Literatura
Odra 1/2014 - Tadeusz Różewicz
Tadeusz Różewicz
* * *
Dla Ryszarda Przybylskiego
ciężko jest wracać
do ziemi
po takim
długim życiu
ciężko jest nie kochać ludzi
i ciężko kochać
kiedy się zna
ich tak dobrze
łatwiej jest kochać
tych od których dzielą nas
oceany
góry i mury
niż tych od których
dzieli nas ściana
powiedział ten co odszedł
Odra 12/2013 - Jacek Łukasiewicz
Jacek Łukasiewicz
KONIEC ROBRA
Poznałem Tadeusza Mazowieckiego w czerwcu 1953 roku na obozie w Pilichowicach. Drukowałem wtedy wiersze w magazynie „W Młodych Oczach”, dodatku do „Słowa Powszechnego”. Zostałem na ten obóz zaproszony razem ze Staszkiem Grochowiakiem.
Mazowiecki miał wykład o Ziemiach Odzyskanych. W rozmowie podkreślił, że nie akcentuje w nim praw historycznych, bo te są wątpliwe, tylko kładzie nacisk na uzyskanie tych ziem jako rekompensaty. Wtedy też mnie i Staszkowi wspomniał o możliwości pracy w redakcji tworzonego we Wrocławiu nowego, katolickiego tygodnika „WTK”, którego miał być redaktorem. Po kilku tygodniach odwiedziliśmy obaj naszego przyszłego szefa w jego mieszkaniu w Otwocku. To było w drewnianym domu, w środku lata. Szło się wysoko po drewnianych schodach. Tu mieszkał sam po śmierci żony, która zmarła na gruźlicę. Ciężko jej śmierć przeżywał. Wtedy zostaliśmy zaangażowani do pisma, mieliśmy redagować dział kulturalny. Liczyliśmy po dziewiętnaście lat, Mazowiecki miał 25. Sekretarz redakcji, Ignacy Rutkiewicz, późniejszy naczelny redaktor „Odry” w ciężkich latach osiemdziesiątych, aż do chwili gdy premier Mazowiecki wziął go od nas na szefa Polskiej Agencji Prasowej, też był dwudziestoparolatkiem. Obok Mazowieckiego był jeszcze wtedy drugi naczelny, bardziej znany i poważniejszy wiekiem, zasłużony eseista dr Aleksander Rogalski, który dojeżdżał z Poznania; czynił to jednak rzadko, a potem zrezygnował.
Był to trudny czas polityczny: internowanie Prymasa, proces biskupa Kaczmarka, nasilona brutalna kolektywizacja rolnictwa, przejściowe, jak się okazało, zaostrzenie kursu po śmierci Stalina. Kuria wrocławska rządzona była przez wikariusza generalnego księdza Kazimierza Lagosza, bardzo uległego wobec władzy. Cenzura kościelna skupiała się tedy na dziale kulturalnym. A cenzura świecka cięła bezlitośnie, co się dało. Kiedyś, chyba na Wszystkich Świętych, zaingerowała w tekst Ewangelii: w perykopie z ośmiorgiem błogosławieństw nie pozwoliła na określenie błogosławieni ubodzy duchem – miało być tylko „ubodzy”. Numer ukazał się więc bez perykopy (opuszczeń, przypomnijmy, aż do roku 1981 nie było wolno zaznaczać).
Czy Tadeusz Mazowiecki nie popełniał w tamtych miesiącach błędów? Pewnie były ze dwa, trzy teksty, których nie powinien był napisać ani podpisać. Kolportowano je później w 1990 roku w czasie jego kampanii prezydenckiej, którą przegrał; przypominano co jakiś czas, także teraz obrzucając go błotem – po jego śmierci. Ale nie piszę tu o „Wrocławskim Tygodniku Katolickim” ani o PAX-ie. Naczelny był powolny, zastanawiał się, rozmawiał, ale gdy zdecydował o czymś, decyzje egzekwował konsekwentnie. Lubił długie zebrania, także wieczorne, ciągnące się do późna. Kiedy dziś, po jego śmierci, czytam wspomnienia ministrów jego rządu, to pewne cechy premiera wydają mi się znajome. Tylko że w 1953 chodziło nie o to, co robić z pegeerami albo z inflacją albo z ruskimi doradcami, lecz o to, co dać na rozkładówkę, albo o druk jakiegoś felietonu. Naczelny lubił pracować w skupieniu i ciszy, o co w tamtej redakcji nie było łatwo. Dlatego drzwi do pokoju, w którym urzędowali z Ignacym Rutkiewiczem, obito wojłokiem i dermą, zainstalowano też brzęczyk, którym naczelny komunikował się z sekretarką Ewą Proć, urzędującą przy biurku, stojącym w naszym wielkim pokoju redakcyjnym przy drzwiach do jego gabinetu.
Ewa została potem jego drugą żoną i matką trzech synów. Wtedy dzieliła pokój na Grabiszynku z Lucyną, przyszłą żoną Władysława Terleckiego, który doszlusował do naszego działu kulturalnego i z moją przyszłą żoną Teresą. Naczelnym „WTK” był Mazowiecki akurat przez dwa lata, do sierpnia 1955, gdy w ciepłą letnia noc św. Zuzanny razem z całą tzw. „frondą” niezadowolonych z posunięć Bolesława Piaseckiego rozstał się z PAX-em. Z Wrocławia wraz z nim rozstali się wtedy z tą instytucją Ignacy Rutkiewicz i Stefan Bakinowski. Z „frondystami” – a Mazowiecki był ich milcząco uznawanym przywódcą – utrzymywałem kontakt, bardzo dla mnie ważny.
Mazowiecki się zmieniał, ja także dorosłem. Wydarzenia wtedy następowały szybko, jedno po drugim. Zaczęła się odwilż. Pamiętam rozmowę z nim po rewelacjach Chruszczowa i śmierci Bieruta. Mam też długi list od niego, bardzo polityczny, napisany na parę tygodni przed październikowym plenum. Z jego głosem się liczyłem coraz bardziej, choć przecież już to nie była żadna formalna zależność. Od pierwszego numeru „Więzi” w 1958 roku, gdzie wydrukowałem artykuł o Parnickim, te kontakty stały się ściślejsze. Na pewno dużo Mazowieckiemu i zespołowi „Więzi” zawdzięczam, „więziowemu” personalizmowi, „więziowym” dyskusjom na zebraniach współpracowników i samym wizytom w redakcji. Byli tam Wojtek Wieczorek, Julian Eska, Zdzisław Szpakowski (dawny przyjaciel Tadeusza, odwiedzający go też jeszcze we Wrocławiu), Jacek Wejroch i dwaj moi przyjaciele także z Wrocławia – Janek Turnau i Andrzej Szmidt. Na pewno Tadeusz Mazowiecki wpływał mocno na moje (lewicowe) przekonania i na moje chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo się utrwaliło, lewicowość jakby rozpłynęła, choć pewne idee pozostały.
Był wierzącym, praktykującym, niekoniunkturalnym katolikiem, a jego poglądy społeczne wpierw socjalistyczne, potem ewoluowały. Zresztą tego nauczył nas PAX, i to sobie cenię, jako jedną z prostych i słusznych zasad, że ekonomia polityczna nie przekłada się ani na ontologię, ani na teologię, a ontologia i teologia na ekonomię. Cechy męża stanu, które miał zapewne od dziecka, rozwijały się w nim powoli; kształtował je z rozwagą, po PAX-owskim okresie ostrożnie. Kiedy jednak sięgam w moją pamięć – to przypominają mi się tylko krótkie powiedzenia, jakieś oderwane sytuacje… Jak ta rozmowa na przykład, gdy w 1962 roku przyjechał do Wrocławia. Był „znakowskim” posłem z tego okręgu, i zatelefonował do mnie. „Autorze, mówi twój wydawca, za godzinę muszę mieć tytuł twojej książki”. A pamiętam to dlatego, że pospiesznie wymyśliłem króciutki tekst, który rzeczywiście przez kilkanaście lat był najbardziej znany ze wszystkiego, co kiedykolwiek napisałem, a był to tytuł: Szmaciarze i bohaterowie. Wyszedł ten krytycznoliteracki debiut w 1963 w Bibliotece „Więzi” jako jej tom siódmy. Następna moja książka Zagłoba w piekle ukazała się tam jako tom piętnasty. Potem nastąpiła długa przerwa i trzecia książka, Ruchome cele, została wydała tam została w roku 2003 jako tom 154. Kiedyś Mazowiecki zmienił mi tytuł artykułu Ideolog i pisarz na Doktryner i pisarz – i wyjaśniał, dlaczego tak trzeba.
Chyba pod koniec lat sześćdziesiątych odprowadzaliśmy z Tadeuszem naszych synów, dwóch Wojtków, jadących na kolonię, a potem poszliśmy na lody, bo było bardzo upalnie. I rok 1968.Protest posłów „Znaku”, posiedzenie sejmu z przemówieniem Zawieyskiego. Słuchałem tego „na żywo” i całkiem przypadkiem w gmachu Radia na Myśliwieckiej. Potem przyszedłem do „Więzi” i rozmawialiśmy w minorowych nastrojach. I taka sytuacja, gdy Tadeusz pokazał mi wielką dziurę w kuchennej ścianie w swoim nowym mieszkaniu. To znajomy jego inżynier wypruł z tej ściany urządzenie podsłuchowe… Taka instalacja była w całym pionie, ale Tadeusz nie pozwalał przychodzącym monterom tego ruszać, a więc w całym pionie była nieczynna – opowiadał mi o tym z satysfakcją. Dopiero potem przyszła rewolucja informatyczna i miniaturyzacja. I taka rozmowa z Mazowieckim, chyba na Kongresie Kultury w grudniu 1981, gdy powiedział, że jemu, wtedy naczelnemu redaktorowi tygodnika „Solidarność”, zaproponowano rozmowę telewizyjną z Jerzym Urbanem. „Postawiłem, mówił, dwa warunki, pierwszy, że będzie ona na żywo i drugi, że będziemy mówili osobno: Urban i ja, żeby nas razem nie kojarzono”. Zaraz potem ogłoszono stan wojenny, Urban w telewizorze kłamał i kpił z naszych sumień. (Karykaturowano go jako dupę z wielkimi uszami).
Rozeszła się pogłoska, że Mazowiecki nie żyje, że został zabity. Napisałem tren na jego śmierć, ale Mazowiecki na szczęście żył, a ja ten wiersz zgubiłem. Potem, w latach osiemdziesiątych i dalszych, gdy Tadeusz Mazowiecki był czynnym mężem stanu, osobiście spotkałem go parę razy zaledwie, na krótko; raz to było w PEN Clubie. I tylko widywałem go w telewizorze: przy Okrągłym Stole, i powtarzaną teraz setki razy scenę, gdy wygłaszał swoje exposé w Sejmie zostawszy premierem. Słyszałem jego głos, zawsze, chyba jeszcze od referatu w Pilichowicach taki sam; i widziałem jego wzrok, gdy jedno oko umykało mu ku górze, jakby swoim zwyczajem konsultował się z nadprzyrodzonym.
*
Nie są to w tym miesiącu moje tradycyjne „literackie” notatki – ani filmowe, choć tak się złożyło, że prawie równocześnie z wiadomością o odejściu Tadeusza Mazowieckiego obejrzałem film Andrzeja Wajdy Wałęsa... W dużej sali było nas ośmioro widzów; potem w trakcie filmu doszło jeszcze dwoje. Film niezły, ciekawy, rola Więckiewicza świetna, chwilami na granicy karykatury, ale niezacierająca dziejowego patosu Sierpnia. Równie dobra Agnieszka Grochowska grająca Danutę Wałęsową. Ale to nie mógł być film psychologiczny ani polityczny – pozostał bardzo dobry filmowy plakat z tą parą. A wplecione liczne sceny dokumentalne, w większości nieme, także tworzą plakat, odmienny od pierwszego, także profesjonalnie zrobiony. Siedzący na sali, wszyscy dobrze po pięćdziesiątce, potrafili sobie dopowiedzieć co trzeba do tych dwóch plakatów, rozpoznawali twarze uczestników: Geremka, Lisa, Walentynowicz i innych. Do zebrań w zakładach pracy, masówek wyrażających poparcie dla Solidarności dokładali z pewnością własne bogate wspomnienia. U młodszych film ten już mało co uruchomia albo uruchomia fałszywie…
I te dwa wydarzenia: pogrzeb Mazowieckiego i film starego Wajdy Wałęsa człowiek z nadziei – uświadomiły mi koniec epoki. Następuje, musi nastąpić nowe otwarcie – to nowi z pokolenia wnuków podejmą rozdawane karty. I po swojemu ocenią, które z nich są prawdziwe, a które fałszywe.
Jacek Łukasiewicz
Odra 12/2013 - Niels Hav
Niels Hav
MIŁOSZ W KOPENHADZE
I
Tak się złożyło, że byłem w Warszawie w dniu, kiedy Thomas Tranströmer otrzymał Nagrodę Nobla. Siedziałem w kawiarni literackiej na Krakowskim Przedmieściu razem z kilkoma poetami z różnych krajów, było parę minut po pierwszej, nazwisko Tranströmera podawano sobie radośnie od stolika do stolika. Gazety pisały później, że Wisława Szymborska, polska laureatka Nobla, z radości „skakała na jednej nodze”. Polska i Dania są bliskimi sąsiadami, ale ze względów politycznych mieszkańcy Warszawy i Kopenhagi przez długi czas żyli na innych planetach. Dzisiaj bilet lotniczy do Warszawy nie kosztuje więcej niż bilet kolejowy do Jutlandii. Coś się zmienia. Ale, niestety, niewiele się zmienia w tłumaczeniu polskiej literatury na język duński. W Danii nadal mówi się o Polsce z dużą dozą ignorancji i romantyzmu, czasami podkreśla się wręcz polską egzotykę.
II
Setna rocznica urodzin Czesława Miłosza, świętowana na całym świecie, miała także swój duński epizod. W Królewskiej Bibliotece w Kopenhadze odbyło się sympozjum z udziałem specjalistów z Polski i Litwy. Znamienny jest fakt, że na widowni pojawiło się tylko kilkoro duńskich pisarzy. Gdybym zapytał któregoś z moich kolegów o znaczenie Miłosza dla duńskiej poezji, zapadłaby krępująca cisza. Nie dlatego, że duńscy poeci nie znają jego twórczości, ale dlatego, że na co dzień nie zajmuje on ważnego miejsca w duńskiej świadomości literackiej. Ludzie wiedzą, że ktoś taki jest, i szanują go – dostał Nagrodę Nobla, bez wątpienia jest wielkim poetą. I tyle. Tylko niewielu wymieniłoby Miłosza jako swój wzór czy inspirację. Częściowo można to tłumaczyć uwarunkowaniami politycznymi. Miłosz był polskim emigrantem mieszkającym w Stanach, podczas gdy duńska lewica nadal żywiła nadzieje związane ze Związkiem Radzieckim i komunistyczną Europą Wschodnią. Dopiero po wydarzeniach z 1989 roku i po upadku muru berlińskiego porzucono te iluzje. Wtedy właśnie Miłosz wydostał się – w kontekście duńskim – z zamkniętego kręgu dysydentów. Nieznany pisarz otrzymuje tegorocznego Nobla – informowała 10 października 1980 opiniotwórcza gazeta „Politiken”. To prawda. W tamtym czasie Miłosz nie był znany w Danii. Pojawił się jeden tomik, Den store fristelse (Wielka pokusa), wydany przez Selskabet for Frihed og Kultur (Stowarzyszenie Wolności i Kultury). Nic więcej nie istniało w przekładzie. Kilka dni później, w tej samej gazecie, poeta Jess Ørnsbo nazwał przyznanie Nobla Miłoszowi „pomyłką”, a samego Miłosza jednym z piechurów literatury, którego poezja ma ograniczony zasięg. Pomimo tak lekceważącego tonu Ørnsbo przygotował rok później wybór utworów polskiego poety we własnym przekładzie. Tłumaczenia, najprawdopodobniej zlecone, są wykonane kompetentnie, chociaż bez pasji. W tym samym roku pojawiła się duńska wersja Doliny Issy, a w następnym – Rodzinnej Europy.
Na bardziej czułe podejście Miłosz musiał czekać piętnaście lat. Janina Katz i Uffe Harder podarowali duńskim czytelnikom obszerny wybór pod tytułem Kort over tiden (Mapa czasu). Katz jest autorką, która urodziła się i wychowała w Polsce, ale od lat mieszka w Kopenhadze i pisze w obydwu językach [tekst pochodzi z 2011 roku – Red.]. Tłumaczenie Miłosza stanowiło dla niej część procesu przeistaczania się z Polki w Dunkę. Musiała oddać Danii to, co w Polsce najlepsze: poezję Zbigniewa Herberta i Czesława Miłosza. Pomagał jej w tym świetny duński poeta Uffe Harder.
Kiedy przygotowywałem się do napisania tego eseju, sprawdziłem elektroniczny katalog bibliotek w całej Danii (bibliotek.dk). Okazało się, że w swoich zbiorach posiadają 67 egzemplarzy książek Miłosza w języku duńskim. Ani jednego więcej. Żaden z nich nie był wypożyczony. Poza nimi można jeszcze znaleźć kilka tomów po polsku i po angielsku. Tak naprawdę twórczość Miłosza nigdy nie stała się integralną częścią duńskiej poezji.
Zastanawiając się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, warto wrócić do określenia, którego użył Ørnsbo: ograniczony zasięg. Najprawdopodobniej wielu duńskich poetów zgodziłoby się z tym stwierdzeniem i dzisiaj. Główne nurty duńskiej poezji mają odmienne style. Miłosz posługuje się zwartą dykcją, bogatą w kulturowe odniesienia. Jego poezja często odsyła czytelnika do zagadnień i pytań, które na dobre zniknęły ze współczesnej świadomości duńskiej. Problematyczna jest także religijność Miłosza. W Skandynawii wszyscy – nawet pastorzy – są w pewnym sensie ateistami; czytelnicy zatem nie dają się uwieść religijnym pytaniom polskiego poety. Dobro i zło, wina i odpowiedzialność rzadko pojawiają się w duńskich wierszach. Dla ilustracji warto przytoczyć beztrosko ironiczne stwierdzenie Klausa Rifbjerga: Wina jest tym, co masz, człowieku. W Danii egzystencjalne dywagacje nie są obecnie w modzie.
Należy jednak zaznaczyć, że Kanon – podręcznik do nauki literatury w szkole średniej wydany przez Gyldendal, jedno z najważniejszych i największych wydawnictw duńskich – zawiera dwa wiersze Miłosza w przekładzie Janiny Katz: Wyznanie oraz Ale książki.
III
W Warszawie wchodzę do księgarni. Na półkach Miłosz: książki autobiograficzne, eseje, a przede wszystkim poezja. Kupuję kawę i przez ponad godzinę przeglądam książki i polskie czasopisma. W końcu wybieram Proud to be a Mammal (Ssak – to brzmi dumnie) – angielskojęzyczne wydanie o podtytule: Eseje o wojnie, wierze i pamięci. Z Miłoszem w torbie wędruję ulicami Warszawy – miasta, które ciągle się rodzi.
Te słowa piszę w Chinach. Kiedy pytam chińskich poetów o Miłosza, okazuje się, że dobrze go znają. Z oczywistych powodów jego twórczość jest w Chinach ważna i pożyteczna. Doświadczenia kogoś, kto w młodości został uwięziony pomiędzy nazizmem a stalinizmem, nie są Chińczykom obce, szczególnie teraz, kiedy Chiny przechodzą od maoizmu do gospodarki rynkowej. Chińczycy wiedzą, z jakiej pozycji mówi Miłosz. Jak intelektualiści i ludzie kultury zachowują się w systemie totalitarnym? Taką refleksję można znaleźć w wierszach polskiego poety.
Podczas obchodów setnej rocznicy urodzin Miłosza w Kopenhadze prowadzący tak podsumował sympozjum mu poświęcone: Mam poczucie, jakbym nagle znalazł się w kapsule czasu. To, o czym tu dzisiaj rozmawiamy, wydaje się bardzo odległe od tego, co zajmuje ludzi w 2011 roku. Moim zdaniem – nic bardziej mylnego. Takie stwierdzenie, jeśli w ogóle ma rację bytu, to wyłącznie w wąskim kontekście duńskim. W różnych czasach i w różnych szerokościach geograficznych Miłosz wnosił i nadal wiele wnosi do współczesnych rozważań nad filozofią, religią i polityką. Etos w połączeniu ze zdrową autoironią daje jego twórczości ogromną trwałość.
Z okazji kopenhaskich obchodów przetłumaczyłem wiersz Miłosza W pewnym wieku. Utwór ten ukazał się w „Politiken” w dniu sympozjum.
© Niels Hav
Przełożyła Elżbieta Wójcik-Leese
Powyższy tekst ukazał się także w internetowym numerze ,,Przekładańca” (nr 25, Uniwersytet Jagielloński, Kraków) przygotowanym pod redakcją Magdy Heydel pt. Między Miłoszem a Miłoszem.
Odra 12/2013 - Wspomnienia o Janinie Katz
Bogusława Sochańska
Janeczka
(1939-2013)
ŚWIECIŁO CIEPŁE PAŹDZIERNIKOWE SŁOŃCE. Rozbrzmiewał subtelny jazz. Czytano wiersze. Płakaliśmy. Mówiliśmy potem zgodnie: to był piękny pogrzeb.
Nie wątpię, że odpowiada Jej paradoksalność i przewrotność tego znanego powiedzenia. I z pogrzebu też pewnie była zadowolona. Bo i piękny rytuał, hebrajska modlitwa, i kobiety po lewej, mężczyźni po prawej. Świeciło ciepłe, październikowe słońce.
Odejście tych, którzy są nam bliscy, to nie ich problem, tylko nasz, tych, którzy zostają. Dlatego może się zdarzyć, że we wspomnieniu tym poświęcę nieproporcjonalnie dużo miejsca sobie i swojemu żalowi. Że zaniechałam, zawiodłam, nie zdążyłam…
Od półtora roku Janka prosiła mnie, żebym odłożyła na chwilę przekładane Dzienniki Andersena i przetłumaczyła jej czwartą z kolei i przedostatnią powieść; Andersen przecież nie żyje, wszystko mu jedno, kiedy doczeka się wydania w Polsce dzienników, gdy tymczasem ona żyje i bardzo chce doczekać wydania swojej kolejnej książki w Polsce, a nie będzie żyć wiecznie… Po czym melodyjne: „Bogusiu?” – i charakterystyczne zawieszenie głosu… A ja? No cóż, Andersen był dla mnie wtedy, niestety, ważniejszy. Jak trudno teraz z tym żyć… Przetłumaczyłam Chłopca z tamtych lat dopiero w czasie lipcowego urlopu i nie zdążyłam pokazać jej tekstu; chciałam najpierw nanieść własne poprawki, ale na to zabrakło sił po dwóch latach pracy nad Andersenem, a poza tym okazało się, że książka i tak nie wyjdzie przed Gwiazdką. A Janka tak bardzo chciała podpisywać ją na krakowskich targach. Teraz dręczy ta małostkowość, ten wstyd przed ujawnieniem własnych niedociągnięć, ten perfekcjonizm, jak choroba…
A tymczasem jej choroba przygotowywała atak na organizm wyczerpany długotrwałym osłabieniem po dwóch operacjach. Jak teraz pogodzić się z własnym źle skrywanym zniecierpliwieniem, gdy idąc, Janka co jakiś czas przystawała, najczęściej by opowiedzieć dowcip, podczas gdy mnie zawsze gnały jakieś Strasznie Ważne Sprawy. A teraz znajduję w jej notesie z adresami wydruk z poradni lekarskiej: Po przejściu ok. stu metrów pacjentka odczuwa gwałtowny ból w nodze, który mija po dwuminutowym odpoczynku. Taka właśnie była. Mówiła o chorobach, ale jak najmniej konkretnie, i zaraz opowiadała dowcip, najchętniej żydowski. Dowcipem, niemalże rytualnie, kończyła każdą rozmowę telefoniczną. Inaczej było tylko w tę sobotę, pięć dni po pierwszej chemioterapii i pięć dni przed śmiercią, gdy zatelefonowała, żeby mi powiedzieć, że czuje się coraz lepiej. W czasie tej rozmowy dostałam wiadomość, że zginął w Tatrach przyjaciel mojego przyjaciela i musiałam ją przerwać. Tymczasem ona zdążyła już, jak zawsze na samym początku rozmowy, niemalże rytualnie, zapalić papierosa. Spytałam tylko, kiedy rzuci palenie. „Kochana, życia i tak by mi to nie przedłużyło, wiesz, to tak jak w tym dowcipie…”. Dowcip jako antidotum. I papieros. Nienawidziłam tych papierosów. To przez nie tak rzadko przyjmowałam wciąż ponawiane zaproszenia, żeby w czasie pobytów w Kopenhadze zatrzymywać się u niej. To przez nie nie odbyłam z nią dziesiątek, może setek godzin rozmów. To przez nie już nigdy nie będę z nią rozmawiać… Kiedyś, gdy wyjątkowo nigdzie nie gnałam, zasiadłyśmy rano do śniadania w piżamach i pojadając, rozmawiałyśmy, rozmawiałyśmy – i nagle zrobił się wieczór. Trzeba było przyzwyczaić się do tych papierosów. To była cena za rozmowy, jakie tylko z nią można było prowadzić. Poważne i zabawne, irytujące i inspirujące. Długie. Gdy telefonowała, zwykle wieczorem, trzeba było wszystko odłożyć i wygodnie usiąść, bo dzwoniła, bo miała ochotę pogadać, i wtedy godzina nie starczała. Nie liczyła pieniędzy. Najważniejsza była rozmowa. Tak bardzo teraz tęsknię za tymi rozmowami. Tak boleśnie pojęłam, że była w ostatnich latach moją jedyną przyjaciółką.
Patrzę na czarno-białe portrety Janki naszego wspólnego przyjaciela, znakomitego fotografika Piotra Topperzera. Janka czarno-biała. Jak motyl. Słabość i siła. Przenikliwość. Mądrość. I ta nuta melancholii, którą tak świadomie i konsekwentnie przełamywała humorem.
POZNAŁAM JANINĘ KATZ w Kopenhadze osiemnaście lat temu, po objęciu w 1995 roku obowiązków attaché kulturalnego ambasady RP. Znałam już wcześniej jej tłumaczenia wierszy Różewicza i Szymborskiej wydane w Danii w 1982 roku, spotykałam też jej teksty w „Kulturze” paryskiej. I czytałam w „Tygodniku Powszechnym” opowieść o początkach jej pracy tłumaczki. Podkreślała, że wielką polską poezję tłumaczyła we współpracy z duńskimi poetami. Po przyjeździe do Danii szybko zorientowałam się, że Janina Katz jest prawdziwym ambasadorem kultury polskiej w tym kraju. Mijały wtedy cztery lata od jej debiutu. W 1991 roku, mając pięćdziesiąt dwa lata i spore już doświadczenie tłumaczki, nagle zaczęła pisać wiersze, po duńsku. Opowiadała później, że wydawca jej przekładów nalegał, by opisała tragiczną historię swojej rodziny. Ale w 1997 roku w wywiadzie dla jednej z duńskich gazet powiedziała: Próbowałam przekonać moją matkę, żeby napisała o naszej rodzinie i jej żydowskich korzeniach. Gdy matka umarła, poczułam się zobowiązana do opisania przeżyć mojej rodziny. Ale zamiast tego zaczęłam pisać wiersze. Trzy spore tomiki, rok po roku. W recenzji z debiutanckiego tomu poeta, znawca i tłumacz literatury polskiej, Per Højholt napisał: Książka naznaczona jest tragiczną polską historią, ale również, pod koniec, tym szczególnym humorem, który, paradoksalnie, charakteryzuje polską poezję. I mimo pewnych zastrzeżeń zakończył recenzję zdaniem: A jednak trudno opędzić się od myśli, jaką to książkę nosi w sobie Janina Katz, książkę, którą mogłaby napisać tylko ona[1]. Właśnie. Pozostało po niej trzynaście duńskich tomików poezji, pięć powieści, dwa zbiory opowiadań i opowieści dla dzieci – książka o wojnie, Zagładzie, utraconych rodzicach, o przyjaźni, miłości, tęsknocie, samotności, spełnieniu i niespełnieniu, o sensie życia i o nieuchronnej śmierci. O przeszłości i przyszłości, od których nie sposób uciec.
Planowana opowieść o rodzinie, Mit liv som barbar[2], ukazała się dwa lata po debiucie poetyckim – i została uznana za najlepszą duńską książkę 1993 roku. Jest także historią uratowania autorki przez małżeństwo Kapłańskich w Dobczycach pod Krakowem. I historią dramatu matki, po powrocie z obozu usiłującej odzyskać miłość córki. Rozdarcie między dwie matki, opis żarliwego zaangażowania małej dziewczynki w katolicyzm i równie żarliwego zaangażowania nastolatki w komunizm składają się na przekonujący obraz psychologiczny, a zarazem interesujące świadectwo z czasu wojny i okresu powojennego w Krakowie. Wydana w 1996 roku, również autobiograficzna, Putska[3] daje fascynujący obraz Polski lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, na którego tle ukazane jest dojrzewanie zbuntowanej, poszukującej miłości dziewczyny, jej trudne relacje z matką i odkrywanie własnej tożsamości żydowskiej w konfrontacji z falą antysemityzmu końca lat sześćdziesiątych. A w tle, jak zawsze u Janiny Katz, pełni ciepła i lojalności przyjaciele. Powieść ta przyniosła jej pokojową nagrodę Związku Pisarzy Duńskich oraz nagrodę Duńskiej Akademii Literatury, Beatrice Prisen.
Trzecia z kolei proza, Fortællinger til Abram[4] (2001) to piękna opowieść o późnej miłości sześćdziesięciolatki i o dwadzieścia lat od niej starszego mężczyzny, z powracającymi w tle obrazami tragicznej przeszłości. Powieść uzyskała nominację do dorocznej nagrody duńskiego tygodnika „Weekendavisen” (podobnej rangą do naszej Nike); w tym czasie przyznano też Janinie Katz najwyższe państwowe wyróżnienie, jakie w Danii może otrzymać pisarz: dożywotnie stypendium twórcze. Miała wtedy na swoim koncie ponadto siedem tomików wierszy i dwa zbiory opowiadań. Kolejna powieść, Drengen fra dengang (Chłopiec z tamtych lat)[5], wydana w 2004 roku, opowiada o losach dwojga emigrantów marcowych. Była jedną z trzech książek nominowanych do największej w wymiarze finansowym duńskiej nagrody (300000 koron), przyznawanej przez jeden z banków. Janka od dawna marzyła, że wyremontuje swoje skromne mieszkanko i z łazienki o powierzchni jednego metra kwadratowego zrobi cacko… Skończyło się jednak na dwóch nominacjach, drugą była kolejna do nagrody „Weekendavisen”. Również Længsel på bestilling (Tęsknota na zamówienie), ostatnia powieść Katz, uzyskała w 2008 roku nominację do tej nagrody. Łazienka musiała jednak poczekać, choć pozycja pisarki rosła z książki na książkę. Tymczasem tomików wierszy było już dziesięć i w 2010 roku Janina Katz otrzymała literacką nagrodę Fundacji Duńskich Bibliotek, a rok później nominowano ją do kolejnej nagrody, przyznawanej przez firmę Montana i gazetę „Information”. I wreszcie, niemal w przeddzień poważnej operacji, dowiedziała się o nominacji do najważniejszego skandynawskiego wyróżnienia, zwanego tam „małym Noblem”: Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej 2012, za tomik wierszy Skrevet po polsk (Pisane po polsku). Nominacja do tej nagrody to wielka rzecz; otrzymała ją ostatecznie poetka norweska, ale pozycja Janiny Katz w czołówce pisarzy duńskich została przypieczętowana. Tomik jej wierszy ukazał się też we Włoszech, szykował się przekład niemiecki.
Mimo tylu dowodów uznania Janka przez lata zachowywała dystans wobec entuzjastycznych ocen duńskich recenzentów. Kiedyś skwitowała zachwyty dziennikarza: „Wzbudzam zainteresowanie, bo jestem Polką i piszę po duńsku”. I śmiała się: nie warto o tym mówić, w Danii wszyscy pisarze wciąż są nagradzani. Owszem, wielu otrzymuje różne nagrody, ale tylko nieliczni rok po roku znajdują się w elitarnej grupie trzech do dziesięciu osób nominowanych do najważniejszych nagród. O swoich wierszach przez wiele lat mówiła: „syfiluty” albo „wierszyki”; gdy otrzymała telefoniczną wiadomość o nominacji do nagrody nordyckiej, zadzwoniła do mnie i opowiadała o tym drżącym głosem, a na koniec poprosiła: „Nie mów na razie nikomu. Może to jakaś pomyłka”. Nie była to oczywiście pomyłka. Janina Katz cieszyła się w Danii opinią pisarki wybitnej, mówiącej własnym, niepowtarzalnym głosem.
[1]Per Højholt, Dansk – tænkt på polsk, Jyllands-Posten, 28.05.1991.
[2] Moje życie barbarzyńcy, przełożyła B. Sochańska. Jacek Santorski i S-ka, Warszawa 2006.
[3] Pucka, przełożyła B. Sochańska. Czarna Owca, Warszawa 2008.
[4] Opowieści dla Abrama, przełożyła B. Sochańska. Czarna Owca, Warszawa 2010.
[5] Powieść ukaże się w Polsce w 2014 roku. Jej fragment publikuje poniżej „Odra”.
Więcej w grudniowym numerze Odry.
Odra 11/ 2013 - Jurij Polakow
JURIJ POLAKOW (ur. 1954 w Moskwie) w 1976 roku ukończył Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Moskwie, pracował jako nauczyciel języka rosyjskiego i literatury oraz jako instruktor rejonowego komitetu Komsomołu. Pierwszy tomik jego wierszy pt. Czas przybycia ukazał się w 1980 roku. W roku 1981 napisał opowieść Sytuacja nadzwyczajna w skali rejonowej, w której krytycznie przedstawił „zdeformowaną” moralno-psychologiczną atmosferę, panującą w organach Komsomołu. Opublikowana po czteroletnim zakazie cenzury opowieść ta wywołała szeroką dyskusję i, w pewnym sensie, została zwiastunem nadchodzącej „pierestrojki”. Kłopoty z cenzurą miały też następne powieści pisarza, w tym Poprawianie błędów, rzecz poświęcona kolejnemu drażliwemu tematowi – szkole. Autor pokazuje w niej, jak w warunkach kryzysu ideologii sowieckiej zostaje zachwiana ciągłość wartości moralnych i pogłębia się wyobcowanie, przedział między pokoleniami. Począwszy jednak od powieści Apotegeum (1989) Polakow odchodzi od ostrej krytyki społecznej i skupia uwagę na psychologii bohaterów. Kształtuje się też osobliwy, rozpoznawalny „polakowski” idiom, który składa się z odważnego mieszania słownictwa różnorodnych stylów, znaczeniowej gry semantycznej, ironii, przechodzącej w liryzm. W tej powieści zarysowuje się też typowe dla następnych dzieł pisarza satyryczne podejście do destrukcyjnego rosyjskiego liberalizmu – jaką to tendencję kontynuuje Paryska miłość Kostka Humankowa (1991). Gdy inni pisarze skupiają się w tym okresie na demaskowaniu grozy poprzedniego okresu historycznego, Polakow jako jeden z pierwszych próbuje spojrzeć na odchodzące czasy komuny z nostalgią i humorem. Wywołuje to gniewne głosy krytyków, lecz przynosi mu uznanie czytelników. Pisarz choć pozostaje wierny realistycznej prozie, wykorzystuje teraz w swej twórczości wiele elementów postmodernistycznej estetyki.
W jednej z najbardziej popularnych swoich książek, „powieści-epigramacie” Koźlę w mleku (1995), Polakow daje satyryczny obraz życia inteligencji twórczej w Rosji po zmianach ustrojowych, obrazując sposób, w jaki rodzą się teraz wirtualne „talenty” w literaturze. Kolejna jego powieść Niebo upadłych (1998, wydanie polskie 2004) poświęcona jest tak zwanym „nowym Ruskim”, czyli „cierpiącym zwycięzcom”, dowodząc, jak niszczą dusze ludzkie interesy sprowadzające się do rabowania własnego kraju. Krytyka rosyjska mianuje obecnie Polakowa liderem „realizmu groteskowego”. Według Bachtina, jest to tendencja artystyczna charakterystyczna dla epoki przejściowej, gdy stare zderza się z nowym.
Od roku 2001 Polakow jest redaktorem naczelnym „Literaturnej gazety”. Gazeta zrezygnowała z liberalnej ideologii i usiłuje odbudować ideowo-estetyczne zaplecze literatury rosyjskiej. Znowu stała się głównym organem prasowym inteligencji rosyjskiej, niezależnie od poglądów politycznych jej autorów. Całkowity nakład książek Jurija Polakowa, pisarza stanowczo za mało znanego w Polsce, przekroczył w Rosji 4 miliony egzemplarzy, a wiele z jego powieści zostało sfilmowanych.
Władmir Sztokman
Jurij Polakow
KOŹLĘ W MLEKU
powieść-epigramat
(fragmenty)
NA POCZĄTKU BYŁO PIWO
Nie, nie od poroża marala wszystko się zaczęło, lecz od piwa! Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Rok też łatwo sobie przypomnieć: to były pierwsze miesiące gorbaczowskiej pieriestrojki. Gdy słów było już dużo, a piwa mało i jeśli do Klubu Pisarzy dostarczano świeże „Żygulowskie”, to przy stolikach było gwarno i wolnomyślnie. Wspaniałe to były czasy: naszemu ufnemu narodowi wtedy już dano do rączki grzechotkę głasnosti, lecz jeszcze nie odstawiono go od piersi socjalizmu. Zresztą, nie! To się zaczęło trochę wcześniej, tuż przed głasnostią. Ależ oczywiście, jak mogłem się pomylić? Przecież cała ta głasnost pieprzona rozpoczęła się właśnie od tej historii, od mojej niewybaczalnej głupoty.
A było to tak. Staś Żgutowicz, Arnold i ja siedzieliśmy w Sali Dębowej Domu Literatów i piliśmy piwo z rakami, na które wtedy, w Moskwie, można było natrafić tylko tu i jeszcze czasami w Domu Dziennikarzy. Arnold cały czas usiłował postawić na stół nalewkę z poroży marala. Jest ona bowiem, jak tłumaczył uśmiechając się pod wąsem, najlepszym środkiem przeciwko rogom małżeńskim. A tak w ogóle, u nich na Syberii taka nalewka jest nazywana „amoralówką” – z powodu jej nieodwracalnie pobudzającego działania. A niedawno, na przykład, próbną partię „amoralówki” zakupili prawie całkiem opanowani Finowie i po prostu zwariowali. Arnold, wyczuwając korzyści, zaczął starać się o zorganizowanie spółdzielni produkcyjnej, które dopiero co, odpowiednim postanowieniem zostały zalegalizowane przez KC KPZR.
– Pokrzepmy się, chłopaki! – zaproponował Arnold, mrugając kusząco.
Lecz skupieni na piwie, pozwoliliśmy mu wystawić tylko słoik solonych rydzów, które z „Żygulowskim” idą lepiej niż raki. Zdeprawowawszy nas rydzami, w końcu zrobił to, przed czym powstrzymywaliśmy go przez cały wieczór: zaczął opowiadać nam fabułę swojej nowej powieści. Szczegółów, oczywiście, już nie pamiętam, ale sedno powieści było w tym, że pewien syberyjski myśliwy imieniem Albert tropi i zabija samicę rysia, żeby uszyć czapkę dla ukochanej kobiety. I właśnie tu zaczyna się najważniejsze. Straciwszy przyjaciółkę, samiec zaczyna mścić się za swoje zniszczone zwierzęce szczęście i goni myśliwego aż do samego Krasnojarska, gdzie zagryza go na progu pracowni kuśnierskiej, dokąd Albert przyszedł, żeby odebrać gotową czapkę. Mściwego samca odstrzelił milicjant, który znalazł się w pobliżu. Razem z czapką przyniósł straszną wiadomość ukochanej zagryzionego myśliwego. I pozostały na świecie dwie samotne samice, które straciły swoich mężczyzn – jedna w postaci kobiety, druga w postaci czapki…
– I jak? – zapytał Arnold i, oczekując odpowiedzi, skromnie opuścił oczy.
– Gówno! – wygarnąłem, żeby uprzedzić jakieś straszne faux pas ze strony Żgutowicza i niezbyt urazić ambitnego prowincjonalnego autora.
– Za co wy tu w Moskwie tak nie lubicie Syberii? – w zamyśleniu zapytał Arnold.
– Czytałeś, chociażby, Melville’a?– ciężkim od piwa głosem zapytał Staś.
– Nie miałem okazji.
– Gdy będziesz miał okazję, zwróć uwagę: tam u niego wieloryb faceta ściga… Moby Dick.
– Przecież to wieloryb!
– A u Rasputina niedźwiedź też jednego gościa tropi – dodałem.
– Przecież to niedźwiedź – nie poddawał się Arnold – a ja mam rysia! A o czapce oni mają?
– O czapce nie mają – pokręcił głową Żgutowicz – ale na aluzjach daleko nie zajedziesz!
Arnold zamilkł, pewnie obliczając jak daleko można zajechać na aluzjach, a przede wszystkim zastanawiając się, co to są aluzje. Dyskutować ze Stasiem nawet nie próbował, Żgutowicz bowiem był człowiekiem przytłaczająco oczytanym, na dodatek pracował w księgarni, antykwariacie „Książkowe znalezisko”, przy Łubiance, obok pomnika pierwszego drukarza Iwana Fedorowa. Stasia znała cała literacka Moskwa, ponieważ pomagał pisarzom w warunkach ostrego książkowego deficytu, załatwiając rzadkie i niejednoznaczne ideologicznie książki. Mógłby się wzbogacić na tym, ale miał jedną zgubną i nieuleczalną chorobę, w porównaniu z którą dziedziczny alkoholizm z ciągami alkoholowymi i halucynacjami jest tylko drobną dolegliwością. Staś pisał wiersze. Ohydne, jak poranne resztki makijażu na twarzy niekochanej kobiety. Z powodu tej smutnej, ale uzasadnionej przyczyny książki pisarzom załatwiał za darmo, licząc na to, że w rewanżu polecą jego wiersze jakiemuś popularnemu czasopismu. Jednak najczęściej po otrzymaniu pożądanej książki wiarołomny pisarz na prośbę o „poparcie” zaczynał marszczyć czoło i kartkując wiersze Stasia, mamrotał coś o jeszcze nie osiągniętym przez autora konsensusie pomiędzy egzystencją i poetycką odmiennością logosu… W przekładzie na zwykły język to oznaczało: „Stasiu, mimo że jesteś fajnym facetem, twoje słabo zrymowane gówno polecić gdziekolwiek jest bardzo ciężko, chyba że załatwisz dla mnie dzieła zebrane Arcybaszewa”. A gdy w końcu dostarczywszy Arcybaszewa i na dodatek jeszcze komplet powieści Régnier’a, Żgutowicz zaczynał mówić o tym, że wierszy już uzbierało się na trzy tomiki, a poeta bez książki jest jak Paryż bez Sekwany, do niego mamrotano coś o losie jako kształtującym czynniku twórczości…
Więcej w listopadowej Odrze
Odra 9/2013 - Dymitr Lichaczow
Wspomnienia Dymitra Lichaczowa w tłumaczeniu Bogusława Żyłko ukazują się jako jedna z pierwszych publikacji w ramach programu wydawniczego realizowanego przez Wydawnictwo Akademickie SEDNO we współpracy z Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. Program wydawniczy, przygotowany przez SEDNO w odpowiedzi na konkurs ogłoszony przez Centrum w 2012 roku, zawierał listę książek przedstawiających wybitne osiągnięcia filozoficznej i społeczno-humanistycznej myśli rosyjskiej XX wieku, niepublikowanych wcześniej w języku polskim. Z czterdziestu propozycji przedstawionych przez SEDNO wybrano dziesięć publikacji, wcześniej nietłumaczonych na język polski, przede wszystkim memuarystyczno-wspomnieniowych i monograficznych, poświęconych wybitnym zjawiskom i postaciom rosyjskiej humanistyki, sztuki i kultury XX wieku.
W tej serii opublikowane także są lub będą: Korespondencja Borysa Pasternaka i Olgi Freidenberg (tłum. Wincenty Grajewski), Losy elity akademickiej Michaiła Robinsona (tłum. Mirosław Skarżyński) i Eisenstein o Meyerholdzie (tłum. Henryk Chłystowski). W latach 2014–2015 ukaże się jeszcze sześć pozycji, przedstawiających życie i dorobek Sergiusza Eisensteina, Walentyna Zubowa oraz środowisko pisarzy i artystów w dziełach takich twórców jak Wiktor Szkłowski i Anatolij Gładilin. Życie łagrowe w ostatnich latach Związku Radzieckiego opisuje Irina Ratuszyńska w dziele Szary, kolor nadziei. Szczegóły dotyczące realizacji programu są dostępne na stronie www.wydawnictwosedno.pl
Dymitr Lichaczow
BLOKADA
W pewnym okresie udało mi się zdobyć kartki do stołówki dietetycznej. Mieściła się ona za Wwiedienską, zdaje się na ulicy Pawłowskiej, niedaleko od Wielkiego Prospektu. W stołówce było ciemno: okna były „zadyktowane”. Na niektórych stołach paliły się kaganki. Przy stole z kagankiem zbierali się „stołujący się” i wycinali potrzebne kupony. Rozpowszechniła się kradzież: kaganek nagle gaszono i złodzieje chwytali ze stołu odcięte kupony i kartki. Pewnego razu też zostałem okradziony. Działy się straszne sceny. Niektórzy głodujący dosłownie przypełzali do stołówki, innych wciągali po schodach na pierwsze piętro, gdzie mieściła się stołówka, gdyż wejść sami już nie mogli. Jeszcze inni nie mogli zamknąć ust i z otwartych ust na ubranie ciekła ślina. Twarze mieli opuchnięte, nalane jakąś niebieskawą wodą, blade, inni byli okropnie chudzi i poczerniali. A ubrania! Głodujących dręczył nie tylko głód, ale i zimno – zimno, które szło skądś od wewnątrz, nieprzezwyciężalne, nieprawdopodobnie męczące. Dlatego opatulano się jak tylko się dało. Kobiety chodziły w spodniach swoich zmarłych mężów, synów, braci (mężczyźni umierali pierwsi), obwiązywały się z wierzchu chustami. Jedzenie kobiety brały ze sobą – w stołówkach nie jadły. Niosły je dzieciom lub tym, którzy już nie mogli chodzić. Przez plecy na sznurku wieszały bidon i do tego bidonu wkładały wszystko i pierwsze danie, i drugie. Ze dwie łyżki kaszy, zupa – sama woda. Mimo wszystko uważano za bardziej korzystne wymianę kartek na jedzenie ze stołówki, gdyż w inny sposób nie można ich było „spożytkować”.
Wychodząc z tej stołówki byłem kiedyś świadkiem strasznej sceny. Na rogu Wielkiego Prospektu i Wwiedienskiej mieściła się szkoła wojskowa dla młodzieży. Uczniowie głodowali, jak wszędzie. I umierali. W końcu szkołę postanowiono rozwiązać. I oto kto mógł – opuszczał ją. Niektórych prowadziły pod ręce matki i siostry, chwiali się na nogach, plątali się w szynelach, które wisiały na nich jak na wieszakach, upadali, wleczono ich. Leżał już śnieg, którego oczywiście nikt nie sprzątał, było straszliwie zimno. A na dole, pod szkołą specjalną, wojskową, dla młodzieży były „Delikatesy”. Wydawano chleb. Ci, którzy otrzymali, zawsze prosili o „dowagę”. Te dokładki do wagi natychmiast zjadano. W świetle zazdrośnie śledzono wagę (w sklepach było szczególnie ciemno: przed witrynami wzniesiono z desek i ziemi zasłony). Rozpowszechniło się także swoiste blokadowe złodziejstwo. Chłopcy, szczególnie cierpiący z powodu głodu (podrostki potrzebują więcej żywności), rzucali się na chleb i od razu zaczynali go jeść. Nie próbowali uciekać: by tylko zjeść więcej, dopóki nie odbiorą. Wcześniej podnosili kołnierze, oczekując razów, kładli się na chleb i jedli, jedli, jedli. A na klatkach schodowych czekali inni złodzieje i osłabionym ludziom odbierali produkty, kartki, paszporty. Szczególnie ciężko było ludziom starszym. Ci, którym zabrano kartki, nie mogli ich odtworzyć. Wystarczyło takim osłabionym nie jeść dzień lub dwa, by zaczęły odmawiać posłuszeństwa nogi – następował koniec. Zazwyczaj rodziny wymierały nie od razu. Dopóki w rodzinie był chociaż jeden człowiek, który mógł chodzić i wykupywać chleb, pozostali leżący utrzymywali się jeszcze przy życiu. Ale wystarczyło, by ten ostatni przestał chodzić lub przewrócił się na ulicy, na klatce schodowej (szczególnie ciężko było tym, którzy mieszkali na wyższych piętrach), a następowała zagłada całej rodziny.
Na ulicach leżały trupy. Nikt ich nie zbierał. Kim byli zmarli? Być może ta kobieta ma jeszcze żyjące dziecko, czekające na nią w zimnym i ciemnym pokoju? Było bardzo wiele kobiet, które karmiły swoje dzieci, odejmując sobie niezbędny kawałek chleba. Matki te umierały jako pierwsze, dziecko zaś zostawało samo. Tak zmarła nasza współpracowniczka w wydawnictwie – O.G. Dawidowicz. Wszystko oddawała dziecku. Znaleziono ją martwą w jej pokoju. Leżała w łóżku. Dziecko było z nią pod kołdrą, targało matkę za nos, próbując ją „rozbudzić”. A po kilku dniach do pokoju Dawidowicz przyszli jej „bogaci” krewni, żeby zabrać… ale nie dziecko, lecz kilka pozostawionych przez nią pierścionków i broszek. Dziecko zmarło później w domu dziecka
Więcej w listopadowej "Odrze"
Odra 11/ 2013 - Michaił Kuzmin wiersze
Michaił Kuzmin
* * *
Całkiem nieźle żyjemy:
Tylko piasek i woda…
Próżno skarżyć się ziemi,
A wysoko do Boga!
Nie zachorzał śmiertelnie,
Nie zginął, nie zbzikował!
W tej króliczej pustelni
Nie słychać lamentowań.
Ty chcesz modlić się, miły?
(Zając zjada kaczany)
Każdemu u mogiły
Krzyż postawią drewniany.
Lazurowy lód grzeje,
Szybki z miki lśnią w oknie!
Gdy dwóch bliskich istnieje,
To już nie jest samotnie.
A może niewidzialnie
Ktoś trzeci żyje z nami.
Ci, których on przygarnie,
Nie umrą sierotami.
* * *
Wyspiarze skrzętnie wznoszą mury,
Do tyczek wiążą pnącza łozy,
Dopóki nie odsłonią góry
W obłoku mgły ukrytej grozy.
Dymiące szczyty dają znaki,
Przypływu huk co rusz straszliwszy.
Oracze z lękiem śledzą ptaki,
Pośpiesznie sochy odłożywszy.
I tylko dziewczyneczki ślepe
Nie widzą czarnej chmury chyba,
Lecz zamrą, gdy się zatelepie
Kiteż na grzbiecie wieloryba.
Ruch – to miłości istny zbytek!
O, Atlantydo! O, Sodomo!
W proroctwie fruwających nitek –
Wolnych nomadów trwały domek!
Idący
O zmierzchu idzie dwóch.
Po długich rozdzielających się nogach
widać,
że to – mężczyźni.
Drzewa kwitną,
niebo zielenieje,
rechoczą żaby.
Idą wzdłuż kanału.
Są prawie tego samego wzrostu,
może – w tym samym wieku.
Rozmawiają o drzewach i niebie,
o Niemczech i o Włoszech,
o pływaniu na „Lewiatanie”,
o swoich pracach i planach,
o mijającej ich łódce,
o wczorajszym śniadaniu.
Czasami w piersi jednego
znajdują się dwa serca,
potem oba przelatują do drugiej piersi,
jak meksykańskie ptaszki.
Jeśli ich ręce się spotkają,
wydaje się,
że z palca do palca
przepływa ciepło i krew.
Skład tej krwi – jednorodny.
Mogą biegać, wiosłować
i siedzieć przy jednym stole,
zajmując się własnymi sprawami.
Czasem uśmiechną się do siebie –
I to jest – jak pocałunek.
Gdy policzek jednego
dotknie policzka drugiego,
wydaje się – że niebo się rozzłociło.
Mogą też spać w jednym łóżku…
czyżby nie byli – mężczyznami?
Mogą się zamienić ubraniem,
i nie będzie to maskaradą.
Jeżeli świat rozedrze wojna,
nastąpi nowy rok 1814,
popędzą obok siebie na koniach,
w takich samych mundurach,
i umrą razem.
Ogromna gwiazda zawisła.
Ze stróżówki wychodzi stróż:
zamyka drzwi na klucz,
klucz chowa do kieszeni.
Popatrzył za tą parą
i może pogwizdywać
co tylko zechce.
Michaił Kuzmin
Przełożył Zbigniew Dmitroca
Odra 11/ 2013 - Volker Braun wiersze
Volker Braun
Teatr umarłych
Umarli zachowują się tak jak zawsze.
Nocą wychodzą na cmentarz w Rotoli
Stara broń i stare słowa. Nie potrafią inaczej.
Krew spływa do Śródziemnego Morza. Budują ruiny
KARTAGINA NOWY JORK. Potężne
Lewe przedramię Jupitera w muzeum w Tunisie
Używał obydwu dla zwycięskiej sprawy.
Ale żywi mogliby kiedyś… ach co tam
PRYWATNY MOTLOCH. GDY TYLKO
W SYMPATYCZNY SPOSÓB ZATKAĆ IM GĘBY
I po ptakach. A poza tym sądzę
Że socjalizm należy zniszczyć, i
Podoba mi się sprawa zwyciężonych.
Koniec października w sierpniu
Pomniki z pętlami powrozów na szyjach, dział kadr
Potomności wymienia niechciane osoby: Gorbaczow
Destruktor imperium, trup Stalina
Odwiedza go wczesnym rankiem o wpół do piątej na Krymie
Gdy naród jest jeszcze o pustych żołądkach, i obiaduje
Potem z Jelcynem, serwetka w kolorach flagi narodowej
ŻELAZNA RACJA ŚWIADOMOŚCI,
POŻARTA
TO JEST, TOWARZYSZE, BANKIET WOLNOŚCI
Przed wystawką z puszek z białej blachy;
Tak jak wielbłądy patrzą w słońce
Tak my spoglądać będziemy w prawdę lub poznamy
Koniec na pustyni rewolty.
Mój strach
Kiedy opuści mnie namiętność? boję się tego, a to
już
Nie życie, i wy łąki i jeziora, wyjałowiona jest przyroda.
Kiedy już nie będę kochał i żaden dreszcz nie wesprze
pamięci
Gorące było lato, rdzewieją opadające liście w sierpniu.
Volker Braum
Przełożył Marek Zybura
Odra 10/ Pietro Citati
PIETRO CITATI
ISRAEL J. SINGER:
ETAPY ŻYDOWSKIEJ ODYSEI
Nie przeczytałem do dziś ani jednej książki Israela J. Singera, starszego brata słynnego Isaaca B. Singera, laureata Nagrody Nobla. We włoskim wydawnictwie Adelphi ukazało się wszakże niedawno prawdziwe arcydzieło, Rodzina Karnowskich – wspaniała powieść opowiadająca o losach trzech pokoleń Żydów, od 1860 do 1940 roku. Historia się toczy, postaci rosną, dojrzewają, zbliżają się do śmierci; wszystko jest cielesne i masywne, a Israel Singer spogląda na swój świat z góry, nieporuszony.
Czytając Rodzinę Karnowskich myślałem, że żaden naród nie jest równie skomplikowany, różnorodny, pełen sprzeczności jak naród żydowski; odnosi się wrażenie, że składa się nań wiele narodów, tworząc świat dynamiczny i płynny, którego każdy, nawet najmniejszy, szczegół Singer z pasją odnotowuje. Szczegół bowiem ujawnia niepowtarzalną prawdę.
Jedno tylko zaskakuje. Książka ukazała się w 1943 roku, kiedy Singer już od dziewięciu lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych, po opuszczeniu Polski i Związku Radzieckiego, lecz wiadomości na temat Szoah są dziwnie blade. Singer wiedział przecież o marszach młodych nazistów w 1932 czy 1934 roku, ale w jego książce nie można dostrzec nawet śladu historii Auschwitz, Buchenwaldu i innych obozów, gdzie sześć milionów Żydów ze wszystkich krajów i wszystkich pokoleń znalazło śmierć.
Przypuszczam, że Singer w czasie pisania książki znał jedynie niewielką część nazistowskich zbrodni.
***
Powieść rozpoczyna się w Polsce, gdzie Żydzi mówią w jidysz. To zachwycający świat, który Singer uwielbia i który odżyje dwa pokolenia później w Stanach Zjednoczonych: świat łagodny, macierzyński, wesoły, zadziwiająco witalny, gdzie dominuje iskra ekscentrycznego szaleństwa.
Bohaterka książki Lea Milner jest delikatnym kwiatem owego świata. Chociaż mówili w jidysz, Karnowscy nie przynależeli do tamtej rzeczywistości. Znani byli ze swojego uporu i przekory, szanowani ze względu na rozległą erudycję i przenikliwą inteligencję. Wiedzę wyrażały ich wysokie czoła i czarne jak węgle oczy, głębokie, niespokojne; upór i krnąbrność – wydatne, zbyt duże nosy, znamionujące na ich szczupłych twarzach ironię i zuchwałość[1]. Z powodu swojej niezależności, nie słuchali żadnego chasydzkiego rabina: uprawiali matematykę i filozofię, czytali drukowane ostrym gotykiem książki po niemiecku.
Dawid Karnowski kochał Pięcioksiąg z komentarzem Mosesa Mendelssohna, łączącym tradycję żydowską z oświeceniem. Pokłócił się on z chasydzkim rabinem w synagodze w Mielnicy: Jego oczy, mimo soboty, miotały płomienie, ostry nos przypominał dziób krogulca. Był gotów na wojnę ze wszystkimi. Zażądał od rabina, by ten znalazł choćby jeden heretycki fragment w księdze, a potem zademonstrował całą swoją erudycję, aby dowieść, że ani rabin, ani bogobojni Żydzi nie znają choćby jednego słowa z pism Mendelssohna i nie są w stanie ich pojąć. W końcu Dawida ogarnęła tak wielka złość, że wykrzyczał, iż więcej jest mądrości i bogobojności w małym palcu błogosławionej pamięci rabiego Mendelssohna niż w głowach rabina i wszystkich bogobojnych Żydów razem wziętych.
Od dawna Dawida kusił Berlin, miasto, gdzie Moses Mendelssohn mieszkał kiedyś i pisał. Gdy otrzymywał listy z Niemiec, kolorowe znaczki z podobizną cesarza budziły w nim nostalgię za tamtym krajem, zarazem odległym i bliskim. Berlin oznaczał dlań kulturę, wiedzę, szlachectwo, piękno, światło. Dawid stał się Niemcem we wszystkim, nawet w miłości. Również w chwilach najwyższej miłosnej ekstazy czułe słówka, które szeptał do swojej żonie Lei, brzmiały po niemiecku. Lea była tym urażona. Obce słowa nic jej nie mówiły. Nie miały prawdziwego smaku miłości.
Po kłótni z chasydzkim rabinem Dawid postanowił opuścić mrok polskiego sztetła i przenieść się do ukochanego, oświeconego Berlina. Rodzina żony była temu przeciwna. Ale Dawid zdołał przekonać teścia, by ten wypłacił mu równowartość całego posagu, założył z nim spółkę i wysyłał mu drewno do Niemiec na tratwach i pociągiem. Opiekuńcza teściowa przygotowała na drogę ciasta i ciasteczka, mnóstwo soków i powideł, jak gdyby jej córka wybierała się na pustynię. Dawid przystrzygł czarną brodę, nałożył na głowę melonik, wdział surdut sięgający kolan, na soboty zaś i dni świąteczne kupił sobie cylinder.
Lubił powtarzać: Bądź Żydem w domu, a Niemcem poza nim. Zostawił za sobą czułość, śmiech i szaleństwo świata w jidysz. Lubił traktować zamożnych berlińczyków i być przez nich traktowany z szacunkiem: wśród nich bogatych Żydów, całkowicie zasymilowanych, którzy przyjęli język i formy niemieckiej kultury. A pięcioletni syn Karnowskich, Georg, nie cierpiał czułych słów matki, wypowiadanych po hebrajsku i w jidysz, przekręcał je i wyśmiewał.
Matkę życie w Berlinie unieszczęśliwiało – nie podobał jej się niemiecki świat. Czuła się samotna, pozbawiona przyjaźni, tęskniła za rodzicami, polskimi przyjaciółkami, za każdym zakątkiem swojego sztetła, gdzie się urodziła i wyrosła. Z mężem wychodziła rzadko, jedynie w sobotę, aby pójść z nim do synagogi, lecz synagoga z modlitwami po niemiecku nie miała dla niej w sobie nic żydowskiego i to luksusowe sanktuarium przypominało jej raczej bank niż dom Boga. Wracała do siebie i zabierała się do pisania listów w jidysz do rodziców, sióstr, przyjaciółek z Mielnicy, do brata w Ameryce, opowiadając im o wszystkim, co raniło jej serce. Mąż się niecierpliwił, nie znosił jej niemczyzny pomieszanej z jidysz, zarzucał, że nie bywa u wytwornych dam, nie potrafi się dostosować do oświeconej i racjonalnej atmosfery panującej w Niemczech.
Georg, syn Dawida, dojrzewał szybko.
Więcej w październikowym numerze Odry
[1] I.J. Singer, Rodzina Karnowskich. Przeł. M. Krych, Wyd. Dolnośląskie, Wrocław 1992, s. 22. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania (przyp. tłum.).
Odra 10/ John Glenday
JOHN GLENDAY
WIERSZE
John Glenday
Pejzaż z latającym mężczyzną
Jak przeczytałem, wyposażono go w skrzydła.
Te skrzydła, mające go unieść, wykonał jego ojciec.
Uniosły go w pół drogi od domu, ale wówczas spadł.
Spadł nie dlatego, że leciał,
Ale dlatego, że tak to ukochał. Jak widzicie,
to ani duma, ani siła ciężkości, lecz miłość
sprowadza nas z powrotem na ziemię.
Miłość zaopatruje nas w skrzydła, i ta sama miłość
Czuwa nad nami, kiedy toniemy.
Dusza przemierza tysiąc zakrętów, serce tylko jeden.
Genesis
Wyznawcy Materialistycznego Zjednoczonego Kościoła wierzą,
że w każdym danym momencie Bóg niszczy świat
tylko po to, by go natychmiast odbudować w nowym kształcie.
Wszystko począwszy od form naszej bezkształtności
po końcowy triumf światła zaświadcza o tym,
jak nieskończenie substancjalna jest Jego miłość.
Ich Biblia składa się tylko z jednej księgi,
nazwanej jak wiadomo Genesis.
W niej czytamy o owej dziwacznej głuszy
pochłoniętej przez straszliwe łożysko ciszy; i o utraconym ogrodzie,
pozbawionym owoców i węża,
gdzie oczekują ufni nadzy i łatwowierni niewinni.
Rzeka
Oto mój przepis na rozkład rzeczy:
Przychodzimy nad rzekę, którą jak wiemy musimy przekroczyć.
Rzeka ta transportuje mroki wzdłuż uprawnych
pól i na wpół dojrzałych słoneczników.
Jedyne dźwięki tu to nawoływanie zagubionej cykady
i pisk ptaka, który nie miał i nigdy nie będzie miał nazwy.
A teraz powiedzcie mi, że jest moment wytchnienia,
w którym możemy doszukiwać się końca;
i powiedzcie, że także wyobraziliście sobie taką drogę
z naszymi cieniami nigdy nie tykającymi rzeki
i rzeką, która nigdy nie dotrze do morza.
Bajka
Wcześniej żyła szczęśliwie,
wirując w walcu wzdłuż urojonych sal balowych w objęciu
młodego pięknego księcia. I raptem pewnego dnia, kiedy
całują się po raz pierwszy, on wycofuje się ze słowa miłość
i niespodziewanie nadyma w figurę zranionej bezczynnej bestii
garbiącej się nad nią w zgęszczonym schronieniu.
Ona drży pod jego ciężkim oddechem, przed białymi, dziwnymi oczyma.
Każdej samotnej nocy na swoim posłaniu podsłuchuje echa
niewyobrażalnych szaleństw, które przekształcają zamek
w ruinę widmowych komnat z uśpionym i przeklętym sercem.
W końcu zaczyna go rozumieć na tyle dostatecznie, by z przerażeniem
umknąć watahom wilków w ramiona swego chorego ojca
który wita ją łzawym: do widzenia. Od tej chwili
będą żyli już wiecznie na diecie biednych, niespełnionych pragnień.
Kiedy przechodnie pytają ją o jej życie, ona przenosząc praną
bieliznę do serca i tańcząc, odpowiada z uśmiechem: Dawno, dawno temu…
John Glenday
Przełożył Mieczysław Orski
John Glenday – brytyjski poeta, opublikował do tej pory trzy tomiki. Powyższe wiersze pochodzą ze zbioru Grain (Picador, Londyn 2009). Utwory Glendaya zostały włączone m.in. do antologii prezentującej najwybitniejszych szkockich poetów 100 Favourite Scottish Poems, były także publikowane m.in. w „London Review of Books”, „Poetry Ireland Review”, zdobywały nagrody na festiwalach poezji, m.in. Scotland Creative Writing Competition (2006/7).
Odra 10/2013- Mark Ford
Mark Ford
WIERSZE
Mark Ford (rocznik 1962) to jeden z ciekawszych angielskich poetów średniego pokolenia, od początku pozostający pod silnym wpływem awangardowej sztuki nowojorskiej, świadomie wzorujący się na poetyce szkoły nowojorskiej (John Ashbery, Frank O’Hara), z powodzeniem odwołujący się też do awangardowych nurtów powojennej poezji brytyjskiej. Debiutował w 1992 roku nieźle przyjętym tomem Landlocked. W 2001 roku ukazał się tom Soft Sift (nieco zaskakujący tytuł nawiązuje do jednego z wierszy G. M. Hopkinsa), a w 2011 ostatni jak dotąd zbiór poetycki Six Children. Na 2014 rok amerykańska oficyna Coffee House Press zapowiada wydanie Selected Poems – będzie to pierwsza amerykańska książka poety (a zarazem pierwszy wybór jego wierszy). Dodajmy, że na język polski przekładali Forda Piotr Sommer i Adam Zdrodowski.
Choć wpływy amerykańskie i fascynacje nową poezją są czytelne – w tomie Six Children, z którego pochodzą tłumaczone tu wiersze, angielski poeta przyznaje się do fascynacji Whitmanem, pojawia się też Hart Crane – stanowią one tylko jeden z wielu elementów układanki. Ważne są u Forda nawiązania i zapożyczenia z literatury antycznej i wczesnośredniowiecznej. Safona, Lukrecjusz, Tacyt, Pliniusz, Grzegorz z Nazjanzu – to niektóre z odniesień pojawiających się w ostatnim tomie. Warto też wspomnieć o Fordowym przekładzie Nouvelles impressions d’Afrique Raymonda Roussela (2011), oraz opublikowanej kilka lat wcześniej (2000) biografii Roussela – obie książki zostały zauważone i docenione, stanowią też istotny punkt odniesienia dla czytelników nieco bardziej zainteresowanych twórczością angielskiego poety. Jeśli dorzucić do tego dwa interesujące zbiory krytyczne (A Driftwood Altar, 2006, Mr and Mrs Stevens and Other Essays, 2011) i uroczą antologię wierszy o Londynie (London: A History in Verse, 2012), tudzież zredagowane przez Forda angielskie wybory poezji nowojorskiej, to otrzymamy portret twórcy łączącego różne tradycje i języki, poety „transatlantyckiego” (Piotr Sommer), ale i „transeuropejskiego”, nie tylko świadomie odwołującego się do spuścizny łacińskiej i jej związków z literaturami narodowymi, ale wrażliwego na procesy wyczerpywania się tradycji i tradycyjnych narracji literackich; oczytanego i aluzyjnego, a zarazem potrafiącego wziąć w dwuznaczny cudzysłów teksty, do których się odwołuje.
Jacek Gutorow
MARK FORD
NOWE WIERSZE
Mąż zaufania
Śniło mi się, że dzieci, których nigdy wcześniej nie widziałem, bawiły się w Hölderlina idącego do Bordeaux. Jedno dźwigało ciężki płócienny plecak i było ubrane w krótkie spodnie, kaftan bez kołnierza, trójgraniasty kapelusz i parę mocnych skórzanych butów; wszystko pokryte białym kurzem drogi. Inne co chwilę zatrzymywało się i wygrażało piąstką w stronę nieskazitelnie błękitnego nieba, krzycząc: „Susette! Susette! Och, moja Susette!” za każdym razem, gdy potykało się lub przystawało. Była jeszcze dziewczynka o lnianych włosach, w kraciastej bawełnianej sukience. Płynęła nieco z przodu, szybko, choć najwyraźniej nie ruszała nogami i rękami, które niezgrabnie dyndały po bokach. Nad jej głową unosiła się oślepiająco biała aureola.
*
Siedziałem
w cieniu bluszczu, nasłuchując. Przez te
pajęcze sieci
arterii
i nerwów powietrze
powinno inaczej
wchodzić do płuc
i zeń wychodzić. Przeze mnie
głosy siewki, drozda, kulika, myszołowa
i bekasa; a tym oto
paznokciem
dałem prztyczka błyszczącym biedronkom,
gdy parzyły się na skręconym liściu
jabłoni, w maju.
Klepsydra
Pierwsze dni sierpnia, kasztany
Usychają – rozpłaszczone, wystrzępione liście
Pokryte plamami, niezrozumiałe cienie
I ich zapomniana mowa… Powiedz, powiedz nam, którędy
Biegnie oddech ich narkotycznych soków, gdzie kres naszych
Niedoli? Gdzie
Zwycięstwa? Z każdą ściśniętą, z każdą
Zbolałą godziną robimy się smutniejsi
I bardziej obcy: rozdarcie
W skłębionej pokrywie chmur, klatka
Deszczu, delikatne i szarawe
Roje bezimiennych owadów, kołujących, opadających,
Utrzymujących się na powierzchni,
Dziobata, zapiaszczona
Wydzielina dżdżownicy, cętkowany szpak-drapieżca
Beztrosko skacze na boki,
Uderza dziobem w ziemię – strzępy i porwane
Pasemka,
Które niezdecydowany wiatr
Od-
Dziela, rozrywa
I puszcza na cztery strony świata, jedna
Nitka po drugiej.
*
„Popatrz”, rzekłem z żalem, „spójrz, jak jego umysł,
Który badał
I tłumaczył przyczyny tajemnic ukrytych w naturze, leży
Znękany, światło myśli zgasło. Na szyi
Obroża z ciężkich łańcuchów, bez siły
I woli patrzy w pustą ziemię”. Dziwna kobieta
przeszyła mnie wzrokiem i powiedziała:
„Czy ty jesteś
Tym samym człowiekiem, który moje mleko pił, u mnie
Jadł, aż osiągnął
Męski wiek i siłę? Dałam ci najlepszą broń, z którą
Byłbyś niezwyciężony, gdybyś jej
Zbyt wcześnie nie złożył. Wiesz,
Kim jestem? Milczysz. Z głupoty,
Czy ze wstydu? Wolałabym, żeby
Ze wstydu”. Gdy zobaczyła,
Że zupełnie straciłem mowę, przyłożyła mi rękę do serca
Z czułością: „Trzeba czekać”, szepnęła, „Aż ten letarg
Minie. Zaraz mnie rozpozna i dojdzie
Do siebie. Muszę otrzeć
Jego oczy zaćmione oparami
Ziemskich spraw”. To powiedziała, podniosła w dłoni
Rąbek sukni i osuszyła nim moje załzawione oczy.
*
Przez dolinkę biegł wezbrany
Strumień. Przy brzegu zobaczyłem kobietę w średnim wieku.
Myła ziemniaki. Podróżuję praktycznie
Bez niczego, kilka rzeczy w plecaku, nie mam nawet
Miecza. Z ogoloną głową
Wyglądam jak kapłan, którym nie jestem, od stóp
Do głowy przysypany kurzem
Tego świata… Dotarłem do domu,
Gdy liście
Brązowiały, otoczyła mnie grupa rozgadanych
Braci i sióstr; widziałem tylko zmarszczki, obwisłe podgardla,
Białe brwi, załzawione oczy. Mój starszy brat
Wcisnął mi do ręki portmonetkę:
„Otwórz”. W środku znalazłem kilka białych włosów
Umieszczonych w szklanym puzderku.
Włosy matki. Wszystko się zmieniło, zgoła
Cudem było to, że jeszcze
Żyliśmy. Słabe, splątane
Włosy na mojej dłoni.
Wyobraziłem sobie, że rozpuszczam je
Łzami, a one topnieją jak wczesnojesienny mróz
Topnieje rano w deszczu.
[Fragmenty O pocieszeniu, jakie daje filozofia Boecjusza w przekładzie Gabrieli Kurylewicz i Mikołaja Antczaka]
Wyrok ostateczny
… spadające
kwiaty z różowymi żyłkami, drobny
tatuaż na twarzy boga,
zachmurzonej, wyrzeźbionej
w pniu
lipy… czak-czak cyk
czak-czak
cyk, biedoli
niespokojna kląskawka, nadymając
rdzawą pierś; jej skrzydła i ogon
są rozmazane; jedno
ruchliwe, paciorkowate oko
wpatruje się w małego ślimaka w zielonej muszli
sunącego po ocienionym kawałku
korzeni, opadłych płatków
i mchu.
Spłucz i powtórz
W latach pięćdziesiątych Zabbaleen porzucili wioski dotknięte suszą i przenieśli się do Kairu.
Dzięki naszej unikalnej formule matowe włosy będą puszyste i lśniące.
Przyszli ze świniami, które karmili skrawkami i obierkami z miejskich śmietników.
Zmocz włosy wodą, potem wmasuj szampon od nasady aż po końce.
Wkrótce przekształcili się w dużą, nieformalną społeczność śmieciarską.
Życie to coś więcej niż włosy, ale włosy to dobry początek.
Młodsi nie tylko przeszukują wysypiska, chodzą też do szkoły zwanej „Duchem Młodości”.
Bogactwo eterycznych olejków – weź głęboki oddech i poczuj wspaniały zapach.
„Duch Młodości” sponsorowany jest przez wytwórcę butelek do szamponu.
Nadaj połysk zniszczonym włosom, usuwając z nich brud i zanieczyszczenia.
Przebierając i studiując puste butelki po szamponie, młodzi Zabbaleen uczą się czytać i pisać.
Unikaj kontaktu z oczami – jeśli jednak do tego dojdzie, przemyj je czystą i ciepłą wodą.
Mark Ford
Przełożył Jacek Gutorow
Odra 10/2013- Katarzyna Bzowska
Katarzyna Bzowska
JESTEM, WIĘC PISZĘ
W OSTATNICH LATACH ZROBIŁO SIĘ MODNE tak zwane blogowanie. Internet stał się rodzajem szuflady, z tym tylko, że nie jest to szuflada intymna, ale publiczna. Każdy blogujący ma nadzieję, że jego tekst będzie jak kartka włożona do butelki i wrzucona w morze: ktoś ją kiedyś wyłowi i odczyta.
Bloguje się z różnych powodów. Ekshibicjoniści psychiczni gotowi są wysłać w świat wszystko, cokolwiek i kiedykolwiek przeszło im przez głowę w ciągu dnia, a nawet we śnie. W rezultacie często mamy przed sobą zapis ich strumienia świadomości, całkowicie niezrozumiały dla osób postronnych.
Rodzinni historycy opisują dzieje swych rodzin, być może fascynujące dla nich samych, ale nudne dla innych. Ten rodzaj blogowania jest związany także z modą tworzenia drzew genealogicznych. Buduje się je, licząc na to, że uda się wykopać w przeszłości jakiegoś uznanego przodka. W tworzeniu tych mniej lub bardziej kwitnących drzew pomaga Internet, dostarczając wzorów i poradników.
Blogi komentatorów, zawodowych i domorosłych, przynoszą najczęściej reakcję na wydarzenia, czasem mało istotne, a czasem o znaczeniu światowym. Tworzą je ludzie, którzy uważają, że mają coś do powiedzenia w każdej sprawie. Niektóre z tych opinii są interesujące. Problem polega jednak na tym, że blogowanie nie prowadzi do takiej samej odpowiedzialności za słowo, jak w przypadku słów, które ukazują się w druku. Stąd na blogach obok autentycznych komentarzy mamy zalew impertynencji i zwykłego chamstwa, kiedy autorzy mylą wyrażanie opinii z obrzucaniem epitetami.
Dla niektórych blogowanie stało się sposobem na zarabianie pieniędzy, reklamowaniem siebie i sprzedawanych przez siebie produktów. Tu ocieramy się o blogi ludzi sławnych, którzy w ten sposób dbają o swoją publiczność, tę, która już ich wielbi, i liczą, że zdobędą nową. Blogujący politycy również czynią to w tym celu, mając przede wszystkim na oku rozszerzenie kręgu osób, które mogą im udzielić poparcia w wyborach.
Z samego założenia blog nie jest pisaniem dla siebie. Dla siebie pisze się dziennik. Oczywiście, są też dzienniki pisane od razu z myślą o ich wydaniu. Tak pisali m.in. Witold Gombrowicz i Gustaw Herling-Grudziński – ich zapiski były drukowane w „Kulturze”.
Do blogów najbardziej podobne są dzienniki prowadzone przez polityków lub ludzi przez polityków zatrudnionych. W dniu, w którym przekraczają oni progi ważnego urzędu, zaczynają często prowadzić notatki. Wiedzą, że po odejściu ze stanowiska mogą one stać się podstawą do napisania książki. Jest to także rodzaj polisy ubezpieczeniowej: notatki mogą się przydać w konfliktowych sytuacjach, kiedy w przyszłości trzeba będzie ustalić, co się działo w jakiejś konkretnej sprawie i co kto powiedział.
Dawniej pamiętniki polityków (choć oczywiście nie tylko ich) ukazywały się po latach, kiedy już opadły emocje, a większość głównych bohaterów wydarzeń stała się postaciami historycznymi. Obecnie ten zebrany w słowach kapitał upłynnia się prawie natychmiast. Tak postąpił m.in. Alistair Campbell, doradca medialny premiera Tony’ego Blaira, zdymisjonowany w lecie 2003 roku. The Blair years (Random House, London) znalazły się na półkach księgarskich latem 2007 roku, zaledwie w dwa tygodnie po objęciu funkcji premiera przez Gordona Browna. Do dziś Campbell prowadzi blog, w którym komentuje aktualne wydarzenia i komentarze. Zapowiada, że kiedyś opublikuje pełną wersję swoich zapisków, ale na razie odkłada to, gdyż nie chce działać wbrew interesom Partii Pracy (już samo to zdanie wiele mówi).
Nie ma zresztą niczego nowego w tym, że politycy i osoby z ich otoczenia prowadzą notatki, a potem piszą wspomnienia. Dziennik prowadził Winston Churchill, prowadziło go także wielu monarchów; w Anglii m.in. królowa Wiktoria i jej następcy z obecną Elżbietą II włącznie. Lecz zapiski władców są na ogół nudne i upoważniają do wniosku, że władza pochodząca z urodzenia spoczywa najczęściej w rękach ludzi co najwyżej banalnych. Naturalnie i w nich można znaleźć prawdziwe perełki. Jak choćby takie zdanie z dziennika Ludwika XVI, który pod datą 14 lipca 1789 zanotowała jedno słowo: Nic. Podobno odnosiło się to do polowania, na którym piszący nie ustrzelił żadnej zwierzyny, a przeszło do historii jako komentarz króla do zburzonej tego dnia Bastylii.
JEDNAK DZIĘKI DZIENNIKOM – w większym stopniu niż np. powieściom – uzyskujemy cenny, wyrazisty obraz przeszłości. Znacznie więcej dowiadujemy się choćby o codziennym życiu XVII-wiecznej Anglii z prowadzonych przez dziesięć lat zapisków Samuela Pepysa niż z najlepszych opracowań historycznych. Panoramę z kolei XIX-wiecznej Francji otwierają wartościowe Dzienniki poufne Benjamina Constanta, a na swój sposób zamykają dzienniki pisane przez braci Goncourtów (starszy z braci Edmond zmarł w 1896 roku). Podobną rolę w Polsce mają szanse spełnić m.in. Dnie Elizy Orzeszkowej (oprac. Iwona Wiśniewska, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2001), które ze strony wydawcy wymagały detektywistycznej wręcz pracy, bo trzeba było rozszyfrować wiele zrozumiałych tylko dla samej autorki skrótów, wynikających z pośpiechu w tworzeniu zapisków, pełnych nazwisk gości, przyjaciół, wydawców.
Wiek XX przyniósł w Polsce wysyp diarystów. Niesłychanie ciekawe są dzienniki pisarzy, stanowiące uzupełnienie ich zasadniczej twórczości „fikcyjnej”. Jakże wiele dowiadujemy się z zapisków Żeromskiego, Brzozowskiego, Tyrmanda, Zawieyskiego, Kijowskiego, Andrzejewskiego i Kisielewskiego, a także z dzienników prowadzonych przez wielkie damy polskiej literatury: Nałkowską, Dąbrowską i Kamieńską… Byli pisarze, którzy zniszczyli swe zapiski nieodwołalnie. Tak uczynił na przykład Wacław Berent, skazując się w ten sposób na krótkie wzmianki w dziennikach Zofii Nałkowskiej, która – choć kiedyś w nim zakochana – po latach nie szczędzi pod jego adresem uszczypliwości. Pod datą 22 lutego pisze: Berent jest taki sam, jak w czasach, gdy go uwielbiałam – tylko siwy. Ale nie wydaje mi się już arbitrem wszelkiego piękna ani uosobieniem wykwintu. W kilka dni później dodaje: Berent – kiedyś tyle adorowany, dziś niewątpliwie inteligentny, ale niesympatyczny, pełen krytycyzmu dla wszystkich, pewny siebie i oschły mimo neurastenii. W Niemczech wielkie auto da fé swoich osobistych zapisków urządził w 1945 roku Tomasz Mann (którego dzieła skierował kilka lat wcześniej na stos Adolf Hitler…). Mann nie spalił wszystkich swoich dzienników, a jedynie te z lat 1919–1934, czyniąc wyjątek dla czterech zeszytów z lat 1918–1921. W sumie z dymem poszło ponad pięć tysięcy stron. Podobno zawierały nazbyt intymne szczegóły, by Mann mógł ryzykować, że dostaną się w ręce czytelników – ujawniały m.in. skłonności homoseksualne pisarza. Publikując je, pisarz mógł skrzywdzić najbliższych, ludzi wciąż jeszcze żyjących, z którymi łączyły go bliskie stosunki. Ucierpiałby i jego wizerunek jako wielkiego moralisty.
O prowadzeniu codziennych zapisków pisze Sławomir Mrożek[i]: Trojako można by to prowadzić: albo jako kronikę faktów („dzisiaj pada, o trzeciej nadszedł listonosz, ale nie przyniósł żadnego listu, na obiad zupa”), albo jako kronikę faktów wewnętrznych, albo też jako pół drogi między początkiem a gotowym utworem. Możliwości jest z pewnością więcej.
Samuel Pepys[ii] prowadził dziennik jako kronikę faktów; pisał: Po kościele i kazaniu w kaplicy Exter House jadłem obiad w domu, na naszym poddaszu, gdzie żona odegrzała resztki indyka, co przyrządzając sparzyła sobie rękę. Pozostałem w domu przez całe popołudnie, przeglądając moje rachunki; potem poszliśmy z żoną do mego ojca. Wiele zapisków kończy zdanie: Wieczorem pacierz i do łóżka. Pepys odnotowuje nie tylko prywatne obserwacje większej lub mniejszej wagi, ale też wydarzenia państwowe, które z pełnionych (coraz wyższych) funkcji, obserwował z bliska; był m.in. na pokładzie okrętu, który przywiózł Karola II z wygnania. Król z książętami i królową czeską, księżną Marią i księciem Orleańskim weszli na pokład, a gdy wchodzili, przystąpiłem do ucałowania rąk. Niekończące się strzelanie z dział, umyślnie bez porządku, co wyszło lepiej, niż było inaczej. Cały dzień tylko lordowie i inne dostojne osoby na pokładzie, tak że mieliśmy wielki tłok. A pierwsze zdanie otwierające dziennik 1 stycznia 1660 brzmi: Chwała Bogu, pod koniec roku byłem w bardzo dobrym zdrowiu, bez śladu dawnej choroby, tyle jeno, żem się przeziębił.
Także Tomasz Mann często pisał o fizycznych dolegliwościach: Kiepska noc... lekki ból zęba. I gdzie indziej: Dziś wstałem o ósmej. Pokojówka przyniosła mi kawę zamiast herbaty. Machnąłem na to ręką, ale natychmiast odczułem podniecenie i drżenie (tłum. Irena i Egon Naganowscy, wyd. Rebis, Poznań 1995).
Mann zapraszał często przyjaciół, którym odczytywał napisane właśnie fragmenty, a ponadto razem z nimi słuchał muzyki, kosztował dobrych trunków i dzielił rozkosze ze smakowania wykwintnych potraw. Podobnie czynił Gustaw Flaubert, który lubił z przyjaciółmi spędzać weekendy w swym domu w Croisset. Goncourtowie przytaczają treść jednego z takich zaproszeń: 1. Zacznę dokładnie o czwartej, a więc przybądźcie około trzeciej; 2. O siódmej – obiad. [...] 3. Potem wznowienie czytania w stylu wojen punickich do czasu aż całe audytorium padnie. Czy wam to odpowiada?. Flaubert, co prawda, nie prowadził dziennika, ale liczną korespondencję (część z niej została zniszczona przez siostrzenicę pisarza po jego śmierci). To rodzaj swoistego dziennika – w listach wiele miejsca zajmuje opis wydarzeń dnia codziennego, a także przebiegu prac nad kolejnymi książkami, co w przypadku Flauberta przybierało wręcz formy męczarni twórczej.
NIEKTÓRZY PISARZE PROWADZILI dziennik przez całe życie. Na przykład Anaïs Nin pierwszy zeszyt zaczęła zapisywać mając zaledwie jedenaście lat, a notatki swoje kontynuowała aż do końca życia. Anna Kamieńska z kolei pierwsze zapiski zaczęła robić mając czterdzieści siedem lat, kiedy poczuła się samotna: zmarł jej mąż, synowie zaczęli dorastać, czuła, że niedługo opuszczą dom. Jej zapiski, które ukazały się jeszcze za życia poetki pod tytułem Notatnik (wyd. W drodze, Poznań 1987, 1988) to przede wszystkim zapis lektur, rozmów z różnymi ludźmi, często znaczącymi dla polskiej kultury, ale też z jej najbliższego otoczenia. To także szkice nowych wierszy. Raczej na marginesie, a nie jako główna oś przekazu, znajdują się tu wydarzenia polityczne. To dziennik kobiety, która bardzo uważnie obserwuje proces swojego starzenia się. Prowadzenie Notatnika było z jednej strony formą terapii, pomagającej przetrwać stan depresji, a z drugiej – rodzajem dialogu ze śmiercią, jednym ze sposobów, by nie poddać się rozpaczy i nie popełnić samobójstwa. Kamieńska pisze wręcz, że gdyby nie jej głęboka wiara, zapewne już dawno przekroczyłaby ten próg dwóch światów. Jej Notatnik pomija daty powstawania kolejnych zapisków.
W podobny sposób wydano, przynajmniej w Polsce, dzienniki węgierskiego pisarza Sándora Máraia. Dziennik jest prowadzony od 1943 roku, ale konkretne daty pojawiają się dopiero przy notatkach pochodzących z 1984 roku. Márai także zaczął pisać jako człowiek w sile wieku: dowiadujemy się, że właśnie przeszedł poważną chorobę i zakończony rozstaniem romans. Ten autor znakomitej, w dużym stopniu autobiograficznej powieści Wyznania patrycjusza, także śledzi proces swego starzenia się W 1955 roku Márai zapisuje takie zdanie: W minionych latach, kiedy czasami czułem, że się starzeję, wszystko było jeszcze w porządku. Ale teraz zdarza mi się czuć, że młodnieję – i to jest podejrzane. To nie wino było dobre, tylko popijanie win (wyd. Czytelnik, Warszawa 1984). Podobnie jak notatnik Kamieńskiej, jest w dużej mierze zapis wykluczenia z życia. Kamieńska była emigrantką wewnętrzną, Márai opuścił Węgry, które jednak tylko połowicznie były jego ojczyzną, gdyż urodził się w Koszycach, przyznanych Czechosłowacji po pierwszej wojnie światowej. Podobnie jak Kamieńska, i on prowadzi swoisty dialog ze śmiercią. Jego wybór jest inny. Po śmierci ukochanej żony Loli, mając ponad osiemdziesiąt lat, zapisuje się na kurs strzelania z broni palnej, kupuje pistolet i przygotowuje się na zaplanowany szczególny dzień; decyzja o samobójstwie jest głęboko przemyślana. Ostatnie zdanie jego dziennika brzmi: Już czas. W dwa tygodnie później popełnia samobójstwo.
Wracając do wzmiankowanych już Dzienników poufnych Benjamina Constanta – ten tytuł znakomicie wprowadza w zawartość książki. Można by wręcz sądzić, że ten polityk, dyplomata, żyjący w czasach rewolucji francuskiej i wojen napoleońskich, nie interesuje się światem zewnętrznym – jako skrajny egocentryk. Najważniejszy tu jest on sam i jego perypetie miłosne. Związany przez wiele lat z panią de Staël, wciąż myśli o małżeństwie z jakąś inną kobietą i snuje najbardziej fantastyczne projekty (których nigdy nie wprowadza w życie). Opisuje codzienne kłótnie z de Staël, niemal codziennie postanawia zerwać ten związek, i tak przez wiele lat. To dziennik człowieka ogarniętego obsesją, której przedmiotem jest on sam, osobnika z trudem podejmującego decyzje, ulegającego nastrojom chwili – stąd skłonność do hazardu i przelotnych miłostek. Jednocześnie to człowiek z idée fixe: chce stworzyć wielkie dzieło o religii i pracuje nad nim prawie przez całe życie. Do historii Constant przeszedł głównie jako dyplomata i polityk, ale i autor króciutkiej powieści Adolf. Liczące pięć tomów dzieło o religii nie wytrzymało czasu.
W PRL-U PROWADZENIE DZIENNIKÓW było dla wielu pisarzy działalnością zastępczą. Z różnych powodów znaleźli się na cenzurowanym i nie publikowano ich twórczości. Tak zaczął pisać swój Dziennik 1954 Leopold Tyrmand. Podobnie stało się ze Stefanem Kisielewskim, który znalazł się na „czarnej liście” cenzury w 1968 roku. Obydwaj przestali pisać dzienniki, gdy znowu pozwolono im drukować w oficjalnym obiegu. Tyrmand pisał krótko, zaledwie przez pierwsze trzy miesiące roku. Ostatni, obszerny wpis, pochodzi z 2 kwietnia. Następnego dnia Wydawnictwo Czytelnik zaproponowało mu kontrakt na napisanie Złego. Przygoda Kisielewskiego trwała znacznie dłużej. Zaczął pisać dziennik 31 maja 1968, gdy został całkowicie zakneblowany. Polityk z temperamentu i publicysta o ostrym piórze nie oszczędzał nikogo z kręgu władzy, a często i przyjaciół. Milczenie było dla niego dotkliwe. Zakaz pisania obowiązuje do 1971 roku, ale Kisiel nie przestaje prowadzić dziennika. Pisanie felietonów, w których nie może być do końca szczery, nie wystarcza… Pod koniec dekady prowadzi notatki coraz rzadziej, by całkowicie przerwać je pod koniec 1980 roku. Zarówno Tyrmand, jak i Kisielewski nie liczyli na to, że ich dzienniki ukażą się drukiem, przynajmniej w dającej się przewidzieć przyszłości.
Wydawane dzienniki pisarzy są często kreacją literacką, znacznie odbiegającą od formy pierwotnej. No i od opisywanych zdarzeń. Tak jest z dziennikiem Leopolda Tyrmanda, ale też z zapiskami Marii Dąbrowskiej, która kilkakrotnie przepisywała niektóre fragmenty przed wysłaniem ich do druku. (Swoistą perfekcję w tym poczynaniu osiągnęła znacznie wcześniej Anaïs Nin: niektóre partie przepisywała wielokrotnie, zależnie od tego, komu chciała dać swój dziennik do czytania; w rezultacie nie wiadomo, co jest w nim prawdą, a co fikcją literacką).
Ciekawym zajęciem jest porównywanie dzienników pisanych przez różne osoby w tym samym czasie. Pozwala to na wielostronne spojrzenie na te same wydarzenia. Z tego punktu widzenia warto czytać jednocześnie dzienniki Marii Dąbrowskiej i Zofii Nałkowskiej, a także Andrzeja Bobkowskiego Szkice piórkiem, opisujące Paryż czasów drugiej wojny światowej, i Promieniowania Ernsta Jüngera, oficera wermachtu, który został wysłany do Paryża jako przedstawiciel władz okupacyjnych. To dwa bardzo różne wizerunki miasta i francuskiego społeczeństwa.
Dzienniki, bez względu na to, czy ujawniają nieznane fakty z życiorysu słynnych ludzi, czy też – jak w przypadku Roku myśliwego Czesława Miłosza – dają wgląd w życie prywatne autora tylko w niewielkim stopniu, są w moim przekonaniu znacznie ciekawsze od pamiętników. Pamięć jest filtrem wybiórczym. Dlatego też wszelkie nawoływania socjologów, by ludzie pisali wspomnienia, są w moim przekonaniu chybione. Wystarczy porównać dziennik Samuela Pepysa, który jest aż do bólu szczery w przyznawaniu się do różnych słabostek, i pisane po latach pamiętniki Jana Paska. Wiem: żyli w innych światach, ale Pasek w porównaniu z Pepysem to zwykły bajkopisarz.
Niektórzy decydują się na to, by wydać dzienniki jeszcze za swego życia. Jeśli są w nich szczerzy, to trzeba popatrzeć na nich z podziwem za akt odwagi. Pokażą światu kogoś, kogo już nie ma. To tak jak oglądanie własnych zdjęć z dzieciństwa – najczęściej nie czujemy związku z osobą na fotografii. I to chyba jeden z powodów, że niektórzy – jak na przykład Miron Białoszewski – zastrzegli sobie, żeby ich dzienniki wydane zostały dopiero w wiele lat po ich śmierci. Nie tylko nie dotkną jeszcze żyjących. Fotografie pamięci będą wystarczająco wyblakłe, a przeszłość – ta dalsza i ta bliższa – zleje się w jedną całość.
Katarzyna Bzowska
Autorka jest dziennikarką mieszkającą w Anglii, redaktorką wychodzącego w Londynie „Pamiętnika Literackiego”, periodyku Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie.
Odra 10/2013- Ruth Padel
WIERSZE
RUTH PADEL
Praca nad głosem
Uczę się w kuchni, jak panować nad swoim głosem,
gdy wracasz już spakowany: Obserwator w konflikcie zbrojnym –
istnieje ryzyko, to prawda – ale można sobie z tym poradzić.
Wylatujesz do Kolumbii, żeby zaświadczać o gwałtach,
porwaniach i przesiedleniach wdów i farmerów uprawiających
ziemie ojców, w obliczu grożących im partyzanckich bojówek
i baronów narkotykowych, chcących przejąć doliny i wzgórza
pod plantacje koki lub odprzedać pod uprawy
wytwarzającym olej palmowy wielonarodowym koncernom.
Wstrzymuję oddech, gdy na koncercie z okazji zakończenia
semestru grasz Fantazję Carmen Sarasatego, a później
łapiesz okazję do Maroka; twój pierwszy rok w college’u.
Przypomina mi się, jak twój ojciec i ja – i ten stary pies,
prawie twoja siostra – przynieśliśmy do domu szczeniaka,
mięciutką, srebrną Velvet, i położyłeś się razem z nią śmiejący
na sofie. I to, gdy poprzez smagane wiatrem gałązki mimozy
śledziliśmy pomiędzy otoczakami na Kreteńskim wybrzeżu
mieniące się wszystkimi kolorami, doskonale okrągłe żuczki.
Girlandy
Każdy przynosi własne wspomnienia.
Na metr dwadzieścia wysoki
tykający zbyt głośno kuchenny zegar z mahoniu,
sprzedaliśmy ślepemu stroicielowi fortepianów.
Ktoś ulitował się nad akwarelami z Włoch, namalowanymi
przez nieznaną praciotkę. Rozłażąca się na wszystkie
strony graciarnia powędrowała do Oxfamu
lub do pudeł. W dwunastu gnijących walizkach listy i fotografie
bezimiennych twarzy, wyglądających na nas ślepo
ze świata sepii. To my, od podstaw
rozłożeni na czynniki pierwsze.
Na ścianie w dużym pokoju,
w miejscu, gdzie stał czarny regał z książkami żółta plama,
uginająca się pod ciężarem kurzu, jak girlanda zawieszona
na przyjęcie ślubne.
Spotykanie z Lemingiem
Nic z tego nie jest prawdą. W filmie White Wilderness
sfingowano scenę ze zwierzątkami
kupionymi od eskimoskich dzieci,
przywiezionymi nielegalnie znad Zatoki Hudsona,
i zmuszonymi do biegu na pokrytym śniegiem
obrotowym stole. Odpowiednie ujęcia kamery
zamieniają to w wielki
wyścig przez tundrę
a potem ekipa filmowa Disneya zrzuca je
z klifu. O, jak lecą
możesz je nadal oglądać
spadające w celuloidowej galarecie
do jeziora umierających gryzoni
długowłosych, jak Tuppenny, Ociekająca
Świnka Morska z książki The Fairy Caravan
Mniejsze od chomików
które mój brat trzymał w tamtym domu,
gdzie czarne malwy rosły wysoko
aż do okien sypialni.
Ten sam brat, który złapał odmrożenia
na pokrytym śniegiem paśmie górskim w Norwegii
badając trzykolorowe ubranka
lemingów:
czarno-jasnobrązowo-białe.
Opowieść o drodze
Droga, wieczne światło:
to coś, co musisz zrobić bądź znaleźć
i świat, z którego musisz uciec. Nie zważaj na
upiorne opowieści o bramie uchodźców.
Zabierz ze sobą paszport.
Opowieść o nadziei, urodzonej, jak zawsze, po stronie strat:
cynamonowy ptak
z tysiącem strategii oporu
niespokojnie trzepoczący skrzydłami jak amuletami z miki
lub pieśniami starożytnych pielgrzymów
wyszytymi w Księdze Psalmów. Twoje zadanie
to asymilacja – poruszanie się pomiędzy
językami, w twoim przypadku
hebrajskim, arabskim, norweskim, greckim
i świętowanie podróży do sanktuarium.
Nasza droga jest pielgrzymką –
ciężko ją przejść; ciężej jeszcze złożyć
te skrzydła, zrzucić maskę
i odnaleźć nowe znaczenia
starych słów.
Lecz daj się ponieść – znajdziesz gdzieś
drogowskazy do miejsca przeprawy.
Oto początek naszej podróży: klify upadku
na ruchomej wyspie. Tutaj są nasze fundamenty.
Patrz, oto księżyc i słońce
w konfiguracji dotąd niespotykanej,
walczące o to, by ktoś je wysłuchał.
Ruth Padel
Przełożył Tomasz Mielcarek
Odra 10/2013- Wiersze
Tadeusz Różewicz
Z niepublikowanych wierszy
strajk!
wzywam wszystkich poetów
do strajku ostrzegawczego
do strajku włoskiego
do strajku okupacyjnego
głodowego
i generalnego
na znak solidarności
ze wszystkimi strajkującymi
przestańcie od jutra
pisać wiersze
mogą strajkować pod ziemią
strajkujcie na ziemi
niech posłowie senatorowie
piszą wiersze
oni opanowali
po mistrzowsku rymy
częstochowskie
(Wrocław 2003)
Ostatnia wolność
Mickiewicz
pisał w liście do Towiańskiego
„Odejmowaliśmy braciom
ostatnią już wolność,
wolność milczenia”
zwracam się do wszystkich
którzy piszą do mnie
telefonują o każdej porze
dnia i nocy
zwracam się do was
siostry i bracia z gazet
telewizji radia ze szkół i uczelni
nie odbierajcie mi wolności
milczenia
to już ostatnia wolność
która mi pozostała
po 77 latach pisania
(Wrocław 2010)
Tadeuszowi Różewiczowi z okazji 92. urodzin życzymy wielu dalszych owocnych lat pracy – i dalszej współpracy z „Odrą”.
Odra 9/2013 - Mieczysław Orski
Mieczysław Orski
POWÓD MEJ PODRÓŻY JEST WASZE ZBAWIENIE
Wojciech Nowicki: Salki. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s. 222.
„Salki”, termin z początku niezidentyfikowany, a budzący oczywistą ciekawość, znajduje objaśnienie po pewnym czasie lektury tej literackiej hybrydy – mogącej uchodzić z początku za dziennik podróży, potem za reportaż przechodzący miejscami w esej, dokument historiograficzny czy wreszcie w odcinki powieści z dominacją wątku autorefleksyjnego – i jak się okazuje, pochodzi z tradycji familijnej autora.
Tradycja ta wiąże się z drugim „skrzydłem” jego rodziny, czyli nie Nowickich dziś z Opola, a zasiedziałego na Kresach, głównie na Ukrainie i w Białorusi, klanu ze strony babki, porozumiewającego się swoistym żargonem, w którym „salkami” określano pomieszczenia na poddaszach domostw. Zapamiętał to z dzieciństwa autor – i te swoje rozdziałki, czy odcinki powieści, nazwał: salkami mojej pamięci, które dla wszystkich otwieram…
Miałbym jednak wątpliwości, czy są to otwierane przed nami jedynie „salki” pamięci, bo równie ważne, a może ważniejsze zdają się pomieszczenia – kontynuując tę metaforę – znajdujące się niżej, gdzieś w lokującym się przy ziemi parterze; czyli mówiąc prościej, gra idzie tu nie tylko o odtworzenie i ocenienie bolesnych, drażliwych, nękających bohatera-autora tej relacji zasobów pamięci, gdyż na cenzurowanym jest tu zarówno przeszłość, jak i teraźniejszość, a w dużym stopniu, może największym, także jego przyszłość. To z myślą o w miarę trwałym ułożeniu i zabezpieczeniu swego dalszego losu, przyjrzeniu się, jak inni w innych miejscach radzą sobie z podobnymi trudnymi wyzwaniami życia, a przede wszystkim z próbą urwania przędącej się z tyłu za nimi, zawsze i wszędzie, owej norwidowskiej „czarnej nici”, żałobnego trenu przeszłości, podejmuje on inicjatywę wyjazdu i wędrówki po różnych stronach Europy i Azji. Podróżuje naprzód w nieodległe miejsca, tropem swoich przodków po ziemiach dawnych Kresów, gdzie przejmuje się zrujnowanymi do imentu dawnymi siedzibami polskich właścicieli wokół Tarnopola. Potem poszerza swą marszrutę nie tylko poznawczą – bo, jak wkrótce zrozumiemy, autoterapeutyczną – o kraje wschodniej Europy, z upodobaniem odwiedzając regiony głębokiej Ukrainy, Naddniestrza, Mołdawii, Rumunii, Węgier, które fascynowały (oddającego hołd tej książce w nocie na okładce) Andrzeja Stasiuka w jego Jadąc do Babadag, i inne. Zdaje później relacje także ze swych wizyt w krajach zachodnich sybarytów, choć tutaj – mimo zmiany warunków bytowania, obserwowanych wyższych standardów życia – znajduje upodobanie w związkach z ludźmi z marginesów i krąży w roju swoich ludzi, miejsc swoich, portretując głównie takich osobników, z którymi odczuwa więź duchową, empatię… Nie przypadkiem więc np. w Anglii zasadniczym obszarem jego eksploracji i związanych z nimi komentarzy staje się słynny dom szaleńców Bedlam, który opisywany z różnych stron i z perspektywy różnych odniesień, kieruje uwagę narratora do miejsc obserwowanych w innych krajach, a podobnie naznaczonych, jak i do wielu innych „szalonych” lub uznanych za szalone postaci. W tym pacjentów lwowskiego szpitala w Kulparkowie, którego dokumentację autor zdobywa kiedyś podczas zakupów na opolskim pchlim targu (To jest moje miasto, chełpi się swoimi wydalinami, skorupami wprost z wysypiska…) i cytuje, cytuje te wypisy szpitalne, inkrustując je zapisami własnych obserwacji z dziwów szaleństwa panoszącego się na żywo wokoło.
Wszystkie podróże uprawiane są, czy odprawiane, przez Nowickiego niejako w imieniu owych „swoich”, czyli krewnych i bliskich postaci z rodzinnego klanu i im podobnych ludzi. Rodaków, którzy na ogół nie wychylali nosa poza swoje wsie, miasteczka i inne przyczółki Kresów, choć doznawali w nich głównie przykrości, upokorzeń, tragicznych doznań, a którzy przenieśli się po wojnie do Gdańska, Wrocławia czy jak Nowiccy do pobudowanej na dawnym śmietnisku dzielnicy Opola i kontynuują swą oddaloną od centrów dzisiejszego świata powszednią egzystencję, nie zarzucając dawnych nawyków, i nadal nie wychylając nosa poza lokalny horyzont. Autor, podejmując swą podróż przez mrozy rozpisaną na wszystkie pory roku, podróż przez same kłopoty (…) właściwie nie podróż, a ucieczkę przed losem mojej rodziny, przed zasiedzeniem, dedykuje tę wędrówkę przez świat im, o czym informuje wielokrotnie w swej narracji, a nawet w tytule rozdziału wprowadzającego w zakamarki ludzkiego Bedlamu: Powód mej podróży jest wasze zbawienie…Przekraczając wszelkie możliwe, dostępne kordony, dokonuje w imieniu owych „zbawianych” swoistej transgresji, mającej na celu wydobycie przynajmniej siebie – oraz wszystkiego, co go od dzieciństwa otacza, spowija w nieznośny kokon – z marazmu polskiej prowincjonalności, zaściankowości, tego, jak pisze, zasiedzenia. Szuka nauk czy pocieszenia wśród wieśniaków naddniestrzańskich, mołdawskich, wirujących derwiszy, tańczących na mostach biedaków i gdzie się da i nie da. Szuka porad w wygrzebywanych z pamiętników czy papierów archiwalnych relacji podobnych sobie podróżników niedobrego losu; pogrąża się w kronikach historycznych Thietmara i dziejach jego bohatera, świętego Wojciecha, w Gdańsku, w fascynujących listach ojca króla Jana Sobieskiego, w zapiskach podróżnych Dostojewskiego i jego żony… Kończy tę swoją podróż po świecie w Gotlandii, gdzie – nie śpiąc tej nocy, leżąc w ciasnym i za krótkim łóżku, przewracając się z boku na bok – rozważa powody swej wiecznej nieudanej wędrówki, porażki swojego przedsięwzięcia.
Myśli o klanie tych „zasiedziałych”: jakby oni i on żyli w zupełnie innych światach, rzeczywistościach, które dzieli twarda membrana; o tym, że w jego już panicznej ucieczce od dziejów prześladowań na Kresach, rzezi wołyńskiej i podobnych katastrof cywilizacyjnych nie pomoże jakakolwiek zmiana kraju czy środowiska. To już nie do zniesienia, myśli, nie mieszcząc się w owym przydzielonym mu skąpym łożu w Gotlandii: gdzie on, tam i oni… Ja się przewracam w łóżku, przewracają się oni (…) Oni leżą ze mną i leżą z nami ich martwe dzieci, zastrzelone i pochowane… Ta dramatyczna tonacja jest zrozumiała i akceptowalna dla nas dopiero pod koniec lektury, po przebrnięciu przez pełną amfiladę „salek” Nowickiego, czyli wtedy, kiedy tren zostaje nasycony konkretami grozy, które wbrew wszystkiemu się przechowały, a więc nawracającymi epizodami wojennych i powojennych tragedii; m.in. tych kropniętych wujków czy prześladujących rodzinne zjazdy swoimi wspomnieniami „szurniętych” ciotek – jak ta z wołyńskich Gajów, której w młodych latach, jeszcze jako dziewczynce cudem ocalałej (ukrytej pod łóżkiem), banderowcy wybili w chałupie na jej oczach kolejno matkę, ojca, rodzeństwo, a nad nią się ulitowali. Spodziewałem się jakichś wniosków, wyników, jakiejś nauki, czegokolwiek, ale na pewno nie tego, że rezultatem jeżdżenia będzie samo jeżdżenie… – uświadamia siebie i nas w Gotlandii autor. – Ja tu pielgrzymuję z ich garbem na plecach, a nic z tego nie mam. Oni tam w swoich salonach i kuchniach nadal: siedzieli, radzili nad przeszłością, jak by od niej jeszcze coś zależało, a przecież pogrzebane już było, już kto inny na tym cmentarzu, na tym śmietniku pobudował domy.
Mieczysław Orski