płaszcza. Staliśmy tak dobrych dziesięć minut – dwóch ludzi wspartych na czterech nogach. Gdyby nas rozdzielili, nie zostałby ani jeden.

Z Zagrzebia przyjechał jakiś Amerykanin i przywiózł mu paczkę od syna. Trzy „wagony” papierosów, pół kilo kawy i dwie konserwy. Tyle mógł zabrać. Ivo T. wziął dwadzieścia paczek i chodząc od drzwi do drzwi, rozdał każdemu po jednej. Pozostałych dziesięć zachował dla siebie.

Kiedy wieczorem spotykaliśmy się na kawie, przyszedł z pożyczonym od Róży magnetofonem. „Po co ci to? – pomyślałem. – Przecież i tak wszystko zagłusza terkot karabinów”. Powiedział, że przez tego Amerykanina chciałby wysłać synowi wiadomość, ale woli nie pisać, tylko mówić, bo młody potraktuje go poważniej, jeśli usłyszy jego głos. Z kieszeni wyciągnął portfel, wyjął zdjęcie i zaczął: „Synu, to wszystko zrobili źli ludzie. Nie twoi ani nie moi przyjaciele, nie pijany Avdo, który w zeszłym roku przebił mi opony, dlatego że zaparkowałem przed jego garażem, ani hodża, który głosił, że w czasie, kiedy katolicy zabijają świnie, muzułmanin nie może podawać im ręki ani się z nimi całować. Nie, winni są źli ludzie i basta. Więc żebym nie słyszał, że kogoś nienawidzisz albo żeś za to, co nas spotkało, kogoś znieważył, bo porachuję ci kości. Jakkolwiek by nie było, pamiętaj o jednym: każde brzydkie słowo, które wypowiesz, obróci się przeciwko tobie i jak kamień uderzy w twój najsłabszy punkt, kiedy najmniej będziesz się tego spodziewał. Tyle ode mnie. Ucz się pilnie, jeśli tylko będziesz mógł, znów nam coś podeślij, ale licz się z pieniędzmi, nie przesadzaj z piciem, nie łaź po nocach po mieście i dbaj o dziewczynę. To wszystko. Kocham cię, tata”.

Gdy skończył, zapanowała cisza. Siedzieliśmy przy stole, z zewnątrz dobiegał nieprzerwany huk. Upiliśmy łyk kawy, a ona słona. Nie wiedziałem, że łzy potrafią płynąć do środka, może istnieją jakieś specjalne kanaliki. Tak czy owak, tamtej nocy spłakaliśmy się jak bobry. Domo, który dopiero co wrócił z pierwszej linii, też buczał, a przecież codziennie strzelał do tych z drugiej strony. Tak, miękka jest ludzka dusza, jeśli chwycić ją w odpowiednim miejscu.

A ty mógłbyś o nim coś napisać. Tylko uważaj jak! Nie pisz, że był i został komunistą, ani że nie pozwolił żonie obchodzić świąt, to z Titą też najlepiej przemilcz, a już na pewno nie wspominaj, że był burmistrzem, przecież wszyscy dobrze wiedzą, jacy ludzie służyli wtedy systemowi. Najlepiej by było, gdybyś skłamał, że Ivo T. był zakonnikiem, chociaż nie, bo oni nie mogą mieć żony ani dzieci. Napisz więc tylko, że to dobra dusza, więcej nie musisz. Niech tak zostanie zapamiętany, tyle wystarczy.

 

Przełożył Miłosz Waligórski



* Tristać – zastawa 1300 [przypisy pochodzą od tłumacza].

** Okres (1948–1955) czystek wśród rzeczywistych i domniemanych zwolenników rezolucji potępiającej przywódców Komunistycznej Partii Jugosławii i w rezultacie wykluczającej ją z Kominformu (w Jugosławii Informbiro, IB).

Odra 7-8/2013 – Wiersze

Józef Baran

TAK ŻYJ

  

1

tak żyj

jakbyś pozostawiał na trwałe ślad

na zdarzeniach i ludziach

i na tym czego doświadczasz

na co wpływasz

co zniekształcasz

pieczętując odbiciem

linii papilarnych

czynów i słów

 

 

i jakby każdy z odcisków

był ostateczny

nie do starcia

jeden odciskał się na drugim

drugi na trzecim

i tak w nieskończoność

wszystko odciskało się

na wszystkim

każdy czyn

każde twe

wypowiedziane słowo

 

 

i jakby na samym końcu

przeistaczało się to wszystko 

w skamielinę skrzydeł motyla

na łubku węgla

na kamieniu

na Palimpseście Wszechświata

 

2

tak żyj

jakby

kamyki obrazy którymi

czasami jesteśmy obrzucani

miały

spaść po czasie

na głowy obrzucających

 

 

a rozsiewane

słowa nadziei

rzeczywiście

miały przyfrunąć z powrotem

z gałązkami oliwnymi świateł w dziobkach

tak potrzebnymi

nam

brodzącym w labiryntach ciemności

 

HISTORIO HISTORIO…

 

Historio Historio

zbyt grubymi nićmi szyta

dratwą i szpilarem

spinająca w jedno

bitwy narody

losy

 

i ty poezjo

kopciuszku

przewlekający

przemijalne chwile

przez ucho igielne

liryki

 

która dzielisz los

jak włos

na czworo

 

ocalaj

to co pomija

ślepa na kolory

głucha

na śpiew pojedynczej duszy

Historia

 

SPOTKANIE Z ŻOŁWIEM W BODRUM

 

W górach Bodrum na wąskiej drodze spotkałem tureckiego żółwia, wyglądał jak kombatant zapomnianej wojny, z puklerzem tarczy na grzbiecie. Cztery odnóża wystające spod tarczy, chytra ni to naiwna głowa indyczki-perliczki, nie pasująca do całości. Wyglądał jakby ukrywał się, nie wiedząc, że wojna skończona i pokój dawno zawarty, a teraz zapragnął się ujawnić: schodząc z gór w stronę Morza Egejskiego. Anachroniczny wędrowiec, przybłęda czasu i przestrzeni, ponad którym śmigają samoloty i odrzutowce lądujące na pobliskim lotnisku.

Posuwał się powoli ale ciągle jak nakręcona zabawka. Towarzyszyliśmy sobie przez chwilę. Udawał, że mnie nie widzi, to znów przystawał i wysuwał ciekawską głowę spod tarczy. Parł niczym mały tankowiec skrajem kamienistej dróżki, wciskając się między głazy, rozpychając ogromne osty i kopry, jeżowce, chaszcze.

Szedłem za nim, podziwiając jego siłę woli i celowość, bo tak naprawdę, obdarzony świadomością, nigdy nie miałem tej pewności co on – dokąd idę i jaki sens ma moja wędrówka. Ba, często, coraz częściej czułem się na tym świecie jak na tureckim kazaniu, nie rozumiejąc, co do mnie głuchoniemego mówi, krzyczy, szumi, szepce, woła, daje znaki świetlne – Kosmos, Ziemia, Niebo, Wiatr, Powietrze, Ogień, Burza, Morze, Gwiazdy, Drzewo.

… I tylko czasami Ślepa Miłość w największym natężeniu i przez chwilę otwierała nam oczy i uszy, by przekazać najważniejsze przesłanie Kosmosu, Natury i Nieznanego Autora tego wszystkiego – identyczne zarówno dla żółwia, jak i dla mnie: „Istnieć, Istnieć, Istnieć… Przedłużać Istnienie”.

Gdzieś w Turcji, przełom kwietnia i maja 2012

 
OSTRZEŻENIE DLA SAMEGO SIEBIE
 
 
tracę poczucie humoru
 
oj to
 
źle wróży
 
na stare lata!
 
 
 
czy warto
tak niebywale
serio traktować

tę chwilową przejażdżkę

na karuzeli

dokoła siebie
i świata?
 

DZIŚ NIE MAM NIC DO STRACENIA

 

właściwie to się cieszę

że nie mam powodów do wielkiej radości

bo gdybym miał powody do wielkiej radości

a potem je stracił

to bym dopiero miał

zmartwienie!

 

 

PRZESŁANIE GREKA ZORBY (I)

 

najśmieszniejsi ci

co się śmiać z siebie

nie umieją

 

a płoną świętym oburzeniem

gdy inni się z nich

śmieją

 

każdy człowiek ma jakiegoś fioła

 

a największego nieomylni

 

 

PRZESŁANIE ZORBY WCHODZĄCEGO W SMUGĘ CIENIA (II)

 

– przedtem

można było

wszystko odłożyć

na potem

 

teraz

trzeba chwytać

w locie

co się da

 

bo jak nie

 

śmig-nie

mig-nie

znik-nie

jak

w ś-nie

Józef Baran

Odra 7-8/2013 – Wiersze

Filip Zawada

 

            ***

Jeżeli coś widzisz, ale nie do końca jesteś pewny co, to jest to konkret.

Jeżeli nic nie widzisz, ale nie jesteś pewien, czym to jest spowodowane, to jest to konkret.

Jeżeli nie masz dowodów na istnienie czegoś, to również jest  konkret.

 

 

Komar nigdy nie pokona chmury.

 

Konkret.

 

Człowieka widać tylko wtedy, kiedy nie ma chmur –

przynajmniej z pozycji komara, który

przed chwilą strawiony wraca z nieba z powrotem na ziemię.

Moja czerwona krew jest teraz białą kupą.

W człowieku nie ma nic konkretnego,

dlatego najlepiej jest mu być parą

połączoną wiązaniem silnie spolaryzowanym z

trwałym momentem dipolowym.

 

Człowiekowi większość rzeczy zasłaniają chmury komarów i

ciała niebieskie.

 

Ich ciała niebieskie.

 

 

            ***

Trzydziestego pierwszego lipca dwa tysiące ósmego roku

NASA odkryła na Marsie obecność wody.

Rok później w głębi zacienionego krateru została odkryta woda na Księżycu.

 

Jest prawie noc.

Jest prawie pełnia.

Jest prawie odpływ i prawie przypływ.

 

Raki ruszyły w górę rzeki,

chociaż w ich przypadku nie wiadomo,

jak nazwać kierunek, w którym zmierzają.

Patrząc na wschód, idziesz na zachód.

 

Jest prawie noc i nikt nie będzie widział.

Morze przewraca fale na chybił trafił.

 

Taki los.

 

 

            ***

Nic na to nie wskazuje, żeby kosmos musiał zacząć się od jakiegoś początku.

Wybuch jest dobrym pomysłem, ale to tylko pomysł.

Czy liść, żeby powstać, musi wybuchać?

Wystarczy zaufać merystemom wzrostu i tworzyć

dwa, cztery, osiem, szesnaście, trzydzieści

dwie komórki i nie wiadomo, w którym

momencie przychodzi wiosna.

I jest wszędzie tyle życia, że jesienią

trudno to objąć w jednym ognisku.

Skoro wiadomo, że czas może być tym, czym się żywnie podoba,

to po co szukać drastycznych rozwiązań.

Drastycznych, bo zrozumiałych.

 

Czasami warto się przyznać do tego, czego się nie zrobiło.

 

Filip Zawada

Odra 7-8/2013 – Mieczysław Orski

Mieczysław Orski

 INTRYGUJĄCA NAMIĘTNOŚĆ LITERATURY

 Kornel Filipowicz, jeden z mało pamiętanych dziś pisarzy, którym zdarzyło się pisać w okresie Polski Ludowej (innego takiego wielkiego nieobecnego naszej nowej historii literatury, Władysława Terleckiego, wspominał w poprzednim numerze „Odry” Jacek Łukasiewicz), za życia uzyskał miano mistrza krótkich próz. Wydawał je systematycznie od roku 1954 w licznych zbiorach. Wśród nich największą estymą cieszyły się Profile moich przyjaciół, Romans prowincjonalny, Ogród pana Nietschke, Co jest w człowieku?, Gdy przychodzi silniejszy, Między snem a snem, wreszcie opublikowane tuż przed rokiem przełomowym 1989 – Krajobraz, który przeżył śmierć i Rozmowy na schodach. Niektóre swe opowiadania i nowele Filipowicz powtarzał w kolejnych edycjach, zestawiał je w nowych układach, nadając ich wyborowi nowe znaczenia (ostatni taki zbiór pt. Cienie skomponowała wiele lat po śmierci pisarza Wisława Szymborska w roku 2007, akcentując w nim żydowskie wątki pojawiające się w tekstach jej życiowego partnera). Te tomy nigdy nie stanowiły typowych „wyborów opowiadań z ostatnich lat” (sam pisarz odżegnywał się w wywiadach od takich „zbiorówek”); zawsze miały przemyślaną koncepcję i oryginalną kompozycję, układającą się w całość.

 

Język wielu utworów Filipowicza cechują walory poetyckie; na ogół opowiadania te nie kwalifikują się do tego, by czytać je „po Bożemu”, jak tradycyjnie traktowaną gawędę prozatorską. Dla ich zrozumienia i oceny, odczucia jedynej w swoim rodzaju ich atmosfery, specyfiki zachowania bohaterów przydatna jest wyrobiona – może zwłaszcza na lekturach tekstów poetyckich – wrażliwość; bo kiedy umkną tu naszej uwadze jakieś drobne, ukryte w „haczykach” lirycznych, elementy narracji, niuanse ekspozycji fabularnej – nie zrozumiemy w pełni intencji narratora ani sensu jego przesłania, prześliźniemy po „zewnętrznej” warstwie treści. Czasem doprowadza to do kłopotów w odbiorze tekstu – kiedy np. może zastanawiać brak point czy rozstrzygnięć w zarysowujących się intrygach, nawet sensacyjnych. Na tę wielowymiarowość estetyczną, ,„mobilność” warsztatu literackiego autora zwracał uwagę w posłowiu do wydanego po śmierci pisarza kolejnego wyboru tej prozy Rozstanie i spotkanie (1995) krakowski badacz Stanisław Balbus: Utwory Filipowicza były w stanie sprostać najbardziej sprzecznym formułom interpretacyjnym; formuły te równocześnie znajdowały w tekstach rzeczywiste potwierdzenie i równie rzeczywiste zaprzeczenie. Proza ta różnym osobom mogła wydać się naiwna albo wyrafinowana, staroświecka i nowoczesna, realistyczna i alegoryczna.

Zasadniczą rolę w tej prozie, zwłaszcza w wielu krótszych jej „etiudach” literackich, pełni czynnik czasu; czas, płynąca żywa obecność (według definicji modnego w Polsce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Edmunda Husserla), staje się w licznych fabułach Filipowicza istotnym utajonym dyrygentem ludzkich działań, decyzji, interakcji, emocji. Pisałem wyżej o poetyckim wymiarze tej prozy; syn pisarza Marcin w publikowanym obok szkicu-wspomnieniu zwraca uwagę na jej metafizyczne inspiracje i podteksty, i to w utworach podejmujących niekiedy tematy bardzo przyziemne, bywa, że zaczerpnięte z informacji kryminalnych. Opowiadanie Świadek, który nie umiał mówić – zamieszczone pierwotnie w wydanym tuż przed śmiercią pisarza zbiorze Rozmowy na schodach (1989, powtórzone we wspomnianym tomie Rozstania i spotkania) – na początku wciąga nas w intrygę niemal kryminalną; lecz sensacyjny wątek okazuje się wkrótce pretekstem do rozwinięcia pobocznej narracji. Wstępujemy w labirynt autorskich dochodzeń, analiz psychologicznych, ważenia racji ludzkich, odpowiadających na szczególne wyzwanie inicjującego fabułę zdarzenia. Akcja opowiadania rozpoczyna się od rzeczowo streszczonego sprawozdania z okoliczności zamordowania pewnej wiejskiej dziewczynki – ale narrator, przedstawiając przebieg śledztwa w tej sprawie, a potem szczegóły procesu domniemanego zabójcy, coraz mniej zajmuje się przebiegiem samego kryminalnego dochodzenia, a skupia uwagę na jego społecznych reperkusjach, na obserwacji zmian spowodowanych wypadkiem w życiu spokojnej wiejskiej oazy, na prezentacji różnych punktów widzenia dotyczących okoliczności zabójstwa, ważących ewentualną winę jego sprawcy. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że jedynym wiarygodnym świadkiem jest towarzyszący dziewczynce przed porwaniem przez oskarżonego mężczyznę jej mały braciszek, który właśnie jeszcze nie umie mówić. I oczywiście nie potrafi wskazać winowajcy. Mimo osaczającej zabójcę – przypadkiem wykrytego, wciąż oplecionego tylko podejrzeniami – pętli śledztwa, do końca opowiadania nie uzyskamy odpowiedzi na zasadnicze pytanie, czy to rzeczywiście ten człowiek był sprawcą zbrodni. Ta kwestia z czasem schodzi na dalszy plan narracji; nas także coraz mniej zajmuje. Wagi nabierają pytania o stan umysłów i dusz lokalnego otoczenia poruszonego sprawą, i generalnie o przebieg mechanizmów funkcjonowania tego typu przypadków, wyzwań w obrębie wspólnoty ludzkiej.

Podobnie opowiadanie Ze wspomnień mojego przyjaciela zaskakuje swoją pointą, a w zasadzie jej brakiem. Oto uwięziony w sowieckim łagrze kapitan M, ów „przyjaciel”, planuje przez długi czas wraz z kilkorgiem uwięzionych ucieczkę z obozu. Śledzimy wraz z narratorem przygotowania do tej drogi ku wolności, ich kolejne, detalicznie opisane fazy – ale w apogeum narracji, w przeddzień podjęcia akcji, kiedy czekamy już, już na moment realizacji wielomiesięcznego planu, ni stąd ni zowąd NKWD przenosi kapitana M. do innego łagru, i to, jak się wydaje, bez żadnego specjalnego powodu i wcale nie dlatego, że ktoś z otoczenia kapitana mógł donieść władzom o planach ucieczki. Narrator w ogóle nie wnika w przyczyny tych przenosin. Zastanawia się tylko nad ich psychologicznymi następstwami i nad reakcją swego bohatera, nie taką, jakiej byśmy się spodziewali – wbrew oczekiwaniom, wcale nie nacechowaną rozpaczą czy dramatyzmem. Wywożony w nieznane strony M. zamiast narzekać – uśmiecha się: …uśmiechał się, pod wpływem swoich myśli. Bo myślenie, a nawet marzenie o wolności – to już jakby odzyskanie jej małej, ale realnej części.

Kornela Filipowicza cechowała wyjątkowa na tle współczesnej mu sztuki pisarskiej umiejętność celnej, intencjonalnej – balansującej na owej wspominanej „krawędzi” lirycznej intuicji – rekonstrukcji przedstawianych w prozie wydarzeń realnych, a szczególnie utrwalania okalającej je atmosfery. Komponowania treści na podstawie inspiracji z marginesów obyczajowo-psychologicznych, drobiazgów, z tego, co w innych narracjach zazwyczaj odnotowywane jest „przy okazji”. Treści te znajdują umocowanie pomiędzy konkretem dziejącej się na oczach, „płynnej żywej obecności ” życia a odwiecznym archetypem, wzorcem ludzkich zachowań, między realistycznym detalem a artystyczną parabolą, zaczepiającą wyżej o ów pułap metafizyki. Jest to zawsze jak gdyby streszczone w epifanijnym skrócie odbicie ważnej cząstki losu człowieczego w XX wieku, z jego zawirowaniami dziejowymi.

Tak należy postrzegać na przykład jedno z najważniejszych opowiadań autora, Krajobraz, który przeżył śmierć, odwołujące się do dramatycznych wojennych wspomnień innego długoletniego krakowskiego przyjaciela pisarza, słynnego malarza Jonasza Sterna (utwór został powtórzony potem w wymienionym sporządzonym przez Szymborską zbiorze Cienie). To rzecz o człowieku, który jako jeden z nielicznych ocalonych wyniósł życie z zagłady, a stało się to w sytuacji wręcz niewiarygodnej: mianowicie postrzelony podczas zbiorowej egzekucji dokonywanej na Żydach w czasie wojny, przeżył, wygrzebał się spod masy zsypywanych do głębokiego rowu trupów i jakimś cudem umknął pogoni. I znowu nie o przebieg tego zdarzenia chodzi; ocalony nie występuje zresztą ani pod swoim nazwiskiem, ani pod jakimkolwiek pseudonimem i nawet trudno w tekście uzyskać jakiekolwiek informacje identyfikacyjne… Traumatyczna, prawie niewiarygodna, choć przecież autentyczna, fabuła staje się pretekstem do można rzec ponadczasowej, uniwersalnej opowieści o kolejach ludzkiego losu i sprawczej roli przypadku w konstrukcji tego losu. Przypadku zbawczego dla bohatera, ale równocześnie – ku jakiej to refleksji zmierza tekst – tragicznego dla jego żony. Ku niej to ocalony, przejęty myślą o spotkaniu z nią po wymknięciu się śmierci, zmierza. Tymczasem do spotkania nie dojdzie. Zanim dojdzie do wyczekiwanego spotkania z mężem, żona, z pochodzenia Żydówka, trafia z własnej niezaradności, beztroski, niemal na własne życzenie, do transportu kierowanego ku Zagładzie. Nie dba jak inni o utajenie swej krwi żydowskiej, nie ukrywa się przed niemieckimi tropicielami jak należy; potem przez głupi, kolejny, przypadek nie otrzymuje na czas papierów aryjskich.

I tak to „krajobraz”, który ratuje jedno życie, skazuje drugie. Jak wiele innych tekstów Filipowicza, także to opowiadanie, mimo wyjątkowej siły rażenia faktów, unika patosu i tragizmu, nie rzuca oskarżeń w żadną stronę; stara się swój przedmiot przedstawić sumiennie, z uniwersalnego punktu widzenia, wyposażając opowieść w ów pułap domysłu metafizycznego.  

 

*

W 2010 roku, w dwudziestą rocznicę śmierci Kornela Filipowicza Wydawnictwo Literackie opublikowało dwie książki poświęcone życiu i twórczości pisarza, także przypominanego tu w roli działacza krakowskich środowisk artystycznych, członka związków pisarzy. Obok monografii pt. Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela Filipowicza, która wyszła spod pióra towarzyszącego od lat tej prozie krytyka Jana Pieszczachowicza, ukazała się księga wspomnieniowa Byliśmy u Kornela. Rzecz o Kornelu Filipowiczu. Jest to, jak określiła to trójka pomysłodawców i redaktorów edycji – Wisława Szymborska, Krzysztof Lisowski i również Jan Pieszczachowicz – „portret wielokrotny” pisarza i przyjaciela wielu osobowości polskiej kultury. Zgromadzono w nim wyselekcjonowany zestaw różnorodnych materiałów związanych z biografią i twórczością Kornela Filipowicza – nie tylko ważnych dla przyszłych badaczy tej twórczości, ale także marginalnych, czasem plotkarskich, a bardzo wdzięcznych w lekturze. Największą część tomu wypełnia zestaw wspomnień tych, którzy „byli u Kornela”: członków rodziny, przyjaciół, wielbicieli tej prozy. Wśród nich m.in. synów pisarza, Wisławy Szymborskiej, Jonasza Sterna, Włodzimierza Maciąga, Tadeusza Różewicza, Urszuli Kozioł, Adama Zagajewskiego, Jana Józefa Szczepańskiego, Tadeusza Chrzanowskiego, Jerzego Pilcha, Janiny Katz, Ewy Lipskiej… Znajduje się tu także wybór przeprowadzonych niegdyś rozmów z Kornelem Filipowiczem; najciekawszy i chyba najważniejszy spośród tych wywiadów, autorstwa Bogdana Rogatki – występującego w krytycznym okresie PRL-u pod pseudonimem Mikołaja Ruszkowskiego – ukazał się w 1988 roku w „Kulturze” Giedroycia. Uzupełnia tę część zbiór wydobytych z archiwum autora jego listów oraz niepublikowanych do tej pory lub szerzej nieznanych wypowiedzi, m.in. Nauka czytania i pisania, O plastyce w moim życiu czy wygłoszony w 1948 roku na antenie radiowej felieton zatytułowany Jak zostałem pisarzem, który mógłby na dobrą sprawę z powodu daleko posuniętej szczerości brzmieć raczej: Dlaczego mimo wszystko zostałem pisarzem. Czytamy tu bowiem: Właściwie przed literaturą broniłem się wszystkimi siłami. Robiłem wszystko, aby jej uniknąć – niby jakiejś zgubnej namiętności. Począwszy od wstąpienia do gimnazjum matematyczno-przyrodniczego zamiast humanistycznego. Zdawszy maturę, wybrałem jako przedmiot studiów biologię – zamiast literatury (…) Czasy, które nastały po wrześniu 1939 roku, odebrały mi ochotę do pisania. Mogłem je tylko przeżywać, żyć i działać… Do pisania miałem zasiąść dopiero po wojnie, po powrocie z obozu koncentracyjnego. Dokumentom autobiograficznym towarzyszą fotografie, wiersze i różne inne teksty literackie, w tym piękna Tadeusza Różewicza Rozmowa z Przyjacielem.

W całej barwnej panoramie tekstów z różnych szuflad i półek książka o Filipowiczu okazuje się bardzo ciekawym i pouczającym przyczynkiem do dziejów inteligencji twórczej PRL-u. Z kolejnych wypowiedzi, wspomnień, zwierzeń wyłania się wszechstronny, bogaty w szczegóły i niuanse wizerunek pisarza i jego środowiska, sylwetka Filipowicza jako organizatora życia literackiego w Krakowie, opozycjonisty i konspiratora, a przede wszystkim cenionego kolegi, przyjaciela, opiekuna debiutantów, autorytetu moralnego dla młodszych. W bardzo osobistym wspomnieniu pisze o swoich lekcjach życia i pisania pobieranych „u Kornela” Jerzy Pilch. Jan Józef Szczepański podsumowuje swoje uwagi: To był przede wszystkim kontakt z bardzo wpływową osobowością, która przez samą swoją obecność udziela tej pewności w sens istnienia, jaką daje najlepsza literatura. W książce znajdujemy także wybór zapisków osobistych pisarza, kolejno – z jego notesów z lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiatych, dokonany przez długoletnią towarzyszkę jego życia Wisławę Szymborską (opublikowany wcześniej w „Odrze”). Zawiera on obok kąśliwych politycznych aforyzmów cenne wskazówki dla krytyków, przyszłych komentatorów tej prozy, jak taka jedna z wielu uwag: Nigdzie nie jest powiedziane, że opowiadania mają się łączyć tematycznie w jakąś całość (…) Wszystko, co piszemy, należy do jednego wielkiego tematu: zmagania się nas, ludzi, z otaczającym nas chaosem, z nami samymi…  

 Mieczysław Orski

Odra 7-8/2013 – Listy Gombrowicza

GOMBROWICZ I RADIO WOLNA EUROPA

Listy Witolda Gombrowicza do Jana Nowaka Jeziorańskiego.

 

Publikujemy kilkanaście listów Witolda Gombrowicza adresowanych do Jana Nowaka-Jeziorańskiego spośród kilkudziesięciu z lat 1954-1969 , które są częścią archiwum przekazanego Zakładowi Narodowemu im. Ossolińskich we Wrocławiu przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego, legendarnego kuriera z Warszawy, a po wojnie przez ćwierć wieku dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa.

 

            Pierwsza grupa listów dotyczy współpracy Gombrowicza, przebywającego w tym czasie od kilkunastu lat w Argentynie, z RWE. Nowak-Jeziorański wyraził początkowo zainteresowanie propozycją Gombrowicza, na przeszkodzie stanęła jednak odległość. Propozycja pisarza, żeby wydawane w Polsce książki, które Nowak chciałby zaprezentować na antenie RWE, były wysyłane do Argentyny, skąd po kilku tygodniach Gombrowicz zwrotną pocztą wysyłałby recenzję, była dla dyrektora radia nie do przyjęcia. Mamy bowiem dążenie do możliwie najrychlejszego ich omawiania przez recenzentów znajdujących się w naszym zespole – pisał Nowak Jeziorański w odpowiedzi na jeden z listów Gombrowicza. Jest po prostu niemożliwością dla nas, abyśmy wysyłali książki z Kraju do Ameryki Południowej, mając wszelkie możliwości opracowania recenzji na miejscu – tłumaczył w kolejnym liście.

Odrzucił również propozycję nadawania powieści radiowej pisanej przez Gombrowicza, a także fragmentów Dziennika publikowanych wcześniej na łamach „Kultury” paryskiej. Nie doszło też do stałej współpracy, którą borykający się z kłopotami finansowymi Gombrowicz był zainteresowany najbardziej. Największą obawę nasuwa odległość, która nas dzieli, a która – jak znam z doświadczenia – niestety bardzo utrudnia wzajemne zrozumienie i dostosowanie skryptów do całokształtu naszego programu – tłumaczył Nowak-Jeziorański. W zamian zaproponował pisarzowi – kiedy przyjedzie do Europy – nagranie kilku programów prezentujących jego twórczość i osobę.

 

Szanowny Panie,

pragnę zaproponować Panu moja współpracę. W ostatnich czasach prasa reżimu coraz częściej, choć lekceważąco, pisze o mnie – co jednak dowodzi że moje rzeczy mają oddźwięk w Kraju. Nawet sam wicepremier Cyrankiewlcz raczył poświęcić ustęp swojej mowy, wygłoszonej przez radio do narodu, polemice ze mną. Ostatnio „Wiadomości”[1] doniosły, że w książce Matuszewskiego o literaturze 20-lecia[2] niepodległości jestem autorem najbardziej ze wszystkich atakowanym. Zresztą potwierdza ja to zainteresowanie listy z Kraju, jakie czasem otrzymuję. M. in. zacytowano mi wyjątek z listu Macha[3], sekretarza „Twórczości" do Iwaszkiewicza ciekawy ze względu na to, że pochodzi z samego centrum ideologicznego reżimu:

„Osobno dziękuję za Ślub Gombrowicza, którym jestem zachwycony. Obiektywna ważność tego utworu jest kolosalna. Kazimierz Wyka czytał drugi i jest oczarowany.”

Dodaje mój informator, że takie reakcje są na porządku dziennym. Naturalnie nie przeceniam tego, ale odnoszę wrażenie że jestem dziś dla nich bardziej interesujący niż większość pisarzy na emigracji, już im dobrze znanych i dla nich obecnie nieaktualnych.

Myślę więc, że mógłbym być Panu pożyteczny. Formy tej współpracy wyobrażam sobie jak następuje:

1 - nadanie fragmentów mojego Dziennika drukowanego w „Kulturze”. Ten dziennik jest afirmacją wolności indywidualnej, a także wnosi pewne idee, które na pewno okazałyby sie żywotne w Kraju. Można by zrobić selekcję, eliminując tematy, które się nie nadają.

2 - mógłbym zająć sie stałą krytyką książek i publikacji ukazujących się w Kraju. Umiem pisać w sposób dostępny dla szerszych mas. Na marginesie tych krytyk mógłbym wypowiedzieć się na wiele żywotny tematów.

3 - luźne audycje, opowiadania etc. Także Informacje z zakresu kultury i sztuki łacińsko-amerykańskie j i hiszpańskiej. Np. o Garcii Lorca (jego wpływ w Ameryce) lub o Machado, albo o perspektywach rozwodu literatury ibero-amerykańskiej.

4 - ewentualnie powieść radiowa – coś w rodzaju gawędziarskim i humorystycznym.

Najbardziej może odpowiadałaby mi krytyka (punkt 2-i). Zależałoby mi bardzo na tem, aby to nie była współpraca dorywcza, ale stała i aby zrobić w Wami kontrakt. To znakomicie ułatwiłoby mi techniczne zorganizowanie pracy.

Bardzo byłbym zobowiązany, gdyby Pan zechciał wziąć moja propozycję pod uwagę i odpisał bez większej zwłoki. Moja sytuacja tutaj jest trudna i kontakt z F.E. byłby dla mnie b. pożądany.

Łączę wyrazy wysokiego poważania

Witold Gombrowicz

Venezuela 615 dep. 5

Buenos Aires, Argentina

1o.11.54



[1] Emigracyjny tygodnik społeczno-kulturalny wydawany w latach 19461981 w Londynie, kontynuacja przedwojennych „Wiadomości Literackich” i wydawanych podczas wojny także w Londynie „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich”.

[2] Ryszard Matuszewski – Literatura międzywojenna, Wiedza Powszechna 1953

[3] Wilhelm Mach (1916-1965), powieściopisarz i eseista, sekretarz miesięcznika „Twórczość”.

Odra 7-8/2013 – Rozmowa

CZŁOWIEK NIE PRAGNIE BYĆ BOGIEM!

Z Miguelem Grinbergiem rozmawia Wojciech Pestka

 

Wojciech Pestka: Pan i Gombrowicz. Co było spoiwem tej przyjaźni, która przetrwała mimo upływu czasu?

Miguel Grinberg: Moja przyjaźń z Gombrowiczem była następstwem podobieństwa przekonań, że ludzie nie robią tego, co by chcieli robić, ani nie odczuwają w zgodzie ze swoją naturą. Starając się zgłębić ukryty sens Ferdydurke, odkrywałem, nieoczekiwanie dla siebie, ukryty sens Polski. To, co mnie w jego twórczości pociągało, a miało dla mnie osobisty wymiar, to możliwość nawiązania bezpośredniego kontaktu z krajem moich rodziców. Mówiłem zawsze o sobie, że jestem ogniwem naturalnego łańcucha, ponieważ byłem ostatnim dzieckiem moich rodziców, emigrantów z Polski, a jednocześnie pierwszym urodzonym w Argentynie.

 

Czy zna pan zatem język polski?

– Nie, rodzice nie nauczyli mnie tego języka. To było celowe działanie, tak sądzę, nie chcieli, aby dzieci znały treść ich rozmów. Argentyna wówczas przechodziła trudny okres, nota bene Argentyna przez cały czas jest w kryzysie, więc ten trudny okres nigdy nie miał końca. Z Witoldem zbliżyło mnie poczucie wyobcowania, wspólne dla nas obu. Byliśmy outsiderami. Kilka lat wcześniej przeczytałem książkę, która była dla mnie objawieniem. Nie była to książka Gombrowicza, ale Outsider (The Outsider) brytyjskiego pisarza Colina Wilsona. Chodziło w niej o pisarzy pozostających na peryferiach Europy Zachodniej. Po przeczytaniu zrozumiałem, że to książka o ludziach takich jak Gombrowicz i ja. I że nie jestem turystą przemierzającym świat, ale takim samym outsiderem jak on.

Czy pana wizja Polski była tą samą, o której mówił później Witold Gombrowicz?

– Miałem swój obraz Polski zanim poznałem Gombrowicza. Nie złożyły się na niego opowieści rodziców, ale filmy, które obejrzałem w latach pięćdziesiątych. Było w Buenos Aires kino „Arte”, w którym sporadycznie wyświetlano polskie filmy o drugiej wojnie światowej: Aleksandra Forda, Andrzeja Munka czy Popiół i diament Andrzeja Wajdy. Później pojawił się Krzysztof Zanussi… Taka była moja pierwsza wizja nie tyle Polski, co polskiej mentalności. Gombrowicz tylko dołożył do mojego obrazu Polaków element estetyczny, filozoficzny. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 2004 roku, spotkałem młodych ludzi wierzących w przyszłość.

Czy mówi pan o studentach uniwersytetu?

– Niestety, wtedy nie byłem na uniwersytecie. Ale tym razem mi się udało i zobaczyłem tamtą młodzież, która wtedy tylko wierzyła w przyszłość, a dzisiaj tę przyszłość buduje. W Polsce już się nie adoruje fałszywych idoli. Z ich powodu Polska dużo wycierpiała. I to jest ta różnica, którą dostrzegam w tej chwili.

Czy pana zdaniem Polacy nabrali dystansu i potrafią ironicznie odnosić się do swojej historii?

– Nie, chyba jeszcze nie, ale panuje tu przejrzystość, jasność, w życiu Polaków coraz mocniej jest widoczna nadzieja na dobrą przyszłość.

Jakie wrażenie zrobiła na panu Ferdydurke?

– Ukryty sens tej książki sprawił, że poczułem więź z innymi wielkimi outsiderami w Europie. Zarówno Wilson, jak i inni młodzi pisarze angielscy, zaliczani do pokolenia młodych gniewnych, zgłębiali tajemnice tego samego świata, który wcześniej opisywali Dostojewski, Kafka, Herman Hesse… Idąc tym tropem i wchodząc głębiej w tematykę powieści Gombrowicza, zrozumiałem myśl, która się tam pojawia: człowiek nie pragnie być Bogiem, człowiek pragnie być młody. I nie było to zdanie wygłoszone przez wielkiego pisarza, bo Gombrowicz nie był wówczas wielkim pisarzem, był kimś mieszkającym w bardzo skromnych warunkach. Prowadziłem w tym czasie korespondencję z takimi pisarzami jak Henry Miller, Allen Ginsberg, Thomas Merton i nie szukałem idola, którego mógłbym adorować, szukałem towarzysza wspólnej walki. Cały kapitał, jaki zgromadziłem z tego krótkiego okresu moich kontaktów z Gombrowiczem, pozwolił mi później przeżyć życie, działając na rzecz kultury i stawiając czoła wyzwaniom świata.

Odra 6/2013 – Wywiad

ODPOWIEDŹ PO DWUDZIESTU LATACH

 Z MARCINEM ŚWIETLICKIM ROZMAWIAJĄ MARIUSZ KORYCIŃSKI, PIOTR KOWALCZYK ORAZ PAWEŁ JASKULSKI

 

1991 rok. Marcin Świetlicki otrzymuje nagrodę „brulionu”. Na łamach nieistniejącego już dziś „Tygodnika Literackiego” Jarosław Marek Rymkiewicz publikuje odezwę do młodego poety. Stawia trudne pytania, dla siebie i dla Świetlickiego, które jednak pozostają bez odpowiedzi.

 

 Paweł Jaskulski: Jak się czytało tekst Rymkiewicza po dwudziestu latach?

Marcin Świetlicki: To było tak, że dwadzieścia lat temu byłem zarozumiałym trzydziestoletnim gówniarzem i parsknąłem, fuknąłem, jak przeczytałem ten tekst. Ale po jakimś czasie zrozumiałem, że właściwie takie teksty powinno się pisać o debiutantach. Ponieważ zbytnio głaszcząc debiutanta, można zrobić mu krzywdę, a zbyt negatywnie o nim pisząc, też można go ukrzywdzić, bo walnie taki samobója albo coś takiego. Z tego tekstu widać, że Rymkiewicz przeczytał te wiersze i intensywnie o nich myślał. Bo odnosił się wyraźnie do moich wierszy i wyciągał nie tylko wnioski dla mnie, ale i dla siebie. Właściwie ten tekst to takie jego głośne myślenie. Tak to odebrałem, a i mnie dał do myślenia, bo mogłem z tym tekstem jakoś tam polemizować, ale chyba nie polemizowałem. W jakimś tam wierszu coś takiego było, jakiś drobiażdżek, nie pamiętam, w jakim. Pierwotnie miał być odpowiedzią, ale później się zmienił w coś zupełnie innego, więc teraz jest mi trudno sobie przypomnieć, co to było. W każdym razie teraz, przeczytawszy tekst Rymkiewicza po tym długim czasie, uważam, że jest to perełka. On traktuje niekoniecznie nawet o mnie, bo w tym momencie widać, że on myślał o sobie, i to są jego rozważania, czym się ma poezja zajmować.

P.J.: Czyli teraz, po tych dwudziestu latach, ma pan okazję mu odpowiedzieć…

– Nie do końca się zgadzam ze wszystkimi tezami tego tekstu, np. jego wychwalanie Polkowskiego, które tu się pojawia, nadal dla mnie jest na wyrost. W dodatku pointą tego doskonałą jest to, że Polkowski nie podpisał poparcia dla Rymkiewicza, kiedy ten został pozwany przez Agorę. Podobno dano mu ten protest do podpisania, a on się wahał i nie podpisał. A ja podpisałem. To niezła pointa, że nie Polkowski, że Rymkiewicza broni profan Świetlicki… (śmiech)

P.J.: Z jednej strony Rymkiewicz przyczynił się wtedy do nagrodzenia pana, był w jury „brulionu”. Z drugiej strony ma wiele krytycznych uwag, zadaje wiele trudnych pytań…

– Prawdę mówiąc, z tego, co mi potem doniesiono, żaden z członków ówczesnego jury – może i plotka, ale można to umieścić, bo już dużo czasu minęło – nie był za mną. Byłem jakimś kompromisem. Ktoś był za kimś, ktoś znowu za kimś innym, a moje nazwisko u każdego się, powiedzmy, pojawiało jako drugie, trzecie miejsce.

Mariusz Koryciński: Kogo wtedy obstawiano?

– Wojciech Wilczyk był rozważany, o którym później słuch zaginął. Wydał po latach jedną książkę. Na pewno on, bo Szymborska, która też była w jury, była bardzo za nim. Tak słyszałem. Nie wiem, za kim był Rymkiewicz. Ja nie byłem faworytem nikogo.

Piotr Kowalczyk: A czy Rymkiewicza albo jakiegoś innego poetę miał pan w tamtym czasie za autorytet?

– Nie, nie, nie. Ja wtedy nie miałem żadnych autorytetów. To był taki moment, kiedy myślałem sobie: jestem sam, jeden, nikt dla mnie żadnym autorytetem nie jest. Jako nastolatek czytałem mnóstwo wierszy i z wierszami Rymkiewicza się zetknąłem, ale z takimi z lat 60. głównie. Miałem chyba ze dwie jego książki z tamtych lat. Wiedziałem, że to jest poważny poeta. Wiedziałem, że dokonał już wtedy wielu rzeczy. Miałem szacunek, ale żebym czuł jakiś podziw, to nie. Nie potrzebowałem autorytetów. Być może dopiero teraz potrzebuję.

M.K.: A kim jest teraz pana zdaniem Polkowski? Pytam o jego status jako poety. Rymkiewicz pisał w odezwie do pana: krakowscy poeci muszą uznać, że Polkowski jest okropnym i całkiem nie do przyjęcia poetą. Wyjaśniał, że Polkowski zagraża wam swoim talentem.

– Chodzi o to, że mógłbym wymienić ze dwóch poetów, którzy uważają Polkowskiego za swojego mistrza − i moich rówieśników, i młodszych nawet: to poeta Baran i poeta Sendecki. Obydwa Marciny uważają, że Polkowski jest bardzo wybitnym poetą, a ja po prostu nie mogę w to uwierzyć.

P.J.: A czy wdawał się pan z nim w jakąś polemikę?

– Jedyna polemika publiczna, jaką wyraziłem, to w tym wierszu nieszczęsnym...

M.K.: Odczytywanym jako manifest.

– Odczytywanym jako manifest.

P.J.: Nawet w liceum jest ten wiersz omawiany. Do Jana Polkowskiego.

– No, a dla mnie jest to najbardziej wstydliwy wiersz, bo artystycznie nie jest najlepszy. Myślę tak, jak myślałem w tym wierszu, ale dla mnie on nie jest najlepszy. I się go wstydzę.

P.K.: Zastanawia mnie, jeśli już mówimy o tym wierszu, jedna sprawa. Kiedy czytałem go po raz pierwszy, nie zgadzałem się z nim. Ale nie szokowało mnie wcale to, co zazwyczaj szokuje w nim ludzi, czyli określenie poezji ideowej jako „poezji niewolników”. Mnie zainteresowało coś innego: jakby całkowita niewiara w możliwości sztuki, w możliwość wpływania w jakikolwiek sposób na świat.

– Tu się z panem zgadzam, bo w tym wierszu wyraziłem rzeczy trochę na wyrost. To prawda. Ja wierzę w to, że sztuka może zmieniać świat, dlatego uważam go za wiersz, który powinien być usunięty zewsząd. Nawet się wahałem, czy nie zrobić takiego psikusa, żeby go nie umieszczać w wydaniu poezji zebranych. Wszystkie wiersze, oprócz tego jednego. Ja go nie lubię.

P.J.: W tekście Rymkiewicza skierowanym do pana pojawia się postać malarza Artura Nacht-Samborskiego. Jak pan to postrzega?

− Edukacyjnie na mnie to wpłynęło, bo ja wtedy nie znałem jego obrazów, a po tym tekście się z nimi zapoznałem i one mi się potwornie podobały. A jak ja to interpretuję? Rymkiewicz jest poetą i poeta ma prawo nagle odskoczyć w zupełnie inną stronę. W tekście publicystycznym byłoby to nie do zniesienia. Natomiast on nagle sobie skojarzył, że był na wystawie, widział obrazy…

M.K.: A czy nie wydaje się panu, że to ma związek z pytaniem Rymkiewicza, które często on stawiał, a mianowicie: „Czy jednostka kształtuje epokę, czy epoka jednostkę?”. Przywołanie Nachta, jak ja to odczytuję, jest pokazaniem następującej sytuacji. Nacht był wystawiany przez epokę, w której żył, na liczne próby. Nie przejmował się nimi jednak i robił swoje. Malował to, co chciał malować; epoka nie odcisnęła więc piętna na jego sztuce. To z kolei łączy się z pytaniem: „Z czego robi się poezję? Czy z faktów egzystencjalnych, czy z historycznych?”.

– No właśnie. Ja niestety ulegam epoce. Mam ten problem, ale nie jestem pewien, czy to mógłby być zarzut, że ulegam wpływom politycznym i społecznym, pisząc. Tak mam. W tekście on się wahał, czy budować wiersze z faktów egzystencjalnych, czy historycznych, i raczej wskazywał tę pleśń, tę dziurę, ale później w swojej twórczości mnóstwo wierszy opartych na faktach historycznych napisał przecież, czyli do końca nie jest zdecydowany. A ja ze swojej strony napisałem też trochę takich wierszy o tej dziurze, o tej pleśni, więc to się nawzajem nie wyklucza. Pisanie o tym, o tamtym i o owym. W tym jego tekście są takie wahania. Właśnie to mi się bardzo podobało. Bo Polkowski mówi: tak należy pisać i o tym trzeba myśleć, a Rymkiewicz się waha i zastanawia, czy pójść w lewo, czy w prawo, czy płynąć środkiem.

Odra 6/2013 – Wiersze

Zbigniew Jankowski

 

Powrót białego delfina

 

Ten biały delfin,

co jak anioł stróż

z matczynego domu

płynął przed moim statkiem

 

i nagle, w pół rejsu, jakby

potrącony żelazną burtą,

poszedł na dno,

 

 

ten biały delfin, po którym

zrobiło się ślepo

i bezpowrotnie –

 

wynurza się teraz

jasnością tak realną,

jakby lodowa góra

otwierała moje żelazne poszycia,

jakby mnie brała

w swoje opiekuńcze skrzydła

i w odwiecznym rytmie

coraz powolniej i ciszej

niosła z powrotem

do macierzystego portu.

 

 

Do końca

 

         do końca ich umiłował

                                    J 13, 1

 

Zostanie nam

to jedno Słowo:

 

posłane przez Ojca,

oplute, przybite,

skonane z nami.

 

To Ono

z całunów lodowca

podniesie nas żywych

i odda

dobremu Ojcu.

 

 

Chwila bez ego

 

Taka radość,

jakbyś mnie dotknął od środka,

oczyścił z ostatniej myśli,

 

radość

wszechświata,

 

w której mnie nie ma,

która pod moją nieobecność

dosięga samej siebie.

 

Czy to Ty tak się radujesz

moją nareszcie pełną

przejrzystością?

 

Odejdź, Panie, to pułapka.

Zaraz znowu

będę sobą.

Już czai się pierwsza myśl,

chwyta za pióro...

 

 

Różaniec  Ananiasza

 

                  Ale pewien człowiek, imieniem Ananiasz (…)

                  sprzedał posiadłość (…) i odłożył sobie część

                  zapłaty, a jakąś część przyniósł i złożył u stóp

                  Apostołów.

                                                                             Dz 5,1-2

Może urodziłeś się

po ten dzisiejszy ranek,

gdy przewlekały się w palcach

planety i gwiazdy,

a ciebie nie było, twoich

myśli, mowy i uczynków.

 

Może masz tak pozostać,

oddany –

bez reszty, którą

cichutko ukryłeś

na dnie

swojej wolnej woli.

 

Może urodziłeś się

po swoją czystą

nieobecność.

 

 

Bez tekstu

 

Pisać, ale

po skreśleniu zapisu.

Daleko od tekstu,

podtekstu, skrywania

choćby zgłoski

swego.

 

Być

pisanym

w cudzych oczach,

bólach, tchnieniach,

w bliźnich

do białej blizny

po sobie.

 

Być pisanym

przez Ciebie,

aż do wypisania

ostatniej kropli

z Twojego krzyża,

 

do osunięcia się w Ciebie,

nieosiągalnego

po stronie tekstu.

 

Zbigniew Jankowski

Odra 5/2013 – Tadeusz Dąbrowski

Tadeusz Dąbrowski

 

***

Dlaczego akurat to zimowe popołudnie,

skoro podobnych były setki, odzywa się we mnie:

gdy ścigając się z nocą, która zaczęła już

wypalać las na horyzoncie, wśród zasp

i nagich czarnych drzew skwierczących na mrozie,

wsłuchany w mantrę kołowrotka, ze wzrokiem

zawieszonym na owocach głogu, kolaborujących

z zachodem, czuję szarpnięcie, i po chwili widzę,

jak się ponad wodami zamulonego kanału

wykłada tłustym brzuchem szczupak jak pijana

barokowa kurwa na stole w oberży. Dlaczego

akurat to popołudnie, gdy nie wiedziałem jeszcze,

co to barok, a tym bardziej kurwa, przychodzi do mnie

znienacka, zza grubej tafli lodu w kolorze rybiej

łuski. Pod lodem widzę siebie, ale pewności nie mam.

 

 Pochwała prowincji

 

spójrz ile się tu dzieje

zawiane pagórki pół domu

śpi w zaspie świerk w wyświechtanym

płaszczu śnieżnego idiomu

w dali białe jezioro

na białym tle cisza taka

że możesz w niej wyrzeźbić

grafomańskiego ptaka

lub jeszcze głębszą ciszę

 

a tam w pubach burdelach

centrach handlowych tylko

pozory ruchu

 

tu w deszczu zmrożonych sekund

wszystko stale się zmienia

 

tamten ruch jest złudzeniem

bez ciebie go nie ma

 

 

Studnia

 

Nocny pociąg jak bobslej sunie w rynnie zimy,

w dolinie spowite złotawą łuną snu

bezimienne miasteczko, w którym pierwszy raz

dotykałem piersi A., nie będąc do końca pewnym,

czy nie zajdzie od tego w ciążę. Grudzień, późne

lata dziewięćdziesiąte. Na rynku upstrzonym

świątecznymi lampkami, w chmurze grzanego wina,

z kieszeniami pełnymi zaczętych wierszy, które

dyskretnie nie pytały o przyszłość ani o sens,

czuliśmy się jak w środku pozytywki. Światem

nie rządził jeszcze bóg o wielu twarzach. Dotyk

był gwarantem istnienia. Nocny pociąg jak kot

ociera się o łunę miasteczka, zbyt pośpiesznie,

jak ja w późnych latach dziewięćdziesiątych o jej

blade i pełne piersi. Patrzę w tę łunę i nic

nie czuję. Wjeżdżam w tunel. Śni mi się, że krzyczę

do studni: Jesteś tam jeszcze? I słyszę: Jesteś

tam jeszcze? Jestem – mówię. I słyszę: Jestem.

 

 

***

Ten moment przed snem, gdy nieproszone przychodzi

Wszystkoczegoniewiem. Ten czas, w którym tyle można

by zrobić, ale jest już za późno. Czuję, że spadam, tak

bardzo chciałbym się czegoś uczepić, uczepiłbym się

śpiącej głęboko jak niemowlę żony,

lecz boję się, że pociągnę ją za sobą. Uczepiłbym się

wspomnień, ale się boję, że pociągnę je

za sobą jak ostatni gość, co ma już dość. Wołam was:

numizmatyko, filatelistyko, rybki i samoloty

z dzieciństwa, na powrót mnie pochłońcie. Tak bardzo

bym chciał chcieć coś mieć. Mieszkania, ciuchy

i samochody, sprawcie, bym was pożądał. Niech

coś mnie pochłonie, jeżeli nie na zawsze,

to chociażby na ten czas, kiedy przychodzi

Wszystkoczegoniewiem. I niech to nie będzie tylko

piękno, tylko piekło. 

 

Tadeusz Dąbrowski

Odra 5/2013 – INNE PLANETY

Claude Michel Cluny

 

INNE PLANETY

 

Wenus

Potykający się, niezdarni, posuwamy się wzdłuż warstw przypominających włókna drewna, poprzez gniazda, węzły, uskoki. Ziemia ropieje swoistą żywicą, która wciąga nieostrożne istoty i trawi je żywcem. Niebo przybiera gwałtowne barwy, rozlewa żółć, purpurową gorączkę. Rzeki nie istnieją. Dostrzec można jedynie jeziora, które znikają wieczorem, wciągnięte do lejów, a które rachityczny świt wyrzuca na powierzchnię w formie przypominającej plwociny z dna nocnika. Dziwne jeziora! Nie chciałoby się zaryzykować w nich kąpieli. Dziwny świat. Spomiędzy włókien podłoża, po trochu wszędzie, wychodzą gryzki i roztocza, olbrzymie, nierozważne, i zostawiają po sobie smugę zawistnych myśli.

 

Sybilla

Warkocz Bereniki

Trudno w to uwierzyć: kwiaty pozwalają sobie na wszystko. Wznoszą się rojami w poranne powietrze. Niezależnie od gatunku: oksynie, białe pokrzywy, kwiaty cukinii, dalie o tłustych policzkach podskakują zwiewnie ku blademu słońcu, niezdolnemu im zaszkodzić. Nie wiadomo, czy mają zasadę powracania wieczorem do matczynej łodyżki, czy raczej siadają na przypadkowo wybranej, wolnej i pozbawionej uprzedzeń. Jeśli pada, kryją się, zamykają kielich pod skrzydłem dachu albo pod pachą drzewa. Zazwyczaj jednak to tak płaskie, tak spokojne niebo jest wyścielone – zapachami i kolorami – zgodnie z kaprysem wiatru.

 

Sofia z gwiazdozbioru Centaura

Wiatr jest księciem tych Ziem. Bezustannie przechadza się w tę i z powrotem, ciągnąc za sobą wszędzie przejrzysty płaszcz. Wszystkim się zajmuje i nie zostawia w spokoju ani śmieci, ani umarłych. Drzewom, które odwiedza, daje Księgi Wiedzy. Uczyć się można z nich na stojąco wytycznych rasy i jej praw, rządzącej nimi marności, uporu genów. Ledwo co obrócone stronice wiatr zabiera, nieodwołalnie. Tutaj nikt nie ma dwa razy prawa do wiedzy. Każdy rodzi się ze swoim drzewem, którego cień rozjarza się w odpowiedzi na gęstniejącą i ciemniejącą krew, w sercu tego, kto przyjmuje nauki.

Uschnięte drzewo, pozbawione liści, służy jako drewno na stos, rozpalony przez wiatr, księcia tych Ziem. Skraj jego płaszcza zamiecie popioły umarłych i popioły słów.

 

Arp incognita

Gwiazdozbiór malarza

Nic tu nie znaleziono żyjącego; to znaczy nic, co by się zdradziło. Nigdzie nie da się znaleźć tego gnoju, tego brudu, który królestwo zwierząt – a my jesteśmy jego częścią – zostawia po sobie. Również nic z tej pychy, ani klęsk, które są dla nas typowe. To piękna ziemia, mineralna, oblewana światłem, pieszczona lekkim wiatrem. Po jej powierzchni przemieszczają się niezwykłe formy, łączą się, przekazują sobie wzruszenia, koją się nawzajem, odsuwają w ciszy, prześlizgując się po powierzchni czasu – ciężkiej wypolerowanej kuli, ciemnej i spokojnej. To łagodne formy, nieprzewidywalne, formy bez twarzy, bez incydentów, bez neuroz – gładki, harmonijny świat, do którego nie mamy dostępu. Arp incognita.

 

Pluton

Nazywamy go Kaszlącym Archipelagiem. Wciągnijcie, wciągnijcie powietrze znad tego płytkiego morza, które prześladuje go mgiełką gorzką niczym chlor. Mówi się, że te wody przykrywają cesarstwo, które podobno wciąż wydaje tchnienie swoich zmarłych. Daremny żal! Nie znamy, nie znamy koloru nieba ani koloru czasu. Wszystko jest wyprane, mniej lub bardziej gruźlicze, wydrążone drzewa, mizerne płatki, długie blade glizdy, równie ruchliwe pośród gałęzi, co przy ucieczce z kleistego torfu.

Wieczór powracający dopiero po trzech księżycach wygania na zewnątrz jeszcze bardziej chorobliwą mgłę. Zawiesza się w oskrzelach, zajmuje je. Wtedy pojawia się noc o skórze płaszczki, przeraźliwa i rozciągająca się ponad wszystkim. Lepiej stąd uciekać. A przecież te Wyspy są miłe w dotyku, nawet jeśli nie są zbyt ładne.

 

Koyosan

Bardzo wysoko, na samym szczycie, znajdziecie kamienny lud, szary lud stłoczony pod potężnymi cedrami i gigantyczną paprocią. To lud nieustraszony i zimny, który nie porusza się. Który przestał się poruszać. Definitywnie. Siedzący na schodach nieskończoności. Na nic nie ma wpływu: nie może się położyć, a gdyby miał popękać, nie jemu znaleźć na to radę. Można by pomyśleć, że zajęty jest przeżuwaniem, a następnie wypluwaniem mgiełki, obojętny na nieuporządkowanie posiedzenia i na zgiełk świata. Lecz czy jedyny słyszalny głos gongów – miedzianych kulek przebijających się z głębin lat i przybywających tu, by umrzeć w ciszy – czy aby głos gongów mówi o świecie?

Docieramy do ich dziedziny poprzez dolinę wysadzaną bezużytecznością pustych latarni i ołtarzy pozbawionych ofiar. Tutaj myśl stanowi pożywienie wielkich wstrętnych kruków. To dla niej wzlatują. Wdzięczne, przynoszą jej w zamian niedorzeczną słomę i korę spoza świata.

 

Claude Michel Cluny

Przełożyła Marzena Pieńkowska

Cykl pochodzi z tomu Wiersze z dna oka

Odra 5/2013 – Kazimierz Brakoniecki

Kazimierz Brakoniecki

CAMUS, GRENIER, GUILLOUX

 

Jego matka jest Chrystusem.

Z notatek Camusa do Pierwszego człowieka

 

Albert Camus, syn francusko-hiszpańskich osadników w Algierii, urodził się sto lat temu, bo 7 listopada 1913 roku, a zginął we Francji w wypadku samochodowym 4 stycznia 1960. Znalezioną w rzeczach osobistych pisarza, laureata literackiej Nagrody Nobla, nieukończoną powieść autobiograficzną Le premier homme opublikowano dopiero w 1994 roku w wydawnictwie Gallimard. Polskie wydanie Pierwszego człowieka w przekładzie Joanny Guzy ukazało się pod koniec 1995 w Państwowym Instytucie Wydawniczym.

 

BOHATEREM TEJ WZNIOSŁEJ I OSOBISTEJ opowieści jest Jacques Cormery, który wyrusza na poszukiwanie ojca Henriego Cormery’ego, żołnierza zmarłego od ran odniesionych nad Marną w szpitalu w bretońskim miasteczku Saint-Brieuc 11 października 1914 roku. Przybywszy na miejscowy cmentarz, odnajduje kwaterę poległych z okresu I wojny światowej i zdumiewa się, że jest o wiele starszy niż zmarły w wieku 29 lat nieznany mu ojciec. Następnie udaje się na spotkanie z przebywającym na emeryturze starym przyjacielem Wiktorem Malanem, w którym prawdopodobnie można doszukać się osoby pisarza i filozofa Jeana Greniera (1898−1971), nauczyciela filozofii Camusa w algierskim liceum. Grenier również nie poznał nigdy swojego ojca, a ze spotkania tych dwóch częściowo osieroconych mężczyzn – zdolny i nieufny początkowo uczeń Camus liczy w 1930 roku siedemnaście lat, profesor i mistrz literacki trzydzieści dwa – zrodzi się wzajemna fascynacja, która z latami ulegać będzie powolnej erozji, chociaż Camus do końca podkreślać będzie swój dług wdzięczności wobec Greniera.

Oto kilka cytatów: Dlatego pana kocham. Dlatego, że kiedy byłem bardzo młody, bardzo głupi i bardzo samotny (pamięta pan w Algierze), zwrócił się pan do mnie i otworzył przede mną drzwi do wszystkiego, co kocham na tym świecie. Albo: Grenier, którego uznałem za ojca, urodził się tam, gdzie mój prawdziwy ojciec umarł i jest pochowany. Wywód ten staje się tym bardziej jasny, że Camus dedykował swojemu mistrzowi dwie książki, debiut L’envers et l’endroit (1937) oraz L’homme revolté (Człowiek zbuntowany,1951). Grenier natomiast w swoich wspomnieniach o zmarłym pisarzu (wydanie oryginalne w 1968, przekład polski w 2000 roku) zanotował: Czego Albert Camus nauczył się ode mnie? (…) Czy byłem wzorem? (…) Jeżeli chodzi o początki, tak, to możliwe (…).Czy byłem inspiratorem? Tak, chociaż w bardzo pośredni sposób. Również jeżeli chodzi o to, ile filozofia Camusa zawdzięcza mojej, nie ma łatwej odpowiedzi…

Odra 5/2013 – Jakub Skurtys

Jakub Skurtys

 

PIEPRZYŁEM TO ŻYCIE I GRYZŁEM JAK PIES

Retoryka − pornografia − parezja

 

PAREZJA

Znaczna część niniejszego szkicu zainspirowana została rozmową Piotra Śliwińskiego z Andrzejem Franaszkiem Polska „wielkich poetów”, przedrukowaną w Horror Poeticus (Wrocław, 2012). Poznański krytyk próbuje tam obronić naszą poezję przez próbami umniejszania jej wartości oraz przed ponawianymi wciąż diagnozami o zaniku zainteresowania liryką i słabnięciu poetyckich wyrazistości. Na pytanie Franaszka, co z komunikatywnością poezji, którą zdominował ostatnio idiom prywatności, Śliwiński odparł: Nie jestem pewien, czy komunikatywność faktycznie jest artykułem pierwszej potrzeby. Retoryka i pornografia, zaklinanie i obmacywanie rzeczywistości – jeśli tak opisać kontekst, w jakim mówi poeta, to jego rola nie polega na zwiększaniu komunikatywności, lecz na jej zakłócaniu, komplikowaniu uproszczonych instrukcji życia.

 

Kontekst, w jakim działa poeta, scharakteryzował więc krytyk przez otaczający nas zewsząd przerost retoryki i pornografii; pornografii jako zwulgaryzowania samego przekazu, retoryki zaś jako sztuki perswazji raczej (nakierowanej na wytwarzanie pragnień i zarządzanie nimi) niż kunsztu wypowiedzi czy drogi do prawdy. Tej, dość potocznie rozumianej, retoryce przeciwstawiała się w kulturze greckiej i rzymskiej parezja, czyli mowa jasna, szczera, zawierająca wyraźny sygnał autorstwa, swoją prawomocność czerpiąca z aktu wypowiedzi i umocowania osoby zabierającej głos (a więc pozycji podmiotu). Tak rozumianą parezją na seminariach w Berkley w latach 1983 i 1984 zajmował się Michel Foucault, eksplorując jedno z kluczowych dla siebie pojęć: odwagę w prawdzie[i].

Lokował zresztą parezję na osi ważnego dla starożytności konfliktu, między filozofią a retoryką, upatrując w niej dróg wyjścia z impasu: Kiedy używa się logosu, potrzebna jest także pewna lexis (pewien sposób mówienia), trzeba wybrać jakieś słowa kosztem innych (...). Tym, czego potrzeba, gdy jest się filozofem, owym sposobem porządkowania elementów (elementów mowy mających działać bezpośrednio na duszę), nie może być jednak techne retoryczna. Musi to być coś innego, coś, co ma charakter jednocześnie techniczny i etyczny, co jest zarazem pewną sztuką i pewną moralnością, i co nosi nazwę parezji (Hermeneutyka...).

Francuski filozof wpisywał parezję w ciąg rozwijanych w ostatnich latach życia badań nad „praktykami Siebie” (epimeleia heautou). Nowożytnemu podmiotowi przeciwstawiał starożytną konstrukcję „podmiotu etycznego”, którego droga do prawdy prowadzi poprzez czyny, mające na celu przede wszystkim przekształcanie jego i świata. Parezja była jedną z takich pozytywnych praktyk Siebie – koncentrowała się na ustanawianiu suwerennego podmiotu, który wymyka się władzy norm i technikom dyscyplinującym.

Etymologicznie parezja oznacza „mówienie wszystkiego”, co ma się na myśli, bez retorycznych figur i ozdobników, ze świadomością, że owo „wszystko” bywa niebezpieczne dla mówcy. Oczywiście zarówno u retora, jak i parezjasty chodzi o pewną skuteczność, fortunność aktu. W pozytywnym rozumieniu parezji orator zawsze mówi jednak prawdę, a w jego wypowiedzi zachodzi nierozerwalne połączenie między tym, w co wierzy, i tym, co jest prawdziwe (sama prawda ma tu bowiem znaczenie etyczne, podmiot wytwarza się i przekształca wraz z nią). Jeżeli istnienie jakiś „dowód” – stwierdzał Foucault – na szczerość parezjasty, to jest nim jego odwaga. Fakt, że orator mówi coś niebezpiecznego, różnego od tego, w co wierzy większość. Parezja nie polegała bowiem jedynie na demonstrowaniu komuś swojej prawdy, ale związana była raczej z funkcją krytyczną – krytyką rozmówcy i krytyką samego siebie. Połączyć więc ją trzeba z dwoma sferami działań – polityką i filozofią. Ostatecznie nie chodzi bowiem o sam przekaz, a raczej o miejsce, z którego zabiera się głos. Wraz z powstaniem legendy Sokratesa parezja zyskuje jeszcze wymiar etyczny, stając się swoistą „sztuką życia”, dla której mędrzec gotów jest się poświęcić. Co istotniejsze dla niniejszych rozważań i co pod koniec swojego wywodu zauważa francuski badacz, różnica między parezją polityczną a etyczną jest o tyle zasadnicza, że ta pierwsza dotyczyła relacji między logosem, prawdą i prawem (nomos), druga zaś, zwłaszcza w wykonaniu Sokratesa, jest grą pomiędzy logosem, prawdą i życiem (bios).



[i]      Zobacz M. Foucault, Fearless speach, ed. J. Pearson, Los Angeles 2001. W chwili pisania tego tekstu w fazie publikacji była jeszcze: M. Foucault, Hermeneutyka podmiotu, przeł. M. Herer, opracował F. Gros, Warszawa 2012. W międzyczasie ukazał się też szkic W. Ryczka Libertas dicendi. Z genealogii pojęcia parezji („Teksty Drugie” 2012, z. 3), do którego z przyjemnością odsyłam.

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 następna »