Literatura
Odra 9 / 2014 - Vasco Popa -wiersze
Vasko Popa
POPIOŁY
Jedni są noce drudzy gwiazdy
Każda noc własną gwiazdę pali
I tańczy czarny taniec dookoła niej
Póki jej gwiazda nie spali
Noce się potem między sobą dzielą
Jedne gwiazdy są
Drugie noce zostają
Znowu każda noc własną gwiazdę pali
I tańczy czarny taniec dookoła niej
Póki jej gwiazda nie spali
Noc ostatnia jest i gwiazda i noc
Sama siebie pali
Sama dookoła siebie czarny taniec tańczy
LICZBA PIERWSZA
Była jedna jedynka
Czysta i krągła pośrodku słońca
Ale sama długo sama
Zaczęła się ze sobą rachować
Dzieliła się mnożyła
Odejmowała i dodawała
I miała na zawsze pozostać sama
Przestała ze sobą się rachować
I zakluczyła swoje krągłości
I słoneczne czystości
Ale wszędzie stały i gorzały
Ślady jej rachowania
Zaczęły się ścigać pośrodku mroku
Dzieliły się kiedy mnożyły
Odejmowały się kiedy dodawały
Tak jak się to pośród mroku robi
I nie było nikogo kogo by się poprosiło
By ślady utrwalił
I wymazał
POD SŁOŃCEM
Cudne to na słońcu naga
Nigdy nie dbałam o mięso
I mnie łachy nie kręcą
Szaleję za tobą taką nagą
Nie daj się słońcu pieścić
Lepiej my dwie się kochajmy
Byle nie tu byle nie na słońcu
Tu się ogląda wszystkie kostki droga
POD KSIĘŻYCEM
Co to się dzieje
Kto mięso jedyne białe mięso
Moje trzyma
Nie wiem co się dzieje
Jakby ze mnie wychodziła istota
Jakaś lodowata istota
I ja tego nie pojmuję
Kto mógłby od nowa wszystko rozpocząć
Okrutniejszym jakimś początkiem
Wiesz ty co
Umiesz ty szczekać
Vasko Popa
Przełożyła Agnieszka Syska
Odra 9 / 2014 - Mieczysław Orski
Mieczysław Orski
KSIĄŻĘ PROZY
Był pisarzem, jak to się mówi, naturszczykiem, który jednak tworzywo swoich gorących obserwacji i notatek, gromadzonych podczas codziennych wędrówek – nie po Polsce, jak Edward Stachura, a po dzielnicach jednego miasta, Warszawy – oprawiał w atrakcyjną formę literacką. Potrafił też nadawać swoim często epizodycznym fabułom wymiar uniwersalnej paraboli. Bywała ona nieraz dotkliwie krytyczna, poddawała gorzkiej refleksji to, co podczas tych penetracji środowiskowych, ale i oceny ich uwarunkowań społecznych, politycznych, najbardziej autora doskwierało, bolało w Polsce.
Akcja debiutanckich opowiadań Marka Nowakowskiego, wydawanych w latach jeszcze głębokiego PRL-u – zebranych w tomie Ten stary złodziej (1958) i następnych, Benek Kwiaciarz (1961), Silna gorączka (1963) – rozgrywała się głównie w środowiskach warszawskiego lumpenproletariatu, z którego „starymi złodziejami” i nowymi mafiosami Warszawy młody autor był w tamtym czasie za pan brat. Nie znaczy to, że im sekundował i przyglądał się z nabożeństwem; przeciwnie, już w Benku Kwiaciarzu nie ograniczał się do apologii tego półświatka. Teksty w kolejnych tomach pisarza dostarczały dowodów na degrengoladę tego marginesu społecznego, jego postępującą degradację moralną, której sprzyjała zła polityczna i ekonomiczna kondycja kraju. „Ten stary złodziej” – to miało brzmieć dumnie, godnie i dawać przykład nowym „mafiosom" . Późniejsze opowiadania Nowakowskiego, gromadzone w wydawanych co rok-dwa zbiorkach w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, rysowały już mocno krytyczny obraz marginesu społecznego – dawniej, zdaniem autora, cechującego się ogólnie tu szanowanym wewnętrznym kodeksem etycznym i niepisanym regulaminem współżycia.
Jak z dzisiejszej perspektywy widać, pisarzowi nie chodziło jednak tylko o samą krytyczną prezentację lekceważonych, czy wręcz niezauważanych, przez wysoką literaturę – specjalizującą się w tym czasie w zmaganiu z widmami socrealizmu – enklaw miejskich i podmiejskich. Opisując i diagnozując warszawski „lumpenproletariat”, pisarz miał na uwadze także generalną kondycję i morale polskiego społeczeństwa, poddawał gorzkiej analizie stan spraw publicznych i reguł moralnych obowiązujących, a raczej lekceważonych, w kraju. Pośrednio dowodził, że brak zasad i ogólne bezprawie, wyrzucające na pobocza nowoczesnych grup przestępczych „starych złodziei” czy warszawskich „książąt nocy”, jest pochodną procesów i zjawisk dotykających całą zniewoloną i do imentu zdeprawowaną ludność państwa zwanego „ludowym” – jest więc symptomem pogłębiającego się ogólnego kryzysu społecznego, moralnego i wszelakiego. Ówcześni recenzenci, krytycy prozy Nowakowskiego nie potrafili jednak – a zapewne często też z wiadomych powodów nie chcieli – dostrzec i docenić tego mniej egzotycznego obyczajowo, a bardziej uniwersalnego jej aspektu, pojąć aluzyjności, kamuflaży i ponadlokalnej wymowy jej pozornie drobnorealistycznych scenariuszy fabularnych.
W dalszych tomach opowiadań powstających pod piórem autora Księcia nocy (1978) – jednego z najbardziej konsekwentnych i systematycznie publikujących książki pisarzy minionego sześćdziesięciolecia – wzmożonej krytycznej obserwacji i bezkompromisowemu osądowi etycznemu ulegało zatem całe społeczeństwo kraju pogrążonego w letargu peerelowskim, które, zdaniem autora, obracało w perz i pustosłowie szczytne ideały polskiej tradycji, a także – z czasem – Solidarności. Wymowne świadectwo temu dawały zbiory opowiadań z lat osiemdziesiątych i z początków – sceptycznie ocenianej – „polskiej wolności”. Takie jak niesłusznie zapominane Dwa dni z Aniołem, Wilki podchodzą ze wszystkich stron, Homo polonicus czy Wesele raz jeszcze. Tomy te przynoszą szeroko udokumentowany zapis spektrum zła wywołanego przez tak zwany realny socjalizm i kontynuujące jego negatywne dziedzictwo polityków nowego czasu. Zwierciadło fabularne, jakie pisarz stawiał przed społeczeństwem – zarażonym jego zdaniem truciznami wschodniego totalitaryzmu, z którego trudno się otrząsnąć w warunkach uzyskanej nagle i dość zaskakująco wolności – było dobitnie demaskatorskie, szydercze.
Wiele odnoszących się już do rzeczywistości III RP jego opowiadań odsłania kulisy najróżniejszych wypaczeń moralnych, niesprawiedliwości społecznej i ludzkiej krzywdy doznawanej – w środowiskach na ogół wielkomiejskich – przez rodaków, trafiających nie ze swojej winy na margines społeczny i gospodarczy, nieumiejących rozpychać się łokciami w toku bezwzględnej walki o byt. Dla tych z kolei osobników, którzy dobrze sobie radzą w nowej sytuacji i wytrawnie operują łokciami, nie myśląc o wspólnym dobru, Nowakowski znajduje określenie: Homo polonicus; była to autorska wersja dyskutowanej wtedy szeroko w publicystyce i poddawanej diagnozie w esejach księdza Tischnera formuły Homo sovieticus. „Polonicus” to specyficzny podgatunek obywateli z nowego rozdania – odstawiających na bok przykazania patriotyczne, normy moralne i wszelkie zobowiązania zapisane m.in. w dekalogu Solidarności, potrafiących wyciągnąć dla siebie największe korzyści materialne z luk i zaniedbań widocznych w prawodawstwie i raczkującej gospodarce, podporządkowanej teraz regułom „płynnej nowoczesności” czy wręcz „wolnej amerykanki”. W minipowieści pt. Homo polonicus (1992), która ukazała się w czasie, gdy w Polsce debatowano szeroko nad nawiązującym do terminu rosyjskiego dysydenta Zinowiewa terminem Homo sovieticus, Nowakowski opisuje i recenzuje swój typ herosa naszych czasów. Bohater tego utworu, Stasiu Bombiak, wytrawny spekulant – tym razem uosabiający zbiorowy portret przedstawicieli już nie lumpowskich enklaw, ale domorosłych kombinatorów, ,„kupców” (jak kiedyś ich określano w mediach), hochsztaplerów rynkowych – daje się umiejętnie powodować ówczesnemu szczególnemu rytmowi i „napędowi” bytu. „Polonicus” generalnie cechuje się, zakodowaną chyba w genach, umiejętnością wychodzenia na swoje w każdych warunkach: czy to niegdyś podczas okupacji niemieckiej, czy później w czasach reżimu peerelowskiego, czy Solidarności, czy wreszcie w okresie nowego rozdania politycznego po przełomie ustrojowym. Potrafi suchą nogą przejść z ustroju do ustroju, przestawić się z rutyny dokonywanych w „komunie” za przymrużeniem oczu władz przekrętów i ruszyć na szerokie wody gospodarki hulaj-dusza. Zająć się, jak Bombiak, spekulacją i kupczeniem „po trupach”, wypierając z targowiska pożądanych dóbr konkurentów, zwłaszcza uczciwych, zatroskanych o wspólne dobro. Fundamenty strategii egzystencjalnej i zręby kodeksu etycznego „Polonicusa”, ugruntowane zdaniem autora znacznie wcześniej, nie ulegają zmianie wraz z upadkiem imperium sowieckiego i narodzinami polskiej demokracji – zmieniają się tylko ich techniki, mianowicie na bardziej „cywilizowane”, wyrafinowane, na pozór liczące się z prawem, którego reprezentantów można nadal kupić.
Prawa wolnego rynku i bezkrytycznie akceptowanej zachodniej mentalności przyczyniają się w opinii narratora opowiadań z tego okresu do narastającej dehumanizacji stosunków międzyludzkich w Polsce, dominacji obyczajów znanych na Zachodzie z okresu panowania Dickensowskiego kapitalizmu. Wypunktowany bezlitośnie inny egzemplarz „Polonicusa” rekrutuje się w opowiadaniu Dwa dni z Aniołem z szeregów palestry. Opowiadanie to, pochodzące z lat osiemdziesiątych i wydane naprzód w Instytucie Literackim Giedroycia, dostępne w kraju po wydaniu w 1990 roku, powtórzone zostało w bardzo ważnym dla autora zbiorze Sierota Europy (2006). Otóż tu znany, zapatrzony w przedwojenne wzory wybitnych „jurystów”, wierzący w szanse ratowania w PRL-u przynajmniej niektórych wartości etycznych, warszawski adwokat M. spotyka – przed przełomem ’89 – w małej mieścinie na południu kraju prokuratora o nazwisku Anioł, skorumpowanego i do gruntu zdeprawowanego przez władzę. Załatwia z nim, prawie niemożliwy jak na ówczesny czas, interes: chodzi o zezwolenie na uwolnienie pewnego uwięzionego w tym mieście opozycjonisty. I M. zostaje przy okazji tych zabiegów, dokonywanych w słusznej przecież sprawie, zeświniony, zbrukany – bo zostaje włączony „po kumplowsku” w rytm pijaństw i „seksafer” tego prowincjonalnego rządcy dusz. Po dwóch dniach spędzonych z Aniołem adwokat osiąga to, co chciał: prokurator podpisuje niespodziewanie wniosek o zwolnienie aresztowanego, a na pożegnanie ku osłupieniu M.: objął go oburącz w tak zwany „niedźwiedzi” uścisk (…) przechylił jego głowę do dołu mocnym szarpnięciem i pocałował go w usta. – Polubiłem cię, chłopie! – Buchnął mu w twarz cuchnącym, przetrawionym oddechem wczorajszej wódki z domieszką dzisiejszego bimbru (…) Ale M. wcale nie zachwyci się swoim sukcesem, będzie mocno przeżywał swój udział w sprawie, a ten pocałunek długo potem będzie czuł jak truciznę. Przeniknął go do głębi i wypełnił czymś ohydnie obezwładniającym…
Podobny niesmak, a także ambiwalentny stosunek do swoich decyzji i wyborów – przecież zdeklarowanego opozycjonisty – odczuwa nieraz i sam narrator opowiadań z Sieroty Europy, pod którym możemy domyślać się porte-parole autora. Niby to opowiada się on radykalnie przeciwko fałszom doktryny ustrojowej i represjom reżimu, demonstruje swą niezależność, ale nie umie swych idei i zamysłów przekuć – w swoim przekonaniu – w stosowne czyny; a nadto w wielu przypadkach, angażując się w ruch solidarnościowy, odczuwa z goryczą swoje przeczące uniwersalnym normom i czasem zwykłej przyzwoitości posłuszeństwo w etycznie wątpliwych działaniach, nadmierną zależność od przypadkowych zleceniodawców; krytykuje zauważalne i u siebie trucizny wasalstwa. W bohaterach niektórych opowiadań bez trudu można dopatrzyć się persony samego autora, generalnie przeżywającego trudne chwile od czasu swego życiowego terminowania na uczelni czasów stalinowsko-bierutowskich i wystawianego na różne próby życia i wyzwania po okres stanu wojennego (Nowakowski dawał temu bezpośredni wyraz w bardziej publicystyczno-politycznych, jednak nie zawsze udanych artystycznie książkach rozliczeniowych, jak Raport o stanie wojennym). Wydawał się do tego stopnia przejęty konstatacją (oczywistą przecież nie tylko dla niego), że nasz wspólny z trudem odzyskany polski dom popada w nieład obywatelski i ruinę moralną, iż często podporządkowywał artystyczny projekt swych utworów nadrzędnej tendencji argumentów demaskatorskich, oskarżycielskich. Nie zawsze działo się to z korzyścią dla wartości artystycznej jego opowiadań.
Ta tendencja krytyczna wysuwa się z czasem w prozie Nowakowskiego na czoło jej merytorycznych inspiracji; staje się przewodnią, niekiedy wręcz obsesyjną intencją kilku tomów. Niektóre ich tytuły mówią same za siebie; przypomnijmy: Wilki podchodzą z wszystkich stron, To wolny kraj, Prawo prerii, Sierota Europy, Stygmatycy ... W jednym z lepszych utworów pierwszej dekady nowego wieku, Stygmatykach (2005), pisarz już w mniejszym stopniu poświęca uwagę „Polonikusom”, głównym profitentom zmian ustrojowych, często zwyczajnie postkomunistycznym machos, korzystającym bezwzględnie, bez oporów moralnych i jakichkolwiek zasad, z otwierających się przed nimi możliwości inicjowanego w kraju kapitalizmu w komunistycznym wydaniu. Natomiast dokładniej przygląda się tu niekorzystnym społecznym efektom przemian, osobom przegranym i zubożonym, wypchniętym na marginesy zbiorowości. Odrzutkom nowej cywilizacji pieniądza, nieumiejącym – w przeciwieństwie do peletonu przedsiębiorczych „Polonikusów” – dostosować się do reguł żarłocznej walki o szmal, stawić czoła wymogom nowej obyczajowości. Paradoksalnie, są wśród nich byli potentaci rynkowi, a teraz nieudacznicy, którzy potrafili, jak sami powiadają, nażyć się pod Hitlerem, Stalinem i potem za Gierka, a obecnie ledwo ciułają grosz do grosza – różni dawni dorobkiewicze, kombinatorzy, badylarze i inni przedstawiciele tzw. prywatnej inicjatywy, którzy kiedyś dzięki odpowiednim dojściom i układom, wykorzystując sprytnie luki prawne i podatkowe PRL-u, potrafili wyjść na swoje. Teraz są to utrzymujący się z „rencin”, żyjący wspomnieniami przeszłości stali bywalcy knajp, w których, jak w „Małgorzatce”, znajoma właścicielka pozwala im korzystać z tańszych trunków zakupionych w sąsiednim sklepie. „Stygmatycy” – żałośni, wyparci z gry przez nowych potentatów rynku, o których tu się mówi bez ogródek: bydło agresywne i rozpasane (…) Spłodzeni przez ćwoków, żadnego nie dostali kulturalnego dziedzictwa. Tylko walczyć o koryto nauczeni od maleńkości. Bo my jeszcze przejęliśmy od przodków umiłowanie ojczyzny, romantyczne pragnienia (…) Choć nieźle przetrącili nam grzbiety, to jednak żyliśmy we wzniosłej aurze. A u nich wszystko obraca się wokół kałduna, jajec i kieszeni...
Inne tomy prozy Marka Nowakowskiego z pierwszej dekady, jak Empire (2001) czy Nekropolis (2005), zwiastują kolejny zwrot w jego pisarstwie. Zaczyna ono z nowymi pytaniami i zadaniami sięgać do wspomnień z „pionierskich” czasów, wracać już bardziej sentymentalnie, opisowo do postaci i tematów zaczerpniętych z dawnych warszawskich wędrówek. Ostatnim akordem tej strategii są najnowsze, wydane niedługo przed śmiercią pisarza teksty o charakterze autobiograficznym, m.in. Powidoki, Moja Warszawa. Wspomniany Empire zapowiada tę ewolucję. Jest to oparta na realistycznej kanwie przypowieść o funkcji legend i fantazjotwórstwa w życiu ludzkim i ich niekorzystnej, często zgubnej roli w tym życiu – powracająca do wątków wypunktowanych niegdyś m.in. w Księciu Nocy. Narrator wgłębia się tu w proces inicjacji życiowej młodego człowieka, który pędzi nieciekawą, nudną egzystencję w małym miasteczku bez widoków na przyszłą poprawę sytuacji, lecz rekompensuje te braki światem tworzonym w wyobraźni. Urozmaica mu, ubarwia szarą rzeczywistość opowieściami z przeszłości głównie jego ojciec, sugestywny mitotwórca, który sam mocy swoich legend zawierza i ulegle się im poddaje. Ten były kelner przedwojennego hotelu „Empire” koi codzienne swoje niepowodzenia i niedogodności, a także niedole życia syna klechdami rojonymi na użytek rodziny. Jako były prowincjonalny, niespełniony prestidigitator, a z przymusu aktualny instruktor domu kultury, zatrudniany na godziny, pogardliwie traktowany przez zarabiającą na dom żonę, oszałamia wyobraźnię chłopca magicznym obrazem swojego luksusowego przedwojennego losu – kontrastującego z współczesną biedą i nudą. Mały Henryk sekunduje mu w tej fantazyjnej retrospekcji – do czasu, kiedy nadejdzie nieuchronny moment zderzenia marzeń i iluzji z trzeźwiącą, okrutną prawdą, którą wyjawią chłopcu kumple ojca. Henryk zrozumie, że całe imperium świetlanej przeszłości, misternie budowane przez ojca od jego dzieciństwa, było jedną wielką mrzonką. Podobnie jak w przypadku odmitologizowanego niegdyś Księcia Nocy, jednego z bohaterów młodości Marka Nowakowskiego, i tym razem ,,kruszce” dziedzictwa, wszelkiej tajemnej tradycji rozpadną się.
W ostatnim cyklu swojej twórczości sam pisarz zdaje się jednak wiernie i z nostalgią poddawać „kruszcom” magii przeszłości. Cykl jego opowiadań i wspomnieniowych miniatur gromadzony w tomach Nekropolis 2, Powidoki, Moja Warszawa zawiera kompozycje utworów o różnym ciężarze gatunkowym i artystycznym – złożone z wartościowych tekstów w stylu dawnego Nowakowskiego, a obok nich z krótszych impresji wspomnieniowych, wiążących się na przykład z obraną niegdyś na bohatera utworu zapamiętaną postacią, czy też z motywem wybranym z dość przypadkowych zapisków utrwalających szczególnie zapamiętane epizody. Niekoniecznie przyciągają one jednak naszą uwagę i inspirują wyobraźnię. Nieraz odbiegają od oryginalnej, wartościowej estetyki tej prozy. Mają z pewnością walory, które zadowolą amatorów gawęd wyłuskanych z dziejów i na pewno zajmą interpretatorów dzieła Marka Nowakowskiego. Niektórych znajomych z dawnych lat pisarz wplata w kolejne odtwarzane seanse swojej pamięci, jakby w poczuciu potrzeby oddania im hołdu – nie znajdując jednak czasem merytorycznego uzasadnienia, czy zwłaszcza artystycznej motywacji dla poświęcanych im stron. Proza jego nabiera w tych epizodach charakteru pospiesznie kreślonego pamiętnika uczestnika ważnych, jego zdaniem, zdarzeń publicznych, bywalca kawiarń, klubów, różnych znanych gościnnych domów etc. Pozostaje oczywiście w całym swym przekroju, swej różnorodności, bogactwie sztuki słowa jednym z najważniejszych literackich świadectw minionego polskiego półwiecza.
Mieczysław Orski
Odra 7-8/2014 -Izaak Singer
Izaak Baszewis Singer
ZNOWU JADĘ DO WARSZAWY
Poniższe niepublikowane w Polsce opowiadanie ukazało się w Majn tatns bes-din-sztub – hemszejchim zamlung (red. Chone Shmeruk, Jerozolima 1996), zaś pierwodruk miało w nowojorskim dzienniku „Forwerts” (12.11.1955). Młodszych czytelników „Odry” informujemy, że w numerach od września 1987 do kwietnia 1990 ukazywała się na łamach naszego miesięcznika, w odcinkach, autobiografia Izaaka Baszewisa Singera pt. Miłość i wygnanie w tłumaczeniu Lecha Czyżewskiego.
To się zdarzyło w wigilię Szawuot1. Pociąg, jadący ze Lwowa do Warszawy, zbliżał się do stolicy. Tak, Polska była już niepodległym państwem. Piłsudski wygrał wojnę. Bolszewicy wycofali się do Rosji. Żydowska młodzież – chłopcy i dziewczęta – która w czasie działań wojennych organizowała rewolucyjne, i wszelkie inne, komitety, doprowadziła wyłącznie do tego, że rozstrzelano i powieszono niewinnych ludzi. Ale w pociągach zaprzestano już bicia Żydów. Siedziałem w wagonie, czytając żydowską książkę.
Sporo rzeczy się wydarzyło. Studiowałem już od kilku miesięcy w seminarium rabinicznym, do którego wcześniej tak się wyrywałem i gdzie potem zasmakowałem głodu. Wróciłem chory do domu, do Biłgoraja. W tym czasie mój starszy brat, Izrael Joszua, wrócił z Rosji i wydał jakąś sztukę [Red.: Erd-waj. Dramat w trzech obrazach, „Kultur-Lige”, Warszawa 1922]. Ojciec dostał posadę rabina w Dzikowie Starym – małym galicyjskim miasteczku − i wyjechał tam z matką i młodszym bratem, Moszem. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak udać się do Warszawy, do starszego brata. Pożegnałem się z rodzicami, wujami, ciotkami, rudowłosymi kuzynami i znowu jechałem do stolicy, która mnie od czasu do czasu wypraszała i za nic nie chciała przyjąć z powrotem. Każda podróż do tego miasta wiązała się z ryzykiem. Ale teraz miałem tam brata – i to nie jakiegoś zwykłego brata, lecz pisarza.
Skończyłem już osiemnaście lat. Jeszcze do niedawna pocieszałem się, że jestem młody. I tak do piętnastego, szesnastego, a nawet do siedemnastego roku życia naprawdę czułem się młodo. Jednak osiemnastolatek nie jest już chłopcem. Moi rówieśnicy wstąpili na uniwersytet. Czytałem o pisarzach i malarzach, którzy już jako osiemnastolatkowie stworzyli dzieła sztuki i stali się sławni. Chłopcy w moim wieku przeżywali już żarliwe miłości, tańczyli, hulali, podróżowali, zdobywali świat. A ja, szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co ze sobą począć. Wziąłem w podróż paczkę rękopisów w jidysz i po hebrajsku, jednak sam dobrze wiedziałem, że to, co napisałem, jest beznadziejne, niedojrzałe. Flirtowałem trochę z pewną dziewczyną – uczennicą, której udzielałem korepetycji z hebrajskiego, ale nieśmiałość paraliżowała mnie do tego stopnia, że miałem problem z wyartykułowaniem swoich myśli. Naprawdę nie miałem nawet okazji przejść się z nią ulicą albo przynajmniej zostać sam na sam. Targały mną wewnętrzne sprzeczności, byłem pełen zahamowań. Kiedy coś do niej mówiłem, zaraz robiłem się cały czerwony. Innym razem zalewał mnie pot. Ubrania zawsze nosiłem porozpinane, pogniecione, niechlujne. Rude włosy przerażały mnie, ilekroć spoglądałem w lustro. Kolor mojej czupryny przypominał barwą ogień. Jadałem sporo, ale wciąż wyglądałem na wychudzonego. Cierpiałem też na chroniczny katar i zawsze brakowało mi chusteczek do nosa. Na dodatek do ubrań i we włosy zawsze przyczepiały mi się kawałki słomy, nitki, jakieś paprochy. Rzeczy martwe generalnie robiły mi na złość. Sznurowałem buty na supeł, ale po trzech krokach sznurowadła rozwiązywały się i ciągnęły po ziemi. W mojej kapocie stale odstawała klapa, ile razy bym jej nie przyklepywał – wciąż wracała do sterczącej pozycji. Kołnierzyk też sam mi się odpinał. Do tego wszystkiego posiadałem naturalny dar gubienia rzeczy. Dopiero co pisałem ołówkiem, a już gdzieś mi się zapodział, jakby go diabeł ogonem przykrył. Rano, gdy wstawałem, zawsze szukałem buta, skarpetki, szelki, czapki. Pożyczyłem od kogoś książkę, po czym nagle znikała na wiele dni, aby po jakimś czasie równie niespodziewanie pojawić się znowu. Stale robiłem jakieś miny: kręciłem głową, kołysałem się, gryzłem wargi. Wyrosły mi krzywe zęby i często przygryzałem sobie język. A czy ktoś potrafiłby policzyć wszystkie troski i szykany, które mnie spotykały?! Wiele z nich zadręczało mi umysł.
Teraz pociąg wiózł mnie do Warszawy. Minęliśmy już Iwanogrod2 – miasto, w którym kiedyś niespodzianie spędziłem szabat. Pociąg zatrzymał się na chwilę w Otwocku. Później minęliśmy wszystkie letniskowe miejscowości. W Warszawie znałem wtedy tylko jeden adres, gdzie mogłem się zatrzymać – na ulicy Śliskiej, w mieszkaniu teściów brata. Pieniędzy starczyło mi akurat na podróż. Po zakupie biletu zostało mi parę marek (wtedy w obiegu były jeszcze marki niemieckie3) na przejazd tramwajem.
Pociąg dojechał, wysiadłem. W oczy rzuciły mi się zmiany, jakie zaszły na żydowskich ulicach. Teraz widywało się znacznie więcej krótkich ubrań niż wcześniej. Chłopcy chodzili w koszulach koloru khaki i krótkich spodniach, pokazując gołe kolana. Nosili hełmy, plecaki, a w dłoniach dzierżyli długie kije. To byli szomerzy, chaluce, zewim4 czy jeszcze inni – Bóg jeden wie, jak się nazywali. Tu i ówdzie dostrzegłem u niektórych na ramionach gwiazdę Dawida albo wizerunek menory. Żydowscy chłopcy zaczęli się trochę zachowywać jak goje. Gdy zaczepiłem jednego młodzieńca z gwiazdą Dawida i zapytałem o tramwaj jadący na ulicę Śliską, odpowiedział mi po polsku. Ludzie nie chodzili, tylko biegali. Tramwaje były przepełnione. Jeżdżono, wisząc na stopniach. Sklepy ponownie zapełniły się towarami. Znowu, jak przed wojną, widać było pełne kosze moreli, czereśni, agrestu, winogron. W witrynach cukierni wystawiono z okazji nadchodzącego Szawuot maślane ciasta i ciasteczka. Na ulicy handlowano także tatarakiem albo kweczerem5, jak go nazywano w Warszawie, trzciną, które stawiano w żydowskich oknach. Tu i ówdzie szyby były oklejone wycinankami, jak w małych miasteczkach. Dorożki, wozy i platformy przeciskały się ulicami. W końcu dojechałem, a później doszedłem do domu, gdzie mieszkali teściowie brata. Zdążyłem już ich poznać. Mieszkałem u nich w czasie studiów w seminarium rabinicznym (wtedy jeszcze brat przebywał w Rosji). Zapukałem do drzwi, otworzyła mi teściowa – przystojna warszawianka, zamożnie wyglądająca pani z siwiejącą głową, o brązowo-oliwkowych oczach i czerwonych policzkach, na których widniały żyłki jak u bogaczy. Nawet jej obwisły, podwójny podbródek pasował do tego wielkiego miasta. Ale wiedziałem, że to tylko pozorne objawy dobrobytu. Ci ludzie ledwo wiązali koniec z końcem. Teść, reb Szolem, pracował jako skromny urzędnik w drukarni Ha-Cefiry6. Zastałem go w domu, gdyż właśnie stracił pracę. On także dobrze wyglądał z rumianą twarzą i ciemną zadbaną brodą. Leżał na łóżku czy sofie bez kapoty, w samych skarpetach, i przeglądał stare hebrajskie czasopisma. Oprócz niego w domu zastałem jeszcze pannę na wydaniu – Belę, i młodszą od niej gimnazjalistkę Esterę. Jak wszyscy prowincjusze, i ja zjawiłem się niespodziewanie. Gdy otwarto mi drzwi, spytałem:
– Czy brat jest w domu?
– Pański brat jest w Miedzeszynie, z żoną i dzieckiem.
– Ach, tak.
– No, co pan tak stoi w drzwiach? Proszę wejść.
Przyjęto mnie uprzejmie i ze zdziwieniem, bo przecież zjawiłem się ni z tego, ni z owego, bez zapowiedzi w wigilię Szawuot. Teść, reb Szolem, nie bawił się w ceregiele.
– Po co przyjechałeś?
– Do brata.
– Twój brat sam jest biedakiem – stwierdził.
– Przecież jest pisarzem.
– Z pisaniny zarabia na wodę na kaszę – powiedział reb Szolem. – Inna jest sytuacja pisarza publikującego w gazetach. Ci to mają wysokie honoraria. Ale twój brat pisze zazwyczaj takie rzeczy, których nikt nie czyta. To czasopismo ni w pięć, ni w dziewięć. Nikt do niego nie zagląda. Publikują tam takie teksty, których nikt nie rozumie. Nikomu to niepotrzebne. Same bzdury. Może jacyś inteligenci, wielcy mędrcy wiedzą, o co w tym chodzi. Ale prosty naród nie wie, czym się to je. Jak oni to nazywają? Futuryzm.
– Niech pan tego nie słucha. Mąż wszystko upraszcza – odezwała się teściowa.
– Chyba pisze się po to, żeby czytano. Wszystko nie musi ci się podobać, ale innym może odpowiadać.
Zaczerwieniona twarz teścia jeszcze bardziej poczerwieniała. Zerwał z nosa okulary.
– Nikt niczego nie rozumie! – wykrzyknął. – W każdym razie, gdyby to było po francusku, to ja tego mógłbym nie zrozumieć, bo nie znam tego języka, ale to jest wydrukowane w mame loszn7 i tu się słowa logicznie nie układają, tego się nie da czytać, i nikt tego nie kupi. Może to się nadaje na papier toaletowy albo co najwyżej do pakowania śledzi.
– Szolem, przestań!
– Mówię prawdę! – wrzasnął teść.
– No, no, nie podnoś głosu. Bela, podaj panu szklankę herbaty.
– Pan pewnie jest głodny.
– Nie, dziękuję.
– Gdzie pan jadł? Moja Estera pojedzie później, na święta, do Miedzeszyna, to pana zabierze. A jak się miewa mamusia?
Żona reb Szolema wypytywała mnie o wszystko, a Bela podała mi w tym czasie coś do jedzenia i picia. Teść milczał przez dłuższą chwilę, jakby nad czymś się zastanawiał, przecierał szkła okularów. Potem zapytał:
– Co zamierzasz robić w Warszawie?
– Piszę.
– Co piszesz? Także „wszystko na opak”?
– Nie, nie jestem futurystą.
– To co takiego piszesz?
– Nowele, opowiadania, o żydowskim życiu.
– Nowele, no proszę. Tutaj, w Warszawie tworzą starzy pisarze, którzy zjedli już zęby na literaturze, i nie mogą zarobić na chleb. Raz na jakiś czas, w przeddzień święta, wydrukuje taki jakąś historyjkę, ale za to nie da się wyżyć przez cały rok. A sam utwór – pożal się Boże. Wymyśla się jakąś kompletną bzdurę, z rabinową, kotem, służącą i ślepcem, i kleci się z tego nie wiadomo co. Ja sam tego nie czytam. Zaczynam i od początku mnie to nudzi. Ale pewnie znajdą się tacy prostacy, którzy czytają to i uznają za wartościowe, ponieważ ludzie są głupi. W każdym razie niecodziennie jest wigilia święta. Jeśli ci, którzy znają już swój fach i są za pan brat z redaktorem, żoną redaktora i licho wie z kim jeszcze, klepią biedę – to jak ty, prowincjonalny smarkacz, zaczynający dopiero raczkować, miałbyś się z tego utrzymać? Wybacz mi, ale mówisz jak głupiec i marzyciel.
– Szolem, co się z tobą dzieje?
– A co, może kłamię?
– Czasami młody człowiek jest lepszy od starego.
– Czasami zdarza się, że krowa przeleci nad dachem i zniesie mosiężne jaja. Ty, chłopcze, nie ulegaj mrzonkom. Tutaj, w Warszawie, nie potrzeba już literatów. Lepiej wyucz się jakiegoś fachu albo zostań pomocnikiem w sklepie. U twojego brata bieda aż piszczy. Ugości cię kilka dni, może tydzień. Ale nie możesz na niego liczyć, sam szuka jakiejś pracy. Taka jest prawda.
Po tych słowach teść wrócił do lektury starych gazet. A mnie zrobiło się ciężko na sercu, jak to zazwyczaj bywa, gdy słyszy się gorzką prawdę. Teściowa cichymi krokami podeszła do stołu i podając mi kruche ciasteczko, westchnęła.
– Proszę jeść. Mój mąż jest zbyt wielkim pesymistą. Może gdyby nie był takim pesymistą, nie znalazłby się w obecnym położeniu... Świat się przecież nie kończy. Estero, nalej panu jeszcze szklankę herbaty!
Ktoś zapukał, a może zadzwonił do drzwi wejściowych. Usłyszałem dwa kobiece głosy.
Izaak Baszewis Singer
Z jidysz przełożył i przypisami opatrzył Mariusz Lubyk
1 Hebr. Tygodnie – nazywane m.in. Świętem Tygodni, Świętem Zbiorów; obchodzone w miesiącu siwan (wg kalendarza gregoriańskiego maj − czerwiec); pierwotnie oznaczało koniec zbiorów jęczmienia i początek zbiorów pszenicy. Po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej znaczenie Szawuot uległo zmianie. Od czasów rozproszenia Żydów obchodzi się je jako rocznicę nadania Tory Izraelowi (2 Mojż. 19,1).
2 Nazwa Dęblina w latach 1840−1915 nadana na cześć Iwana Paskiewicza, namiestnika Królestwa Polskiego.
3 Od 1917 roku w Królestwie Polskim, a od stycznia 1920 na terenie całej Polski, aż do reformy pieniężnej w 1924, w obiegu były już marki polskie.
4 Hebr. Haszomer Hacair (Młody Strażnik) – syjonistyczna skautowa, organizacja młodzieżowa, jedna z najliczniejszych i najbardziej wpływowych w międzywojennej Polsce. Jej celem było wychowanie ideologiczne i zawodowe przyszłych osadników żydowskich w Palestynie, w Ziemi Izraela; hebr. pionierzy, osadnicy – ponadpartyjna młodzieżowa organizacja syjonistyczna, także przygotowująca ich do pracy w Erec Izrael; hebr. wilki, najprawdopodobniej harcerze w ramach organizacji syjonistycznej, których nazwa pochodzi od Zeewa (Włodzimierza) Żabotyńskiego.
5 Jid. kwękać – osoba narzekająca, zrzęda, maruda; być może w tym kontekście nazwa pochodzi od polskiego słowa „kwiecie”.
6 Hebr. jutrzenka, świt – czasopismo w języku hebrajskim założone i przez wiele lat (1862−1931) redagowane przez Chaima Zeliga Słonimskiego.
7 Jid. dosłownie język matczyny – jidysz.
Odra 7-8/2014 -Bartosz Sadulski
Bartosz Sadulski
ANDRZEJ
(fragment)
Tym, co Andrzej cenił w życiu najbardziej, była praca i dobra organizacja. To, że pozwalał sobie na cotygodniowe wyjścia z kolegami, było efektem pracy i dobrej organizacji. Takie Andrzejowe priorytety nie były przypadkowe. Ojciec Andrzeja całe życie przepracował w PGR-ze i zmarł miesiąc po przejściu na emeryturę. Andrzej nie odziedziczył po ojcu słabości do kieliszka, lecz piwka sobie nie odmawiał. Od najmłodszych lat jeździł traktorem, pomagał w zbiorach chmielu i właśnie pośród wysokich chmielowych krzaków Andrzej, szczenięciem jeszcze będąc, zapalił pierwszego papierosa. Zgubny się to ostatecznie okazał dla Andrzeja nałóg, teraz wiemy, ale gdy Andrzej poczęstowany przez kolegę papierosem SPORT bez filtra musiał połowę spalonego papierosa wypluć, czuł się bardziej jak prawdziwy mężczyzna niż jak przyszły pacjent. Regularna − Andrzej powiedziałby: przymusowa – praca w PGR-ze wyrobiła w Andrzeju odruch wczesnego wstawania, wstręt do zapachu kiszonki i brak lęku przed jakąkolwiek pracą. Dlatego nie zastanawiał się długo, kiedy w połowie lat 80. ten sam kolega, który śmiertelnie poczęstował go papierosem marki SPORT, zaproponował wyjazd do pracy za zachodnią granicę. RFN – ten skrót dźwięczy w uszach Andrzeja niczym nazwa wysokogórskiej stolicy Tatr. RFN i Zakopane – te dwa słowa Andrzej pamiętałby nawet po afazji. Dwadzieścia lat po swojej pierwszej wizycie w RFN-ie nasz hurtownik opisuje swoją pracę co najmniej tak, jakby był nadzorcą w tureckim haremie, gdzie tam nadzorcą – maharadżą we własnej, polskiej osobie. „Kładliśmy takie wielkie płyty styropianowe, proszę pana, fantastyczna robota, 300 marek za dzień, tyle, co trzy wypłaty miesięczne w Polsce, proszę pana, i pewnego dnia widzę – płyty nam się kończą, będzie problem, proszę pana, nie będę miał co podawać, myślę, więc zgłaszam problem majstrowi, majster proszę pana uspokoił mnie, poszedł do budki telefonicznej, zadzwonił i płyty zaraz były, proszę pana, dzisiaj to w Polsce nie domyślenia, żeby takie płyty, proszę pana, były na czas!”, opowiadał wszystkim w Maroku Andrzej, który celem swojego życia, prowokowany doświadczeniem niemieckiej dokładności i punktualności, uczynił stworzenie małego RFN-u w Polsce. Nieprzypadkowo Andrzej mówił o tym swoim rodakom właśnie w tym afrykańskim kraju – hotel, w którym zakwaterowano Andrzeja i kilka innych polskich osób, zimowymi tygodniami gościł u siebie starców niemieckich. O ile większości Polaków na wakacjach stary Niemiec kojarzy się co najwyżej z emerytowanym oficerem SS na zlocie emerytowanych oficerów SS z towarzyszkami życia, o tyle Andrzej wśród Niemców czuł się jak w domu. Język Goethego był mu milszy niż język Słowackiego, do Niemców dosiadał się Andrzej przy śniadaniach i obiadach, z Niemcami plażował, o Niemcach wypowiadał się z najwyższym uznaniem. Co innego Francuzi, których garstka też postanowiła spędzić część zimy w marokańskim kurorcie. O tych Andrzej wypowiadał się z największą pogardą. „Byłem kiedyś, proszę pana we Francji, jeszcze w latach 80., pijacy wszędzie, drogi dziurawe i siedzą te Francuziki w tych swoich citroenach malutkich, napruci winem jadą, proszę pana”, opowiadał Andrzej każdemu, kto chciał słuchać. Właściwie to Andrzej był we Francji tylko dlatego, że graniczy ona z Niemcami, a Andrzeja interesuje wszystko, co z Niemcami związane, choćby chodziło tylko o pogranicza. Były jednak niemieckie rzeczy, których Andrzej nie rozumiał, ale które zawsze akceptował. Taki oto obywatel niemiecki o twarzy Karela Gotta spalonej na heban, jakiś bawarski Bogdan Gadomski po prostu, ale z wielkimi piersiami, obnażonymi na marokańskiej plaży, wykraczał poza możliwości percepcyjne Andrzeja. Andrzej udawał, że nie widzi, pąsowiał i wracał do hotelu, gdzie do upadłego korzystał z możliwości oferowanych przez fioletową bransoletkę all inclusive. Nie dla Andrzeja wycieczki, góry i Marrakesze. Dla niego plaża, alkohol i dyskoteka. Wszystko, żeby zapomnieć, ale czuć się bezpiecznie. A nawet za granicą bezpiecznie czuł się pięćdziesięcioletni hurtownik przede wszystkim w towarzystwie innych pięćdziesięcioletnich hurtowników, z którymi opróżniał małpki w samolocie i wymieniał się wizytówkami. Wymiana wizytówek była w życiu Andrzeja wydarzeniem nie mniejszej wagi niż ta sama procedura dla Jasona Batemana w American Psycho. Nie po to Andrzej wymyślił sam własną mózgownicą nazwę „An-hurt”, żeby nie mieć kolorowej tekturki z nazwą „An-hurt” widoczną z kosmosu. Wizytówka Andrzeja była granatowa, nazwa firmy została napisana czcionką Comic Sans na czerwono, i tyle powinno wam wystarczyć, byście uświadomili sobie, że Andrzej swoją wizytówkę zaprojektował sam, całkiem niedawno zresztą, na swoim niemieckim laptopie.
Zdarzyło się jednak, że Andrzej się na Niemcach zawiódł. Było to pod koniec lat 80., kiedy polska szynka była jeszcze tak smaczna, pomarańcze tak rzadkie, a Andrzej ciągle w tych Niemczech. Jeździł tam starą ładą, która nie raz już, podobnie jak żona Joanna, odmówiła mu posłuszeństwa. Po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów bułgarskimi górami w mieście powiatowym poszły mu linki hamulcowe. Andrzej, jako że jest człowiekiem praktycznym, choć niepozbawionym fantazji, nie zastanawiał się, co by było, gdyby linki puściły na górskiej serpentynie, i skoncentrował się na przepraszaniu kierowcy dużego fiata, w którego tył Andrzej się ładą wpakował. Linki hamulcowe naprawiono i niedługo później Andrzej kolejny raz wybrał się ze znajomym za zachodnią granicę. Nie wiedzieć czemu, znajomy wciąż naciskał Andrzeja, żeby ten sprzedał mu ładę. Nie żeby Andrzej był jakoś szczególnie do niej przywiązany, ale nagabywania kolegi wydawały mu się bezsensowne i wolał się Andrzej skoncentrować na celebracji niemieckiego stylu życia. Wiele nawyków, które praktykuje do dzisiaj, nabył, będąc w RFN-nie. Przez pewien czas ze znajomym pracowali na budowie za miastem, a spali w niemieckiej szopie. Tam wieczory spędzali w towarzystwie koniuszego, od którego Andrzej nabrał ekologicznej świadomości. Po tym, jak Andrzej wrzucił paczkę po papierosach do pieca w stajence, oburzony koniuszy zrobił Andrzejowi taki wykład, że nasz hurtownik od tamtej pory nie wrzucił do pieca żadnego plastiku, chociaż kiedy koniuszy się uniósł i niczym niemiecki Al Gore zaczął jechać po Andrzeju, ten pomyślał: „Co tu mnie, Andrzeja, jakiś koniuszy będzie pouczał!”, ale właśnie dlatego Andrzej jest naszym bohaterem, że tak pomyślał, a nie powiedział, nie był bowiem Andrzej człowiekiem bezrefleksyjnym. Z tego samego powodu ciągle spławiał zakusy swojego kolegi na ładę. Sytuacja się powtarzała – jechali gdzieś pracować, kolega ciągle podwyższał stawkę, a Andrzej ją odrzucał. Zdanie zmienił dopiero wtedy, kiedy na autogiełdzie natknął się na groszkowe audi 80 za 20 tysięcy marek. Andrzej sprzedał koledze Ładę za 18 tysięcy i kupił audi za 20 tysięcy. Audi na Andrzeja spokojnie czekało w małym niemieckim miasteczku, a kolega poprosił Andrzeja o przysługę: zawieź mnie, kolego, do Stuttgartu na imprezę. Andrzej, jako że był dobrym Andrzejem, zgodził się, chociaż wiedział, że w Stuttgarcie nie będzie mógł pić ulubionego piwa. Wsiedli w Ładę i pomknęli autostradą. Mieli przed sobą kilka godzin drogi, ale do Stuttgartu dojechali, tam kolega najebał się jak stodoła, w której spali, i wrócili, ale nie dojechali, bo w połowie drogi łada stanęła w płomieniach. Spod maski buchnął dym, a że Andrzej był nie w ciemię bity i myślał szybciej niż Deep Blue, od razu zjechał w barierkę bo wiedział, że się linki hamulcowe spalą. Był Andrzej nie w ciemię bity, samochód na barierce się zatrzymał, ale na tylnim siedzeniu spał kolega. Andrzej kolegę wyciągnął przez okno, kiedy samochód płonął jak Reichstag. Zasłużył Andrzej na tytuł zwyczajny-niezwyczajny. Trzy niemieckie samochody się zatrzymały i żaden nie miał działającej gaśnicy. Tego dla Andrzeja było za wiele, tygodniami tego nie mógł pojąć, jego złość nieco ukoił fakt, że autostradowa straż pożarna pojawiła się równie szybko jak ogień w ładzie. Andrzej zastanawiał się nad niemieckimi gaśnicami, a jego kolega, ciągle najebany, płakał jak licealistka na Fortepianie, bo w bagażniku jego już przecież łady była polska wałówka, kiełbasa smaczna i szynka najlepsza. Po tej przygodzie Andrzej już nie wrócił do pracy za zachodnią granicą, chociaż zrobiło na nim wrażenie, że policja nie kazała mu dmuchać w balonik. Za to kolega Andrzeja bał się, że zostanie wydmuchany jak balonik, bo całe ubezpieczenie dostał Andrzej, który nie zdążył jeszcze przerejestrować samochodu na kolegę. Jednak Andrzej był nie tylko człowiekiem refleksyjnym, ale też uczciwym i całe ubezpieczenie oddał koledze. Przy okazji nie tylko zyskał jego dozgonną wdzięczność, która się w przyszłości przydała, ale też dowiedział się, dlaczego tak bardzo koledze zależało na ładzie nie pierwszej świeżości – bardziej niż o sam samochód chodziło o jego papiery i tablice rejestracyjne. Polacy przejeżdżali przez granicę z zachodu na wschód różnymi ładami na tych samych papierach. Ryzyk fizyk – jeśli celnicy nie sprawdzili numerów silnika, łada wjeżdżała na polskie salony. A zazwyczaj nie sprawdzali numerów silnika. Kiedy Andrzej się o całym procederze dowiedział, było mu przykro, ale cóż, „takie życie chłopaków”, pomyślał i smutną historię łady wyparł z pamięci.
Bartosz Sadulski
Odra 7-8/2014 -Marian Buchowski
Marian Buchowski
LITERATKA POD WYSOKIM NAPIĘCIEM
Zarówno rozum, jak i niektórzy krytycy literaccy ostrzegali przed zbyt dosłownym traktowaniem przypadku Edwarda Stachury jako przejawu „życiopisania”. Termin ten, w odniesieniu do Stachury, wylansował – jak wiadomo – Henryk Bereza. Poszło mu zadziwiająco łatwo nie tylko dlatego, że dla wielu był prorokiem przepowiadającym co chwila pisarskie objawienia (niektórzy mówili: przywidzenia), ale także ze względu na marketingową atrakcyjność zgrabnej formuły, łatwo i chętnie kupowanej przez młodzieżowy zwłaszcza rynek czytelniczy.
Bereza wylansował „życiopisanie”, ale go nie wymyślił. Pomysł jest stary jak świat; na zrosty życia i twórczości wskazywano już w czasach starożytnych, a jeśli sięgniemy nieco bliżej, okaże się, że kilkanaście lat przed wystąpieniem Berezy, w roku 1963, z okazji wydania Jednego dnia Tadeusz Kłak pisał: U Stachury życie zostało utożsamione ze sztuką. Literatura jest wiernym zapisem życia („Kamena” nr 12/1963).
„Życiopisaniem” intelektualnie narozrabiał Bereza, ale odpokutowywał za nie Stachura, bo został skazany na celę o obostrzonym rygorze: odwiedzający mieli zakaz wnoszenia do niej wysiłku umysłowego. Uwięziony w Berezie, odbywał Stachura karę o tyle tylko zasłużoną, że jak rzadko który pisarz używał maksimum środków warsztatowych i technik pisarskich nie tylko zachęcających, ale momentami wręcz zmuszających do takiego „życiopisanego” odbioru (za kilkanaście zdań podam przykład, proszę o cierpliwość).
Słynne, szybko obrosłe legendą warszawskie spotkanie autorskie odbyło się 2 grudnia 1970 na Krakowskim Przedmieściu, w Domu Literatury, w którym na dole mieści się restauracja o nazwie „Literatka”. Przechodzącym obok jest obojętne, czy lokal zawdzięcza nazwę pani zajmującej się literaturą, czy też za małemu jak na szklankę, za to dużemu w towarzystwie kieliszków naczyniu szklanemu. Spotkanie słowem wstępnym zagaił Henryk Bereza, mówiąc m.in.: „Naprawdę życie Stachury jest życiopisaniem. Jego pisarstwo jest tożsame z jego życiem, jedno z drugiego wynika, jedno jest drugim, jest to jedność, jedność nierozdzielna, jedność całkowita”. Jeśli przyjąć za prawdę, że taka diagnoza jest trafna i oddaje istotę rzeczy, z konieczności ją upraszczając, to upraszczając we wcale nie większym stopniu, można równie prawdziwie powiedzieć, że Edward Stachura uprawiał „pisaniożycie”, bo skoro jedno z drugiego wynika, to oddziaływanie musi być dwustronne, w dwu kierunkach biegnące: pisanie też może na życie autora oddziaływać, objawiając się nie tylko zmęczeniem i skoliozą od przesiadywania za biurkiem.
Stachura za biurkiem nie przesiadywał, wolał inne miejsca, co nie oznacza, że to, co pisał, akurat w jego przypadku nie zostawiało w nim samym coraz głębszych śladów. Na interpretacyjny pożytek z „pisaniożycia” naprowadziła mnie profesor Barbara Czochralska, oczywiście nie mając takiego zamiaru ani takiej potrzeby. To właśnie przykład stawiania czytelnika przez Stachurę w kłopotliwej sytuacji, wynikającej z intensywności i wręcz bezustanności przenikania się u niego realności z fikcją, postaci prawdziwych z figurami literackimi. Profesor Barbara Czochralska jest wybitnym naukowcem, pracowała na Uniwersytecie Warszawskim oraz w zagranicznych placówkach naukowych, dostępnych jej za realsocjalizmu dzięki prestiżowym stypendiom, zajmowała się m.in. badaniami mechanizmów elektroredukcji pochodnych zasad nukleinowych, molekularnymi mechanizmami redukcji i utleniania analogów nukleozydów o działaniu przeciwnowotworowym i przeciwwirusowym, kinetyką ultraszybkich procesów fotolizy laserowej pochodnych puryn o znaczeniu biologicznym… Wiem, że nie tylko dla mnie jest to abrakadabra, ale celowo przywołuję skomplikowaną, nawet w wymiarze nazewniczym, tematykę badawczą, aby podkreślić niezwykły kontrast między scjentystycznym światem pani profesor a światem Stachury, penetrującego dostępne nam wszystkim rejony emocji, lęków, nadziei i tęsknot. Jak pozorny był ten kontrast, świadczy fakt, że profesor Czochralską i Edwarda Stachurę łączyła dość długa, serdeczna (zwłaszcza w listach) znajomość i intelektualne porozumienie, owocujące twórczym, obustronnie korzystnym spożytkowywaniem kontaktów osobistych, a szczególnie listownych.
Mój kłopot „życiopisaniowy” polega na tym, że w utworze Stachury Wszystko jest poezja występuje postać literacka zwana Biofizykiem, o takich samych zainteresowaniach badawczych jak zaintersowania Barbary Czochralskiej, która w późniejszych tekstach swego autorstwa nie tylko nie zaprzecza, że to ona jest Biofizykiem, ale na liczne sposoby potwierdza ów fakt, choć nie dla potwierdzenia te teksty pisze. I teraz ja, reporter drepcący za faktami, nie chcąc na włączonym przez krytyków literackich czerwonym świetle przebiegać na stronę utożsamiaczy życia i twórczości, nie mogę zapewnić, choć bardzo bym chciał, że narrator utworu Wszystko jest poezja, wyrażając się z wielkim uznaniem o Biofizyku, pisał to jednocześnie o konkretnej profesor Barbarze Czochralskiej, która ma wszystkie ludzkie cechy, nawet PESEL. Biofizyk we Wszystko jest poezja otrzymuje od narratora Stachury wyrazy najwyższego uznania za stawianie nauce o materii pytań filozoficznych, za docenienie poetyckich narzędzi poznawczych, docierających niekiedy głębiej niż nauka. Zresztą profesor Barbara Czochralska zapytała kiedyś Edwarda Stachurę, czy on sam jest bohaterem Siekierezady, na co on odpowiedział: „Chciałbym być taki jak mój bohater Michał Kątny” (podkr. M.B.).
Świętym prawem autora jest kreować bohatera wyidealizowanego, żyjącego w scenerii przypominającej do złudzenia realny świat, różniący się od prawdziwego jedynie i aż tym, że ograniczenia stawia bohaterowi wyłącznie autor (choć w tamtych czasach zajmował się tym jeszcze także cenzor), natomiast autorowi chcącemu naśladować swego bohatera przeszkadza odporna na działanie dobrych chęci, na różne sposoby zmieniająca się rzeczywistość; ludzki świat na przestrzeni wieków bywa różny, ale w swej istocie pozostaje niezmienny. O jego autorstwo trwa wprawdzie spór, ale autorem na pewno nie jest człowiek bazgrający na marginesach jednego z rozdziałów tego świata, rozdziału zatytułowanego Ziemia.
Schodząc szybko na ziemię właśnie, warto zauważyć, że ważne zdanie (podarowane pani profesor przez Edwarda Stachurę i opublikowane przez nią „Twórczości” w nr 4/2005), iż autor zazdrości swemu bohaterowi – jednemu, bo tylko o jedną książkę był pytany – i że chciałby być taki jak on, wypowiada człowiek wyznający zasadę: chcieć to móc. Maksymalista, pozujący sobie do własnej prozy wprawdzie nie na leżaku, tylko w nieprzerwanej wyprawie, ale ukrywający niedostatki ekwipunku, w którym na przykład za mało jest snu. Nie wizji sennych, tylko snu, bez którego głowa może pęknąć i zaczną się do niej przeciskać koszmary, zwidy, omamy. Natomiast bohaterowi Stachury jest pod tym względem czego zazdrościć: głosi on pochwałę bezsenności, czas poświęcony na sen uważa za czas stracony, szkoda mu życia na spanie. Człowiekowi z Papieru, nawet tak żywemu jak u Stachury, brak snu nie szkodzi.
Więcej informacji w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 7-8/2014 -Henryk Waniek
Henryk Waniek
PORĘBA PISARZY
Profesorowi Krzysztofowi A. Kuczyńskiemu
Znamy dobrze wszystkie kulturowe, geograficzne, dziejowe i towarzyskie względy, które złożyły się na genezę tego szczególnego tworu, później nazwanego Kolonią Artystów (Künstlerkolonie), który powstał w mało znanym, skromnym zakątku górskim. Ale mówiąc dokładniej, na początku była to raczej Kolonia Pisarzy, jako że adepci sztuk pięknych pojawili się później, a właściwym ich terenem była raczej Szklarska Poręba Górna (Oberschreiberhau), ciesząca się większą popularnością. Za siedzibę obrali sobie legendarny Sankt Lukas Mühle, czyli Młyn Świętego Łukasza. Natomiast w Szklarskiej Porębie Średniej (Mittelschreiberhau) pierwsi artyści (w liczbie dwóch) pojawili się dopiero dziesięć lat po braciach Hauptmannach. Obaj niemal równocześnie.
W roku 1901 Hanns Fechner, berlińczyk, mający już za sobą sukcesy jako portrecista, zakupił domostwo w bliskim sąsiedztwie Hauptmannów i przemienił je w muzeum obiektów lokalnej kultury ludowej. Po nim – w roku 1902 – przybył tu Hermann Hendrich, malarz i fantasta o zacięciu aktorskim. Namówił go na ten krok Bruno Wille, znający jego wcześniejszą, dość ekstrawagancką realizację, tzw. Walpurgishalle w górach Harcu. Uznał, że Hendrich winien w podobnej formie uświęcić niezwykłość tego miejsca, wtulonego między Karkonosze a Góry Izerskie, i zbudować w Szklarskiej Porębie Średniej Halę Legend (Sagenhalle); i aktywnie go w tym dziele wspomagał. Sagenhalle była rodzajem etnologicznego panopticum, z Hendrichem jako głównym protagonistą. W roku 1903 została otwarta dla publiczności i do końca swego istnienia cieszyła się rosnącym powodzeniem. Hendrich − urodzony gawędziarz − objaśniał swoje obrazy, w których krzyżowały się legendy tutejszych gór z mitologią nordycką i motywami arturiańskimi. Było to bardzo w duchu epoki.
Dopiero później, około 1907 roku, zaroiło się w Szklarskiej Porębie od artystów: byli to malarze, graficy, rzeźbiarze, tkacze, szklarze i tak dalej. Ale na razie pozostańmy przy Kolonii Pisarzy, których na początku także jest tylko dwóch, i wróćmy do jej początku, czyli roku 1891. Niezależnie od tego, że już od pewnego czasu ich wzajemne relacje nie są zbyt udane, a będą się jeszcze komplikować; niezależnie od faktu, że jeden uważa się za pisarza lepszego niż drugi, usiłują trwać w poprawnej symbiozie. Zostawili za sobą hałaśliwe i wygodne millieu berlińskie, przechodząc na życie bez mała wiejskie. Taka zmiana nieuchronnie pociągnęła za sobą nostalgiczne odruchy oraz chęć zachowania już istniejących kontaktów. Tym bardziej że natura – stająca się z wolna już raczej symbolem niż realnym przedmiotem – którą nareszcie mieli w zasięgu ręki, mogła być bardziej atrakcyjna dla tych, dla których nadal pozostawała czymś odświętnym, a nie codziennością. Więc wabią ich[G1] ; zachwalają to odludzie; przeciwstawiają je miastom i podkreślają dziewiczość tutejszego świata. Ale to nie wszystko. Bo jest jeszcze na Śląsku coś, czego nie da się zdefiniować, jako że to rzecz tajemnicza, a przy odrobinie szczęścia można tej tajemnicy doświadczyć osobiście. Są tu bowiem sprawy przeoczone przez historyków lub najzwyczajniej dla nich niedostępne, a wyrażające się osobliwą inwencją religijną tutejszego ludu, ocierającą się o herezje. Dość wspomnieć wielkiego syna tego regionu – Jacoba Böhmego. Są też ekscytujące mity i zwyczaje, których rozszyfrowanie jest prawdziwie literackim zadaniem.
Tymczasem bracia Hauptmannowie asymilują się w tutejszych warunkach. Można odnieść wrażenie, że adaptacja w górskim środowisku naturalnym jest dla Carla trudniejsza niż dla Gerharta. Bo ten, choć młodszy, lecz w swej burzliwej przeszłości bardziej doświadczony, łatwo akceptuje nowe okoliczności. A nawet odkrywa ich korzystny wpływ na swoją pisarską wydajność. Niemal błyskawicznie przenosi na papier powzięte pomysły, których mu nie brak. Czuje się tutaj jak w domu, co zresztą jest zasługą żony, sprawnie organizującej życie w tej do niedawna wiejskiej chałupie. Trzeba też uwzględnić różnice charakterów: Gerhart, urodzony wędrowiec i podróżnik, jest dynamicznym, pozbawionym zahamowań człowiekiem czynu, dobrze orientującym się w niższych szczeblach drabiny społecznej, ale też sprawnie brylującym w salonach elit. Realizuje swe projekty literackie z podziwu godną szybkością. Dopiero co ukończył pracę nad Tkaczami, a już wysyła do Berlina następny utwór – inspirowaną Skąpcem Moliera, którego obejrzał w Berlinie, pięcioaktową komedię Kollege Crampton. Już w grudniu 1891 roku zapoznaje się z nią Otto Brahm, prezes Stowarzyszenia Freie Bühne, i wpada w zachwyt.
Carl z kolei bardzo sobie ceni osiadły tryb życia, które wyobraźnia każe mu widzieć częściowo w ramach kariery akademickiej, a częściowo wśród bohemy. Ma naturę bardziej kontemplatywną i w sukcesach pisarskich przeszkadza mu nadmiar wątpliwości. Raczej melancholik, krytyczny introwertyk, samotnie szwendający się po okolicznych zakątkach. W przeciwieństwie do młodszego brata rozpoznaje ów świat śląskich gór spojrzeniem głębszym i analitycznym. Dyrektywy bölscheańskiego naturalizmu nie są dla niego jedynie pretekstem do poetyckich awantur. Ale przy wszystkich różnicach obaj starają się zachować łączność z literackim matecznikiem w Friedrichshagen. Nic dziwnego. W całych ówczesnych Niemczech nie ma równie obiecującego kręgu intelektualistów i talentów. Jest to niewątpliwa czołówka życia umysłowego i artystycznego w Niemczech końca XIX wieku.
Legenda tego nieformalnego zrzeszenia do dziś zachowuje świeżość tamtych złotych i heroicznych lat, kiedy to jeszcze nikt nie myślał, że przed progiem już stoi pierwsza wojna światowa. Bo złoto i heroizm to jedna strona medalu, podczas gdy na drugiej – rzadziej oglądanej – rysują się oznaki społecznych represji i politycznej burzy. Jest to całkiem zrozumiałe, skoro wśród osób związanych z tym fenomenem znajdują się nie byle jakie nazwiska. Wilhelm Bölsche, niekoronowany ideolog tego kręgu, wraz z Brunonem Willem owocnie i bez uciekania się do dogmatów nakreślali ramy praktykowanego tam modernizmu, który zmiennie nazywano naturalizmem. Było tak do roku 1886, gdy germanista Eugen Wolff przedstawił na ich [G2] forum esej zrównujący naturalizm z nowoczesnością (das Moderne). Dotąd nazywali siebie Niemieckim Klubem Naturalistów „Durch!” (Deutschen Naturalisten-Klub „Durch!”), ale rychło zmienili to na Freie Litterarische Vereinigung „Durch!” (Wolne Zjednoczenie Literackie „Durch!”), którego aspiracje znacznie się rozszerzyły. Za sprawą Brunona Willego, inicjatora Wolnego Teatru Ludowego (Freie Volksbühne) oraz niezliczonych organizacji, nastroje w Friedrichshagen zmieniły się na pedagogiczno-socjalne. Socjalistyczne bodaj. Należy jednak pamiętać, że uczestnikom Friedrichshagen nie zależało na formalnych rygorach i związek zachowywał luźną postać w zmieniających się konstelacjach towarzyskich. Także politycznych. Źródła literackie wymieniają około 50 osób, które identyfikowały się z tym gremium. Wśród nich widzimy Lou Andreas-Salomé, Knuta Hamsuna, Rainera Marię Rilkego, Edvarda Muncha, Juliusa Harta, Augusta Strindberga, Else Lasker-Schüler, Franka Wedekinda, Ola Hanssona, a nawet Rudolfa Steinera – ojca antropozofii. Na liście członków znajdziemy także bardzo cenionego Stanisława Przybyszewskiego oraz wiele innych postaci, które niebawem się tutaj pojawią. Są wśród nich też pisarze rozpolitykowani, właściwie wywrotowcy, gotowi od razu ruszyć na barykady. Są i szpicle.
Odra 7-8/2014 -Michael Kruger
Michael Krüger
Wiersze
Pusty dom
Niczym zakrystia stoi pusty dom
przed milczącymi organami wiązów.
Szkoła, w której można się nauczyć,
jak rodzi się bieda. Puszczyk
nadaje ton. Wojna wchodzi
i wychodzi bez wahania. Pachnie
pastą do podłogi i świeżym cynamonem.
Cienie pozostają dłużej, niż byśmy chcieli.
W dali potężny śmiech
morza. I zawsze gdy staram się zasnąć,
chór rozpoczyna próbę.
Coś o trawie
Kiedy leżysz i długo przyglądasz się
trawie, przestaje być obca.
Dotyczy to również mleczy,
czarnego bzu i leszczyny,
lecz przede wszystkim trawy.
Wiemy dosyć o świecie,
o miłości, wstydzie, porządku
zegara i niezliczonych przeszłościach.
Wiemy za dużo, lecz wciąż prawie nic
o trawie. Wszystkie chrząszcze
w lakierowanych czernią pancerzach
poświęcają swoje nieme georgiki
pobłażliwej, beznamiętnej trawie,
która dzielnie
obejmuje świat.
Nekrolog powieściopisarza
Nie wiedząc nic
o życiu
drugiego człowieka,
pisał z powodzeniem
powieści
o samotnych ludziach.
Ptaki
Ptaki w moim ogrodzie
prowadzą dziennik podróży.
Czasami lecą
aż do granicy bólu
i przynoszą do domu imiona
zbyt ciężkie
dla wiatru, który je niesie.
Zbieram je
i wykładam
ptakom
jak okruchy chleba.
Wieczorem, po zachodzie słońca,
dziennik podróży jest pusty,
tak jakby ptaki nigdy nie odlatywały.
Koza Umberta Saby
Gdybyście mnie zapytali
o moje ulubione zwierzę,
wskazałbym kozę Saby,
tę z trockistowską bródką.
Tak wyobrażam sobie anioła,
wyłaniającego się z ciemności.
Spotkaliśmy się na Płaskowyżu Krasu,
gdzie wiatr nie ważył więcej
niż cień.
Ona wierzyła w młode kapryfolium,
ja w niezmienną trawę.
Pisaliśmy do siebie listy,
ich adres to opuszczona obora.
Czasem się spotykamy
w wyświechtanych antologiach,
ona stoi za komarami,
ja przy wronach.
Pomiędzy nami pustka
nie do wypełnienia.
Po spacerze
Wymieniamy, co widzieliśmy:
psy; starych ludzi, potok bez wody;
kościół, który z trudem łapał oddech.
Brawurę ptaków, zajętych tragedią,
która pozostała dla nas niewidzialna. Późnego motyla,
teraz zapewne już martwego.
Zapomniałem, o czym rozmawialiśmy.
Nie mówiliśmy o sztuce.
Michael Krüger
Przełożył Tadeusz Dąbrowski
Michael Krüger (ur. w 1943 r.) – poeta, prozaik, tłumacz, do 2014 r. kierował wydawnictwem Hanser, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Akzente”. Jedna z czołowych postaci niemieckiego życia literackiego. Autor kilkudziesięciu książek poetyckich i prozatorskich. Jako poeta debiutował tomem Reginapoly (1976), ostatnio opublikował Schritte, Schatten, Tage, Grenzen: Gedichte 1976–2008 (Kroki, cienie, dni, granice: wiersze 1976–2008) oraz Ins Reine (Na czysto, 2010). W Polsce ukazała się jego powieść Wiolonczelistka (2005) oraz wybór wierszy Pejzaż z drzewem (2013) w przekładzie Andrzeja Kopackiego.
Więcej informacji w wakacyjnym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 6/2014 -Pietro Citati
Pietro Citati
CALVINO I LUSTRA
Zauważyłem, że od jakiegoś czasu nieustannie rozprawiam o lustrach, jak gdyby te bezdźwięczne, puste, nieprzeniknione powierzchnie, odbijające wszystkie obrazy bez wyjątku, wywierały na mnie urok, którego nie jestem do końca świadom. Zastanawiam się, gdzie tkwi tego przyczyna. Czy to tylko wpływ Carrolla, Hoffmanna i Borgesa, którzy zawładnęli moim umysłem? A może wprost przeciwnie, obraz ten – jedna z najstarszych figur w historii literatury i sztuki, typowy dla wielkich talentów XVII i schyłku XIX wieku – stał się dziś na nowo aktualny? Czyżbyśmy żyli w czasach dostrzegających własną ostateczną prawdę jedynie w dwuznaczności „odbić”? Nie skończyłem jeszcze zadawać sobie tych wszystkich pytań, kiedy wziąłem do ręki Jeśli zimową nocą podróżny, najbardziej skomplikowaną, zawiłą i niepokojącą książkę Itala Calvina. Powieść, a raczej szereg splatających się z sobą powieści, gdzie baśnie z Księgi tysiąca i jednej nocy, Harun ar-Raszid i Szeherezada powracają po raz ostatni w niekończącej się grze luster. Powieść nawiązuje do katoptrycznych luster Athanasiusa Kirchera; postaci wykonują cudze gesty, obawiają się albo wyglądają swojego sobowtóra, czekają rozpaczliwie na telefon, patrzą przez lunetę, fałszerze, kopiści, autorzy apokryfów przemierzają nieustannie, powołaną do życia przez jakąś grę albo obsesję, kalejdoskopową przestrzeń zapisanych stronic.
Ale chodzi o coś więcej. Calvino chciał stworzyć świat tak dalece lustrzany, że zbudował go wokół postaci słabej, podwójnej i wyłącznie odbitej, jaką jest Czytelnik. Jak powiadał Hofmannsthal, człowiek z książką w ręce jest symboliczną postacią naszych czasów, zastępuje wojownika, kapłana lub pisarza. Wydaje się, że wszystkie inne ludzkie gesty, czyny i uczucia zniknęły z powierzchni ziemi i w obliczu przyjemności płynącej z lektury ulotniła się przyjemność, której źródłem jest działanie, pisanie, myślenie, fantazja czy też miłość. Lektura przemieniła się w jedyną możliwą formę życia. Jeśli chcemy poznać sens egzystencji, musimy otworzyć książkę; tam w głębi, w najciemniejszym zakamarku rozdziału, jest zdanie napisane specjalnie dla nas; jeśli chcemy doświadczyć nieznanych doznań, nie musimy działać, uciekać, podróżować do Indii albo na Tahiti, wybieramy po prostu nową książkę z szeleszczącej gęstwiny stron otaczającej ściany naszego pokoju. Jeśli chcemy osiągnąć prawdziwe porozumienie z ukochaną osobą, najlepszym sposobem jest czytanie jednocześnie tego samego tomu, porozumiewanie się z nią z pośrednictwem cudzych słów. Kiedy ją posiadamy albo raczej sądzimy, że ją posiadamy, a posiadamy jedynie nasze samotne marzenie na jej temat, nasze ciało czyta jej ciało, bada je, przegląda, przemierza za pomocą dziesiątek kanałów informacyjnych: wzroku, smaku, dotyku, słuchu: słyszymy jej wewnętrzny przyspieszony oddech i trele, obserwujemy, jak ciemnieją jej oczy, śledzimy pewność lub niepewność śmiechu, słowa i zamilknięcia, sposób, w jaki związuje lub rozpuszcza włosy – wszystkie znaki i sylaby składające się na jej odległą naturę.
Skoro Czytelnik stanowi centrum tego lustrzanego świata, wyobrażamy sobie, że jest on postacią dwuznaczną i że lektura jest aktem całkowicie zapośredniczonym. Prawdą jest coś wręcz przeciwnego. Podczas gdy wszystko staje się pozorem i kłamstwem, czytanie (jak w wypadku Ludmiły, prawdziwej bohaterki książki, albo bezimiennego bohatera) pozostaje kondycją naiwną, otwartą na przygodę, ciekawą świata. Kiedy Czytelnik trzyma książkę w rękach, staje się prawdziwą siła sprawczą literatury. Pisarz jest jego marnym sobowtórem: posłusznym rzemieślnikiem, odgadującym z twarzy swoich dalekich lub bliskich czytelników, co chcieliby przeczytać i zapisującym wszystko wiernie w zeszytach. Jeśli potrafi opowiadać, dzieje się tak jedynie dlatego, że umie odszyfrować na owych twarzach oczekiwanie, niepokój, pragnienie, by czytanie nigdy nie dobiegło końca, niewyczerpany rytm opowieści – co jest dokładnie tym samym, co spędzanie dni i nocy na słuchaniu splatających się głosów niezliczonych Szeherezad, w coraz szybszym, coraz bardziej zawrotnym rytmie aż po skraj otchłani.
Co zatem robi pisarz, który na mocy przypadku, indolencji czy z lenistwa nosi nazwisko Itala Calvina – autora niepewnego swego istnienia, wstydzącego się siebie, pragnącego zniknąć – kiedy chce spełnić oczekiwania swojej Czytelniczki i swojego Czytelnika? To, co robili zawsze wszyscy pisarze od czasów Odysei, kiedy losy opowieści spoczywały w rękach dwóch postaci kolorowych, wielokształtnych, symulatorów, takich jak Odys i Proteusz. Zaczyna opowiadać i wkrótce spostrzega, że odzyskał wesołość, błyskotliwość powieściowych chwytów, które zdawałoby się utracił od czasów Barona drzewołaza. Podobnie jak niegdyś, odsłania się: ukazuje to, co pisarz ma w sobie z mitomana, histriona i oszusta. Lubi opowiadanie splątane, wielorakie, polimorficzne: opowiadanie jako bezkresną puszczę, którą należy wyciąć, a zarazem jako puszczę mającą się odrodzić, z jeszcze wyższymi drzewami, z wciąż nowymi pniami, gałęziami i liśćmi. Niektórzy, bardziej refleksyjni, będą wędrować powoli od jednego drzewa do drugiego, dostrzegając setki aspektów tej filozoficznej przypowieści na temat lektury (i życia za pośrednictwem lektury). Inni, najszczęśliwsi, żądający od literatury jedynie oszukania dni i nocy, przemierzą szybko polany i gęstwiny opowiadania, zafascynowani pomysłami narratora-czarodzieja. (...)
Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 6/2014 -wspomnienia Tadeusza Różewicza
Józef Kelera:
Z Tadeuszem Różewiczem zetknąłem się po raz pierwszy pięćdziesiąt lat temu. To było w czasie, kiedy mieszkał on jeszcze w Gliwicach, o czym wtedy nie wiedziałem. Znałem oczywiście jego wiersze, a także te dramaty,, które zaczął pisać w latach 60. W tychże latach we Wrocławiu każdej wiosny odbywały się Festiwale Polskich Sztuk Współczesnych. Jako recenzent teatralny chodziłem oczywiście na wszystkie przedstawienia. Bodaj w 1965 roku jeden z teatrów, nie pamiętam już jaki, , przyjechał na festiwal ze Śmiesznym staruszkiem. Choć sztuka była publikowana w „Dialogu”, który czytałem i regularnie czytam do dziś, jakimś cudem ją przeoczyłem. I to mnie powaliło. Kiedy po przedstawieniu wychodziłem z Teatru Współczesnego, w foyer zobaczyłem dziwnego nieznajomego. Wprawdzie nie miałem odwagi do niego podejść, lecz byłem pewien, że to właśnie Różewicz.
A potem już był Wrocław. Mój przyjaciel Jerzy Jarocki – jeszcze zaprzyjaźniony z Różewiczem, bo potem się rozstali – zaraportował Zbyszkowi Kubikowskiemu, że Tadeusz Różewicz szuka nowego azylu i chętnie osiedliłby się we Wrocławiu. Kubikowski był idealnym człowiekiem do załatwienia tej sprawy, natychmiast udał się bodaj do byłego przewodniczącego Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, czyli w dzisiejszym rozumieniu prezydenta, prof. Bolesława Iwaszkiewicza. Udało się, Różewicz otrzymał swoje pierwsze wrocławskie mieszkanie na ulicy Glinianej. Kiedy się sprowadził do Wrocławia, naturalnie zaczęliśmy widywać się częściej.
W tym czasie, czyli na przełomie lat 60. i 70., byłem chyba jedynym recenzentem teatralnym, który o sztukach Różewicza pisał z entuzjazmem. Inni krytycy byli albo pełni dystansu, albo doceniali je, lecz bez przesady. Wcześniej już pisywałem szkice o Różewiczu do „Dialogu”, a w roku 1966 ukazała się moja książka Kpiarze i moraliści. Szkice o polskiej dramaturgii, w której poświęciłem Tadeuszowi pierwszy, mocno niedojrzały jeszcze szkic, owoc pierwszych przemyśleń na temat jego twórczości teatralnej. Różewicz na pewno zwrócił na to uwagę, bo niewielu pisało o nim z autentycznym przejęciem. A mój entuzjazm wynikał z tego, że jego wizja świata była od początku moją wizją świata. W tym, co pisał, odnalazłem to, czego sam nie umiałbym wtedy jeszcze zwerbalizować. Odnalazłem swoją wizję świata, swoje przeżycie rzeczywistości. Od początku więc Różewicz był mi bardzo bliski.
Kiedy już Różewiczowie zamieszkali we Wrocławiu, często zapraszali mnie na herbatę. Pani Wiesława parzyła tak cudowną herbatę, że w życiu lepszej nie piłem. Do tego oczywiście parę kieliszków czegoś mocniejszego: wyborne nalewki, likier czy koniak. We dwójkę lub we trójkę, bo pani Wiesława często uczestniczyła w tych rozmowach. To były długie rozmowy, przede wszystkim o teatrze, ale nie tylko, jak to między przyjaciółmi. Niemniej prawie nie dyskutowaliśmy o polityce. To znaczy, temat ten pojawiał się w rozmowach, ale był bodiczkowany, czyli w przelocie uderzany biodrem, jak w grze w hokeja. Byliśmy w tych kwestiach całkowicie zgodni, dlatego nie mieliśmy sobie nic ciekawego do powiedzenia. Poza tym Tadeusz nienawidził tego tematu. Rozmawialiśmy, podkreślam jednak, że z rzadka, o tym, co nazywałem „szaleństwem wzrostu”, w nawiązaniu do tzw. raportu Klubu Rzymskiego, enuncjacji uczonych [Donella Meadows, Dennis Meadows, William Behrens, Jørgen Rander ] zatytułowanej Granice wzrostu, W Polsce ukazała się ona w roku 1973, a bardzo blisko idei zawartych w tym raporcie jest sztuka Różewicza Stara kobieta wysiaduje. Określam ten problem mianem szaleństwa wzrostu, bo chodzi o szaleństwo cywilizacji końca XX i początku XXI wieku. Na te sprawy też mieliśmy jednakowy pogląd. Tadeusz werbalizował moje widzenie świata, zarówno jeśli chodzi o kwestię rozwoju cywilizacji, jak i w tym, co określiłbym hasłowo jako zerowy poziom funkcjonowania elementarnych ludzkich wartości. Różewicz interesował się tym i przejmował do końca.
Nadążałem za nim, przez kilkadziesiąt lat, nie bez wysiłku. Nie od początku wszystko było dla mnie w pełni przyswajalne. Prapremierę Kartoteki oglądałem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w roku 1960 i uczciwie przyznaję, że mnie ona nie porwała. Ale to dlatego, że jeszcze do niej nie dojrzałem, chociaż nie byłem już młodzieniaszkiem, miałem trzydzieści dwa lata i od czterech lat parałem się krytyką teatralną. Lecz dopiero się rozpędzałem, w wielu sprawach byłem jeszcze zielony. I dobrych parę lat dochodziłem do tego, co z miejsca zrozumiał Konstanty Puzyna, wspaniały krytyk. Chyba jakoś doszedłem, skoro Tadeusz w 1991 roku zabrał mnie ze sobą do Kanady.(...)
Więcej w czerwcowym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 6/2014 – Andrzej Sosnowski
Andrzej Sosnowski
Oblężenie
Słusznie mówią, że życie przeżywa dziś prawdziwe oblężenie, gdyż w chwili obecnej naprawdę się opłaca. Ludzie ustawiają się w nocy, w ogonkach snów, a wyrwani z niedzielnego snu, natychmiast spieszą ku naszym centrom i kasom, które to kasy teraz są melodyjne, śpiewające i tak spersonalizowane, że każdy płacący klient na koniec słyszy swoją ulubioną muzę. W ten sposób jego pozytywne emocje zawsze są gwarantowane. Nawet jeśli zjawił się ktoś pozornie wyzbyty pragnień czy marzeń, czeka go prawdziwa eksplozja niezapomnianych wrażeń.
Potrzask
Ależ to potrzask. Tutaj tylko jest czas, więc co najwyżej ból, rozkosz i nic, poza tym –– mozół, upiorne obłędy, majaczenie i drzemota. W sumie bardzo stroma rzeka, choć wydaje się nizinna. Nawet atomy są problematyczne, co dopiero inne mniemania. Ale tam… tam… jeszcze ta słynna sina dal… Tam jest ta słynna sina dal? Wszystko na wyciągnięcie ręki lub martwego palca. Pozamykane, pozatrzaskiwane. Zasklepione. Szczelnie zawarte. Szklane niebo. Szklanne morze. Ani sina, ani dal.
Körperwelten
(baśń)
My, drylowani ludzie, razem się słaniamy, razem się kłaniamy, samotni w sam raz. Nasze lotne wnętrza poszły się rzeźbić w skalnym niebie dla pestek, alas; w zdaniach, które mówimy, łańcuszki kompozytów; w szeptach stare lepiszcze. Ta komedia trwa.
Na stronach lepszego życia, kąpiele. Ciał bez wad jest niewiele. Śnieżnobiałe wanny z mroźnym acetonem; boksy próżniowe, o jakich biurom i bankom jeszcze się nie śniło; krzepkie korporacje polimerów (te żywice nie żywią: nie ma nas, nie jest to las). A jednak, wbrew prognozom, „w tym ostatnim miejscu spotkania” –– Dobry wieczór, Dobranoc –– cały czas oko bawią kształty, formy i kolory.
Foremne kształty, wielobarwne cienie. Po takiej plastynacji, jakież powodzenie. Gdy tylko znajdą się oczy, po tej lub po tamtej stronie, pokochają właśnie nas, drylowanych ludzi, wystrychniętych ludzi.
Odra 6/2014 –Niels Hav
Niels Hav
POEZJA W KOPENHADZE
(i nie tylko)
Jak się wydaje, Bóg wybrał w każdym z narodów kilkaset, w najlepszym wypadku kilka tysięcy takich osób, które zdradzają zainteresowanie czytaniem tomików wierszy i w ogóle poezją. Ta, publikowana w bardzo skromnych nakładach, zajmuje dziś niewiele miejsca na półkach księgarń. Sam obserwuję taką sytuację w Danii – ale dotyczy ona większości krajów cywilizowanego świata, nawet Chin, których ludność sięga dziś 1,4 miliarda.
Podróżując po świecie i spędzając wiele czasu na lotniskach, także tam potwierdzam te obserwacje. W każdym terminalu lotniczym znajduje się księgarnia, ale na jej półkach wabią błyszczącymi okładkami najnowsze bestsellery, czasem nowe edycje klasyki, a nawet gdzieś z tyłu za nimi nie dojrzy się już nigdy zbiorku poezji. A przecież to poezja jest bogata w estetyczne walory obce innym gatunkom i to poezja podejmuje w bezpośredni sposób problemy ważne dla każdego z nas.
Ostatnio wracając z Peru i czekając kilka godzin na przesiadkę w londyńskim Heathrow, zaglądnąłem do księgarni. I oczywiście żadnej poezji! I to w kraju, który dumnie szczyci się swoją tradycją kulturalną oraz wielkim dorobkiem literackim. Brytyjscy poeci znani są z wyjątkowej, bogatej w symboliczne znaczenia twórczości lirycznej. Czy nie byłoby stosowne uwzględnienie w ich kraju w zlokalizowanych w ważnych punktach księgarniach wyborów wierszy np. Blake’a, Yeatsa, Pounda, Audena, Eliota czy Teda Hughesa, Sylvii Plath i Seamusa Heaneya? Zwróciłem się z takim właśnie pytaniem do sprzedawcy i uzyskałem typową odpowiedź. „Sorry”, powiedział, bez jakichkolwiek oznak wstydu, „ale poezja nie idzie”.
Podobnego wyjaśnienia można spodziewać się od sprzedawcy książek w Kopenhadze i gdzie indziej. Zdajemy sobie sprawę z tego, że to rynek dyktuje dziś prawa rozwoju naszej planety. A nieobecność poezji w księgarniach powoduje smutne następstwa – takie, iż ten gatunek literatury nie ma szans zaistnienia i dowiedzenia swej wartości w dzisiejszym społeczeństwie… Przecież jako czytelnicy karmieni głównie sensacjami i utworami z list bestsellerów zaczniemy coraz bardziej głupieć; nasze umysły zwiędną, a dusze stracą swoje skrzydła.
Aczkolwiek na szczęście nie jest do końca tak, by aktualna sytuacja rynku księgarskiego oddawała całą prawdę funkcjonowania poezji w naszych krajach, docierania jej do współczesnych czytelników. Bo poezja jednak żyje – i ma się jak dotąd całkiem dobrze, tyle że w swoich kręgach oddziaływania. Tu i ówdzie rozkwita nawet jak nigdy wcześniej – wynajdując swoje własne kanały dostępu do odbiorców, choćby na licznych sympozjach, festiwalach poetyckich czy też spotkaniach autorskich, które gromadzą nadal sporo entuzjastów, wysłuchujących w skupieniu nowych wierszy i przy okazji kupujących od autora jedną bądź dwie książki. Co nabiera też niespodziewanie nowych znaczeń – bo przecież poezja zrodziła się niegdyś i kwitła na agorach czy placach miejskich, gdzie poeci recytowali swoje utwory jeszcze w czasach antycznych.
*
Prezentując krótki przegląd teraźniejszej poezji duńskiej, muszę podkreślić unikatowe w niej miejsce Inger Christensen, wielkiej poetki i wspaniałej performerki. Kilka lat temu, już po jej śmierci, „The Guardian” nazwał ją jedną z najbardziej znaczących poetek XX wieku, dodając równocześnie: Była Dunką, a to spore nieszczęście dla każdego wielkiego pisarza – wypowiadać się w języku, do którego ma dostęp tylko niewielu czytelników. To prawda, chociaż w moim przekonaniu Inger Christensen pokonywała wszelkie bariery językowe swą liryką, przede wszystkim Alfabetem, poematem oddającym chwałę cudom tego świata i jego natury, a także Doliną motyli, swoistym requiem ujętym w cykl sonetów obezwładniającej urody. Wśród duńskich poetek uwagę zwraca swą poezją odwołującą się do języka baśni – pełną obrazów okrucieństwa i magii – Pia Juul. Jej wiersze są tłumaczone m.in. na turecki. I obok niej liczy się Naja Marie Aidt, która przeniosła się z Danii do Nowego Jorku, a swoje wrażenia z pobytu w nowym miejscu oddała w przystępnym, dowcipnym i poddanym prawom absurdu zbiorze Alting Blinker (Wszystko błyszczy), cieszącym się wielkim powodzeniem u duńskich czytelników. Podobnie jak Pia Juul, inny wybitny poeta Henrik Norbrandt zyskał wielkie uznanie w Turcji, gdzie pojawiają się tłumaczenia jego książek. Tam też przemieszkiwał (i dla Duńczyków przygotował popularną księgę specjalności kuchni tureckiej). W poezji stawia on przed sobą oryginalne wyzwania, próbując wyobrazić siebie w coraz to młodszym wcieleniu z upływem lat. Jeśli idzie o ożywioną ostatnio nie tylko w dziedzinie literatury kulturalną wymianę pomiędzy Danią a Turcją, podtrzymuje ją w swojej twórczości także inny znany liryk Peter Laugesen, autor nadrealistycznych wierszy zachowujących charakter osobistego dziennika, inspirowanych rytuałem codziennych spacerów i rozmów z przygodnymi przechodniami. Wybór jego poezji pt. Yapi Kredi Yayinlari (2011) przełożył na turecki Murat Alpar. Kontynuując wątek duńsko-tureckiej przyjaźni, nie mogę w tym zestawieniu pominąć zmarłego kilka lat temu świetnego poety i mojego przyjaciela Erika Stinusa, który pod koniec swego życia, wysoko ceniony wśród tureckich miłośników liryki, otrzymał wielki poetycki laur imienia najwybitniejszego tureckiego liryka, brzmiący w oryginale: Uluslararasi Nazim Hikmet Siir Ödülü. Do czołówki poetów kopenhaskich zaliczają się także Peter Poulsen i Thomas Boberg.
Te niezbyt optymistyczne rozważania pozwolę sobie zamknąć mimo wszystko oczywistą dla mnie konkluzją: że poezja jest niezbędnym składnikiem życia, tlenem języka ludzkiego. Może nie znajdować dziś miejsca na widocznych z ulicy półkach księgarskich i być pomijana na listach bestsellerów, ale jest długowieczna. Jak niegdyś zauważył klasyk chińskiej poezji Li Bai (701–762):
Doskonałe wiersze
Są jedynymi budowlami
Które raz postawione, zawsze stoją.
Niels Hav
Przełożył Łukasz Janowski
Od Red.: Niels Hav jest znanym i cenionym poetą mieszkającym także w Kopenhadze. Wydał sześć tomików poezji oraz zbiory nowel. Jego twórczość – tłumaczona na wiele języków – otrzymała nagrodę Duńskiego Instytutu Sztuki.
Niels Hav
Epigram
Możesz spędzić całe życie
w towarzystwie słów
i nigdy nie znaleźć
tego właściwego.
Zupełnie jak ta nieszczęsna ryba
zawinięta w węgierską gazetę:
po pierwsze jest martwa,
a po drugie nie rozumie
węgierskiego.
Niels Hav
Przełożyła Elżbieta Wójcik-Leese
Odra 6/2014- Dariusz Nowacki o Jerzym Pilchu
Dariusz Nowacki
Istnieje silna pokusa, żeby na wcześniejszy dorobek Jerzego Pilcha spojrzeć z perspektywy aktualnego odcinka, a więc szukać w jego najdawniejszych tekstach mroku i powagi. Choć nie chcę ulegać intelektualnemu zabobonowi, zgodnie z którym liczy się tylko problematyka graniczna, a więc to, co przejmujące i ostateczne, chwila jest taka, że trochę ugiąć się muszę. Jednak nie za cenę fałszowania historii – różne oblicza sława Jerzego Pilcha miała, zmieniały się powody uwielbienia.
W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Jerzy Pilch bawił krakowską publiczność błyskotliwymi felietonami literackimi, które odczytywał na spotkaniach mówionego „NaGłosu”. W końcówce dziewiątej dekady udanie zadebiutował – jeszcze w londyńskim „Pulsie” – tomem prozy Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej, za który otrzymał Nagrodę im. Kościelskich. Chwilę później zyskał uznanie jako wytrawny felietonista „Tygodnika Powszechnego”, a swoją sławę umocnił jako autor Spisu cudzołożnic, powieści szybko przeniesionej na ekran przez Jerzego Stuhra.
Wszystko w tamtym czasie działo się szybko, a już najszybciej wyłoniła się maska, by nie powiedzieć: gęba, lekkoducha, krakowskiego wesołka, uroczego gawędziarza i dowcipnego prześmiewcy. W tych okolicznościach łatwo było nie tyle przegapić, ile zlekceważyć utwór przełomowy w dorobku Laureata: wydane w 1995 roku Inne rozkosze. To tam po raz pierwszy Pilch zaprosił nas do świata wiślańskiego, otworzył przed nami ów niezwykły – fascynujący i nieco straszny zarazem – luterski mikrokosmos. Kreacja ta – rozwijana i modyfikowana w późniejszych książkach – zapewniła mu, śmiem twierdzić, nieśmiertelność.
Ale Pilch zrobił podówczas coś jeszcze: wypracował oryginalną formułę tragikomiczną, połączył żart z powagą, w śmiechu znalazł głębsze znaczenie (a może odwrotnie). Pokazał – także w kolejnej powieści Tysiąc spokojnych miast – że brawurowy styl i retoryczne popisy stanowią powierzchnię jego literatury, są językowo-anegdotyczną zasłoną, pod którą skrywają się takie problemy, jak nieobecność, utrata czy bezpowrotnie zaprzepaszczone doświadczenie. Właściwie nie sposób inaczej przeczytać Pod Mocnym Aniołem, powieści, za którą Jerzy Pilch został uhonorowany Nagrodą Nike.
Czas na osobiste wyznanie: dość długo, czego dziś się wstydzę, dojrzewałem do tej prozy. Przekonało mnie ostatecznie Miasto utrapienia, powieść nad wyraz frapująca i do dziś – odnoszę takie wrażenie – nieprzeczytana z należytą wnikliwością. Pilch zajął się w niej problemem sfałszowanej tożsamości i przy okazji nawiązał subtelny dialog z Tomaszem Mannem jako autorem Wyznań hochsztaplera Feliksa Krulla. Nie tylko w moim przekonaniu Jerzy Pilch osiągnął wówczas – jesteśmy mniej więcej w połowie pierwszej dekady – szczytową formę pisarską i wszedł ponadto w fazę raczej niepokojącą. Do głosu doszła bowiem ciemna tonacja, choć żarty się nie skończyły.
Jedno z finałowych wyznań Miasta utrapienia brzmi: Stygnę. Jestem zdruzgotany, jestem wypalony, bardzo wiele jest we mnie zniszczonego. Ratuję, co się jeszcze nie spaliło. Piszę i ćwiczę pamięć. Z ratowania niespalonego i ćwiczenia pamięci wziął się dokonały tom prozy Moje pierwsze samobójstwo. Przeszłość stała się tu obszarem niepewności zaludnionym przez widma; pisarz zmodyfikował najwyżej ceniony temat swojej twórczości literackiej, czyli mit rodzinno-środowiskowy: luterańska Wisła nie jest już krainą łagodności, zbyt dużo w niej śmierci i ubywania, coraz trudniej obdarzyć starych wiślan namiętnościami i dowcipem.
To, że Pilch wszedł w fazę mroczną, bynajmniej nie oznacza, że pogrążył się w wykreowanej przez siebie widmowości lub że popadł w pisarski autyzm. Za chwilę poznaliśmy przecież rzecz bardzo ambitną, nieledwie brawurową – ufundowany na arcypolskim motywie sytuacyjnym (wesele) Marsz Polonia. W tej metaforycznie gęstej, oniryczno-barkowej opowieści pisarz dokonał przeglądu naszych zbiorowych fantazmatów, nie tylko zapytał o Polskę i samopoczucie Polaków, ale i wziął się za bary ze swoim starym znajomym, diabłem.
Nie może nam umknąć, że przez te wszystkie lata pisarz doskonalił sztukę pisania z tygodnia na tydzień, a właściwie sztukę splatania doraźnej publicystyki z czystą literaturą. O tym, że stał się odnowicielem gatunku zwanego felietonem, wiemy aż za dobrze. Stopniowo zaczął mu nadawać formę coraz bardziej prywatną, od pewnego momentu jawnie dziennikową, z roku na rok coraz bardziej intymistyczną. Notacje skreślone między końcem grudnia 2009 i końcem listopada 2011 roku zebrał w tomie Dziennik, ten zaś, jak wiemy, oświetlił powieść Wiele demonów. Słowo „oświetlił” jest tu wyjątkowo niefortunne – wszak chodzi o doświadczenie poważnej choroby, o to, co sam pisarz nazwał „zanikiem”. Niefortunność niefortunnością, ale faktem jest, że niepodobna czytać Wielu demonów poza kontekstem ustanowionym w Dzienniku. Elegijny charakter tej powieści, jej ponury wydźwięk nie wzięły się z artystycznego kaprysu; przeciwnie – zostały zakotwiczone w biograficznym konkrecie. Ów konkret naznaczony jest – powtórzymy – „zanikiem”, a więc lepiej rozumiemy, skąd tu tyle epickiej intensywności (by nie rzec: zachłanności), dygresji i fabularnych rozgałęzień. Idzie oczywiście o podtrzymanie opowieści jako takiej, o archaiczną moc tkwiącą w literaturze; tylko literatura – przekonuje Pilch – może stać się odpowiedzią na rozpadającą się rzeczywistość. Tyle życia, ile opowieści.
Nie miejsce tu na przypominanie fabuły Wielu demonów – dość zauważyć, że bez mała każdy motyw i wątek służy zagadywaniu śmierci, mierzeniu się z jej grozą. Są w tej powieści fragmenty, które przyprawiają o dreszcze. Kto raz przeczytał zapis nocnej rozmowy nastoletnich Mrakówien o zaletach i wadach kremacji, nigdy tego dialogu nie zapomni. Nie sposób! I chyba nieprzypadkowo rzecz dzieje się w Sigle – „sigła” to w gwarze cieszyńskiej podmokła łąka, nad którą zazwyczaj unosi się mgła. Sigła niby podobna do Granatowych Gór, a jednak całkiem inna. Bez wątpienia Wiele demonów to najbardziej tajemnicza powieść w dotychczasowym dorobku piszrza; pojawiające się w niej kilkakrotnie zdanie Demony naszą historię opowiadają należałoby potraktować niemal dosłownie.
Wedle autorskiej wykładni Drugi dziennik to „kalendarium zaniku” kreślone w „dni przedostatnie”. Wydobyłbym jednak ważniejszą deklarację: Nie ma najmniejszego powodu, by choroba nie przypominała dobrze opowiedzianej historii. Co Pilch chce nam przez to powiedzieć? Najpewniej to, iż choroba to temat kultury; nawet jakbyśmy się wspięli na szczyty empatii, nic tego nie zmieni.
Diarysta prawie nie opuszcza mieszkania przy ulicy Hożej i prawie nikogo nie widuje, ale tkwiąc w zawężonej, samotnej codzienności, ma prawo powiedzieć za Szekspirem, że zamknięty w łupinie orzecha pozostaje panem niezmierzonych przestrzeni. Intensywnie czyta i dialoguje z gigantami literatury, przywołuje zmarłych przyjaciół, rozmyśla o meandrach losu, przeznaczeniu i Panu Bogu. Notacje wypełniające Drugi dziennik są objętościowo skromne, zawsze po stokroć przemyślane, dlatego dostajemy prozę dziennikową w najlepszym wydaniu. Nie ma wątpliwości – Jerzy Pilch przywrócił diarystyce należytą jej rangę, przypomniał nam, że może, a nawet powinna być sztuką.
Wiele demonów i Drugi dziennik ukazały się w jednym – ubiegłym – roku w odstępie kilku miesięcy. Nie wyobrażam sobie, żeby można było wybrać jedną z tych dwu książek, a musiałoby się to odbyć kosztem drugiej. Obydwie są znakomite, obie pochodzą z fazy „dni przedostatnich”. Ale czy ktoś wie, co to „przedostatniość”? Jak długo trwa? Ja nie wiem i mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem.
Dariusz Nowacki
Odra 5/2014 - Janusz Zalewski
Zdarzenia nad Zatoką San Francisco (10)
Janusz Zalewski
LAURA ULEWICZ I ZBITE POKOLENIE
Zgadzam się [...] z Simone Weil, kiedy mówi, że tytuł Księcia Tego Świata nie darmo nosi diabeł.
Czesław Miłosz: Widzenia nad Zatoką San Francisco
Czesław Miłosz przekonywująco dowodzi swoich tez w Widzeniach nad Zatoką San Francisco, obficie czerpiąc ze światowej literatury – od Dantego, Szekspira i Klonowica po Becketta, Gombrowicza i Ginsberga. Jednakże wśród ponad sześćdziesięciu nazwisk mistrzów pióra, tylko raz, raz jedyny, wymienia nazwisko kobiety, i to chyba przez pomyłkę. Simone Weil, bo o niej mowa, przydzielił Miłosz rolę wzmocnienia wizji diabła w Widzeniach… Wiedzie mnie to, naturalnie, do pytania, jaki stosunek mógł mieć Miłosz do literatury przedstawicielek płci pięknej?
Po krótkich dociekaniach i przekartkowaniu innych zbiorów esejów Miłosza, potwierdza się, że poeta nie był kobiecą poezją, i być może w ogóle tego rodzaju literaturą, głębiej zainteresowany. Oprócz Simone Weil, jedną z niewielu autorek, do których Miłosz miał stosunek nadzwyczaj pozytywny, była amerykańska poetka, Denise Levertov. Miłosz przetłumaczył jej wiersze na polski i zostawił obfitą korespondencję z tą autorką. W przedmowie do własnego wyboru jej poezji Żółty tulipan (Znak, 1999) tak pisze o pierwszym etapie jej twórczości: …te wiersze, szlachetne w intencjach, i oklaskiwane przez tłumy młodych, niezbyt mi się artystycznie podobały. Sam kiedyś podobne popełniałem i całą tę grę znałem z doświadczenia. Natomiast ty mi się podobałaś, Denise, bo byłaś piękną kobietą... Wczesna poezja Levertov była bardzo społecznie zaangażowana – a tego Miłosz nie lubił. Z powodu tego zaangażowania często łączono tę autorkę z bitnikami. Jest ona nawet uwzględniona w zbiorze Women of the Beat Generation (red. B. Knight, Conan Press, 1996), gdzie występuje obok prawdziwych pisarek beatu, m.in., Diane Di Prima, Lenore Kandel, Joanne Kyger, Janine Pommy Verga i Anne Waldman. Coś buntowniczego było w jej poezji w latach sześćdziesiątych; i choć okazała się poetką znakomitą – to była za gładka w tonie i sposobie wyrazu; i chyba nie była dostatecznie przeciw.
Motyw bitniczek przywodzi mi na myśl inną poetkę, niemającą żadnego związku z Denise Levertov, poza jednym, nikomu nie znanym, faktem. Nic o tym nie wiedziałem, odwiedzając dwukrotnie, na początku obecnego wieku, poetkę amerykańską polskiego pochodzenia, panią Laurę Ulewicz (1930-2007), w jej domostwie, w niewielkim miasteczku Locke, położonym w dorzeczu rzeki Sacramento. Podążałem wtedy tropem polskich Amerykanów w literaturze, po tym, jak zupełnie niespodziewanie, bo dociekając polskości Charlesa Bukowskiego, odkryłem ich ślady w dwóch zbiorach poezji opublikowanych w latach osiemdziesiątych przez wydawnictwo New Rivers Press: Blood of Their Blood (red. Victor Contoski, 1981) i Concert in Chopin’s House (red. John Minczeski, 1987).
Intencją wizyt u pani Ulewicz było poszerzenie moich własnych horyzontów literackich; pragnąłem wówczas zgłębić, w jakich okolicznościach kształtowały się charaktery pisarskie współczesnych mi pokoleń Polaków zamieszkałych w USA. Pani Laura była w tym czasie głęboko odizolowana od świata i swojej przeszłości; musiałem uciec się do znajomości w świecie znanym i bliskim bitnikom, żeby do niej dotrzeć. Prowadziła, z wyboru, już wręcz pustelnicze życie w oddalonym od cywilizacji miasteczku, z brukowanymi ulicami i drewnianymi chałupami, z ogródkami na zapleczu domostw. Po dłuższej rozmowie wspomniała mi o swojej przygodzie z wielkim brytyjskim wydawnictwem Penguin, w czasie gdy była w Anglii – ale chyba powrotna jazda motocyklem wzdłuż kanałów i przepięknych krajobrazów Delty Sacramento tak mnie rozproszyła, że na jakiś czas kompletnie o tej sprawie zapomniałem.
7 lutego 1964
w ramce
Droga Panno Ulewicz,
Jestem redaktorem odpowiedzialnym za serię Penguin Modern Poets – bardzo tanich książeczek, wprowadzających, w każdym tomiku, wybór prac trzech nowoczesnych poetów, znanych, mniej znanych lub nieznanych. Może zetknęła się pani z którymś z tomików już wydanych. W tej chwili pracujemy nad tomikiem poezji kobiecej i Eward Lucie-Smith zasugerował mi, abym zwrócił się do pani, jako potencjalnej autorki. Jeśli tem pomysł pani odpowiada i mogłaby pani nadesłać mi parę próbek swoich wierszy, to byłbym bardzo wdzięczny.
Chciałbym dodać, że na obecnym etapie nie mogę jeszcze zagwarantować publikacji, więć byłoby trochę przedwcześnie mówić o kontrakcie. Mogę jednak powiedzieć tyle, że gdybyśmy zdecydowali się na wybór pani wierszy, to pani partnerkami w tym tomiku byłyby Sylvia Plath i Denise Levertov – takie, przynajmniej, mam ambicje.
Byłbym bardzo wdzięczny za szybką odpowiedź, gdyż muszę przygotować ten tomik w dość krótkim czasie.
Z poważaniem
Anthony Richardson
Dopiero po nieoczekiwanej śmierci pisarki – kiedy spotkałem się w San Francisco z egzekutorem jej spuścizny literackiej, Stephenem Vincentem – przypomniały mi się jej słowa. Vincent pokazał mi oryginał listu Penguina do Laury Ulewicz, informującego ją o planowanym wydaniu tomiku w serii Penguin Modern Poets, w którym jej wiersze miały się ukazać obok poezji właśnie Denise Levertov i samej Sylvii Plath. Byłoby to trochę szokujące wziąć do ręki tomik poezji z wierszami tych trzech autorek, ale do jego wydania nie doszło. Jak wynika z następnego listu skierowanego do poetki, redaktor serii nie mógł on przekonać swoich kolegów w wydawnictwie do opublikowania zbiorku zawierającego wiersze trzech kobiet. Był to rok 1965.
W czasie gdy ją odwiedziłem, Laura Ulewicz pracowała w galerii sztuki w Locke i uprawiała warzywa w swoim ogródku. W wieczornych rozmowach, odpowiadając na moje dociekliwe pytania, wracała do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych poprzedniego stulecia, kiedy to jako młoda i zbuntowana dziewczyna z polskiej rodziny w Detroit przybyła, dokładnie w 1951 roku, do San Francisco, po uprzednich swoich przygodach życiowych w Chicago i Nowym Jorku.
Lecz nie okazała entuzjazmu, gdy w rozmowie zaliczyłem ją do pokolenia Beatu – czym byłem głęboko zdziwiony, bo czytałem wcześniej wiele o jej działalności czasie apogeum tego ruchu. Poza tym, jak się dowiedziałem, jej twórczość została doceniona m.in. w ważnej książce zredagowanej przez Richarda Peabody’ego pt. A Different Beat: Writings by Women of the Beat Generation (Serpent’s Tail, 1997). Nie rozumiejąc przyczyny jej niechęci do podejmowania tej kwestii, cierpliwie przystałem na ton rozmowy i próbowałem drążyć temat innymi sposobami. Lecz na pytania dotyczące bitników i szczegółów życia w latach pięćdziesiątych, pani Laura odpowiadała nadal zdawkowo lub w ogóle schodziła na inne tory. Od czasu tamtego pobytu w domu poetki zdobyłem jednak, niezależnie od jej wyznań, sporo informacji dotyczących jej twórczości i działalności w tym kluczowym dla niej okresie, a także pogłębiłem wiedzę na temat jej duchowego pokrewieństwa z bitnikami.
Do pełnego zgłębienia problemu, jak się zorientowałem, trzeba było odwiedzić bibliotekę Emory University w Atlancie, gdzie przechowywane jest archiwum Laury Ulewicz. Najważniejszym, nigdy dotąd nie opublikowanym, świadectwem młodzieńczego okresu twórczości Ulewicz jest zaś jej Dziennik, który we fragmentach udostępnił Stephen Vincent. Taniec życia – pochodzący z 1955 roku wypis z niego (pisałem o nim w numerze 6/2013 „Odry”) – czyta się z uznaniem dla wrażliwości autorki, jej spostrzegawczości i zdolności do wyrażania emocji oraz przekazywania ich piórem czytelnikowi. Autorka miała wtedy 25 lat. Oto fragment:
Obserwowałam dziewczynkę tańczącą z chłopcem, widziałam ją w oczekiwaniu, z podniesionymi ramionami, dłońmi złączonymi nad głową, jakby w błaganiu do jakiejś siły wyższej, aby chłopiec uniósł ją wysoko, ponad jej wysokość, ponad swoją wysokość. Ona tego nie wymagała, ale czekała, zniecierpliwiona, spoglądając na niego gniewnie, gdy zbyt długo się ociągał, stukała obcasem, gdy zbyt długo pozostawał zajęty swym własnym wirowaniem, wiedząc, że nie może zmusić go do uniesienia jej ponad swoją i jej wysokość.
Aż wreszcie uroczyście porywał ją w górę i jej ręce rozłączały się i jej ramiona rozkładały się i obejmowały – nie jego – ale powietrze, jakby starała się je uścisnąć, otwierając się na cud życia, cud doznawania istnienia (…)
Warto zwrócić uwagę na podjęty tu w lirycznym trybie motyw zależności kobiety od mężczyzny – subtelnej, lecz jednak wyraźnej zależności, uczenia się cierpliwości w wyczekiwaniu na coś, co od niego zależy. Dociekliwy czytelnik z pewnością dostrzeże tu wątek tkliwej kobiecości, który przewija się przez całą twórczość Ulewicz. Jakby zdziwiona, autorka przygląda się światu trochę z niedowierzaniem i słabym zrozumieniem swojej roli w życiu. Czeka na coś, czego pragnie z utęsknieniem, co nie nadchodzi, ale nie zawsze czeka biernie: gdy po wielu doświadczeniach wreszcie dojrzewa i bierze sprawy w swoje ręce.
Niezbite dowody przynależności pani Ulewicz do pokolenia Beatu znalazłem przeglądając bibliografię z drugiej połowy lat pięćdziesiątych. Przede wszystkim jest awangardowe czasopismo „ARK”, numer III z 1957 roku, gdzie Laura Ulewicz występuje jako Laura Uronivitz, co jest zniekształconą formą nazwiska Uronovitz, które pani Laura nosiła po poślubieniu, kilka lat wcześniej, poety Bernie Uronovitza. Ten numer rozpoczyna wprawdzie Louis Zukofsky, ale cała reszta jego jest wypełniona poezją głównych przedstawicieli Beat Generation, takich jak Allen Ginsberg, Jack Kerouac i Lawrence Ferlinghetti, a poza nimi Gary Snyder i Philip Whalen, a ponadto przywódca duchowy bitników, Kenneth Rexroth; jak i Thomas Parkinson, znany z tego, że opublikował pierwszą antologię grupy: A Casebook of the Beat (T.Y. Crowell, 1961). Trudno więc o bardziej bitnikowskie otoczenie zestawu wierszy Ulewicz. Warto dodać, że poprzedni numer tego czasopisma, w tym samym towarzystwie bitników, rozpoczynają wiersze Denise Levertov… Koło więc się zamyka.
Więcej w majowym numerze miesięcznika Odra.
ODRA 5/2014-Adrian Gleń
Adrian Gleń
Kto przygarnie humanistę ?
Wyobraźmy sobie, że światli decydenci przyznają rację Michałowi P. Markowskiemu: humanistyka nie jest nauką, nie chce, nie powinna rywalizować z naukami ścisłymi i technicznymi, bo jest w tej walce skazana na bolesną marginalizację a może nawet pożarcie. W postawieniu takiego oto znaku porównania: rozprawa o Ulissesie ważniejsza niż wynalazek lodówki?, wykładnia kilkusetstronicowej księgi nowoczesnej tożsamości nie ma szans, zjeść się jej czy czegokolwiek w niej (poza swoim duchem, a rzecz to niewymierna, niepraktyczna, w ogóle zawadą będąca) przechować nie da. A tylko taka, ściśle pragmatyczna miara według obowiązujących kryteriów jest dzisiaj stosowana do oceny udatności uprawiania nauki. Humanistyka zatem, racja, nauką w nowożytnym – a wciąż lansowanym w ministerialnych rozporządzeniach, decyzjach i programach – sensie nie jest. Zgódźmy się więc, że książka autora Efektu inskrypcji sfinansowana z Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki istnieć, jako i sama humanistyka, w ramach MNiSzW nie ma prawa, nakłady zatem na Politykę wrażliwości winny zostać zwrócone do państwowej puli, jako że wydatkowane zostały niezgodnie z procedurami finansowania nauki…
Ha, mam nadzieję, że po przeczytaniu tej książki nikomu nie przyjdzie do głowy uruchomienie tak upiornej – acz żelaznej – logiki (ani zastanawianie się, czy aby np. nie przenieść studiów humanistycznych pod kuratelę Ministerstwa Kultury, lubo pozbawić w ogóle podstaw funkcjonowania…). Bądźmy serio – sądzę, iż ta bodaj najważniejsza polska praca dotycząca podstaw humanistyki wpośród ogłoszonych w ostatnim ćwierćwieczu, ma szansę otworzyć głęboką refleksję nad miejscem humanisty i humanistyki w dzisiejszym, stopniowo dehumanizującym się świecie.
Niemal każde zdanie Polityki wrażliwości namiętnie i żarliwie powtarza: sparaliżowana biurokratyczną ewaluacją humanistyka utraciła swoje egzystencjalne zakorzenienie. Przez nieudolne naśladowanie nauki straciła swoją siłę, którą (…) jest rozbudzanie wyobraźni i tworzenie fascynujących zdarzeń, za pomocą których człowiek (…) mocuje swoje istnienie wśród innych ludzi. A stawka jest niebagatelna, któż bowiem, jak nie humanista właśnie, najbardziej zaangażowany w pracę w języku, ma za zadanie rozumieć oraz przysposabiać i tłumaczyć – sobie i innym różnorodność światów manifestujących się w nieskończonym uniwersum języków ? Przy czym żaden z nich, choćby przynosił milionowe profity, nie może rościć sobie pretensji do wyczerpywania bycia, do monopolu naprawdę.
Humanistyka jest dla Markowskiego pewną moralną, wrażliwościową dyspozycją, gotowością do podjęcia, podchwycenia i umocnienia (według mnie ten wątek mocniej niż dotychczas wiąże autora Występku z tradycją francuskich tematyków i hermeneutów) słowników, które pozwalają nieustannie rozszerzać horyzonty naszych światów. Stąd obecna stale na kartach tej książki nieufność wobec sprofesjonalizowania humanistycznej refleksji, krytyka niezaangażowania, „obiektywnego”, przedmiotowego traktowania dziejów i wytworów ducha. I, przeciwnie, pochwała swoistej bezproduktywności, odejście od dyktatury płasko pojętego pragmatyzmu, aplikacyjności myślenia, ba!, nawet samego projektowania (o czym pisał w swych późnych studiach Heidegger) w imię „arcy-ludzkiego”: solidarnej wspólnoty – o jakiej ewidentnie zapomina współczesny uniwersytet definiujący się jako „kuźnia specjalistów”, porzucający ideę universitas.
Nie chcę nieudolnie streszczać Polityki wrażliwości, czytelnik sam musi prześledzić precyzyjną genealogię „humanistyki po dekonstrukcji”, jaką propaguje autor, czy rozbiórkę nowożytnego, pokartezjańskiego humanizmu z prymatem absolutnego podmiotu, który bada, wymierza, ocenia, humanizmu będącego w istocie „zakamuflowanym kolonializmem”. Nie mogę odbierać czytelnikom przyjemności dojścia do tego miejsca dzisiejszej templum humanistyki, z którego warto mówić do innych, z którego inni mówią do nas, [które przechowuje] pamięć nieznanych, a wartych do przyswojenia doświadczeń. Chciałbym przysłużyć się tej książce i dyskusji, jak potrafię najlepiej: spierając się nieco o podmiotowość, tożsamość i przemianę, których propozycje wykładni zajmują Michała P. Markowskiego chyba najmocniej.
Być podmiotem (…) to być – pisze autor Występku, tłumacząc passusy z Kristevej – poddanym (…) Znaczeniu, którego nie sposób okiełznać. Takoż przechodzić trzeba nieustannie – nie ma heteronomii między humanistyką a literaturą, o czym mówił już Markowski wielokrotnie – przez doświadczenie pisania, czyli wystawiania własnego języka na próbę. W spotkaniu z językami odległymi, które chcąc trwać wrażają się w nasze wnętrza, wprowadzając weń „spojrzenie kogoś innego”. Jesteśmy tedy hybrydami, mówimy „swoimi-nie-swoimi” językami, zadłużeni, w żałobie nie do wykonania. Stąd: humanistyka musi być uczeniem się wrażliwości (nb. całą naszą wrażliwość wywodzi Brückner od „razu”, czyli: „ciosu”), dobra literatura, pisał w Księdze ziół Marai, musi porażać, wytrącać nas z błogostanu jednego języka, narzucać się nowymi, niewygodnymi dla nas, uwierającymi sposobami artykulacji doświadczenia.
Ale co jest literaturą? Ach, w ogóle nauczyliśmy się myśleć, mówi Michał P. Markowski, pod dyktando esencjalizmu: szukamy istoty, aby zabezpieczyć nasze – literaturoznawców, fachowców od literatury – zinstytucjonalizowane istnienie. Wystarczy przyjąć, trzeźwo i na jawie, że koncepcje strukturalna i formalistyczna, za sprawą których wytłumaczyliśmy sobie, na czym zasadza się „przedmiotowość” naszej dziedziny (wie to każdy student, w którego wmuszamy pojęcie „literackości”, zaklinając kolejne pokolenia, aby złapały się na lep tego języka, który gwarantuje chociażby nazwanie uzyskanego wykształcenia…), są tylko jedną z wielu możliwych perspektyw, [jakie] do badania literatury można zastosować …. A skoro tak, to może się po prostu okazać, że nie ma żadnej dyscypliny pod nazwą „nauka o literaturze”. Tak, lecz któż z nas jest w stanie zgodzić się z tą tezą – wprost i bez zastrzeżeń?… Podsycając mit o esencji i przedmiocie, chcąc uzasadnić nasz byt w ramach instytucji, kierujemy się jedynie, twierdzi Markowski, zgubną wiarą w czystość języka i autonomię dyscypliny. Zgubną – bo w pogoni za źle pojętą specjalizacją, tracimy z oczu całokształt doświadczania. W tej mierze stanowisko Markowskiego różni się zasadniczo, jak to widzę, od tego, które propaguje, zabiegając o swoistość nowoczesnego literaturoznawstwa, Ryszard Nycz w swojej Poetyce doświadczenia.
Dekonstrukcjonistyczna wizja humanistyki, zwracająca się z powrotem do człowieka, do jego rozmaitych języków, za pomocą których ów nazywa i porządkuje rzeczywistość ma jednakowoż jedną, zasadniczą wadę: ignoruje przestrzeń, w której mógłby rozgrywać się dialog o wartościach, estetyce. O zasadności w ogóle. W tej wizji nie ma bowiem dzieł, są jedynie języki.
Owszem, zgoda, pięknie brzmią Benjaminowskie zdania, które kładzie Markowski w funkcji krytycznego credo: ważny jest sam podmiot – kolekcjoner, który bogacąc swój zbiór rozmaitych języków, wciąż „odnawia stary świat”, odświeżając, wzmacniając każdy, unikatowy egzemplarz językowej kolekcji, czerpiąc w tym procesie autentyczną radość, która winna udzielać się wszystkim, którzy tego tylko zapragną (takie zresztą ostatecznie Markowski zadanie wywodzi dla humanistyki: uczyć radości z odnawiania istnienia). Ale jak w tym układzie, zadawałem sobie to pytanie od pierwszej do ostatniej stronicy Polityki wrażliwości, mógłby tworzyć się język porozumienia? Jakim językiem mówić, aby być zrozumianym a nie tylko zrozumiałym?! Jak tworzyć wspólnotę, skoro przyznajemy, że każdy język jest równouprawniony, każda perspektywa możliwa? A naszym zadaniem jedynie nieustanne „odkształcanie”, zapominanie o opresywnych „językach sobości” w imię absolutnej otwartości na Inne? Czy w imię owej Otwartości mamy porzucić marzenie o przynajmniej słownikowym konsensusie humanistyki? A bez niego, jak możliwy jest, czy byłby, dialog, skoro języki nasze nieustannie się sobie wyślizgują?
Czy „moralne poruszenie” (zdolność, podatność na wrażliwość), które okazuje się najważniejszą wartością musi wykluczać jednocześnie przeświadczenie o trafności, adekwatności pewnych języków – tych a nie innych? Przemawiają do mnie piękne słowa Markowskiego wypowiedziane w rozdziale Czuły systemat o konieczności współczucia, budowania wspólnot, zatroskania o innego, które wiążą się ze zgodą na poszerzenie zakresu własnych doświadczeń, poszerzenie granic swojego świata, włączenie w granice własnego świata innych ludzi … Przyznam jednak, że bardziej przekonuje mnie wykładnia ethosu jako przestrzeni, w której zdolni jesteśmy naprzemiennie przyjmować role gospodarza i gościa, nie gubiąc jednak granicy między tym, co swoje i obce (a to, jak rozumiem, jest elementem egzystencji, o której pisze Markowski), jak ją opisał w Zasadzie gościnności Cezary Wodziński.
I czy celem każdego kontaktu z literackim dziełem musi być koniecznie absorpcja cudzego, innego języka w moje myślenie? I moja przemiana? Nawet jeśli rozumieć ją jedynie intencjonalnie, jako poszerzenie horyzontu? Będąc tym a tym, tak a tak usytuowanym w bycie, robiąc to a to, jak chciał Charles Taylor, potrafię dopiero właściwie odpowiedzieć na etyczne wezwanie, bez którego nie będzie prawdziwej wspólnoty, a pozostanie tylko ta, dzisiaj modna, lecz bardzo iluzoryczna – interpretacyjna….
Muszę powiedzieć, dlaczego lektura np. Dzienników Máraia jest konieczna-dla-mnie. Dla mnie, czyli dla kogo? Dla mnie – tu i teraz. Wtedy, mam taką głęboką nadzieję, moje czytanie może wydać się dopiero interesujące. Muszę zbliżyć się do języka, który mnie fascynuje, muszę powiedzieć, w jaki sposób ów język poszerzył horyzont mojego świata, w jaki sposób ów język zmienił rozumienie idei, które wyznaczały mój dotychczasowy ogląd rzeczywistości. I muszę się z tym językiem zmagać, ścierać. Tak przynajmniej widzi mnie Márai, nakazujący czytelnikowi w Niebie i ziemi „stawianie oporu”, a nie tylko poddaństwo wobec nowych horyzontów.
Być może najciekawszą intuicją, którą warto by jeszcze rozwijać, jest u autora Życia na miarę literatury przywołanie z tekstu Schuback wywiedzionej od Hölderlina koncepcji „podmiotu ekscentrycznego”, bytu, którego centrum stanowi ożywczy dystans względem siebie (Markowski napisze: istnieje tylko stawanie się podmiotu). Tego dystansu uczy nas właśnie tekst, głos Innego, który powierza nam się z całą ufnością, zapraszając jednocześnie w gościnę egzystencjalnego pytania. Gdy ów zew podejmiemy, gdy damy się prowadzić pytaniu, gdy wejdziemy z tekstem w zażyłość („komitywę”), odpowiadając z wnętrza naszego świata, którego ramy tekst zaczyna rozsadzać, zezwolimy na przemianę nas samych, jednocześnie przysłużając się tekstowi zaangażowaniem. Nie ma bowiem nic, parafrazując Hölderlina, niebezpieczniejszego aniżeli zajmowanie się językiem, stawką w tej grze jest zawsze nasza egzystencja, a nie „bezosobowy obiekt literackiego tekstu”.
Celem pracy humanisty zatem staje się niemożliwa – bo każde powtórzenie już rozbraja to, co poszczególne – pielęgnacja jednorazowości (idiomu), chronienie, odnawianie pojedynczych języków, gdyż na nich wspierać się mogą lokalne wspólnoty, budujące nowoczesną ideę humanistycznego universitas. Dopóki trwa ruch interpretacji, dopisywania się do istniejących znaczeń, dopóki uznajemy naszą historyczność, nasze uwikłanie w świat, w dzieje, nie zamilknie głos humanisty, którego podstawowym zadaniem jest odnawianie egzystencji. W tej mierze w nowej książce Markowskiego zbiegają się drogi hermeneutyki i dekonstrukcji, trwa dialog Derridy i Gadamera.
To wszystko, przyznajmy, nie służy bynajmniej gruntowaniu humanistyki w postaci „twardego”, naukowego dyskursu. Trzymam kciuki za powodzenie w upowszechnianiu tej wizji, jakkolwiek musimy mieć świadomość, że wkraczamy tym samym – rzucając wyzwanie dzisiejszej instytucjonalizacji badań i edukacji humanistycznej – na chybotliwą kładkę…
Humanista przygarnia wszystkich, tylko kto przygarnie humanistę?
Adrian Gleń
Michał Paweł Markowski, Polityka wrażliwości. Wprowadzenie do humanistyki, Universitas, Kraków 2013
ODRA 5/2014-wiersze Krzysztof Karasek
Krzysztof Karasek
Regulus
Wszystko, co ma jakąkolwiek wartość w sztuce,
pochodzi z przeszłości, patrzyłem na niego
osłupiały. Był jednym z najlepszych
awangardowych poetów polskich
ostatniego stulecia. Jednym z niewielu,
których dawało się czytać.
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy,
wyglądał jak wielka mysz
wciśnięta w zbyt ciasny garnitur,
człowiek w burym ubraniu, jak określił sam siebie
w tytule niedobrej powieści.
Celność powiedzenia Majakowskiego,
które znam od Sterna:
Czy ta wesz też pisze wiersze?
Było to na Dworcu Centralnym, przy Żelaznej, w 1927,
stał pośród dryblasów spod znaku Skamandra,
mały, zakluczony w sobie, podczas gdy bóg
poezji rosyjskiej lustrował rotę.
Od innych awangardystów różnił się tym,
że ciągle mówił o klasycznej podstawie wiersza
(na starość przekładał Horacego – 22 ody –
arcydzielnie).
Patrzył na Zachód nie na Wschód
(z polskich awangardystów był tym od Apollinairea
nie od Majakowskiego),
a jednak Wschód go dopadł.
Kiedy w 45, w Krakowie, tuż po wyzwoleniu,
wraz z Andrzejewskim i Bieńkowskim wracali do domu
po całonocnej hulance (Ważyk v szynelu kościuszkowca
sięgającym do kolan) natknęli się
na rosyjski patrol. Kamandir długo obwąchiwał dokumenty,
stawało się groźnie. Nagle Ważyk: Znajetie
kto eto kasciuszkowcy? Da,
odburknął z kamienną twarzą kamandir. Na to Adam.
A Kasciuszko eto ja,
Po słynnym zjeździe literatów w 1950,
gdzie atakował Gałczyńskiego (poszło w lud jego
„ukręcić łeb temu kanarkowi”; niewielu na sali wiedziało,
że był to cytat z Majakowskiego) okrzyknięto go
zamordystą ,podczas gdy Gałczyński, który napisał
kilkakrotnie więcej wierszy socrealistycznych,
robił za cierpiącego demokratę.
A jednak to według niego w niewiele lat później
regulowaliśmy nasze poetyckie zegarki.
Pamiętam kilka jego bon motów,
które przywołuję czasem w rozmowie
z młodymi: Są analogie lecz nie ma podobieństw.
I: Boga nie ma powiedział Niemiec. Ale dlaczego boli
powiedział Rosjanin.
Myślę o nim czasem, kiedy idę Marszałkowską,
Widzę, jak skręca podcieniami w Koszykową,
mysz w płaszczu komisarza?, wesz? Kościuszko?
A przecież; w tym wszystkim, jakby na to dziś nie patrzeć,
poeta swojego czasu.
Wspomnienie
W 1970, po spotkaniu
na stopniach pomnika Mickiewicza w Krakowie,
gdzie czytaliśmy nasze wiersze,
podszedł do mnie pewien starszy człowiek
i powiedział: To piękne, co robicie,
ale czy ktoś was zrozumie?
Nas nie trzeba rozumieć, powiedziałem,
nas trzeba się bać. I ta bezczelna odpowiedź
uformowała mnie jako poetę
na całe życie.
Krzysztof Karasek