• header
  • header

Uwaga! To jest archiwalna kopia serwisu OKiS | Przejdź do aktualnej wersji -> www.okis.pl

Literatura

Odra 3/2015 -Jiři Robert Pick

Jiři Robert Pick (1925 -1983) – czeski dramaturg, satyryk i kabareciarz. W latach 60. XX wieku należał do głównych twórców czeskiego „teatru małych form”. Opowiadanie pt. Towarzystwo dla ochrony zwierząt, z którego pochodzi poniższy fragment, ma rysy autobiograficzne i nawiązuje do wspomnień Picka z getta w Terezinie.                  

Jiří Robert Pick

MUCHY NA SUFICIE

(humorystyczna – w miarę możliwości – opowieść z getta w Terezinie)

 

Bohater naszej opowieści, Toni, nie był ani mądry, ani głupi. W roku 1939, kiedy przyszli Niemcy, miał dziewięć lat. Wydawało mu się, że jak tylko przyjdą, przeżyje jakieś nadzwyczajne przygody, na przykład dostanie rewolwer i zastrzeli hitlerowskiego adiutanta z wąsikiem. Toni myślał, że wszyscy adiutanci Hitlera mają wąsik, podobnie jak sam Führer, ale rozczarował się. Po pierwsze, na fotografiach sprawdził, że najbliżsi współpracownicy Hitlera wcale wąsika nie mają, a po drugie, nikt mu żadnego rewolweru nie dał. Tyle że niedługo zaczął nosić żydowską gwiazdę i chodzić do żydowskiej szkoły. Zbyt dobrze się tam nie uczył. Tłumaczył się zwykle tym, że przyszedł z innej szkoły. Ale nikt w to nie wierzył, bo przecież do żydowskiej szkoły wszyscy przyszli z innej szkoły i wszyscy się tak tłumaczyli. Później został gońcem w żydowskim urzędzie gminnym, więc obowiązki szkolne, jeśli tylko się dało, jeszcze bardziej zaniedbywał. Mając dwanaście lat pojechał z mamą Lizą do getta, gdzie nawet dosyć mu się podobało. Oprócz tego oczywiście, podobnie jak wszyscy, żywił nadzieję, że jak tylko wojna się skończy, znów wszystko będzie dobrze. Przez to, że wszystko będzie dobrze, wyobrażał sobie, że znów będzie chodził do kina i że przynajmniej dwa razy w tygodniu na kolację dostanie jajko na twardo.

Tymczasem leżał na wznak w szpitalu na L 315 i obserwował muchę na suficie. Mucha wydawała się znudzona. Toni wcale się temu nie dziwił.

On też się nudził. Nie, żeby mu przeszkadzało towarzystwo starszych panów. Przyzwyczaił się do tego. Ale tutaj byli chyba sami wybitnie nudni starsi panowie. Na przykład pan Abeles. Nie potrafił nic innego, niż grzebać w walizce i lamentować. W dodatku w walizce nic tak znowu specjalnego nie miał, a narzekać nie było powodu. Miał swoje łóżko, miał co jeść i trawił czas w miłym towarzystwie. Inaczej było z tą muchą, ona nie ma łóżka, trudno jej znaleźć coś do jedzenia – któż by w getcie chciał dla niej zostawiać jakieś okruszki – i jest zupełnie sama. Ale nie lamentuje przy tym jak pan Abeles.

Toni czuł coraz więcej sympatii dla muchy.

„Gdyby pan Abeles – mówił sobie – łaził tak z głową na dół po suficie, to dopiero by narzekał! Na pewno lamentowałby, że spadnie albo że zaplącze się w pajęczynę.”

– Muchy pan obserwuje, Toni  – odezwał się pan Hans Brisch z Berlina, Hermann Göring Strasse 7, były skrzypek w nocnym barze. – To nie jest bardzo ciekafe sajęcie.

– Tak się składa – powiedział Toni – że to bardzo ciekawa mucha. Przypomina mi pana Abelesa.

– Ależ Toni – zauważył pan Glaser (i synowie) – nie wypada tak mówić. Wszystko jedno, jaki jest pan Abeles, ale nie jest muchą.

–Jak to, że wszystko jedno, jaki jestem? – zaperzył się pan Abeles.  – Ja nie jestem żaden wszystko jedno jaki! Ja jestem porządny kupiec. Niech pan zapyta w Kolinie o Abelesa ze sklepu na rynku.

Pan Abeles z panem Glaserem (i synowie) spierali się tak ze sobą co najmniej trzy razy dziennie. Wystarczyło, żeby pan Abeles stwierdził, że niebo jest dziś błękitne, to pan Glaser (i synowie) natychmiast reagował, że być może jest błękitne, ale na nim jest chmurka, na co pan Abeles odpowiadał, że on nie widzi żadnej chmurki, bo gdyby widział, to by nie mówił, że niebo jest błękitne, a pan Glaser (i synowie) replikował, że dzięki Bogu ma jeszcze dobre oczy, a jeśli pan Abeles nie widzi chmurki, to powinien iść do okulisty – i tak dalej.

Toniego to z początku bawiło, nawet obu panów prowokował specjalnie dobranymi pytaniami, na przykład pytał pana Abelesa, właściciela starego budzika, która godzina, a potem pana Glasera (i synowie), który zegarka nie miał, zagadywał, czy zgadza się z tym. Ale kiedy zauważył, że obaj panowie wprawdzie dużo na siebie krzyczą, ale i tak skończy się tym, że pan Abeles pójdzie do ubikacji, albo że obaj, obrażeni, odwrócą się do siebie plecami, przestało go to bawić. Teraz też ich nie słuchał i skupił się na obserwowaniu muchy. Potem skusiły go perspektywy nowej zabawy. Właściwie nie były to żadne perspektywy, ale coś na nodze. Ugryzła go pchła. No więc Toni jako doświadczony łowca pcheł zajął się polowaniem na nią.

Panowie, jak tylko to zauważyli, przestali się kłócić.

– Znów ma pan pchłę, Toni – powiedział pan Abeles ze zmartwioną miną. – To pewnie z tego, że pan tak ciągle się myje.

Była to aluzja do tego, że Toni rzeczywiście mył się stosunkowo często i dokładnie. Na ogół się sądzi, że pchły kochają brud. Ale to jest błąd albo przynajmniej przesąd. Pchły, zupełnie na odwrót, lubią czysto umyte ciało. Chodzi o to, że na czystym ciele lepiej się orientują, co i jak.

– Już ją mam, świntuchę – powiedział Toni, schwyciwszy pchłę we właściwe do tego celu dwa palce, i utopił ją w szklance, która stała na nocnym stoliku. Ten nocny stolik był przedmiotem zazdrości wszystkich pacjentów z pozostałych sal. Na L 315 były bowiem tylko dwa. Jeden w pokoju lekarskim i drugi tutaj, na dwudziestce szóstce.

– Ma pan już w tym doświadczenie, Toni – powiedział pan profesor Steinbach. – Ja bym jej tak szybko nie złapał.

– Ale mnie już to nudzi – odpowiedział Toni. – Ciągle tylko łapać pchły.

– A co innego może pan robić – powiedział profesor Steinbach – skoro ciągle pada.

W getcie bowiem ciągle padało.

Jeśli ciągle pada w getcie, to jest źle. Po pierwsze, nie wolno mu wychodzić. Mógłby się przeziębić i pogorszyć sobie lekarskie prognozy.

Poza tym deszcz pada na kartofle, które gniją. Ale gdy wszystkie kartofle zgniją, to może nie będzie aż tak źle? Mieliby codziennie knedle na obiad.

Toni zamknął oczy i wyobraził sobie, że zamiast deszczu z nieba lecą knedle albo kluski na parze. Napadała ich cała góra, nie zmieściły się nawet na podwórzu koszar hannowerskich, gdzie grało się w piłkę nożną. Były mięciutkie, białe, starczyło dotknąć palcem, żeby wyciekły z nich słodkie, brązowawe powidła.

Potem rozmyślał nad tym, czy z panów leżących na L 315 nie dałoby się stworzyć dwóch drużyn piłki nożnej. Pan Brisch, który leżał pod oknem, byłby lewym pomocnikiem, pan Abeles, który leżał przy drzwiach, prawym pomocnikiem. On sam, Toni, byłby oczywiście środkowym napastnikiem. Przeciw niemu kopałby piłkę pan profesor Steinbach, który jako lewego pomocnika miałby leżącego przy drzwiach pana Löwego, a jako prawego pomocnika leżącego pod oknem pana Glasera (i synowie). Na miejsca skrzydłowych, rezerwowych i obrońców wziąłby panów z innych sal, ale brał też pod uwagę możliwość, że środkowym rezerwowym byłby pan ordynator, a w obronie niezłe byłyby siostra Anna i eks-mniszka, Schwester Maria Louisa. Tylko nad bramkarzem wcale się nie zastanawiał, bo tutaj rozterki byłyby bluźnierstwem. Przecież w getcie piłkę na bramce łapał Alba Feld.  

Następnie pan Löwy, były właściciel sklepu kolonialnego w Dolnych Počernicach, opowiedział dwuznaczny dowcip. O młodym człowieku, który nie wiedział, że w getcie do zupy dodaje się brom. Toni nie bardzo rozumiał.

Ale pozostałych panów dowcip pana Löwego też nie zachwycił. Chyba nie wydawał się dowcipny. Może to z tego, jak był opowiedziany. Gdyby ten sam dowcip opowiadał im Johann Sprengtschuss w ramach frajcajtu (tak nazywano Freizeitgestalltung, czyli komitet zajmujący się organizowaniem wolnego czasu w getcie), to pewnie pękaliby ze śmiechu. Choć równie dobrze mogło być, że nawet w takim przypadku nie pękaliby. Był to naprawdę słaby dowcip.

– Była to dobra dofcip – rzekł wszak pan Brisch – chociasz nie bardzo dobra na zaśmianie. Ale nam to nie przeszkadza, Toni. My teraz będziemy śpiewała.

Toni z panem Brischem bowiem regularnie od jedenastej do pół do dwunastej śpiewali czeskie piosenki ludowe.

Właściwie było to tak, że Toni uczył śpiewać pana Brischa. Ktoś mógłby myśleć, że lepiej by było, gdyby eks-skrzypek barowy uczył śpiewać Toniego. Ale nie chodziło tylko o śpiewanie,  ze strony pana Brischa było to również doskonalenie się w języku czeskim. Toni znał czeskie piosenki ludowe, a pan Brisch ich nie znał. Zatem Toni musiał uczyć pana Brischa, a nie na odwrót.

– Co pan dzisiaj ma w programie, Toni? – rzekł pan Löwy. Właściwie był ich jedynym słuchaczem. Pan profesor Steinbach w czasie tych występów zatykał sobie uszy watą. A pan Glaser (i synowie) i pan Abeles zupełnie nie mieli słuchu.

– Piec się rozpadł – powiedział Toni.

– Nie jestem pewny – rzekł pan Abeles – czy to jest dobry czas dla Piec się rozpadł. Przedwczoraj poszła do transportu moja kuzynka Magda Sauerstein, aczkolwiek ciężki ischias miała.

– No to niech go pan nauczy Ciecze woda, ciecze, Leciała bieluśka gołąbeczka albo Hej, Słowianie – zaproponował pan Löwy. – To poważniejsze piosenki.

Toni wolał jednak nauczyć pana Brischa Piec się rozpadł. Z jednej strony, jak przypuszczał, Magdzie Sauerstein by to nie przeszkadzało, z drugiej – nie był pewien, czy pan Brisch poradzi sobie z Ciecze woda, ciecze lub Hej, Słowianie. Po czesku mówił już nieźle, ale z dialektem ze Słowacka nie miał jeszcze do czynienia.

A więc w końcu stanęło na Piec się rozpadł.

Muzykolodzy nie byliby zachwyceni śpiewem pana Brischa. Lekarze też wnieśliby zastrzeżenia, że pacjent z gruźlicą nie powinien śpiewać. Nie można jednak zaprzeczyć, że śpiew miał dobroczynny wpływ na nastrój pana Brischa.

Ale pan Abeles był szczerze zgorszony. Sądził, że pan Brisch fałszuje, poza tym nie wydawało mu się właściwe, aby niemiecki Żyd z Berlina śpiewał czeskie pieśni ludowe.

– Przynajmniej okno trzeba zamknąć – powiedział.

– Otfuszmy je na ościesz – zaproponował pan Brisch. – To jest bardzo fadna piosenka.

– A co będzie, jeśli jest zakazana? – zapytał pan Abeles.

– Kto to może sakasać – rzekł pan Brisch. – Sakasać by mogła niemiecka ludowa piosenka. Albowiem jako czlofiek niższa rasa nikt nie może śpiewać niemiecka ludowa piosenka, ale czeska piosenka może śpiewać, bo też niższa rasa, Czesi.

–Musiałby pan to udowodnić – powiedział pan Abeles.

–To nie ja mówić– rzekł pan Brisch. – To mówić Adolf Hitler.

–Jak Hitler coś powie, to dla pana święte, oczywiście – zauważył pan Glaser (i synowie). – Fe! Że też się pan nie wstydzi.

Pan Glaser (i synowie) nie lubił bowiem Hitlera i pana Brischa. Nie było to nic dziwnego.  Pan Glaser (i synowie) nikogo nie lubił.

Pan Brisch jednak również nie lubił Hitlera. – Hitler – powiedział – nie jest dla mnie szaden święty, tylko agent imperializmu.

Pan Brisch był w partii komunistycznej i przy każdej okazji to przypominał.

Toni jednak i tak go najbardziej lubił z wszystkich panów. Nie sądził wprawdzie, że Hitler jest agentem, bo jak na agenta Hitler za głośno krzyczał, a od proletariackiej światowej rewolucji był o wiele dalej niż pan Brisch. Przypominał to sobie zwłaszcza wtedy, kiedy w przypływie wielkoduszności pan Brisch proletariuszami nazywał też pana Abelesa, pana Löwego i pana profesora Steinbacha. Całkowicie jednak zgadzał się z nim, że pan Glaser (i synowie) jest zadufanym w sobie kapitalistą, i że powinien być usunięty jako klasa.

– Panowie, panowie – rzekł pan profesor Steinbach. – Już znowu robicie z igły widły. Czemu pan Brisch nie miałby śpiewać? Skoro go to bawi.

– A okno powinno być otwarte – powiedział Toni. – Może tu wlecieć słowik albo kanarek. Gdzieś czytałem, że przylatuje, jak słyszy piękny śpiew.

– Piękna śpief – powtórzył pan Brisch, przyjąwszy to za komplement. Toni wprawdzie o pięknym śpiewie mówił ogólnie, ale pan Brisch wziął to do siebie. Tak już bowiem bywa. Skrzypka i agitatora politycznego, pana Brischa, nie ucieszyłaby tak bardzo pochwała jego gry na skrzypcach lub skaptowanie nowego wyznawcy komunizmu. Ale kiedy wyobraził sobie, że Toni pochwala jego śpiewanie Piec się rozpadł, to poczuł się jak w siódmym niebie.

– Toni, pan lubić zwieszęta – powiedział. – Widziałem, jak pan patrzeć na te muchy. A taksze ta pchła pan tak bardzo delikatnie utopić. Nie naleszy pan do kółka dla ochrony zwiesząt?

–Nie – odpowiedział Toni. – Nie wiem nawet, że coś takiego istnieje.

– Towarzystwa opieki nad zwierzętami – zauważył profesor Steinbach – są przecież we wszystkich większych metropoliach.

– No tak – odpowiedział Toni i zastanowił się: „Skoro takie kółka są we wszystkich większych metropoliach – powiedział sobie – to dlaczego takie kółko nie mogłoby być w getcie? Getto wprawdzie nie jest żadną wielką metropolią, ale małą metropolią jest. Zebrała się tu, jak mówi pan Glaser (i synowie), ferajna z całej Europy. Alba Feld twierdzi, że jest tu nawet Anglik. Wprawdzie Ledecký mówił, że to Anglik z praskiej dzielnicy Vysočany albo nawet z Krakowa, ale głównie, że Anglik. „Każdy Anglik – myślał sobie Toni – troszczy się przede wszystkim o swego psa, a dopiero potem o służącego. I choć tutaj w getcie chyba psa z sobą nie ma (i służącego również nie), to do kółka na pewno by wstąpił. Najpierw oczywiście trzeba je założyć.”

– No właśnie, Toni, niech pan sałoży taka kółka – powiedział pan Brisch.

– A kogo można tutaj chronić – zareagował pan Abeles. – O ile wiem, w getcie żadnych zwierząt nie ma. Są tutaj tylko Żydzi.

 

Jiří Robert Pick

Przełożyła Zofia Tarajło-Lipowska

(Tytuł fragmentu opowiadania pochodzi od tłumaczki.)    

 

Odra 3/2015 -Christian Medard Manteuffel

Christian Medard Manteuffel

 

EKSPRESJONISTA BEZ WYBORU

 

W Niemczech rozkręca się feta z okazji setnej rocznicy apogeum ekspresjonizmu. W Polsce ekspresjonizm, jako nurt literacki Młodej Europy, pojawił się dopiero pod koniec działań I wojny światowej. Natomiast u naszych zachodnich sąsiadów rozpoczął się ćwierć wieku wcześniej; jak wiadomo: kierunki artystyczne są zawsze odbiciem sytuacji społeczno-politycznej. Niemcy swój ubiegłoroczny kalendarz jubileuszowy mieli szczególnie bogaty,  znalazły się w nim tak ważne wydarzenia jak dwudziesta piąta rocznica zburzenia muru berlińskiego, siedemdziesiąta piąta rocznica rozpętania II wojny światowej i setna rocznica wybuchu I wojny światowej. Właśnie to ostatnie wydarzenie doprowadziło do dramatycznych zawirowań w literaturze i sztuce niemieckiej.

13.6

Do przejęcia władzy w Republice Weimarskiej narodowi socjaliści przygotowywali się długo. Niewinnie mogła wyglądać pasja biblioteczna Wolfganga Herrmanna, świeżo promowanego doktora Najnowszej historii (Neuere Geschichte) po studiach w Monachium, buszującego w bibliotekach uniwersyteckiego miasta Breslau. Był rok 1929. Herrmann miał dwadzieścia pięć lat i udzielał się aktywnie w młodzieżowych ruchach nacjonalistycznych. We wrocławskich Bibliotekach Ludowych[1] wyszukiwał tytuły i nazwiska autorów książek do listy planowanej akcji wystąpień przeciw antyniemieckiemu duchowi. Na początku 1933 roku, w momencie przejmowania władzy przez narodowych socjalistów, dr Herrmann był już dyrektorem Centrum Bibliotekarstwa (Zentralstelle für das deutsche Bibliothekswesen) w Berlinie i przekazał powołanemu przez Hitlera Ministerstwu Uświadamiania Narodu i Propagandy (Reichsministerium für Volksaufklärung und Propaganda) gotowe „czarne listy”. To było jedno z najpilniejszych zadań reżimu; już w maju w akcji przeciw „antyniemieckiemu duchowi” zapłonął w Berlinie stos złożony dwudziestu tysięcy książek; następne zapłonęły wszędzie, gdzie znajdowały się uniwersytety i wyższe szkoły, także we Wrocławiu. Profesorowie uczelni uświęcali to wydarzenie uroczystymi mowami, a studenci wrzucali książki do ognia. Niemcy Adolfa Hitlera wykreśliły ze świadomości swojego narodu dużą część dorobku ówczesnych pisarzy.

Palenie książek było wielkim, symbolicznym obrachunkiem z tymi, którzy  na długo przed rokiem 1933 figurowali w żargonie narodowych socjalistów jako „asfaltowi literaci”, „ludzie bez zasad“, „obca narodowo hołota“ i „zdrajcy ojczyzny”. Na liście zakazanych autorów wymienionych w momencie rozpoczęcia palenia książek było dwieście nazwisk. Liczba ta z biegiem czasu  wzrastała. Do zestawów szkodliwego i niepożądanego piśmiennictwa włączonych zostało już w roku 1935 trzy tysiące sześćset jeden tytułów, pięćset dwadzieścia cztery dzieła zbiorowe. Kto nie uszedł takiej interwencji nazistowskiego reżimu, ten był mordowany w obozie koncentracyjnym, jak Erich Mühsam, albo umierał w areszcie, jak Carl von Ossietzky. Niektórzy pisarze z indeksów w depresji i zwątpieniu odbierali sobie życie, jak pochodzący z Szamocina Ernst Toller.

Epitety wykrzykiwane przez studentów podczas wrzucania książek wyklętych autorów do płonących stosów we wszystkich miastach uniwersyteckich dotyczyły też malarzy.  I w tym przypadku w momencie przejmowania władzy naziści mieli skatalogowane nazwiska twórców. Malarstwu przysługiwał jeszcze jeden epitet: entartete Kunst (sztuka zwyrodniała). „Oczyszczanie” sztuki niemieckiej z twórczości ekspresjonistów dotknęło około tysiąca artystów. Jednak choć tysiące dzieł im odebrano, Ministerstwo Uświadamiania Narodu i Propagandy powołało „znawców sztuki”, których zadaniem było wyselekcjonowanie dzieł przeznaczonych z jednej strony do zniszczenia, z drugiej do sprzedaży zagranicą. Epitet „zwyrodniałe” nie przenosił się bowiem na wartość handlową. Jednym z tych „znawców” był marszand Gurlit, którego przypadek stał się ostatnio głośny; a sprawa jego uzyskanych tak nieczysto zbiorów dowiodła, że praworządne państwo niemieckie może jeszcze długo szukać podstaw do przejęcia  takich obrazów przez muzea sztuki lub do zwrócenia ich właścicielom.

 

 ...tak bardzo rodzima, że aż zwyrodniała.

Niemiecki miesięcznik poświęcony sztuce, „art.” opublikował niedawno niezwykle interesujący artykuł pióra Barbary Hein na temat losu obrazów zarekwirowanych przez hitlerowców jednemu z najwybitniejszych niemieckich malarzy ekspresjonistycznych, Emilowi Noldemu. Frankfurckie Das Städel Museum, jedno z największych w Niemczech muzeów sztuki, włączyło się do ogólnoniemieckiej akcji jubileuszowej ub. roku, udostępniając od 5 marca do 15 lipca retrospektywny przekrój twórczości Noldego. Prezentacja ta okazała się ironiczną powtórką z historii, ponieważ obrazy tego ekspresjonisty były wystawione po raz pierwszy w latach 1937/38 przez Reichsministerium für Volksaufklärung und Propaganda (RMVP) w galeriach i muzeach w Berlinie, Monachium i dziesięciu innych miastach – wtedy jednak celem ekspozycji było ich wyszydzenie. Ofiarne płótna; Duchowa zgnilizna; Chorobliwe fantazje; Umysłowo chorzy nieudacznicy – tego rodzaju sloganami „reklamowano” w tamtych latach nie tylko Noldego, ale i innych czołowych modernistów niemieckich, takich jak Kirchner, Klee, Nolde czy Dix. Emilowi Noldemu zarekwirowano, lub zdjęto ze ścian muzeów i galerii, tysiąc pięćdziesiąt dwa obrazy, z czego czterdzieści osiem wytypowano na ekspozycję sztuki zwyrodniałej. Dla jednego z cyklów, Das Leben Christi (Życie Jezusa), przeznaczono nawet osobną salę. Żadnemu innemu malarzowi nie odebrano jednorazowo tylu obrazów, ani też tyle spośród nich nie wystawiono w celu ich wykpienia, a jednocześnie „uświadamiania narodu” w kwestii tego, co jest wrogie kulturze niemieckiej.

Takiej świadomości najwyraźniej brakowało samemu artyście. Emil Nolde nie był bowiem, jak większość ekspresjonistów niemieckich, zaangażowany w jakąkolwiek ideologię. Nie deklarował się jako pacyfista, gdy „patrioci” szli ochotniczo na front w roku 1914. Nie był socjalistą; a dojście Hitlera do władzy witał z otwartą sympatią. Nie był też Żydem, ale wręcz jawnym antysemitą. Biorąc to wszystko pod uwagę, można by więc zapytać, jak to jest z tym ekspresjonizmem, który definiuje się jako artystyczną odpowiedź na nieakceptowalną sytuacją społeczną, jako reakcję na nią, a tylko taki rodzaj sztuki można by uznać za wyobcowaną z kultury narodu niemieckiego i zwyrodniałą. Jeden z najbardziej autorytatywnych teoretyków modernizmu niemieckiego, Herwarth Walden, wydawca czołowego czasopisma ekspresjonistycznego „Der Sturm”, uważał nawet, że w wypadku tego prądu w modernizmie, chodzi raczej o usposobienie do życia młodej generacji aniżeli o kierunek artystyczny.

Ekspresjonizm, uderzający mocą swojego stylu, interpretowany jest chętnie jako „styl protestu”. Koniecznie politycznego. Poszukiwanie obiektu dla tego protestu jest sprawą wtórną; zajmują się nią raczej krytycy i domorośli publicyści, a nie sami twórcy. Fala ekspresjonistyczna pojawiła się w kulturze niemieckiej w ostatnich latach XIX wieku. Łatwo nam, Polakom, skojarzyć sobie ten okres z pojawieniem się w Berlinie naszego Stanisława Przybyszewskiego, który pozostawił po sobie w historii literatury niemieckiej termin Przybyszewski-Zeit. Dołączyli do tej fali Młodej Europy także twórcy skandynawscy z Munchem na czele. Uważa się, że elementy tego stylu pojawiły się też m.in. u van Gogha, Toulouse-Lautreca i niektórych innych postimpresjonistów. Zmieniła się estetyka: obraz impresjonistyczny uległ deformacji, a tym samym oddziaływanie odpowiedniego dzieła przekształciło się z impresyjnego na ekspresyjny. Obraz nie miał już uwieść oglądającego, zauroczyć czy wciągnąć w swoją głębię, przeciwnie – miał uderzać, wyjść z ramy na zewnątrz, spontanicznie objawiać swój motyw, dając malarzowi prawo narzucenia swojej wizji przedmiotu, a także twarzy czy postaci.

Czyżby Nolde nie rozumiał, że jego pędzel kładł na płótno formy lub kolory, które były protestem przeciwko niesprawiedliwości społecznej, przeciwko wojnie lub wręcz nowej rzeczywistości? Nie, on po prostu malował tę rzeczywistość tak, jak ją widział, jak odczuwał. Gdy zarekwirowano mu obrazy, miał sześćdziesiąt sześć lat. Jego pierwsze obrazy malowane w tej konwencji powstały po roku 1900. Należał do mniejszości niemieckiej zamieszkującej przygraniczne tereny Danii. (Tak to jest, że żyjąc za granicą ojczyzny silniej odczuwa się swoją tożsamość narodową.) Ale nie doświadczył osobiście bezpośrednio katastrofy wojennej i fatalnej sytuacji społecznej w ojczyźnie, jeszcze przed wybuchem wojny. Co więcej, w roku 1920, podczas kolejnego nasilenia się sporu między Niemcami a Danią o tereny przygraniczne, tam gdzie mieszkali Nansenowie (tak nazywał się Nolde) – on, zdeklarowany członek mniejszości niemieckiej, opowiedział się naprzód po stronie duńskiej, ale gdy niebawem do niego i jego pięknej żony zaczęły docierać hasła narodowych socjalistów…  uznali je oni za swoje. Dojście Hitlera do władzy powitali z euforią! A oto nagle jego sztuka zostaje uznana za antyniemiecką, wypaczoną, zdegenerowaną. Kiedy odbierano mu dorobek jego wielu lat życia, pisze do Goebbelsa:

 Szanowny Panie ministrze.

(…) Proszę Pana uniżenie, aby zechciał Pan na podstawie przysługujących przepisów zwrócić mi moje obrazy. (…)

Proszę Pana także, szanowny Panie Ministrze, aby zechciał Pan oddalić ode mnie dyfamię, która mnie spotkała. Odbieram to szczególnie dotkliwie, a i w sposób szczególny dlatego, ponieważ od początku ruchu narodowo-socjalistycznego jako prawie jedyny niemiecki artysta walczyłem przeciwko wyobcowaniu niemieckiej sztuki, przeciw brudnemu handlarstwu sztuką (…).

Gdy narodowy socjalizm także przeciwko mnie wytacza te nazwy „zwyrodniała” i „dekadencka”, odbieram to bardzo jako niedocenianie, ponieważ tak nie jest, moja sztuka jest niemiecka, mocno, gorzko i głęboko.

[Dalej skrzywdzony artysta deklaruje, mimo obelżywego potraktowania, swoje oddanie dla ojczyzny i idei narodowo-socjalistycznej i podpis.]

Pozwalam sobie mieć nadzieję na zwrot mojej własności.  

                                                                                             Heil Hitler!

                                                                                            

                                                                                            gez. Emil Nolde[2]



[1]     Volksbibliothek – było ich wówczas we Wrocławiu pięć. Przy okazji dziękuje pani dyrektor Ewie Pitak i panu Arkadiuszowi Cecorze za wysiłek włożony w poszukiwanie śladów po Wolfgangu Herrmannie.

[2]     Są to fragmenty w moim tłumaczeniu. Magazyn „art” publikuje po raz pierwszy faksymile całego dokumentu.

Więcej w marcowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 3/2015 -Mieczysław Orski

STARSZY BRAT

 

Jedyne poważniejsze i starannie przygotowane opracowanie dotyczące życia i twórczości Janusza Różewicza (1918 – 1944), brata Tadeusza – obok tomu pt. Nasz starszy brat (Wrocław 1992) zawierającego jego wiersze, listy i wspomnienia – ukazało się przed piętnastu laty w Kanadzie nakładem Slavic Research Group at the University of Ottawa dzięki inicjatywie profesora tej uczelni Richarda Sokoloskiego. Była ona owocem przeprowadzonych przez znanego kanadyjskiego slawistę, redaktora tomu, poszukiwań w polskich bibliotekach i rozmów z Tadeuszem Różewiczem. Prawie w Polsce niezauważona książka Janusz Różewicz: a reminiscence / Wspomnienie o Januszu Różewiczu zawiera m.in. fragment pamiętnika Feliksa Przyłubskiego, który można odczytać jako hołd złożony prominentnemu uczniowi przez jego nauczyciela, polonistę prowadzącego przed wojną zajęcia w szkole Janusza w Radomsku. Tom ten otwiera ważny, bogaty w wiele mniej znanych informacji esej Richarda Sokoloskiego pt. An Elder brother / Starszy brat. Do czasu tej publikacji w 2000 roku sylwetka najstarszego brata Tadeusza (i drugiego z braci, znanego reżysera Stanisława) ginęła w mroku historii, wynikającym – podkreśla autor tomu – z wiadomych okoliczności politycznych. Obiecującego poetę, zgładzonego jako uczestnika ruchu oporu przez Gestapo w 1944 roku, naprzód spotkał tragiczny los podobny do tego, jaki zakończył życie wielu innych wybitnych młodych polskich pisarzy, w tym Krzysztofa Baczyńskiego, Tadeusza Gajcego czy Jana Stroińskiego, a później niesława w PRL-u. Niestety jego udział w walkach Armii Krajowej przesądził o otaczającej go w ówczesnej Polsce zasłonie milczenia. Janusz Różewicz zdążył opublikować za życia niewiele ze swych utworów; sporo spośród nich pozostało nieukończonych. Nawet miejsce jego pochówku przez długie lata pozostawało nieznane. Ujawniane fakty jego biografii i odkrycie kolejnego smutnego świadectwa dziejów tego pokolenia (…) pociągają za sobą nieuniknione pytania: Co by było, gdyby…(What if?...) – pisze Sokoloski. Gdyby jego droga literackiego rozwoju potoczyła się normalnie, mógłby stać się być poważnym (substantial) zjawiskiem w polskiej literaturze.

Najstarszy z Różewiczów od wczesnej młodości ulegał fascynacji słowem mówionym i pisanym i wywierał swój wpływ także na Tadeusza – o czym autor tomu dowiedział się podczas spotkań z autorem Niepokoju i z lektury jego wspomnień zamieszczonych m.in. w Przygotowaniu do wieczoru autorskiego. Jako dzieci obaj bracia pilnie czytali – nie tylko baśnie, byli stałymi bywalcami kina w Radomsku, a nadto pisali i realizowali w domu (o spektakle dbał z kolei Stanisław) historyczne sztuki. Jako nastoletni czytelnicy sięgali już do bardzo zaawansowanych lektur (Tadeusz wspomina, że dzięki zachętom Janusza poznał m.in. Króla Ubu i Ferdydurke), a także systematycznie do kilku prenumerowanych w domu gazet i czasopism, włącznie z „Wiadomościami Literackimi” i „Skamandrem”. Młodsi bracia cieszyli się także pierwszymi literackimi sukcesami Janusza, który wcześnie zaczął wysyłać swoje wiersze do czasopism i jako osiemnastolatek otrzymywał od znanych postaci życia literackiego – m.in. Kazimierza Wierzyńskiego i Józefa Czechowicza – listy zachęcające go do twórczości poetyckiej. Ryszard Gaszyniec, redaktor pisma poświęconego literaturze antycznej i klasycznej „Filomata”, z którym Janusz także prowadził korespondencję, zamieścił dwa jego debiutanckie utwory na łamach tego tytułu. W maju 1938 roku dwudziestoletni poeta wziął udział w rozpisanym przez „Polskę Zbrojną” ogólnopolskim konkursie na wiersz (o czym można przeczytać obok we wspomnieniach matki Marcina Filipowicza) i uzyskał tam drugą nagrodę. Otrzymał listowne o tym zawiadomienie od redaktora tego dziennika Karola Koźmińskiego z wysokim jak na tamte czasy załącznikiem w wysokości 100 zł – za które mógł zakupić pierwszy w życiu garnitur. W tym też roku Ludwik Fryde zaproponował Różewiczowi publikację w przygotowywanej przez siebie antologii współczesnej polskiej poezji. Niestety, nie zawsze z aprobatą spotykały się pierwsze eseje czy szkolne wypracowania Janusza, w ogóle z nauką szkolną nie szło mu dobrze, o czym można dowiedzieć się z fragmentu wspomnień jego nauczyciela, Feliksa Przyłubskiego:

Ten rok 1937 nie był rokiem szczęśliwym. Jeszcze przed czerwcową porażką – niedopuszczeniem do matury – zdarzyła się Januszowi przygoda, która się mogła skończyć fatalnie. Przygoda zdarzyła się właściwie nam obydwu.

Młodzi poloniści miewają niespokojne pomysły. Był wtedy w modzie „szary człowiek”. Dumając kiedyś, co dać na klasówkę w VIII klasie, wymyśliłem temat w rodzaju „i co ty na to, szary człowieku?”. Nie pamiętam sformułowania, ale był to temat-rama. W tę pustą ramę można było wpisać, co kto chciał. Różewicz oczywiście odrzucił „Społeczeństwo polskie w Lalce Bolesława Prusa” i z pasją rzucił się na ten mój trzeci, tzw. „wolny temat”. Była to namiętna filipika w obronie uczniów-kolegów z niemiernym wysiłkiem zdobywających naukę, a traktowanych bezdusznie przez szkołę. Czego on tam nie nawypisywał! Przedstawił położenie biednych uczniów, zwłaszcza sytuację synów chłopskich. Dla nich już sam pobyt w mieście nie mieścił się w możliwościach finansowych rodziców, a cóż dopiero koszt kształcenia... Od Różewicza dowiedziałem się, że dziecko wiejskie dostaje od rodziców 10 złotych miesięcznie na opłacenie „stancji”, a w czwartek, raz w miesiącu w dzień targowy, przywożą mu kilkanaście jajek, kawał sera, trochę kaszy, grochu, mąki. Nie żałował sobie Januszek retorycznych pytań: „A czy panowie profesorowie wiedzą, że...” itd.

Przeczytałem wypracowanie Różewicza z uczuciem pewnego zakłopotania. Powinienem wszystko o swoich uczniach wiedzieć, a nie wiedziałem. Ale trzeba było tę klasówkę ocenić, postawić normalnie stopień, choć to nie była normalna klasówka. W ocenie, którą dla maturzystów zawsze w kilku zdaniach formułowałem, wskazałem kilka potknięć, skarciłem za nadużywanie wielokropków, wytknąłem usterki w przestankowaniu, no i napisałem coś o śmiałym i bezpośrednim ujęciu tematu. Potem machnąłem wielki minus (głównie za wielokropki, które mnie złościły) i za nim śmiało wypisałem „bardzo dobrze”.

Różewicz miał czerwone uszy, jak szedł do stolika odebrać zeszyt. Gdy usiadł na swoim krzesełku, został wprost nakryty gromadą kolegów patrzących w to „bardzo dobrze” jak w olśniewające zjawisko. Klepali autora po plecach a ku mnie – zajętemu wręczaniem innych wypracowań – zerkali z aprobującym uśmiechem. Zrozumiałem: to nie było wypracowanie, to było wystąpienie. Z pewnością nie zamierzone, spontaniczne, bo przecież temat klasówki zaskakiwał uczniów. Ale zaraz po klasówce wszyscy już wiedzieli, o czym i jak Różewicz pisał, więc byli ciekawi następstw tego prowokacyjnego ćwiczenia klasowego. W każdym razie poeta awansował na trybuna ludu.

Bomba miała zapalnik ze zwłoką – wybuchła po kilkunastu dniach. Radomsko odezwało się. Małe miasto bardziej niż jakakolwiek inna zbiorowość nie znosi wychylania się poza uświęcony tradycją schemat. Mali ludzie małych miast są chorobliwie uczuleni na punkcie godności zależnej od zajmowanej w społeczeństwie pozycji. Dyrektor miał zwyczaj przeglądania klasówek: prosił o trzy prace – dobrą, średnią, słabą. Ode mnie dostał oczywiście zeszyt Różewicza jako reprezentacyjny dla grupy dobrych. Bodaj nazajutrz zostałem wezwany do gabinetu. Dyrektor był blady. „Jak pan mógł? Taką pracę oceniać jako bardzo dobrą? Czy pan nie widzi, że to jest propaganda komunistyczna?”

*

Po zaliczeniu matury, na rok przed wybuchem wojny Janusz Różewicz, rezygnując ze studiów, przeszedł latem 1939 roku kurs podoficerski w jednostce znajdującej się w pobliżu Radomska – zakończony notą „bardzo dobry”. Kiedy wrócił do rodzinnego miasta, znalazł się pod dalszą kuratelą Ryszarda Gaszyńca, który zachęcał go do rozpoczęcia studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie; w liście datowanym z 18 sierpnia 1939 redaktor „Filomaty” instruował dokładnie swojego podopiecznego, jakie kroki ma podjąć w celu wpisania się na studia. Dwa tygodnie później nadzieje na dalszą edukację rozpłynęły się z hukiem pierwszych bomb spadających na obiekty radomskich Zakładów Metalurgicznych – i niedoszły student zamiast we Lwowie znalazł się nad Wartą w szeregach Siódmego Pułku Piechoty – jak wiadomo, nie na długo. Po porażkach polskiej armii Różewicz powrócił do domu, choć spotkał się w międzyczasie po raz ostatni z Gaszyńcem, a także z dawnym swoim profesorem Przyłubskim, tak wspominającym to spotkanie:

Brał Różewicz udział w czterodniowym szamotaniu się 7. dywizji z wielokrotnie przewyższającymi ją liczebnością, uzbrojeniem i sprawnością dywizjami niemieckimi. Około 20 września znalazł się w Kowlu. Tam po raz ostatni spotkał się nauczyciel ze swoim uczniem. W koszarach 50. pułku piechoty włóczyły się bezradnie grupki żołnierzy różnych broni i jednostek, poniewierał się wszelki dobytek wojskowy, walały się w błocie porozsypywane tysiące map sztabowych z tamtejszej składnicy. Tam się znalazł Janusz Różewicz. Przyszedł z kilkoma żołnierzami czegoś tam szukać – broni czy amunicji.

Wiele było w czasie wojny takich spotkań, w których szczęśliwe:„żyjesz!” przesłaniało tragiczną rzeczywistość. Różewicz, należał do oddziału dowodzonego przez sprężystego kapitana.

– „Będziemy się przebijali do Rumunii, niech pan profesor idzie nami”.

Widząc moje wahanie, dodał:

– „Nasz kapitan nie ma ani bryczki, ani konia, ani nawet roweru ...”. Gorzkie doświadczenia tych kilkunastu dni wojny... Zdarzali się, nie tak rzadko, dowódcy rekwirujący dla siebie środki lokomocji i opuszczający swe oddziały. I ja, i widać Różewicz także, widzieliśmy takie wypadki.

Nie zgodziłem się na tę propozycję. Zdawałem sobie sprawę, że do Rumunii jest piekielnie daleko, a po drodze wypadnie się spotkać z niejednym oddziałem obcej armii i z niejedną watahą jeszcze bardziej obcych Ukraińców. Zresztą akurat niedawno stałem się dowódcą kilkunastu żołnierzy, rozbitków, którzy zameldowali się, prosząc, abym „objął  nad nimi komendę”: stałem się dowódcą z wyboru, a nie z nominacji. Moi żołnierze skupili się w pewnym oddaleniu i patrzyli koso na podejrzane rozhowory podporucznika z podchorążym. Czy miałem ich mścić, zawieść ich nadzieje?

A Różewicz promieniał optymizmem, jakby miał w kieszeni paszport z wizą rumuńską i wsiadał do sleepingu. Taki był...

 

Pierwszą zimę wojny Janusz spędził na łonie rodziny w Radomsku, podobnie jak bracia podejmując różne przypadkowe prace, ale i uczestnicząc w początkowych działaniach konspiracyjnych. Z Tadeuszem współpracowali m.in. z podziemnym „Czynem Zbrojnym”. 26 czerwca 1943 roku Tadeusz dołączył do leśnej partyzantki, a Janusz znalazł zatrudnienie w firmie przewozowej C. Hartwig Inc., która była cichym sponsorem podziemnych siatek ruchu oporu w kraju. W 1943 roku awansował, zajmując stanowisko szefa wywiadu II Oddziału Armii Krajowej w Piotrkowie Trybunalskim. Kryjąc się pod pseudonimami „Zbyszek” i „Gustaw” oraz wykorzystując swą wyborną znajomość języka niemieckiego, zasłużył się jako wyjątkowo uzdolniony i pożyteczny konspirator. Jeździł często – notuje Sokoloski – z powierzonymi sobie specjalnymi zadaniami, jako „Robert Leszczyński”, do Rzeszy, a na wiosnę 1944 roku przejął komendę nad Drugim Wydziałem AK w okręgu łódzkim. Podczas podróży do Berlina, Hamburga i Monachium nawiązywał łączność z agentami, przez których przekazywano informacje do Anglii. Po powrocie do kraju, wykonując jedno ze swoich zadań, został zatrzymany w Łodzi, w czarnej limuzynie przez trzech agentów Gestapo. Był przesłuchiwany i torturowany, a 20 października rozstrzelany. Nadano mu pośmiertnie rangę kapitana i uhonorowano medalem Virtuti Militari.

*

Tadeusz, który wcześniej w Radomsku umówił się z bratem na spotkanie po wojnie w Paryżu, znalazł się już kilka lat później sam pod paryskim pomnikiem Mickiewicza – i skierował do Janusza zapisane w Paryżu poniższe słowa (zamieszczone w tomie Nasz starszy brat, przytaczamy je w oryginalnym zapisie):

Chciałem Ci powiedzieć, dlaczego spóźniłem się tyle lat... Chciałem ci opowiedzieć, co się stało z naszą rodziną – od dnia, kiedy Ciebie w Łodzi na ulicy w czerwcu 1944 roku zatrzymało gestapo – chciałem się Ciebie spytać, kto was wydał, zdradzał – kto podał miejsce, godzinę, kontakt, na który się tamtego dnia udałeś – czy wszystko na zawsze zapadło w ciemność podziemia? Chciałem Ci opowiedzieć, jak odeszła od nas Mama, jak odszedł Ojciec, co robiliśmy ze Stasiem przez te wszystkie lata…, ale nie jestem pewien, czy w tym starym człowieku poznasz swojego młodszego brata Tadka..., więc uśmiecham się i powoli odchodzę w stronę Pól Elizejskich. Oglądam się za siebie, widzę ciemną na tle nieba postać Adama Mickiewicza, który wędruje do Ojczyzny... Widzę Ciebie..., ruch ręki w moją stronę...

 

Wybrał i opracował Mieczysław Orski

 

Odra 2/2015 -Artur D. Liskowacki

Artur D. Liskowacki

 

JESIEŃ POETÓW

 

1.

 

Myślałem, że już tu nie wrócę (bez „nigdy”, jeszcze bez). Do tych pałacyków w O., tych leśniczówek, stawisk, domów i dymów literatury. Że już napisałem swoje o tym, co cudze, a może – kto wie – napisałem cudze o tym, co moje. Ale nie musiałem wracać, samo wróciło.

 

Pewnego jesiennego dnia zapachniało kawą i papierosami, referatem i za pan bratem, turniejem jednego wiersza i wspólną uroczystą kolacją, poetyckim kręgiem i biesiadą pokoleń. Osobny stałem się nagle zbiorowy, przechodzący mimo znalazłem się w środku. Dokładniej: w holu.

 

– Dobry wieczór, profesorze – powitała mnie któraś, dla której byłem kimś.

 

– Nie jestem profesorem.

 

– Jak to?

 

– Zostałem przy tytule magistra.

 

– To nie zaszczyci nas pan analizą…

 

 – Niestety. Wokalizą też nie. Słyszałem natomiast, że wieczorem ma dla nas, to znaczy dla państwa zaśpiewać…

 

 – Ależ poznaliśmy się w roku ubiegłym u M.

 

 – To być może. Żeśmy się znali. Przed śmiercią. Jak mówi Dianna. Albo Stella, nie pamiętam.

 

 – Nie pamięta pan?

 

 – Tylko tyle, że Fantazy.

 

 – Kto?

 

 – Już wiem! Hrabina Respektowa.

 

Uśmiech kwaśny. Raczej bez respektu. Wątpiący. We mnie. I słusznie.

 

Bo ja właściwie nie wiem kto. Ta tu, oni tam. Może zresztą nie było mi z nią w tym holu akurat tak. Pewnie było gorzej (dla mnie). Gdzieżby aż takie utarczki słowne („Z babami się jak na pałasze bije…” – to akurat pamiętam: Rzecznicki). W każdym razie podobna do kogoś. Tak samo pewnie jak ja (świeżo po premierze Fantazegow K.). Patrzy na mnie niepewnie, uśmiecha się, już z pewnością. W końcu nie jestem stąd, więc znikąd, a ona jest spośród, czyli jest.

 

Przemykam spiesznie między innymi, którzy są. Między innymi po to, żeby mnie nie było. Przynajmniej widać. Bo przecież nie uczestniczę w corocznym, tradycyjnej, kolejnym. Tylko tak się złożyło, że tu nocuję za dnia, czytam nocą, mam zjeść obiad, napisać wybitne dzieło, oddać klucze. Reszta, która przyjechała, jest większością, i nie jest milczeniem. Gwar, ukłony, wymiana spojrzeń i tomików, srebro termosów, drożdżowe ciasto, zapach mandarynek.  

 

Poeci są w wieku, niektórzy wciąż w dwudziestym, a poetssy nie. W słowie poetessa nie ma już ironii. Choć podkreśla je czerwono mój program edytorski. Ale pismo literackie w jednym z wojewódzkich miast – z biblioteką sponsorką w nagłówku – przedstawia „nowe wiersze” miejscowych „poetów i poetess”. Więc poetessy: z siwym warkoczem, rudym klipsem, wilgotnym kasztanem spojrzenia. Adorowane adorują, obdarowane nie darują. Po kolacji ma być koncert przy świecach, niektóre już nadgryzają uszminkowane dyskretnie ogarki mentolowych slimów. Poeci mówią prozą, rzadziej niż zwykle używając słowa kurwa.

 

Co ja tu robię. A raczej: czego tu nie robię. Nie sikam do umywalki, jak Himilsbach, nie skaczę, pisząc, po górach, jak Andrzejewski, nie spaceruję wokół brata jak Brandys. To i otoczyli mnie brakiem większego zainteresowania. Mniejsze, owszem, tli się tu i tam. Z niektórymi mówimy do siebie, z innymi kiwamy głowami nad sobą, jakby to był ktoś znajomy. Sprzed lat niewielu, trzydziestu, może czterdziestu. Rozpoznaję niektórych – czasem i we mnie – mają czarne brody, zupełnie jak wtedy, i spojrzenie pełne siebie. Albo łysiny, które połyskują im identycznie jak kiedyś. Tylko u niektórych widać ślad żalu, tego spod powieki. Wspomagającego wstrzymywanie procesu starzenia Się Steda, sterania w staraniach o patronat urzędu, mecenat zarządu. Ten pod kim bardziej ślizgają się wytarte dywany w wydziałach kultury, może w razie czego liczyć na konkursy.

 

L., który jest od zawsze ich jurorem, mówi mi później, innego dnia, gdzie indziej, że wielu z tych, którzy słali na nie wiersze pół wieku temu, robi to i dziś. Niektórzy do dziś wygrywają. Jeżeli (minimum) pięćset złotych, plus zwrot kosztów podróży, przyjadą osobiście po odbiór. Wychylą kielicha, zagryzą tabletką na ciśnienie, posłuchają młodzieży szkolnej, która wyrecytuje na gali ich strofy.

 

Niektórzy z niektórych byli przecież kiedyś tymi, którzy. Ich ówczesne tomiki w oficjalnych oficynach – choć nikt ich nie czytał, podobnie jak nikt nie czyta wydanych dziś (w końcu wiersze są nie po to, żeby je czytać, a po to, by je pisać) – miały nakłady jak dzisiaj bestsellerowe powieści. Ich spotkania autorskie bywały spotkaniami w księgarniach, bo wtedy były jeszcze księgarnie. Ich kobiety, kierowniczki powiatowych bibliotek i licealistki ze średnich miast, popełniały przez nich samobójstwo, a przynajmniej upijały się likierem cytrynowym, o czym potem pisali prozaicy i kręcili filmy reżyserzy. Niektórzy z niektórych bywali również później. Bywało jednak, że musieli być nie tam, gdzie by być woleli. Choć tam, wiadomo, być nie warto, bo nie ma tam niczego. Bo są tam wciąż ci sami, czyli nikt. Mainstream. Salon. Gwiazdy mediów. Pedały, lesby i Żydzi. Kochankowie przewodniczącej jury.

 

A tu niektórzy, a właściwie wszyscy, są u siebie, więc są. Sobą. Czyli tymi, którymi są w napisanych przez siebie notach biograficznych swoich tomików i poetyckich arkuszy sfinansowanych dzięki środkom, a czasem tylko obrzeżom. Kto to dziś rozróżni, prócz profesora Czaplińskiego. Poza tym cisza opiniotwórczych mediów roztaczająca się nad ich lokalnymi splendorami jest przestrzenią tak rozległą, że dzięki temu lepiej ich słychać. Choćby między sobą. Co w tym złego. Mogą się skrzyknąć nawet szeptem. Ale najlepiej w ramach. Jakiegoś projektu, wspartego albo pod patronatem. Może być także z okazji pory roku lub imienia. Wybitnego Poety. Jeśli nie jest wybitny, może być miejscowy. Popieramy miejscowe, bo lokalne. Lokowane jak produkt. Jak mała ojczyzna. Jak mała być może, by była wielka dla tutejszych. By była dla nich w sam raz.

 

Rzeszowski prozaik. Szczeciński pisarz. Słupski eseista.

 

Ale też inaczej: wrocławski poeta. Tadeusz Różewicz (na przykład).

 

2.

 

Odwrotnością spotkań autorskich – na które przychodzi dziś ślepiec z psem (tak o frekwencji na meczach hokeja na trawie mówił kiedyś jeden z trenerów tej dyscypliny sportu), a pytania zadaje zdany na siebie prowadzący (który sam się, niestety, do tej sytuacji częściowo doprowadził, i teraz ma najgorzej, bo nie może dyskretnie wyjść) – są zjazdy, zloty, wiosny, jesienie i zimy, sympozja oraz inne literackie (głównie poetyckie) zgromadzenia cechowe.

 

Można powiedzieć, kiedyś to były zjazdy, noce Kupały i Sikały, festiwale liryki i zalotne zloty. Tak że nic nowego pod słońcem. Czy raczej: pod księżycem. O, Księżycu, Ty planeto blady… – szydził łagodnie Gałczyński. Nic nowego pod księżycem? Takiż był księżyc i na rynku pompa… Wiele się pomylę, gdy powiem, że została tylko pompa? Celebra lirycznych konfraterni, zamknięty, a przecież mnożący się zakon autorów niezliczonych tomików i antologii wydanych z okazji, Nibylandia nagród i konkursów o tytułach, przy których sławna kiedyś nazwa Turniej Poetycki Czerwonej Róży to wzór umiaru i wyrafinowania, to wszystko lśni w księżycowym blasku i odbija własne światło. Takiż był księżyc, ja, stojąc za wałem / Marii ten bukiet róż ofiarowałem / Mych skromnych ogni zadatek niewinny / Atoli Marię posiadł bałwan inny!Jakiego bałwana czczą dzisiejsi poeci? Że to bałwan bez „tkliwej dynamiki”, a już na pewno „Angelologii”? Tę dostali do śpiewania estradowi bardowie. Następcom liryków – młodszym, chłodniejszym, cynicznym, choć nie mniej naiwnym niż poprzednicy – została codzienność. Na szyldzie domu w mieście K. przeczytałem niedawno: „Zakład Fryzjerski i Kosmetykologia”.  

 

Ale i Gałczyński sam w sobie się przegląda niekiedy. Jako mimowolny patron najgorszej poezji oraz recytujących dzieci. Nie bez kozery pewnie organizowany dla nich konkurs Szczeciński Parnas wymienia nazwiska miejscowe, godne Parnasu (jestem godny), dodając w regulaminie: „z wyjątkiem K.I. Gałczyńskiego”. Choć, jak chce Literatura na Pomorzu Zachodnim do końca XX wieku. Przewodnik Encyklopedyczny (2003), autor Satyry na bożą krówkę– w Szczecinie skądinąd pisanej – mieszkający w nim niecały rok (licząc jednak tutejsze życie jego rodziny – wiążące go z miastem – będzie to trwało trochę dłużej) – był autorem szczecińskim jak najbardziej.

 

Dobrze, domyślam się. Organizatorzy konkursu (miejscowy oddział ZLP i Wydział Oświaty) wypisali zeń Konstantego Ildefonsa, by nie ułatwiać dzieciom (i nauczycielom) wyboru. Wiadomo, bez zapisu na Gałczyńskiego, wszystkie recytowałby Wiosnę w Szczecinie albo Zaczarowaną dorożkę.

 

 Ale „Zapytajcie Artura…”. To odpowiem. Pomnik Zaczarowanej dorożki witałem kiedyś oficjalną mową (niezbyt wiązaną) jako prezes miejscowego SPP, na jednym ze szczecińskich placów – czy raczej skwerów – w pobliżu, ale jednak z dala od śródmieścia. Promnik ten przypomina trochę wagon tramwajowy, co mogłoby być a propos, bo niedaleko znajdowała się najstarsza zajezdnia tramwajowa w Szczecinie. Zajezdni już nie ma. Pomnik nurza się w zieloność. Że to dorożka itd. nie pamiętają dziś jednak nawet okoliczne psy, biegające wokół po trawie w swoich pilnych sprawach. Chyba że boże krówki.

 

W szczecińskim Klubie 13 Muz, otoczonym niegdyś legendą artystyczną – dziś zmienionym na miejską instytucję kultury – stał przez lata na półpiętrze Gałczyński właśnie. Mówiąc współczesnym językiem: ikona klubu (skądinąd do ikon nie miał on predylekcji, wolał – wiadomo – europejski barok). Dokładniej jego popiersie, czy raczej głowa (bardzo Mickiewiczowska w rysie). Pamiętam z coraz większym trudem, choć rzeźba owa (autorstwa Sławomira Lewińskiego) wciąż w 13 Muzach, zdaje się, stoi (nie na półpiętrze przy uroczystych schodach, a w głębi jednego z bocznych korytarzy). Tylko że ja obok niej od lat nie przechodzę. Bo dokąd. Przecież nie do wieczności.

 

A konkurs poetycki jego imienia, dla którego jej obecność byłaby z pewnością ważna, przekształcił się z czasem w festiwal teatralny Małej Formy (to by akurat K.I.G. odpowiadało: cenił kameralistykę), potem zaś zmienił nazwę na Kontrapunkt (Gałczyński akurat wolał harmonię) i przeniósł się gdzie indziej.

 

Anna Arno, autorka biografii Niebezpieczny poeta (2013), przyjeżdżała do Szczecina, by odkurzyć jego tutejsze ślady, ale w jej warszawskiej książce nie ma ich wiele. Co się dziwić. Nie żyje już nawet T., satyryk i autor tekstów piosenek, który spisywał Muz klechdy domowe (klubowe). A to jemu, zdaje się, Gałczyński złamał kiedyś nogę. Upadając. Bo postument, na którym umieszczono głowę, był wysoki, ale wąski. Symbolizowany owym upadkiem i złamaniem (raczej nieoficjalnie) wpływ Gałczyńskiego na życie literackie Szczecina też się z czasem zawęził, a mówienie o nim jest tu dziś de mode. Także wśród akademików („donoszę panie naczelniku”). Co paradoksalnie, acz bez dramatycznego patosu, dopełnia historię szczecińskiego Zjazdu ZLP z 1949 roku, na którym zadeklarowano socrealizm w literaturze polskiej, a kanarkowi Gałczyńskiego ( – mu?) obiecano przydeptanie gardziołka.

 

Szczeciński stosunek do autora Niobe da się dzięki temu opisać sekwencją typowo polską: duszenie z miłości, przydeptywanie, duszenie z miłości, przydeptywanie, itd. Żywe gardziołka wcale zresztą do tego nie są potrzebne. Wiadomo poza tym, że gardziołka służą poetom, za ich życia, do różnych rzeczy.

 

Mój ojciec – w drugiej połowie lat 50. młody literat szczeciński – otrzymał od starszych kolegów zadanie, by towarzyszyć Władysławowi Broniewskiemu, który przyjechał do Szczecina na cykl spotkań autorskich. Miał mu towarzyszyć w roli, by tak rzec, stróża gardziołka. Opowiedział mi kiedyś, jak Broniewski, będąc z nim w bufecie Klubu 13 Muz, poprosił o szklankę wody. Otrzymał ją i wypił duszkiem. Bez mrugnięcia. Choćby do stróża, który dopiero po niewczasie zorientował się, że szklanka była z procentami.

 

Wysokoprocentowi poeci przetrwali już chyba tylko w określeniu szklanki wielkości kieliszka: literatka. Natomiast imię Konstantego Ildefonsa przejął jakiś czas temu inny konkurs poetycki w Szczecinie dla poetów wstępujących. Któż pamięta jeszcze hasło – kierunek – identyfikator: Pokolenie, które wstępuje; Jerzy Leszin Koperski wiódł owo pokolenie ku przyszłości – jako odkrywca i drogowskaz w jednym – w wielce poetyckiej dekadzie lat 70.

 

Przyszłość się skurczyła, ani zauważono, że minęła, i nagle stała się dla maszerującego pokolenia przeszłością. Tymczasem konkurs imienia nieustannego Poety (ogólnopolski) organizuje Dom Kultury Skolwin (pracujący w nim Marek Maj lubi Gałczyńskiego, pisze bliskie tej liryce wiersze i śpiewa je z zespołem). Skolwin to dzielnica trochę za miastem. Za czasem. W jesiennym zmierzchu, w dymie tamtejszej huty. Którą wydymała rzeczywistość. Ale poezja chyba trochę też. Bo na Skolwinie jest także (była sobie) papiernia.

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 2/2015 -Andrzej Skrendo

Andrzej Skrendo

JANUSZ SŁAWIŃSKI:

Naprawdę jestem gdzie indziej, ale nie powiem gdzie.

Janusz Sławiński (1934 – 2014) to przywódca pokolenia, które ufundowało w Polsce nowoczesny uniwersytecki kurs teorii literatury, czy raczej – i po prostu – nowoczesne polskie literaturoznawstwo. W jego dorobku znajduje się m.in. szkic Czas wspomnień, swego rodzaju poetyka gatunku, który można by nazwać wspomnieniem pośmiertnym. Szkic ten zaczyna się od stwierdzenia, że śmierć wybitnej osoby nie jest bynajmniej kresem dziania się jej biografii – już raczej otwarciem kolejnego etapu. Główna teza brzmi, że biografia oglądana przez pryzmat wspomnień o zmarłym jest prawie zawsze – i niejako siłą rzeczy –nieprawdziwa, gdyż jawi się jako suma epizodów należących do biografii innych ludzi. Finalne stwierdzenie mówi, że dzieła, które zmarły pozostawia, Zdolne nam są powiedzieć o niej to wszystko, czego na próżno szukamy we wspomnieniach. O tych dziełach, dziełach Janusz Sławińskiego, będzie tu mowa.

Sławiński pozostawił po sobie pięć tomów Prac wybranych (Kraków, Universitas 1998 – 2001) oraz trochę rzeczy rozrzuconych, wśród których najciekawszy jest cykl publikowanych na łamach „Tekstów Drugich” zapisków z różnych lat Bez przydziału. We wstępie do Prac wybranych Włodzimierz Bolecki wymienia długą listę osiągnięć Sławińskiego, który był m.in. redaktorem najpoważniejszych i wielotomowych polonistycznych serii wydawniczych, współautorem słowników i podręczników, organizatorem najbardziej prestiżowych konferencji naukowych, założycielem i redaktorem „Tekstów”, najlepszego czasopisma z zakresu teorii literatury w Polsce (dziś pod nazwą „Teksty Drugie”), współtwórcą wysokiego prestiżu swej macierzystej jednostki naukowej, czyli Instytutu Badań Literackich PAN. Jedno nie ulega wątpliwości: jako literaturoznawcy wszyscy jesteśmy dłużnikami Sławińskiego i w jakiejś mierze żyjemy z dziedzictwa, które on – i jego pokolenie – współtworzyło. Nie chodzi tu wcale (nie tylko i nie przede wszystkim) o to, że Sławiński należy do autorów najczęściej cytowanych, ale o to, że poruszamy się – jako ludzie opracowujący profesjonalny język mówienia o wartościach, które niesie literatura – w przestrzeni wyznaczonej wprawdzie wysiłkiem zbiorowym, ale mocno naznaczonej osobowym piętnem Sławińskiego. W wyrażeniu tym tkwi zresztą paradoks – klasyczny dla wybitnych uczonych. Miarą sukcesu ich wynalazków i innowacji jest to, że tracą one osobowe piętno i stają się mową wspólną, pewnym standardem wypowiedzi, zasobem wspólnej wiedzy. Coś takiego przydarzyło się Januszowi Sławińskiemu.

Sławiński był autorem wyrafinowanym intelektualnie i stylistycznie, powściągliwym i zdyscyplinowanym, błyskotliwym i ironicznym, autoironicznym i – co istotne – dyskretnym. Mimo to pozostawił kilka wypowiedzi autobiograficznych. Jego przygoda z literaturą zaczęła się dość typowo – od czegoś, co Sławiński nazwał „maniackim czytaniem beletrystyki” w czasach szkolnych. Co ciekawe – warto bowiem pamiętać, że był on wybitnym interpretatorem nowoczesnej polskiej poezji – do siedemnastego roku życia Sławiński nie czytał wierszy, lecz prozę. Poza tym chciał być biologiem, genetykiem. Ta młodzieńcza tęsknota za przyrodoznawstwem miała – jak wolno sądzić – duże znaczenie dla jego pojmowania zobowiązań nauki o literaturze. Niezwykły zmysł Sławińskiego do problematyzacji, predylekcja do ujęć przekrojowych, projektowanie rozwoju poszczególnych subdyscyplin literaturoznawstwa, skłonność do ujęć encyklopedycznych – to wszystko można wywodzić z wczesnych fascynacji nie humanistyką właśnie, ale przyrodoznawstwem. Te cechy i preferencje intelektualne zapewniły pracom Sławińskiego niezwykłe doprawdy powodzenie w zakresie nauczania akademickiego. Kilka pokoleń badaczy – wśród nich i ja – uczyło się fachu od Sławińskiego. Nasiąkało jego językiem, przejmowało język badawczy, dziedziczyło wzięte od niego lub przez niego preferowane sposoby myślenia o zadaniach stojących przed humanistyką.

Młodzieńcze doświadczenia lekturowe Sławińskiego były anarchiczne i żywiołowe; sytuowały się po stronie życia, nie zaś wiedzy i instytucji, jak sam podkreśla. Warto o tym pamiętać, bo później strukturalistów, w tym Sławińskiego, krytykowano za coś, co można by nazwać „maniackim przywiązaniem do systemów i innych abstraktów”. Sławiński był jednak – co zresztą nie jest niczym nadzwyczajnym – ambiwalentny w swoich pragnieniach. Pozostaje niejasne, co pchnęło go na studia polonistyczne, które odbył na Uniwersytet Warszawskim w latach 1951 – 1955: chęć oddania się namiętności czy okiełznania jej? W napisanym w 1978 roku szkicu Rozszerzone pomyślenie jubileuszowe (powstałym z okazji trzydziestolecia IBL PAN) powiada, że wyborem kierunku studiów rządziła chęć opanowania „olbrzymiego śmietniska” jego „czytań”. Imponowała mu doktryna, a raczej Doktryna, iblowska. Autoironicznie mówił: żelazna dłoń Doktryny wsparła mnie stanowczo w dobie trudności. A pamiętajmy – były to czasy stalinowskiej opresji. Rychło jednak okazało się, że to, co nazywano starym i przezwyciężonym literaturoznawstwem, jest ciekawsze od oficjalnej nauki. Mimo (a chyba – raczej dlatego), że nie dawało władzy i pewności siebie. Jak zatem rozumieć związek młodego Sławińskiego z Doktryną? Trudno na to odpowiedzieć, tym bardziej, że Sławiński w roku 1951 ma zaledwie lat siedemnaście! Mówimy o swego rodzaju prehistorii w jego twórczej biografii. Najwcześniejsze prace Sławińskiego, powstające od połowy szóstej dekady minionego wieku, są znakomite i pozbawione jakiejkolwiek skazy (debiut w roku 1953). Gryząca ironia wobec samego siebie zawarta w Rozszerzonym pomyśleniu jubileuszowym daje jednak do myślenia

W innych miejscach Sławiński będzie mówił wprost, że okres jego studiów to było przede wszystkim spotkanie z myślą martwą i dogmatyczną, odbywające się w dusznej atmosferze stalinowskiej Polski. Niechęć do marksizmu stanie się trwałym elementem jego myślenia – marksizm nieskażony totalitaryzmem istnieje tylko w świecie platońskich idei, będzie powtarzał Sławińskiego. Jest też coś zastanawiającego w odprawie, jaką dał w roku 1987 Andrzejowi Walickiemu w szkicu Jeszcze jeden ukąszony, a poranek świta. Tytuł dobrze określa charakter tego pamfletu (formalnie to recenzja książki Walickiego Spotkania z Miłoszem): Sławiński jest po stronie Herberta i Herlinga-Grudzińskiego (otwarcie i pochwalnie do nich nawiązując) a przeciw Miłoszowi, ostro krytykując czerwoną profesurę otoczoną oddziałami młodych bojowników. Najwcześniejsze doświadczenia intelektualne Sławińskiego miały zatem duży wpływ na całe jego pisarstwo. Sprawiły, że stosunek Sławińskiego do marksizmu nosi wyraźne znamiona urazu, a to z kolei decyduje o jego krytycznym stosunku do dużych połaci kultury powstającej w okresie PRL-u, zaangażowaniu w życie wydawnicze drugiego obiegu („Kultura Niezależna” i „Almanach Humanistyczny” – oba czasopisma, bardzo ciekawe!, można czytać na stronie http://encyklopedia-solidarnosci.pl/wiki/index.php?title=WCB0236 oraz http://encyklopedia-solidarnosci.pl/wiki/index.php?title=WCB0059), a chyba też o niechęci do nowszych, importowanych do Polski z Zachodu po roku 1989, takich nurtów teoretycznych jak dekonstrukcjonizm.

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

Odra 2/2015 -Jacek Łukasiewicz

Notatki literackie

Jacek Łukasiewicz

JAK PŁYNIE CZAS

 

  1. Pod koniec 2014 roku umarli Janusz Sławiński i Stanisław Barańczak. Obu zniszczyła ta sama choroba Parkinsona. Dwa wielkie talenty, dwie nieprzeciętne inteligencje. Każdy z nich ma swoje miejsce w historii polskiej kultury, w historii literatury, w świadomości humanistycznej. Sławiński był starszy, rocznik 1934, Barańczak o dwanaście lat młodszy. Obaj byli zaangażowani w swój czas polityczny, w czas historii. Janusz Sławiński był spiritus movens naszego literaturoznawczego strukturalizmu. Robił go przeciw panującej ideologii, marksizmowi. Po roku 1956, kiedy zmienił się kurs w KPZR i w PZPR, znalazł niszę teoretycznoliteracką, która rozbudowywał, dbając – jak lubił podkreślać – o wysokie naukowe standardy. Przyciągał starszych uczonych, takich jak Henryk Markiewicz, Jerzy Ziomek, i ogromną większość młodych. Miał coraz większy wpływ nie tylko na polonistykę uniwersytecką, ale przez nią na krytykę, na język recenzentów. Poprzez wykorzystanie sprzyjających okoliczności z jego inicjatywy powstał popularny podręcznik teorii literatury (znane „trojaczki”, a potem „czworaczki”), którym wszedł także do szkół średnich. Narzucił formę myślenia. Każdy jego artykuł był wydarzeniem, stawał się tekstem kanonicznym. Był mistrzem hasła encyklopedycznego – formy prawodawczej. Wśród przedsięwzięć, jakie podejmował w tamtych latach, dwa były z mojej perspektywy szczególnie ważne. Wpierw konferencje teoretyczno-literackie młodych pracowników nauki, za każdym razem współorganizowane z innym ośrodkiem uniwersyteckim. W latach sześćdziesiątych, gdy nie pracowałem na uczelni, byłem jednak dzięki przyjaciołom w IBL zapraszany na te konferencje, które wiele mi dały. Drugim było czasopismo „Teksty”. Było coś symbolicznego w geście oddania „Tekstów” po roku 1989 w inne ręce. Zaczęły się wtedy „Teksty Drugie”, a w nich poststrukturalizm, dekonstrukcjonizm, konstruktywizm... W latach dziewięćdziesiątych i na początku nowego stulecia Sławiński ogłaszał już bardzo mało. Zajął się organizacją nauki, działał w różnych strukturach. Przestano w tym, co działo się w polonistyce i literaturze, czekać na jego głos, a mogło to być krótkie hasło trafiające w sedno, takie jak zanik centrali, które okazało się tak trafną diagnozą życia poetyckiego w latach dziewięćdziesiątych.

Stanisław Barańczak to generacja następna. Pisze się o nim teraz przede wszystkim jako o poecie, tłumaczu, sztukmistrzu, rymotwórcy. Ale był też polonistą, historykiem i teoretykiem literatury. W książce o Białoszewskim pilnym uczniem polskich strukturalistów, zwłaszcza Janusza Sławińskiego. Podobnie jak Sławiński zaangażował się w swój czas, a był to już czas inny. Gdy ten pierwszy znalazł niszę, którą potem szczęśliwie rozszerzył, tak, że przestała być niszą, a stała się myśleniem dominującym, to Barańczak odwrotnie, nie chciał dać się zepchnąć do obezwładniającej niszy. Był rok 1968, wznosiła się Nowa Fala. Opór miał być jawny, mówić należało wprost. Już nie chytrością pokonywało się władzę. Ta formacja literacka czy szerzej artystyczna niedawnych debiutantów na początku lat siedemdziesiątych była pierwszą po wojnie, która oparła się pieszczotom władzy. Nie dała się kupić. Była mądrzejsza o doświadczenia poprzedniej, tej z roku 1956. Stanisław Barańczak po roku 1976 brał udział w głodówkach, był współtwórcą KOR-u, redaktorem skierowanego przeciw cenzurze „Zapisu”. W roku 1981 otrzymał stanowisko wykładowcy Uniwersytetu Harvarda po profesorze Weintraubie. Zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. Kontynuował swoje prace w sposób oszałamiający, napisał książkę o Herbercie, przekładał sztukę po sztuce Szekspira, wydawał w osobnych tomach swoje przekłady poetów amerykańskich, angielskich poetów metafizycznych, tłumaczył anglojęzyczną poezję absurdu, Mandelsztama i Brodskiego. Nawet Dantego. Powstawały na klawiaturze jego komputera ważne eseje o polskiej literaturze i świetne tomy jego własnych wierszy. W ostatnim dziesięcioleciu jednak pogłębiała się choroba, dostawał w Polsce nagrody, doktoraty honoris causa – i wypadał z pamięci.

To bardzo smutne, wystarczy wycofać się lub zachorować, a już nas nie ma. Sławińskiego nie ma, choć tyle znaczył. Barańczak jeszcze jest, bo jego generacja „trzyma władzę”, był jej poetą, wyrazicielem, kombatantem. Ale to potrwa niedługo.

Nie piszę tu wspomnień, nie spłacam długu wdzięczności wobec nich, choć miałbym za co. Pozostawiam na boku osobiste związki, spotkania, pamiątki. Inni mają ich więcej. Obaj nie byli letni, byli gorący, obaj kochali literaturę. Przekładali jej konkret nad czyste spekulacje. Każdy z nich nie sprowadzał swych zadań pisarskich do wykorzystywania chwilowej koniunktury, do taktyki, dla doraźnych korzyści, choć zapewne każdy też się mylił – bywało (choćby niedoceniając lub przeceniając, jak to u krytyków).

Myślę o przebytych przez nich w czasie historycznym drogach. Byli zawsze wewnątrz spraw bieżących i na zewnątrz nich jednocześnie. Utrzymywali wobec nich dystans, jaki daje dzieło sztuki, to, o którym się pisze, a pisząc, w nim uczestniczy. I to, które się tworzy. Z owego dystansu bierze się umiejętność nadawania powagi temu, co bieżące. Dzięki tym artystom i myślicielom, którzy taki dystans potrafią stworzyć i go narzucić, nie jesteśmy bezradni, potykając się o fałszywe systematyzacje, lipne hierarchie, o byle co w literaturze, sztuce (oraz w życiu). Trudno jest angażować się w coś w pełni i jednocześnie być jakby ponad swoim zaangażowaniem. Potrzebna jest do tego inteligencja i moralność. Mieli to obaj.

 

2. Z pewnej perspektywy, którą uzyskuje się mimo woli, dzięki mijaniu dziesięcioleci, mocniej odczuwa się następstwo pokoleń. Czytam kolejny gruby tom listów Witkacego, z niesłychanie szczegółowym komentarzem (II tom, cz. I, opracowali Tomasz Pawlak oraz Janusz Degler i Stefan Okołowicz, PIW 2014) i od czasu do czasu, bardzo rzadko, spotykam w tłumie występujących w owym komentarzu osób kogoś, kogo znałem, z kim kiedyś rozmawiałem, nawet korespondowałem, albo kogo znałem tylko z widzenia. Ale ci, którzy urodzili się o kilkadziesiąt lat później, już takich osób, z którymi się bezpośrednio zetknęli, tam nie spotkają. Dla nich to tylko historia – dziedzina nie osobistej pamięci, lecz dokumentu i fikcji, jak dla mnie wiek dziewiętnasty. Wszystko to jest myślowo banalne, ale jako doświadczenie egzystencjalne nie jest.

A pośród dzieci bawiących się w pobliskim parczku w piaskownicy też są może przyszli mistrzowie sztuk i nauk wyzwolonych. Okaże się to za kilkadziesiąt lat w innym, przez innych zaludnionym świecie.

 

3. W Nowy Rok 2015 zmarł Józef Hałas, znakomity malarz. Znałem go długo. Z jego malarstwem obcowałem i obcuję na co dzień. Mam je w oczach. Te brązy, rudości, niebieskości i jedną różową akwarelę. I ten rysunek, na którym pada deszcz. Był malarzem świetnym, jakże konsekwentnym. Jego pamięć wzrokowa i cała pamięć zmysłowa była przefiltrowana, poddana regułom, dyscyplinie form pozornie monotonnych. Dopiero gdy obcuje się z obrazem dłużej, widać, ile w tym kolorze się zdarza, ile drobnych olśnień i zestawień składa się na olśnienie całością. Na dzień przed wigilią obejrzałem jego wystawę w galerii przy ul. Staromłyńskiej. Dziś trzeba powiedzieć, że w przedśmiertnym porywie, w ciągu niecałych dwóch lat, w osiemdziesiątym ósmym roku życia namalował dziesiątki obrazów wielkich formatów, gdzie wracał do dawnych form i wychodził poza nie. Dotychczas uprawiane formy tutaj zogromniały; nie tracąc dawnych walorów, nabrały majestatu. A jeszcze dawniejsze osiowe kompozycje, do których Hałas wracał po latach w tych wielkich formatach, stały się często postrzępione, niespokojne, żywe i śmiałe śmiałością, na jaką może sobie pozwolić doświadczony w swej sztuce starzec. Obcy mu był konceptualizm, nie tworzył instalacji. Wypowiadał się w pełni w obrazie, także w fotografii, ale ona była podporządkowana obrazowi. Pionom i poziomom, czasem ukosom. Nie była ta geometria bez związku z naturą. Odnajdywało się, czasem jako przedstawienie, a czasem inspirację, rytm kolorowych pól późną wiosną, faliste horyzonty Beskidu albo przestrzeń morza. Te związki nie narzucały się od razu. Pokazane zostały wprost przez Hałasa na wystawie jego dawnych fotografii góralskich szałasów i opuszczonych chat. Poziomo ułożonych belek. Ich rytmy, ale także ich naturalna twardość rządzi wieloma jego obrazami.

 

4. Odchodzą koledzy, znajomi, twórcy-mistrzowie. Z tych trzech Hałas był najstarszy, Barańczak najmłodszy, Janusz Sławiński był moim rówieśnikiem. Pozostaje pamięć żyjących, która ma swój kres. Ale prawdziwi twórcy pozostają w swoich dziełach. Czy „ich jest za grobem zwycięstwo”? Słów tych nie wolno wypowiadać tak sobie. W swoim dziele się jest, przecież nie jak w trumnie, nie jak w grobowcu, to fałszywe analogie. W mistrzowskim dziele, które potem żyje swoim życiem, jest się inaczej. Przekazuje się mu (w nim) trochę tego, co w nas nie przemija i nie przeminie, jak ufam, za bramą śmierci.

Jacek Łukasiewicz

Odra 2/2015 -Jiři Červenka

Jiři Červenka – ur. 1943 r. w Jindřichově Hradci. Czeski poeta, prozaik i tłumacz. W latach 60. studiował bohemistykę i rusycystykę, później także filozofię na Uniwersytecie Masaryka w Brnie. Studia zakończył doktoratem z historii filozofii (1989). W latach 60. i 70. pracował jako robotnik leśny w różnych miejscach Czech i Moraw, a także jako karkonoski tragarz-przemytnik. Od 1978 do 2004 roku był kasztelanem na zamku Pecka. W latach 70. i 80. wiersze i przekłady drukował w samizdacie. Wybór jego wierszy z lat 1963 – 1995 ukazał się w 1996 r. w Pradze pod tytułem Paměť okamžiku. Następne zbiory to Konec sezony (2003) i Uvidět Znojmo (2008). Tłumaczy literaturę polską na czeski, m.in. utwory Czesława Miłosza, Stanisława Vincenza, Leszka Kołakowskiego, Kazimierza Orłosia, Andrzeja Barta, Karola Maliszewskiego.

 

Jiři Červenka

VINCENZIANA

Zapiski z drogi

CZAS WYMKNĄŁ MI SIĘ Z RĄK i szaleje. Delikatna zieleń modrzewi i brzóz. Śnieg na szczytach gór. Pakuję plecak: śpiwór, koszula, skarpetki, szczoteczka do zębów, dwie chustki do nosa, notes, ołówek, nóż, dwie półkilowe konserwy, pięć małych pasztecików, pół chleba. Outopos. Zapiski z lat 1938 – 1944 Vincenza. Mój bedeker: Huculszczyzna w literaturze polskiej Jana Choroszego. Podstawa: Post-Kurz-Karte von Galizien z 1911 roku. Zbiórka o godzinie 16 w gospodzie „Pod Czarnym Orłem”. Ja i trzech kolegów. Żartują sobie z mojego małego plecaka. Że na pewno resztę tobołów zostawiłem w przechowalni na dworcu. Ekspresem przez Ołomuniec i Valašské Meziříčí do Koszyc. Dalej autobusem: Michalovce, Użhorod, w południe jesteśmy w Mukaczewie. Przed dworcem – mężczyzna z piłą motorową oraz kołchoźnica ze snopkiem pszenicy i koszykiem winogron. Jak żywi, skamienieli w pozłocie. Obok dwie babiny sprzedają pierożki. Pijemy piwo Zolotyj kołos. Robotnicy naprawiają dach budki. Dwóch pracuje na górze, dziesięciu dyskutuje na dole. Przycięli za mały kawałek blachy, brakuje pół metra. Przeklinają i zrzucają go na ziemię.

Inny świat? Elje Helévy: Kiedy człowiek przekroczy granicę rosyjską, nie może się oprzeć wrażeniu, że opuścił znany świat i znalazł się w świecie zupełnie innym… Nie chodzi o odczucia. Inny świat to inny wymiar naszego naturalnego świata, nieuchwytny za pomocą zmysłów, niedostępny rozumowi. Wstępuje się do niego przez inne bramy, bramy losu, a nie pod podniesionym szlabanem na granicy.

Czy cały ten koszmar komunistycznych rządów nie jest czasem jednym z wariantów wschodniego despotyzmu? Nadmiernie rozbudowaną fasadą, która miała zasłonić faktyczną inność? Czerwoną farbą na kopule cerkiewki? Farbą, która już odpadła? I jak głęboko pod powierzchnią kryją się nienaruszone wartości? W końcu jest to przecież świat chrześcijański, w pewnym sensie wręcz bardziej chrześcijański niż nasz.

KOLACJA W STRYJU w restauracji dworcowej. Przygoda z pijanym mładszim lejtienantem. Cytuje z pamięci długie fragmenty ze Szwejka. Pytam go, która z postaci Haška najbardziej mu się podoba. „Kadet Bügler”, odpowiada bez wahania. „A czy w waszej armii też są tacy oficerowie?”, pytam dalej. „Paczti wsie!”, słyszę w odpowiedzi.

W tym czasie moi koledzy nawiązali znajomość ze sprzątaczką, która – za opłatą – zdobyła dla nas bez kolejki bilety na pociąg. Trzy godziny snu na pryczy w obszczim wagonie. Przed świtem – w Iwano-Frankowsku. Dawniej Stanisławów. Dworzec jeszcze pamięta złote czasy c.k. dróg żelaznych. Pozamykane stoiska. Sfora bezpańskich psów. Jakiś pijaczyna proponuje, że skombinuje nam piwo. Po chwili naprawdę wraca z dwiema butelkami. Pytam, czy nie wie, gdzie jest więzienie. Wciska nam flaszki do rąk i znika bez słowa.

Więzienie znajduje się przy ulicy Dzierżyńskiego, która dzisiaj nosi imię Sacharowa. Na rogu tablica pamiątkowa. Dwa uschnięte narcyzy. Członek akademii Sacharow co prawda nie miał tego honoru, żeby tu przebywać, ale wyroki odsiadywały tu tysiące więźniów, których nazwisk nie znamy. A pod koniec 1939 roku wśród nich znalazł się też Stanisław Vincenz.

Surowy, szary dwupiętrowy budynek przypominający koszary. Wzniesiony jeszcze przez Polaków. Jak na owe czasy cele urządzone całkiem przyzwoicie, wyposażone nawet w centralne ogrzewanie. Jednak budowniczowie nie przypuszczali, że oni sami pierwsi zakosztują tych luksusów. Pozostałe bloki to już dzieło czasów sowieckich. Na podwórzu wysoka, pomalowana na biało i czerwono wieża przekaźnikowa. Na rogu budka wartownicza i dwóch żołnierzy z automatami. Obchodzimy wokół cały teren. Moi koledzy próbują z przyczajki robić zdjęcia. Na pierwszym piętrze przy oknie stoi oficer w płaskiej czapce. Opiera się rękoma o ramę i gapi przez szybę. Kiedy nas spostrzega, nieco się cofa i bezwładnie opuszcza ręce. Nie wiemy, jak rozumieć ten gest, czy zaprasza nas do środka, czy też raczej pokazuje, że mamy się stąd zabierać. Po chwili otwierają się masywne drzwi frontowe i jakiś żołnierz rusza w naszą stronę. Przyspieszamy, skręcamy w ulicę Puszkina i mieszamy się z tłumem.

W południe w Kołomyi. Niekoronowana stolica huculszczyzny. Polacy mieli tam swój Dom Polski, Ukraińcy – Dom Narodowy, Żydzi synagogę i kirkut. Dom Polski przekształcono w teatr, w Domu Narodowym jest Muzeum, a Żydów nie ma już nawet na cmentarzu. W muzeum szczęście nam sprzyja, przyjęto nas niezwykle serdeczne. Siedzimy w gabinecie i popijamy herbatę. Wystawa huculskiej sztuki ludowej i rzemiosła. Pani Romana gdzieś dzwoni. Poznajemy Mykołę Wasylczuka. Poeta i tłumacz, młody, inteligentny, skromny. Przełożył na ukraiński Echa z Czerdaka Vincenza. Pani Romana ma jeszcze jednego asa w rękawie: dostaniemy autobus z powiatu! Sekretarz od kultury, niegdysiejszy komsomolec, już dawno niemłody, osobiście ściska nam prawice. Autobus czeka przed muzeum. Pani dyrektor targa kanister z benzyną. Po dżentelmeńsku wyrywamy jej go z rąk. Międzynarodowa wyprawa liczy pięć osób, Mykoła jedzie z nami. Kierunek Słoboda Rangurska. Wieś, w której urodził się Stanisław Vincenz.

POD KONIEC XIX WIEKU Słoboda liczyła pięć tysięcy mieszkańców. Huculska Pensylwania. Bogactwa: drewno i ropa naftowa. Ojciec Vincenza był właścicielem większości wieży wydobywczych. Światły szlachcic. Nafta podstawą krzewienia oświaty. Kiedy w 1922 roku Jarosław Iwaszkiewicz odwiedził Słobodę, już chyliła się ku upadkowi. W środku tego wszystkiego sterczał dom stary Vincenzów, opuszczony i siłą rzeczy zaniedbany, ale po którym widać było, że miał lepszą przeszłość… Od domu do drewnianego kościółka prowadziła lipowa aleja. Jeszcze widać zarys fundamentów domu. Zachował się jedynie pomnik, który w 1935 roku kazał postawić Stanisław Vincenz, żeby upamiętnić wizytę Iwana Franki. Tablica z napisem: Wierzę w siłę ducha! Polski cmentarzyk z poprzewracanymi krzyżami. Grób, który się zapadł. Krzaki i próchniejące pnie topoli. Późne wiosenne popołudnie. Stoimy wysoko na zboczu. Po lewej stronie las świerkowy, po prawej niebieskawe szczyty gór. W dole pod nami dachy trzech chałup. Dym ulatuje w niebo. Na drodze w zagłębieniu pomiędzy polami turkocze na kamieniach wóz zaprzężony w gniadego konika. Niedaleko mężczyzna i trzy kobiety rozrzucają na polu gnój. Iwan robi im zdjęcia. Mężczyzna wbija widły w ziemię i przyjmuje godną pozę. Starsza kobieta pokazuje ręką w stronę lasu. Tam gdzieś, obok tej wysokiej kwitnącej czereśni stał dom Stanisława Vincenza. Kościółek spalili banderowcy. „Nie wiem, co w tych ludzi wstąpiło. Przedtem żyliśmy tu zgodnie wszyscy razem. Teraz zostaliśmy już tylko my”.

Nocleg u rodziców Mykoły we wsi Welikij Klucziw. Odwiedziny są celebrowane. Biały wyszywany obrus na stole w paradnej izbie. Mnóstwo talerzy i misek. Greszniki i pierogi, marynowane grzybki. Pijemy herbatę z warenijem. Niespiesznie rozmawiamy.

Rano pieszo do Jabłonicy. Spotykamy mieszkańców wioski, niosą wianki z fioletowymi kwiatami z krepiny. W tym roku Wielkanoc wypadła pierwszego maja, cztery tygodnie po naszych Świętach. Pozdrawiamy ich: Slava Jezu Kristu! Odpowiadają: Na viky vikuv. Żydowski cmentarz. Dworzec Autobusowy. Kierowca naprawia coś przy oponie i klnie jak szewc.

Kriworiwnia. Krzyworównia. Krzywo i równo. Nieziemski Czeremosz. Nad rzeką chybocze się kładka zawieszona na grubych linach. Miejsce odwiedzane przez wielu polskich i ukraińskich twórców. Poszukiwali tu spokoju i inspiracji. W polskich monografiach są tylko krótkie wzmianki o Ukraińcach, ukraińskie źródła o Polakach taktownie milczą. Muzeum Iwana Franki. Na drzwiach kartka: Zebranie w powiecie. Na szkolnym boisku uczniowie grają w zbijaka. Rozmawiamy z nauczycielem, który odsyła nas do pani Przybyłowskiej. Jest to siostrzenica Stanisława Vincenza. Zastajemy ją w obejściu przy pracy, szykuje jedzenie dla zwierząt. Podwórkami przechodzimy do miejsca, w którym przed laty stał dom jej dziadków. Została z niego tylko podmurówka i piwnica. Skarłowaciały modrzew. Zdziczały sad. Dom dzieciństwa Stanisława Vincenza. Najważniejsze realia z Wysokiej Połoniny. Dźwięczny instrument dawnych rozmów. Na cmentarzu grób Stanisława Przybyłowskiego. Zardzewiały krzyż bez nazwiska. Na krzyżu pozostała tylko połowa napisu: „IN…” Jedyny rzymski katolik pomiędzy greckimi.

WIERCHOWINA. Dawniej Żabie. Przed laty wójt – a było to jeszcze za Cesarza Pana – kazał wyryć w skale na skraju wsi napis: Tutaj wierzy się człowiekowi, to jest nasza konstytucja. Podgórskie miasteczko. Huculski jeździec na huculskim koniu. Restauracja „Chwiliczka”. Chwileczka rozciągnęła się do kilku godzin. Przyjaźnie oblężeni przez miejscowych bywalców: „Chłopaki, gdzie tam będziecie jeździć! Położymy was w miękkich łóżeczkach, damy białą pościel, zagramy na skrzypkach…”. Jak w każdej gospodzie, także i tu dowiadujemy się mnóstwa potrzebnych rzeczy. Legenda o synach Vincenza: dawniej cudzoziemcy nie mogli poruszać się swobodnie po terenach przygranicznych. Ale Andrij i Stasja wyprowadzili w pole straż graniczną: zostawili auto w lesie, a do domu dotarli na piechotę.

Lokalny autobus. Głowa przy głowie. Kosze z drobiem. Kilka kilometrów po asfaltowej szosie, potem pod górę polną drogą. Błoto i śnieg. Incydent z milicją. Żądają od nas przepustek na tereny przygraniczne. W końcu moje dyplomatyczne półprawdy uśpiły policyjną czujność. Wysiadamy na rozdrożu. Miejsce, gdzie do Czeremoszu wpada potok Bystrec. Dwaj robotnicy tną grube kłody piłą motorową. Zapach mokrego drewna, spalin i kory świerkowej.

Idziemy przez wieś po błotnistej drodze. Pytamy o dom Vincenza, każdy mówi nam co innego. Zapada zmrok i zbiera się na deszcz.

Nocleg w domu za potokiem. Gospodarz, jego synowa i dwie dziewczynki. Chcieliśmy przenocować na sianie, ale udostępniono nam pokój. Ze stołu zniknął stary telewizor, żebyśmy wszyscy zmieścili się przy kolacji. Zupa z kopru, chleb wypiekany w domu, słonina, bryndza, mleko. Rewanżujemy się butelką wódki. Dziadek opowiada o swoim pobycie w łagrze na Dalekim Wschodzie. Śpię na łóżku, pozostali na podłodze, na dziesięciu ręcznie tkanych dywanikach. Takie same widzieliśmy w muzeum w Kołomyi. Rano się żegnamy. Starszy mężczyzna pokazuje nam drogę. „Pytajcie o Wasyla Biłohołowego”.

KILKA FOTOGRAFII Z ZAPISKÓW Vincenza: pisarz na werandzie drewnianego domu wraz z sąsiadami Petrem Matarzukiem i Petrem Biłohołowym. Ich groby widzieliśmy wczoraj na cmentarzu. Drewniany kościółek, drewniane krzyże. Na niektórych zawieszone są jak szarfy wyszywane ruszynki. Wasyl Biłohołowyj jest bratankiem Petra. Mieszka w chacie na zboczu na samym końcu wsi. Był w łagrze razem z gospodarzem, który nas przenocował. Po wojnie Sowieci wysiedlali całe wsie, żeby pozbawić partyzantów dostępu do pożywienia. Pod koniec lat pięćdziesiątych Wasyl powrócił z zesłania. Odbudował zniszczony dom, ożenił się i zaczął gospodarzyć. Oprócz tego pracował w lesie, a później został leśniczym.

Idziemy kilkadziesiąt metrów w dół przez las. Pokazuje mi miejsce, gdzie kiedyś stał dom Vincenza. Na niewielkiej polance nad potokiem zachowała się tylko zarośnięta trawą podmurówka. Złamana jarzębina i cztery limby. W 1940 roku Sowieci dom rozebrali i przenieśli niżej do wsi. Znajdował się w nim klub dla żołnierzy. Kiedy w 1941 roku nadciągali Niemcy, ktoś go podpalił.

Dla tłumacza znajomość realiów jest bardzo pożądana, wręcz niezbędna. Jednak z drugiej strony, kiedy trudno nam zrozumieć tekst, możemy na przykład długo wpatrywać się w drzewo, które kiedyś autor uwiecznił w słowach, przez cały czas będzie ono dla nas tylko drzewem w ogólnym, powszechnym znaczeniu tego słowa.

Świat jest pełen symboli i tajemnych znaków. Jakby był materiałem, na którym zapisano niewidzialne hieroglify światowego pisma, które każdy może odczytać. Hierofaniczność świata? Więcej jeszcze niż książki, pismo światowe ma nam przypomnieć wiedzę naszej duszy. Jeśli wędrujemy po przestrzeni i z niej odczytujemy, to odczytujemy z duszy (Stanisław Vincenz, Outopos).

Idziemy dalej przez nieznaną okolicę. Poranna mgła. Droga wspina się pod górę, potem zwęża, las rzednie. Równina. Na wysokości tysiąca metrów rozmokły śnieg. Kwiaty we wszystkich kolorach. Fioletowe krokusy podobne do kwiatków z wianków wielkanocnych. Nagle mgła się rozpływa. Wszystko w dole widzimy jak na dłoni. Na horyzoncie śnieżne szczyty Howerli i Popa Iwana. Idź dalej tą ścieżką! Góry są początkiem tego, co ponad przestrzenią, co ponad czasem. Wierchowina – nie wczorajsza, nie teraźniejsza, nie jutrzejsza. Tacy maleńcy jesteśmy schowani w tych górach, bez znaczenia wszystko, co robimy, ale te przeczucia, które budzą one, zapewne odpowiadają, wiążą się w czymś z ich wyrazem wiecznym. (Stanisław Vincenz, Outopos).

PRZEŁĘCZ TATARSKA. Brama otwierająca się na Węgry. Ust’-Czorna. Schronienie znaleźliśmy na plebanii. Ojciec Petro poszedł namaścić umierającego. Siedzimy na podwórku, boso, buty suszymy na słabym wiosennym słońcu. Nad naszymi głowami na trawniku sterczy ogromny wagon kolejowy. Nikt nie wie, skąd się tu wziął. Podobno miał się w nim mieścić klub komsomolca. Teraz trwa tu nad nami. A skąd wzięliśmy się tu my? Może tak samo jak ten wagon. Jak rabbi Baal Szem Tow, kiedy zapragnął porozmawiać z przyjaciółmi w Palestynie. Z jaskini w górach nad Czeremoszem.

 

Pecka – Usť-Czorna, kwiecień 1994.

 

Jiři Červenka

 

Przełożyła Dorota Dobrew

 

Odra 1/2015 -Zofia- Tarajło- Lipowska

SŁOŃ A SPRAWA HRABALA

 

Wojciech Soliński: Bohumila Hrabala sprawa polska (i inne sprawy). Oficyna Wydawnicza ATUT, Wrocław 2013, s. 199.

 

Tytuł książki nawiązuje oczywiście do wyrażenia „słoń a sprawa polska”, którym satyrycznie bywają komentowane wysiłki o przybliżenie do siebie pojęć zupełnie różnych. W tym sensie tytuł książki jest słuszny, bo pod względem tematyki, a nawet pod względem motywów, twórczość Hrabala w istocie nic wspólnego z Polską nie ma. Deklarowane przez pisarza zainteresowanie Drohobyczem nie dotyczy typowej Polski, tylko nieaktualnego, zmitologizowanego już przekazu kulturowego.

Wprawdzie w rozdziale Polska według Hrabala Soliński pozbierał pewne „polskie” motywy i wzmianki w twórczości Hrabala (w rozdziale Inne sprawy również inne motywy, np. cygańskie, filmowe...), ale te pierwsze są polskie tylko w sensie środkowoeuropejskim, w kontekście historycznym czy sąsiedzkim. Krótko mówiąc, gdyby ich nie było, to i nas, Polaków, musiałoby nie być. Dotyczą one przede wszystkim polskich akcentów w strukturze wielonarodowego mocarstwa, jakim były Austro-Węgry, dotyczą zapisków pisarza z podróży przez wschodnie kresy (1938), które za parę lat i tak od Polski odpadły, dotyczą obozów zagłady usytuowanych na polskiej ziemi. Czyli wzmianki te wpisują się w środkowoeuropejskie powietrze do oddychania. Hrabal jednak nigdy świadomie nie zwrócił się w naszą stronę i nie potraktował nas jako materiału czy tworzywa literackiego. Może to nie było dla niego ważne, może nie wiedział, nie zdążył – wszystko jedno. Skakanie po „polskich” wzmiankach u Hrabala nie jest zatem ucztą przy bogato zastawionym stole, jakim na pewno jest twórczość pisarza, ale chemiczną analizą okruchów, które z niego spadły. W dodatku przy stole siedzieli czescy pedanci i zbytnio nie nakruszyli.

Prowokacyjnie, ale z pełnym przekonaniem twierdzę, że nasycenie nienazwaną po imieniu „polskością” pojawia się natomiast w opowiadaniu Chrzciny 1947, którego treścią jest rozmowa autostopowicza z kierowcą wiozącego go samochodu, z kierowcą polującym na szosie samochodem na oślepione światłami leśne zwierzęta (samochodem zabija m.in. sarnę). Na końcu ów człowiek okazuje się... księdzem jadącym ochrzcić nowo narodzone dziecko. „Polskość” bowiem przede wszystkim kojarzy się Czechom z bigoteryjnym i nietolerancyjnym katolicyzmem, z podwójną moralnością, która pozwala odwoływać się do Boga i jednocześnie nie szanować żywych stworzeń. (W książce Nowy Kapoan. Strzel i traf do czesko-polskich językowych gaf daję przykład, że tytuł powieści Ohněm a mečem bywał w Czechach komentowany humorystycznie – po pierwsze przez skojarzenie z językiem czeskim: ohněm to „ogniem”, ale może oznaczać „ugnijmy się, pochylmy głowy’; mečem zaś znaczy „mieczem”, ale z pewnym gramatycznym odstępstwem może kojarzyć się z „meczmy”, np. niektóre zwierzęta leśne i gospodarskie meczą. Ironizowanie na ten temat nawiązywało na typową ponoć dla Polaków nieustanną gotowość do wojny, w skrajnych interpretacjach nawet na poszukiwanie okazji do niej). Polskość oznacza dla Czechów także nierozważną ułańską fantazję, która cechuje postacie o polskich nazwiskach, przemykające tu i tam w prozie Hrabala.

Z naturalnych powodów Hrabal widzi więc Polskę inaczej, niż widzimy ją my, oczami polskiej myśli narodowej. Nie można mówić o jakimś „specjalnym przypadku Polski” u czeskiego pisarza, można jedynie mówić o różnicach między polskim a czeskim stanowiskiem wobec naszych starszych i nowszych dziejów. Hrabal to czeskie stanowisko podziela, jak zresztą każdy Czech, nawet ponadprzeciętny. Naukowe orzeczenie czegoś nowego w tym zakresie wymagałoby przypomnienia czeskich opinii o Polsce (w XIX i XX wieku), a potem sprawdzenia, czy Hrabal w swojej prozie zrobił tu jakieś odstępstwa. Zawodne jest również budowanie obrazu najnowszej Polski na wzmiankach pisarza o papieżu-Polaku czy o Lechu Wałęsie. Późna twórczość Hrabala polega na zapiskach z codzienności czynionych Hrabalowskim stylem, a jego biografowie te teksty zwą publicystyką.          

Istotniejsza jest druga część książki, która analizuje polskie przekłady Hrabala i jego polskie interpretacje. Polskich tłumaczy, nawet tłumaczy tych samych tekstów Hrabala, bywało wielu, ale oryginalne teksty też bywały przez pisarza przekształcane, wykorzystywane powtórnie na zasadzie kolażu czy palimpsestu – trudno ustalić kanoniczną wersję poszczególnych motywów czy fragmentów. Palimpsesty i kolaże Hrabala to wielki temat tekstologiczny, opracowany już w wielu publikacjach naukowych, np. w książce Miloslavy Slavíčkovej o literackich kolażach Hrabala. W Polsce również powstała tego typu publikacja – Kain według Hrabala Jacka Balucha, który dywaguje nad pewnym motywem opowiadania Pociągi pod specjalnym nadzorem, motywem obecnym też w innych tekstach. Tak się składa, że przedmiotem najdokładniejszej analizy Solińskiego jest polskie tłumaczenie tego samego opowiadania i film powstały na jego podstawie. Książka Kain według Hrabala oparta jest jednak na oryginałach tekstów, nie na przekładach. Pomysł książki założonej wyłącznie na polskich przekładach nie wydaje się całkiem chybiony, ale trzeba pamiętać, że przekład tekstu literackiego to coś zupełnie innego niż sam tekst. Soliński wyjaśnia tę sprawę, owszem, lecz przy lustrzanym założeniu książki „Hrabal o nas – my o Hrabalu”, wzięcie pod uwagę jedynie tłumaczeń prozy Hrabala tę symetrię nieco zaburza.

Najistotniejszą częścią książki jest zebranie tego, co się u nas o Hrabalu pisało, a zwycięzcą na tym polu okazuje się krakowski bohemista Jacek Baluch, który zapewne doceni swoją wysoką pozycję w rankingu. Ja jednak poznawałam Hrabala z komentarzy Witolda Nawrockiego, mało obecnego w książce, który od strony politycznej nie musi się nam podobać, ale to, co napisał o Hrabalu, obowiązuje do dziś. Idoli politycznych można zmieniać, ale naukowi niechby nam zostali. Zdziwiła mnie też nieobecność w książce (ściślej: prawie nieobecność) Krystyny Kardyni-Pelikánovej, choć jest ona badaczką wyjątkowo zasłużoną w zakresie przybliżania polskiej literatury Czechom i czeskiej literatury Polakom.

Komentarze Solińskiego do „polskiego” Hrabala w pewnej mierze recenzują również moją Historię literatury czeskiej. Zarys (2010), czuję się więc upoważniona do odpowiedzi, że nie zgadzam się ani z „kafkowską”, ani „religijną” interpretacją Hrabala, o których autor książki przy tej okazji wspomina. Za pomocą Kafki interpretuje się ostatnio byle co, nawet filmowe „horrory” bywają tak komentowane. Pisarz Hrabal jest głęboko chrześcijański, nawet ponadchrześcijański, ale bez instytucjonalnej religijności. Uwagę, że Hrabal w moim kompendium analizowany jest według czeskich zwyczajów, skwituję, że właśnie czescy literaturoznawcy najlepiej się na nim znają.

Z pewnym rozbawieniem przyjęłam podkreślenie, że Czesi nie tak okazale, jak powinni, pożegnali się z pisarzem. To zaakcentowanie subiektywnej opinii poety Jiřego Kolářa może wynikać z powierzchownych w gruncie rzeczy sądów, że Hrabal „tak naprawdę” został doceniony dopiero przez Polaków, to myśmy się na nim poznali. Z sarkazmem przypomnę zatem utyskiwania czeskiej pisarki Eliški Krásnohorskiej, oszołomionej lekturą Pana Tadeusza, która w swoich listach pisała, że Polacy niestety Mickiewicza nie cenią sobie tak, jak powinni, że gdyby Czesi takiego poetę mieli, to potrafiliby go czcić i szanować. Takie obustronne narodowe zazdrostki mają wiele uroku, ale należą do publicystyki.

Byłoby lepiej, gdyby książka była jednokierunkowa i zajmowała się tylko emanacją w Polsce wielkiego czeskiego pisarza, jego odbiorem i wpływem na polską kulturę, deklarowanym czy nawet niedeklarowanym przez polskich odbiorców jego dzieła. Może warto by zająć się kwestią, czy dzieło Hrabala, podobnie jak twórczość Jaroslava Haška, wpłynęło na wizerunek Czechów w Polsce? Lepiej by było bez naciąganych sugestii, że istnieje jakaś polsko-hrabalowska „sprawa”, jakieś vice versa w obu przedmiotach, że istniało jakieś specyficzne zainteresowanie Hrabala Polską, jej historią i kulturą, o czym uparcie przypomina się w zakończeniu książki.

 

Zofia Tarajło-Lipowska

 

Odra 1/2015 -Joanna Orska

JOANNA ORSKA

Giełda poetycka

SZKOŁA WDZIĘKU I PRZETRWANIA

Pojęcie „polskiej szkoły poezji” związane było z wypowiedziami Czesława Miłosza z początku lat dziewięćdziesiątych, opublikowanymi przez niego przede wszystkim w tomie Życie na wyspach – takimi chociażby jak Z poezją polską przeciw światu. W ograniczonym zakresie funkcjonowało ono jako termin krytycznoliteracki – na przykład w książkach Juliana Kornhausera; częściej zaś przywoływane było na zasadzie ogólnika, z którym wiązano ściśle określony model wiersza. Wiersza „głębokiego”, to jest takiego, który dla poezji zachodnio-europejskiej czy amerykańskiej mógł znaczyć wiele ze względu na trudne doświadczenia historyczne Polaków – czy też dziedzictwo kulturowe krajów tzw. Europy Środkowej, w epoce zimnej wojny skazanych na walkę o własną tożsamość. Właśnie te kraje, zdaniem wyznawców owej „szkoły”, umiały cenić wartości prawdziwie humanistyczne, zapomniane przez Zachód, pogrążony, jak uważano, w konsumpcjonizmie.

Wiersz charakterystyczny dla „polskiej szkoły poezji” odnosił się do rzeczywistości na referencyjnej zasadzie i nie pozwalał na zbytnie oddalenie od palących politycznie i społecznie spraw. Do zaangażowanej eseistyki Miłosza z tamtych czasów chętnie odwołują się obecnie środowiska lewicowe, chociażby związane z „Krytyką Polityczną” – i trudno się temu dziwić. Przekonanie tego poety co do społecznych powinności poezji stanowiło leitmotive jego metapoetyckich wypowiedzi, nawet jeśli chodziło mu o raczej „prywatne obowiązki”. Choć jednak „polska szkoła poezji” nie stroniła od historii, polityki, refleksji filozoficznej, wyposażonej zawsze w element dydaktyki, ważna była tu w końcu estetyczna strona przedstawienia, oddająca piękno i wzniosłość zwykłego świata, odbijająca jego odwieczny –pomimo wszystko – porządek. Model wiersza z tej „szkoły” realizuje się więc w tekstach, dla których ważnym czynnikiem pozostaje specyficznie rozumiana mimesis, potwierdzająca wspólnotowe znaczenia przedstawienia – poddawanego tu poetyckiemu namysłowi, pełnej zachwytu kontemplacji, budującej swoją głębię w trakcie quasi-filozoficznej medytacji, o często narracyjnym charakterze, w niekoniecznie skomplikowanej myślowo formule. Wiersz taki, nawet narażając wspólnotowe prawdy – o wymiarze etycznym, religijnym czy społecznym – na niebezpieczeństwo paradoksu czy ironii, zawsze uzyskiwał w końcu uspokajająco koncyliacyjny i ocalający wymiar. Myślę, że tak rozumiane pojęcie „polskiej szkoły poezji” wyznacza kanoniczny czy też upowszechniony obraz tego, czym współczesna poezja powinna być – zostaje on w takiej formie utrwalony w procesie powszechnej edukacji. To koncpecja poezji idealnie pasująca do systemu dzisiejszej liberalnej demokracji – takiej, w której literatura potrzebna jest wyłącznie od święta: aby uczcić to, co wszystkim wspólnotowo drogie, i powrócić do tego, co najbardziej zasadnicze (czyli do zarabiania pieniędzy, w całkowitym spokoju ducha). Taka lektura zdejmuje właściwie z czytelnika obowiązek myślenia. Przyznać należy, że w mainstreamowej recepcji twórczość na taką modłę ugładzona i „ułatwiona”, „prawa”, najczęściej wygrywa.

Brakuje mi w dzisiejszej dyskusji w poezji głosu Juliana Kornhausera, z którym można było się nie zgadzać między innymi dlatego, że jego wypowiedzi, oprócz uogólnień, niosły ze sobą także prawdziwe argumenty – związane z uważną lekturą tekstu, z wysiłkiem przełożenia czytelniczych wrażeń na konkretne zarzuty. W znanej dyskusji o „literaturce”, wywołanej w 2005 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” pamfletem Anny Nasiłowskiej, Kornhauser wyraził się nieprzychylnie pod adresem „technicznej wydolności” poetów, budujących swoje wiersze podług wdrożonej w latach dziewięćdziesiątych narracyjnej maniery. Pisał o nominacjach do Nike i nagrodzie Kościelskich dla tomów, które „podobnie są skonstruowane” – a przypominają zamknięte całości, w których dominuje nadrzędna idea, niewolna od skłonności fabularnych. Przypomnę tylko, że wspomniane przez Kornhausera nagrody otrzymali wówczas Tomasz Różycki i Jacek Dehnel, w perspektywie środowiskowej dzisiaj autorzy o niekwestionowanym autorytecie.

Krytyk pił wówczas po raz kolejny do przemian, jakie przyniosła polskiej liryce fala debiutów „brulionu”, uważając, że oto stajemy wobec właściwych efektów jej banalizacji. Dzisiaj należałoby powiedzieć, że myślenie o poezji w kategoriach pièce bien fait, swoją składność zawdzięczającej skeczowi czy fabule, łączy się w najbardziej udatny sposób właśnie ze spowszedniałymi postulatami „polskiej szkoły poezji” – zasadniczej spuścizny poetyckiej Miłosza. Kornhauser w swoim czasie pozostawał jej konsekwentnym orędownikiem. Kiedy jakaś poetyka przemienia się w szablon, możliwy do seryjnego reprodukowania niewielkim wysiłkiem, nie jest dobrze, że ramach krytycznego establishmentu nie mają szans wybrzmieć głosy uprzytamniające ten szkodliwy fakt. Niestety najdalej niesie się dziś pogłos nagród i gal – to one kreują naszych poetyckich bohaterów.

Lektura wydanego w „Znaku” nowego tomu Czas i przesłona autorstwa zeszłorocznej laureatki Nagrody Szymborskiej powoduje – przykro to powiedzieć – dyskomfort. Główny fundator dzisiejszego – popularnego – poetyckiego gustu, nasz Noblista, lubił poezję jasną: „zrozumiałą”. Krystyna Dąbrowska jest w istocie poetką, która nie pozostawia nam wielkiego pola do domysłów. Wdzięk fotograficznych ujęć jej wierszy – doskonale wystudiowanych, przypominających martwe natury, nawet jeśli w obiektywie utrwalony zostaje ruch – mnie osobiście wydaje się wątpliwy. Przede wszystkim ze względu na banalność większości poetyckich reportaży wypełniających Czas i przesłonę. Niewątpliwie teksty Dąbrowskiej niosą w sobie tradycję Miłoszowskiego zamieszkiwania w Teraz. Są także odpowiednio „ładne”, w znaczeniu uładzone. Świetnie operują sprawdzającą się w polskiej liryce estetyką uogólnienia, kiedy aby pokazać „piękny” i znaczący świat, wystarczy wspomnieć o cytrynach na półmisku, szerszeniu w kloszu lampy, czereśni w kwiatach albo praniu suszącym się na sznurku, rozwieszanym przez okoliczną biedotę. „Ładne” są także w takim znaczeniu, że łatwo dojść do ładu ze światem Dąbrowskiej, złożonym z reporterskich migawek, koncentrujących się na konkretnych postaciach, wyposażonych w modelowe, udostępniane nam na zasadzie poetyckiego skrótu biografie. Często wydaje się, że w jej tekstach, pomyślanych faktograficznie, czaić się powinno dramatyczne napięcie – niestety nie może go wygrać podmiot, który nie tyle ogląda, co z mieszaniną współczucia i zachwytu „przesłania”, czy też zastępuje sobą możliwe sensy przedstawienia. W ten sposób galeria charakterów Dąbrowskiej przemienia się w poezję okolicznościową, z rysem filmowej obyczajowości. Prawda o ludzkim życiu, kryjąca się za przejrzyście metaforycznym przedstawieniem, okazuje się jedynie ornamentem. Wszystko to łyka się gładko i elegancko – niczym słono-słodką tartinkę na wystawnym raucie.  

Inną lekturę przynosi nowy tom Łukasza Jarosza, Świat fizyczny, również wydany w „Znaku”. Jak to bywa u tego autora tom jest poważny, opasły, a wierszy dużo – co tym bardziej budzi respekt, że wystarczy się na chwilę obrócić, a autor już wydaje książkę zgrabnych tekstów. „Biały tydzień” był jednak dość mocnym i skondensowanym tomem Jarosza – podczas kiedy ostatnie składanki wydają się coraz bardziej rozrzedzone. Co więcej, wygląda na to, że objętość „robią” tu teksty gorsze, nieoddzielane od lepszych – jakby poeta, zajęty codziennymi obowiązkami, nie miał czasu na redakcję swoich książek. Przyznać przy tym należy, że Jarosz jest niezłym twórcą – bardzo wiele pisanych przez niego wierszy zasługuje na uwagę. Zwłaszcza takich, w których nie waha się sięgać po wyraziste środki, wpisując się w model odnawiający tradycje estetyczne polskiego romantyzmu, przepisanego przez przedwojenny katastrofizm czy poezję wojenną. Kiedy udaje się autorowi utrzymać utwór we względnej równowadze, głównie dzięki konkretowi, który stanowi tu każdorazowo metaforyzowaną osnowę tekstu, unika on skutecznie pompatyczności, która niejednokrotnie tym właśnie tradycjom towarzyszy. Czasami jednak Jarosz pozwala sobie na „ładny” kawałek. Na konieczną oczywistość jako zwieńczenie poetyckiej pracy – bardzo w stylu Miłosza, chociaż częściej w jego utworach przywoływany jest Różewicz. Oczywistość tajemnicy „bycia”, kryjącej się za poetyckim przedstawieniem codzienności, podkreślana często w puencie irytującym dopowiedzeniem, zdominowała właśnie niestety „Świat fizyczny”. Okazuje się, że nawet poezja mająca zadatki na ciekawą – ostrą, dynamiczną, z czasem jakoś nabiera ogłady i potrafi być „dworska”. Być może to kolejny skutek uboczny  nagradzania.

Joanna Orska

Odra 1/2015 -Jacek Łukasiewicz

Notatki literackie Jacek Łukasiewicz
MEDYTACJE FLASZENOWSKIE

 

Pierwszą in spe księgą Ludwika Flaszena jest parokrotnie poszerzany Cyrograf. Drugą – zatytułował autor Grotowski & Company. Źródła i wariacje. Wpierw ukazała się ona po angielsku, teraz wychodzi po polsku. Duży format, lśniący papier, reprodukcje... Z jeden strony przypominać może księgę liturgiczną, z drugiej – luksusowy katalog ekskluzywnej firmy. Żąda więc swą zewnętrznością albo położenia na specjalnym przygotowanym dla niej pulpicie, albo też wzywa do poddania jej po przejrzeniu recyklingowi. Czytam ją powoli, po kolei, ale i „podczytuję” (jak zwykł mawiać Flaszen o swych lekturach). Różnicę między księgą a książką wyłożył autor przed laty w manifeście Księga. Jest ona doświadczanym, które nieustannie pożera już doświadczone, by wchłonąć je, stawać się wciąż nowymi narodzinami. Księgę można więc czytać, lecz w odróżnieniu od książki nie można jej przeczytać. Księgę-manifest, nim ukazał się w „Odrze” a potem w Cyrografie, wygłosił Ludwik Flaszen na literackiej imprezie, chyba w Oleśnicy. Nie został tam dobrze odebrany. Nie był to bowiem ani referat, ani poemat, ani naukowa rozprawa, ani polityczna parabola, a jeśli manifest, to osobisty i szczególnie pojmowany. Był wśród innych wystąpień jak zakalec w drożdżówce, Piłat w Credo, albo – co trafniejsze – Credo w Piłacie.

Księga w tamtym manifeście była obiektywizowana jako przedmiot i jako tekst. Zarazem jednak, dopiero uwewnętrzniona, dokonuje się w czytelniku, a może raczej konstytuuje pomiędzy „ja” i „ty”. Przy tym „Ja” stanowi zagadkę (bo najtrudniej poznać siebie), „Ty” (pisane tu dużą literą) jest jeszcze bardziej tajemnicze. To drugi człowiek, ale także może nim być drugie „ja”, albo spersonifikowany Boski Absolut. I nie można owego „Ty” zidentyfikować. Nie jest to z pewnością „Ty” ze zinstytucjonalizowanych konfesji. Jedno jest pewne: księga (ta księga też oczywiście) nie dzieli, ale łączy, zawsze łączy. I wtedy, kiedy łączy, ona jest; powstaje ponad przeciwieństwem wolnego i koniecznego, robionego i robiącego się. Przynosi ją ciepła fala, z której razem powstajemy. Słowo „razem” mocno podkreślmy.  

Księga wynika z ciała i głosu – w ciele, w głębi głosu się realizuje. Najpełniej w milczeniu. Nigdy nie będzie ostateczna, spełniona. A to, co miewamy – jak powiedział przed drugą wojną światową Bruno Schulz – to falsyfikat. Tu trzeba się zatrzymać, by nie popaść w próżne dywagacje – zamilknąć albo wrócić do konkretu.

Owym konkretem, zgodnie z tytułem, są dzieje teatru Grotowskiego: powstanie, przemiany i potem ciągi dalsze tej kompanii. Młody krytyk, publicysta, pisarz Flaszen zaproponował więc przed pięćdziesięciu laty jeszcze młodszemu od siebie reżyserowi, Grotowskiemu, że razem otworzą teatr w prowincjonalnym mieście. Początek tego przedsięwzięcia został opisany w znakomitym Wozie Tespisa, ukrytej na 268–270 stronach księgi opowiastce o tym, jak rozklekotanym autobusem ekipa przyszłego Teatru 13 Rzędów jechała nocą z Krakowa do Opola. Począwszy od zajmowania w autobusie miejsc, Grotowski objął prowadzenie i ustalił hierarchię. Ta hierarchia potem trochę się zmieniała, ewoluowała, lecz w istocie pozostała ta sama. Grotowski rządził, autor to uznaje i rządom się poddaje. Zaczął się wtedy wspólny pobyt w Firmie i pobyt w Pleromie. Firma mieściła się na parterze kamieniczki na opolskim rynku, Pleromy, kiedy ma się do niej dostęp, nie można zlokalizować, ona przecież czy rozumiemy ją platońsko, neoplatońsko, gnostycko albo scholastycznie czy na różne sposoby mistycznie – jest boską pełnią w naturze i człowieku. Pleroma była istotą tego teatralnego przedsięwzięcia. Firma jej miała służyć, ją odsłaniać, propagować, ale i kamuflować, odziewać w słowa i polityczne, zewnętrzne (tedy pozorne) praktyki. W Polsce Ludowej nie było łatwo prowadzić taką instytucję. Należało się ubezpieczyć, więc członkowstwo w PZPR, dobre stosunki z Komitetem Wojewódzkim, z odpowiednimi instancjami w Warszawie, potem z redaktorami gazet i czasopism. Z recenzentami, którym przed przedstawieniem trzeba powiedzieć, o co chodzi, a po przedstawieniu, co mają o nim napisać, jak podkreślać związki ze słuszną tradycją i propagowanie laickości. Mówić im trzeba było nie wszystko, a pisać mieli cenzuralnie i właściwie. Były to koszty, lecz usprawiedliwione; czytali sobie Grotowski i Flaszen podręcznik erystyki ułożony przez Schopenhauera i Księcia Machiavellego. Zresztą Grotowski, jak go pamiętam, świetnie umiał pochlebiać i imponować, wykorzystywać słabostki ludzkie, snobizmy, sprawiać, że usługi, o jakie prosił, czy które zlecał, przyjmowali jako zaszczyty. Umiał też wchodzić w różne role społeczne, do czego dostosowywał swój strój, tuszę, zarost i zachowanie. Ale tak naprawdę wszystko podporządkowywał teatrowi, więc sztuce. Sztuce, tedy „Pleromie”. Słowo „Pleroma” miało brzmienie lekko ironiczne, miało być nazwą-pseudonimem dla istotnych praktyk w tym zespole, lecz nazw-pseudonimów nie dobiera się bezkarnie. W poważnym działaniu objawiają one swe istotne znaczenia. Jerzy Grotowski był świetnym artystą: Dziady, Kordian, a potem wstrząsające Akropolis, i jeszcze bardziej wstrząsający Książę Niezłomny (Apokalipsis cum figuris nie dane mi było zobaczyć) – to dzieła wielkie. A wielkie dzieło – arcydzieło – jest jedną z możliwych furtek do Pleromy.

 Nie jestem specjalistą. O Teatrze Laboratorium powstała ogromna literatura, napisano tysiące stron, wypowiedziano miliony słów. Wiadomo wszystko. Nie arcyspektakl okazał się finalnym celem Grotowskiego. „Pleroma” wciąż inaczej go wabiła. Inne furtki do niej okazywały się właściwsze. Mistrz zaprzestał reżyserowania przedstawień. Firma uległa przekształceniu. Aktorzy stawali się animatorami, ułatwiającymi napływającym uczestnikom chodzenie nocą po lesie, nasłuchiwanie głosów natury etc. Flaszen opisuje to krótko i pięknie. Potem znów zmieniało się wszystko... Znalem wielu studentów, którzy mniej więcej w połowie lat siedemdziesiątych z tych praktyk korzystali, często z pożytkiem. Ale nieco później sytuacja była już inna. Jeśli dla istnienia „Firmy”, to znaczy teatru, trzeba było kluczyć, zwodzić, iść na kompromisy, to z działaniem duchowego mistrza-rekolekcjonisty w Polsce z końca lat siedemdziesiątych już takie postępowanie nie licowało. Opozycyjna młodzież miała inny system wartości. Decyzją o staraniu się o azyl polityczny w USA Grotowski niejako uratował czysty związek z Pleromą. Flaszenowi pozostała niewdzięczna rola szefa Firmy, którą władze Polski Ludowej chciały wtedy, co całkiem zrozumiałe, dla prestiżu utrzymać przy życiu. Postanowił jednak firmę zamknąć, co dokonało się w roku 1984. Z Grotowskim miał potem kontakty luźne. Na spalenie jego zwłok nie został zaproszony.

A dzieło wspólnej ich „Pleromy”... to dzieło, które miało trwale zmienić teatr na świecie? Przeorać świadomość? Nie przeorało, nie zmieniło. A może zmieniło tylko troszeczkę? Ludwik Flaszen zamieszkał w Paryżu, tam, a także we Włoszech, prowadził warsztaty. Zgłębiał tajemnice głosu i bliskości. Teatry paryskie dawały przedstawienia, przypominające mu spektakle w teatrach z Rzeszowa czy Bydgoszczy, które po październiku, w 1956 roku chciały być ambitne i na fali. Pisał wtedy ostre, błyskotliwe recenzje.

 Odszedł – jak żartobliwie siebie nazywali – Grot – Bańduła, pozostał Ludwik – Deptuła. I opisał historię wzajemnego przedsięwzięcia i zawiedzionej przyjaźni w tej księdze. Sama jednak taka opowieść księgą by się nie stawała. Pozostałaby książką. Tylko jednak księga jest inkantacją, ma moc zaklęcia. Moc zaczarowania na powrót świata odczarowanego (w sensie Weberowskim). Nadawania mu pełni, tej Pleromy, która zostaje wchłonięta w arcydzieło. Kto jest władny być takiej spełniającej się księgi autorem?

Tu trzeba się zatrzymać, odłożyć fioletowy wolumen, jeśli nie na pulpit, to na stolik lub półkę. Po to, by, podczytując go, znowu do księgi powracać. W Księdze-manifeście czytamy, że bywa w niej Gwałt, namiętność, wrzask, mamrotanie. Ale to jej powierzchnia, gdy dno trwa nieporuszone [...] jednakowo życzliwe ciemności i światłu.

I tego dna dotknijmy, my, czytelnicy. Prowadzą tam różne wątki, przewijające się w tej książce-księdze. Jeden z nich to zaakceptować siebie poza rolami, formą, interesownością. A takie wyjście daje sztuka, która im doskonalsza, tym mocniej prowadzi poza pragmatyczne uwikłania i ponad siebie samą. Balzac twierdził, że pisze dla pieniędzy. Niech pan spróbuje napisać takie dzieło dla pieniędzy! – powiedział Ludwik Flaszen w jednym z wywiadów.

Zbudowana jest ta książka z cegiełek. Rozmaitych, tam komentarze do sztuk, służące Firmie, i rozmyślania służące Pleromie. Krótkie przenikliwe wspomnienia, w których każdy konkret jest sobą, takie jak Wóz Tespisa, jak nekrologi zmarłych aktorów. Miejsca mocy i miejsca bezradności. Wyznania i przemilczenia. Mowa, która wiedzie do milczenia. Ma być nie jego zaprzeczeniem, lecz kontekstem, tak zbudowanym, by w milczeniu można było poczuć najprawdziwszą bliskość. To o nią chodzi, Ludwiku.

Jacek Łukasiewicz

 

Odra 1/2015 -Mieczysław Orski

Mieczysław Orski

 

OKO WSCHODU

 

                                            

Wschód (Czarne, Wołowiec 2014) to kolejna „podróżnicza” książka Andrzeja Stasiuka, ale myliłby się ten, kto by sięgnął po nią, pragnąc zakosztować wiedzy o egzotycznych krainach wschodniej Europy i Azji – bo jest to podróż zarówno tam, dokąd wiodą autora losowo dobierane drogi, jak i szlak po intencjonalnie wybieranych marszrutach własnej pamięci i wyobraźni związanych z rzuconym na okładkę hasłem. Od tej podróży, jak się dowiadujemy na początku, odżegnywał się Stasiuk przez długie lata, czy może raczej ją odwlekał, jakby bojąc się zetknięcia z jej rezultatami; sam tak też bezpośrednio tłumaczy idee patronujące książce: pamięć dopomina się o swoje prawa. Jest to więc częściowo konfesyjna, częściowo rewizyjna wędrówka ku tym obszarom świata, z którymi wiąże tego „podróżnika” – w sposób nie zawsze bezpośredni – jego genealogia, wychowanie, domowa edukacja, ideowa indoktrynacja (czy przynajmniej jej wpływy). Warto pamiętać, że od pierwszych Murów Hebronu poprzez m.in. Opowieści galicyjskie, Zimę po niedawny Grochów pisarz powoływał w swojej prozie narratora, którego uważał za swojego reprezentanta, powiernika; traktował swoją osobę jako zasadniczy przedmiot analiz, refleksji, a także sprawdzianów praktycznych dokonywanych w życiu. I to z doświadczeniami wywiedzionymi z osobistej, rodzinnej i środowiskowej historii, z konkluzjami wyłonionymi podczas długotrwałej „kwerendy” w osobistym archiwum konfrontuje on swoje obserwacje, opinie, osądy towarzyszące przedsięwziętej wyprawie. Wyprawie do Azji, w tym do Rosji, która: weszła w moje życie, nim w ogóle zdałem sobie sprawę z jej istnienia.

Ta obecna wędrówka jest kontynuacją podejmowanych poprzednio przez Stasiuka inicjatyw podróżniczych – i twórczych. W niektórych poprzednich jego powieściach, zwłaszcza takich jak Jadąc do Babadag, obszary eksplorowanego tu świata, leżące na peryferiach, przedpolach tego, co okaże się centrum i zarazem esencją Wschodu, stawały się dlań rubieżami jakiegoś upatrywanego tam „jądra ciemności”. Te pozamiejskie krainy dzisiejszej Ukrainy, Mołdawii, Węgier, Rumunii czy Albanii stanowiły w ujęciu narratora położony na krańcu współczesnego świata, pozostawiony przez cywilizację samemu sobie i zachowujący swą odwieczną tożsamość, niejako zastygnięty w czasie, ląd, opatrzony symboliczną pieczęcią „Babadag”; ląd lekceważony od dawna w światowych bilansach politycznych i gospodarczych, stanowiący wciąż łakomy kąsek dla niezaspokojonego w swojej ekspansji i żądzy dominacji centrum Wschodu, czyli Imperium. Jest to więc teraz przedsięwzięta podróż ku kresom tej ziemi i ku rudymentom tej kultury, w których to, co było, pozostało i trwa nadal, wzmocnione niegdyś wszechpotęgą carskiej Rosji, a potem zakonserwowane złowieszczymi i paranoicznymi siłami komunizmu. Choć, czytamy u Stasiuka, w Polsce nawet komunizm dostaliśmy nadpsuty. Przysłali go tutaj, gdy już było wiadomo, że nigdy nie zadziała… Co nie zmienia faktu, że tym nadpsutym okolicznościom ustrojowym zawdzięczał swój byt urodzony tu pisarz, który deklaruje, otwierając nową powieść: …wracam na Wschód, chociaż nigdy go nie opuszczałem, ponieważ tylko głupcom może się wydawać, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. A prawdziwe życie zawsze jest tu, w samym środku…

Tymi słowami, podkreślającymi, gdzie jest dla niego ten „środek” prawdziwego życia, odpowiada Stasiuk podczas dyskusji z matką we wstępnym epizodzie Wschodu na jej zachęty, by wreszcie skończył z wycieczkami na wiadome peryferie i skierował uwagę na Zachód – żeby tam pojechał i wyrwał się z zaklętego czy przeklętego kręgu „Babadag”. – Mama, jak ja mam na Zachód jeździć? Z tej nadbużańskiej równiny?... Zdrajcę ze mnie chcesz zrobić? – tłumaczy, ale takie argumenty w rodzinnym sporze nie są kierowane jedynie do matki. W tym zasadniczym dla narracji wątku ideowym Stasiuk prowadzi dialog nie tylko z nią – lecz porusza temat naszej zbiorowej przynależności, tożsamości; wkracza w sedno pamiętnej debaty intelektualistów, badaczy, teoretyków i pisarzy dotyczącej statusu „Europy Środkowej i Wschodniej”, debaty, jaka ożywiała naszą scenę publiczną lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych. Na rzeczy jest tu więc to, skąd przyszliśmy, gdzie jesteśmy, i co to dla nas znaczy teraz. Od tego spadku, genealogii, korzeni nam, żyjącym tu i teraz, twierdzi Stasiuk, nie uda się uciec (przynajmniej na razie) – chyba że wyrwiemy sobie kawał żywego mięsa, ale wtedy umrzemy z upływu krwi... Wraca w ten sposób do debaty o statusie tej części Europy, lecz, trzeba podkreślić, bez bezpośrednich akcentów polemicznych – choć przecież to z nim, z jego „zachowawczą” i bierną w tym sporze postawą, polemizowała kiedyś bezpośrednio Agata Bielik-Robson. Nie padają we Wschodzie, Babadag czy Zimie ani w innych jego książkach słowa nawiązujące do tej polemiki, odnoszące się do zarzutów znanej filozofki, jak i nie ma śladów aluzji do teorii Milana Kundery o pro-zachodnim kursie naszego „środka” kontynentu, tak przemawiającej do wyobraźni politycznej Polaków w latach po stanie wojennym, dyskutowanej gorąco szczególnie pod koniec PRL-u. Lecz trudno nie dostrzec, że Stasiuk kieruje ostrze swoich wymówek i zarzutów nie tylko do matki. Aktualnie, w chwili, gdy otrzymujemy do rąk tę najnowszą powieść Stasiuka, i kiedy zastanawiamy się nad dalszym kształtem i rozwojem całej Unii Europejskiej – liczmany „wschodu”, „zachodu” i „środka” w tej wspomnianej debacie wyraźnie schodzą z agendy. Prawie nikt nie powołuje się już na dowody owej broniącej kiedyś naszej „zachodniej racji stanu” teorii Kundery, wyrażanej m.in. w słynnym eseju Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej. Notabene mieszkającemu w Paryżu – o czym warto pamiętać – uciekinierowi ‘68 roku z Pragi łatwiej było traktować Czechy i Polskę jako część „porwanego” przez macki wschodniej dyktatury Zachodu i uznawać wynalazek geograficzny „Europy Środkowej” za sztuczny twór. Dziwił się kiedyś takiemu zdecydowanie pro-zachodniemu stanowisku m.in. Alain Finkielkraut w Niewdzięczności (wyd. polskie Warszawa 2005), czemu stanowczy odpór dała na łamach wychodzącego wtedy tygodnika „Europa” wspomniana Agata Bielik-Robson. Pisała m.in.: Nam zdziwienie Finkielkrauta może wydać się dziwne: cóż bardziej oczywistego niż rozpoznanie Kundery, że oto żyjemy na skraju kultury zachodniej, która wciąż podlega korodującym wpływom „Rosji jako Anty-Zachodu” (…) Mieszkańcy Europy Środkowej, albo przynajmniej jej warstwa inteligencka, postrzegają swą „zachodniość” jako formację kruchą, wymagającą gigantycznego wysiłku konserwacji. Z takim nastawieniem wykształconej części społeczeństw po przełomie Solidarnościowym, po upadku berlińskiego muru i „aksamitnej rewolucji” w krajach byłego bloku socjalistycznego, zgadza się dziś większość dyskutantów wracających do tej kwestii. M.in. Maria Todorova, polemizując z mitem Mitteleuropy, stwierdzała w 2000 roku: Wydaje mi się, że diagnoza kulturowa jest poprawna: Europa Środkowa umarła. Simona Škrabec w książce Geografia wyobrażona (wydanej u nas przed rokiem w przekładzie z języka katalońskiego Rozalyn Sasor), pisząc o koncepcji Europy Środkowej, stwierdzała: Jest to pułapka ideologiczna zastawiona przez wielkie mocarstwa, ponieważ każdy wywód na temat Europy Środkowej, Wschodniej jest odzwierciedleniem bardzo starej zasady, jaką się one rządziły – divide et impera. Aleksander Kaczorowski w artykule zamieszczonym na łamach „Przeglądu Politycznego” (nr 126/2014), dając mu tytuł Europa wyobrażona, dowodzi, że koncepcja Środkowej Europy spoczywa głęboko w krypcie kapucynów (tej samej, w której Józef Roth pochował „starą Austrię”). Przywoływana już Bielik-Robson mocno podtrzymywała swe wyrażane wcześniej w cytowanym i innych tekstach poglądy, uważając w eseju Straceni inaczej: dziwni trzydziestoletni i ich kłopoty (zamieszczonym w tomie Romantyzm, niedokończony projekt. Eseje, Kraków 2008), że nad pokoleniem jej równolatków sprawowało pieczę oko Zachodu, ponieważ jesteśmy jego częścią w co nikt z tej generacji nie powinien już wątpić. Ta kulturowa przynależność do Zachodu jest właśnie cechą, która wyróżnia obie generacje, byłych „pięknych” i nas (…) odniesienie do Zachodu stało się nie opcją, lecz imperatywem…

Stasiukowi jako członkowi rodziny, która za dziadkiem – jak za przywołanym tu we wspomnieniach Mojżeszem przeprowadzającym swój lud z „domu niewoli” – przeniosła się z Kresów do miasta „na prawą stronę Wisły”, głęboko obce zdają się takie opcje i imperatywy. Pozwoliłem sobie zacytować (niewielki) wybór opinii uczestników debaty o Środkowej Europie, by uzmysłowić sens i wagę rzuconego dużymi wersalikami na okładkę jego powieści hasła: „WSCHÓD”. Hasło to zostaje podbudowane w wątku sporu z matką prostymi, celnymi argumentami: Przecież jesteś mądra, a mówisz, jak te wszystkie psiuty z gazet, z telewizora: on nie lubi Zachodu, on jest antyzachodni, ten śmierdziel jeden. Naszą młodą liberalną demokracją gardzi i chce tutaj brudu i Tatarii jakiejś…

Oko Zachodu – tak zatytułowała Bielik-Robson wyżej cytowany rozdział swojego eseju. Na tę naoczną przynależność „pięknych i nas” do Zachodu autor Wschodu znajduje tylko taką ripostę: …oczy krwawią od tej zagłady krajobrazu. Wie co prawda, że nasze kraje przeobrażają się obecnie w ów pożądany niegdyś „wielki świat”, że spiesznie nadrabiają straty, goniąc za cywilizacją, ale on sam czuje, że to nie jest jego świat i stroni od tej wielkości na swoim szlaku. Podobnie jak czynił to wcześniej w Jadąc do Babadag w Kiszyniowie czy Bukareszcie – tak i w obecnej podróży ucieka od kolorowej zaćmy z blachy, plastiku, od gangreny trawiącej przedmieścia. …W Polsce identyfikuje się z przodkami i z cieniami wygnańców, których ciałami i krwią karmił się komunizm. Z tkanką narodu, który kiedyś ze Wschodu umknął – a nigdy nie znalazł gdziekolwiek schronienia i w gruncie rzeczy po dziś dzień jest cały czas w drodze, niby w pogoni…

W powieści Stasiuk kontynuuje tę ucieczkę „niby w pogoni”; ale i coraz mocniej umacnia się w wyrażanym już wcześniej, m.in. w Zimie, pesymistycznym przeświadczeniu, że jest to pogoń ku niczemu czy za niczym. Chciałby jeszcze pielęgnować naiwną wschodnią nostalgię – lecz tylko do czasu; coraz bardziej pojmuje, że Wschód to też grób… Pociąga go droga w przeszłość, to spotkanie z jej żywymi świadkami czy ożywionymi duchami, ale i zdaje sobie sprawę z tego, że tym, co go teraz najbardziej zajmuje, fascynuje i literacko inspiruje, jest doświadczanie pobliży tej „nicości”, obserwowana na żywo metodologia, najogólniej mówiąc, rozpadu. Nicość – to słowo niejednokrotnie pojawia się w narracji kilku powieści i opowiadań Stasiuka z ostatnich lat. W tomie Zima było to: Wszystko, co zatrzymało się w pół kroku i nie ma siły, ochoty ani pomysłu (...) co nie pozostawi po sobie śladów, wszystko, co spełniło się samo dla siebie i nie wzbudzi żadnego żalu, żałoby ani wspomnień... Tak, to mnie prześladuje, ta cała reszta, to istnienie, bez którego wszyscy mogą się obejść, ta zbędność, nadmiar, który nie jest bogactwem... Podjęta teraz wyprawa jest próbą dotarcia do najbardziej ukrytej prawdy bytu – z tą malutką śmiałą nadzieją, że gdzieś kiedyś, w plątaninie dróg i bezdroży tej podszywającej się pod metafizykę krainy wschodniej, uda się bodaj na chwilę podważyć wieczko nicości, dostrzec w błysku epifanii coś, co można by bodaj na swój użytek rozpoznać jako pocieszenie, wskazówkę wiodącą ku światełku w tunelu...

Nie bez kozery Stasiuk zabiera z sobą w drogę niczym Biblię jedyną książkę – Wykop Płatonowa, której lektura, niejednokrotnie ponawiana, potwierdza dramatyczne „naoczne” obrazy i dołujące doznania zaczerpnięte z teraźniejszości. Tu Czyklin wyszedł na wysoki ganek i zgasił lampę aktywisty (…) Dobrze wam teraz, towarzysze? – spytał. – Dobrze –odpowiedziano z całego Orgobu. Już niczego nie czujemy. Tylko proch w nas został. Woszczew leżał z boku i nijak nie mógł usnąć bez spokoju prawdy wewnątrz swojego życia. W końcu wstał ze śniegu i wszedł pomiędzy ludzi. – Witajcie! – powiedział uradowany do kołchoźników. – Jesteście teraz tacy jak ja. Bo ja też jestem nikim. To z Płatonowa, któremu wtóruje Stasiuk: Gdyby nie on, nigdy tutaj bym się nie wybrał, ponieważ nie wiedziałem wcześniej, że chodziło o unieważnienie kosmosu. Ta refleksja o „unieważnieniu kosmosu” dopada wędrowca na krańcach wschodniego lądu, w tragicznie wytrawionej wiatrami znad Ałtaju i Takla Makan drewnianej ruinie dawnego miasta Kosz-Agacz, wyglądającej jak tragiczna garść chrustu na przekór otchłani, domagającej się już zasypania tej mogiły, którą był świat.

Kiedy pod koniec powieści Stasiuk wraca po swoim azjatyckim rekonesansie do rodzinnych miejsc, zasiadając w dziś zamkniętej i zaniedbanej stacji kolejowej, z której udawał się jako dziesięciolatek na swoje pierwsze wędrówki, poddaje się i tu dotknięciom „nicości”, kiedy się rozgląda po pamiętanej okolicy: teraz nie ma tu nic, ani stacji, ani fabryki, a z tyłu widać nad nią w oddali nowe wieżowce. Niebo jest błękitne, ale on bez trudu wyobraża sobie, że i tych wieżowców nie ma – w końcu bardzo przypominają nicość. Nie było szans na przezwyciężenie losu. I wraca jak refren konkluzja o ontologii tego dziwnego imperium, które podbijało pustkę, by pozostawić po sobie nicość.

 

Mieczysław Orski

 

Odra 1/2015 -Adrian Sinkowski

Adrian Sinkowski

 

 

NIE BIERZE SIĘ CUKIERKÓW

OD PODEJRZANYCH WUJKÓW

 

 Korytarz oświetlony od zewnątrz, przez szyby do środka dostaje się mozaika kolorów: fiolet, zieleń i trochę bieli mieszają się ze sobą. Kolejka przed szatnią, w holu goście zajmują miejsca. Marcin Świetlicki rozsiada się w fotelu, ze wzrokiem nieobecnym, wbitym w parkiet, czeka, aż wyczytają nazwisko laureata. I wyczytują. Stało się: Adam Michnik, dzierżąc statuetkę w dłoni, szuka Świetlickiego wzrokiem. Scena zadziwiająco podobna do pasji: ecce homo, oto poeta. Zamiast korony z cierni, nałożą mu czapkę błazna, zamiast na krzyżu – pragną, aby symbolicznie zawisł na czeku, wręczanym laureatowi w blasku fleszy. Mocne światło, twarz Świetlickiego marszczy się i wykrzywia, tężeje. Kamera nie chce tego zgubić, na chwilę wbija w poetę nieruchome oko: pot, siwizna, zarost są na wyciągnięcie dłoni. Poeta przewraca oczami. Usta zbliża do mikrofonu. Co powie? Trwa to dosłownie chwilę, wydaje się jednak, że trwa to niesłychanie długo. Poeta nie zwalnia, on po prostu, wbrew wszystkim, nigdzie się nie spieszy. Co powie? W ogóle coś powie? Tak, uchyla usta, odruchowo bierze wdech, drugi i potem trzeci, zaciąga się powietrzem.

 

5 października 2014 roku ani Adam Michnik, ani Marcin Świetlicki nie pojawili się na gali wręczenia Nike. Rolę skandalisty wziął na siebie Ignacy Karpowicz, a Grażyna Torbicka nie dość fortunnie, choć niektórym wydało się to zabawne, rzuciła od niechcenia po wyemitowaniu krótkiego materiału o Jeden: „Prosimy o informację do kogo, gdzie, w jaki sposób dostarczyć złote pióro”. Poeta niewiele wcześniej napisał na Facebooku: Nie bierze się cukierków od podejrzanych wujków.

 

BYĆ I NIE BYĆ POETĄ „KANONU”

 

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z poezją Świetlickiego, a miało to miejsce pod koniec liceum, u schyłku ubiegłego wieku, w niczym nie potrafiłem podzielić entuzjazmu, z jakim o niej mi opowiadano. „Cóż za dziwna literatura!” – nie pamiętam, abym dosłownie użył tych słów, ale nawet po latach jestem pewien, że myślałem o niej w ten sposób. Dziwaczna, nieco pokraczna fraza, brzmiąca dość banalnie, więc w zasadzie daje się po niej prześlizgnąć od pierwszej do ostatniej strony. Dlaczego więc czekałem niecierpliwie na to, co mógł – choć wcale nie musiał – powiedzieć poeta do mikrofonu w trakcie gali, albo tuż po jej zakończeniu? Niby to prorok? Wieszcz? Guru?

A skąd, nie bądźmy niepoważni… Mimo to kąśliwa uwaga Juliana Kornhausera sprzed lat, że spija się z ust Świetlickiego każde słowo, tu biję się w piersi, dotyczy mnie, i pewnie w ostatnim czasie nie tylko mnie, szczególnie mocno. Od dawna nikt jednak nie postawił sprawy tak uczciwie: literatura tu, autor tam. Literatura stojąca przed nami w nagości, skromna i – wybaczcie emfazę – niewinna, wierna światu, nie zawsze doskonała, bez trzymającego ją pod ramię pisarza, który zatańczy przed kamerą, zwierzy się, ile czasu spędza w łóżku z kobietą, jakiej słucha muzyki, też jest coś warta. Proste pytanie: „O czym mówi poezja?” jest zawstydzające. Niepoważne. Warto jednak stawiać je wbrew rankingom, mezaliansom z polityką, modom czy trendom.

Aby unaocznić, że literatura zaczyna być trywializowana kosztem – dajmy na to – polityki, Świetlicki użył do tego systemu, nie pierwszy zresztą raz, przeciw któremu tak ostro występuje. Paradoksem autora Jeden jest bowiem to, że występując przeciw „centrali”, sam w tej „centrali” wiele lat miał się nieźle. Poeta. Wokalista. Gospodarz programu telewizyjnego. Prozaik. Dozorca. Aktor. Ikona pokolenia. Z nikotyną na ustach. Istnieje wiele sposobów, aby utrzymywać się na powierzchni i tylko głupiec stwierdzi, że wszystkie pochodzą od autora Pieśni profana.

Próba opisania postawy autora wobec „centrali”, tego karnawału tu i teraz, rodzi niemałe trudności: Świetlicki nauczył się, jak jednocześnie być i nie być poetą „kanonu”. Inna sprawa, że „centrali”, podatnej na mechanizmy zawiadujące kulturą masową, równie łatwo zaprosić dzisiaj autora, by zajął miejsce w „kanonie”, co bez sentymentu z niego zrezygnować. „Historia literatury wchłania wszystko”. I wszystko wydala. Nie sposób w wierszach Świetlickiego przeoczyć, że słowom, tak doskonale komentującym postawę wobec „centrali”, które mają określać ruch od i do, blisko raczej do uniku, trwania w połowie drogi.

Chodzi o falowanie, krążenie i kluczenie. Falowanie – rozwija Andrzej Niewiadomski w szkicu o Świetlickim – to czynność wykonywana bez wiary, a kluczenie to ucieczka dość specyficzna, której towarzyszy konstatacja: „Nie zacieram śladów”. Do zestawu tych pojęć dorzucam dryfowanie. Wiersz pod tym tytułem, włączony przez Tomasza Różyckiego do tomiku Kolonie, w pierwodruku na łamach „Lampy” pozbawiono dedykacji. Nietrudno odgadnąć, komu utwór jest dedykowany, choć tym, którzy zadadzą sobie trud odnalezienia go w książce, nie obiecuję, że natrafią na imię i nazwisko autora Jeden. Ot, najlepsza pointa na marginesie definicji kluczenia.

A wiersz Rozmawianie? Daje się go streścić w paru zdaniach: Świetlicki odbiera telefon w redakcji „Tygodnika Powszechnego”. – Z kim mam przyjemność? – odzywa się Czesław Miłosz. – Marcin Świetlicki – mówi Świetlicki. – To ja poproszę z kimś innym – stwierdza Miłosz. Odczytuję to wprost: wyrażenie przez „centralę” niechęci do Świetlickiego świadczy o tym, że obie strony przyglądają się sobie bacznie, ale nieufnie, raczej z odległości. Nie ma między nimi chemii. Zdarza się natomiast krążenie, dryfowanie ku. Nie tak by napisał poeta? Nie przeczę, jest wiele racji w twierdzeniu, że wobec miejsca, które Świetlicki zajął w kontaktach z „centralą”, poeta miał do powiedzenia najwięcej. Ba, trudno taką opinię pozbawić uzasadnienia. Lecz mówiąc o pozycji autora wobec „salonu”, nazbyt instynktownie, mam wrażenie, stawia się go w roli tego, który tę pozycję od początku do końca zaprojektował.

 

JEDEN W FINALE NIKE

Na początku września Jeden Świetlickiego znalazło się w finale Nagrody Nike, pomimo protestów autora. Nie odebrałbym Nike. I proszę to zapisać dużymi literami. Tej wypowiedzi dla „Plusa Minusa” poeta trzyma się wiernie. Kiedy znana była lista dwudziestu autorów nominowanych do Nike, ogłaszana co roku w połowie maja, Świetlicki zareagował listem skierowanym do sekretarza nagrody, w którym prosił o wycofanie nominacji dla Jeden. Dwa miesiące potem utyskiwał na Facebooku, że jest adresatem listu, w którym Wanda Nowicka nie tylko gratulowała mu nominacji, lecz życzyła, aby nagrodę odebrał.

Świetlicki ponownie, niejako na własne życzenie, stał się tematem publicznych dyskusji. Bądźmy uczciwi: przedmiotem sporu nie jest poezja i być nim w żaden sposób nie może. Znajdzie się wszakże niewielu, którzy ważąc rację między poetą a Agorą, wyjdą od lektury tomiku Jeden. Co gorsza, nie jest to rzecz do rozstrzygnięcia sporu w małym nawet stopniu niezbędna. Dlatego słowa autora o tym, że przyjmie Nagrodę Literacką Gdynia, gdyż jest ona za wiersze, nie zaś za to, o czym i gdzie się wypowiada, obracają się przeciw niemu.

Dlaczego? Klincz, w jakim unieruchomione trwają obie strony, zaskakująco często dyskutowany w mediach, jak na temat bądź co bądź literacki, nie jest ostatecznie – czego chyba życzył sobie poeta – klinczem poezji z polityką. Aż ciśnie się na usta zdanie z wiersza 21 lipca: Wygrałem i przegrałem. Ewentualnie z Nie nie: Wolałbym sam decydować, kiedy mówię nie. Tymczasem głośne „nie” Świetlickiego dla Nike, jak się wydaje, przychodzi skądinąd, niczym echo lub pogłos, przesłanie, które duch wyszeptuje do ducha śniącemu Świetlickiemu. Cóż, impas ciągnął się w najlepsze. Jury nagrody tłumaczyło, że regulamin nie daje autorowi możliwości wycofania książki z konkursu. Świetlicki gorączkował się: Tu oczywiście nie chodzi o literaturę, to oczywiście manifestacja siły. (…) zdecydowali [o tym, by] pokazać, jak według nich mało liczy się protest jednostki, jak niewiele znaczy fakt, że ktoś mówi „nie”. Na to jury odpowiadało: nie jesteśmy od fundatora nagrody w żaden sposób zależni. Świetlicki na to, że nie ma zamiaru uczestniczyć w konkursie organizowanym przez instytucję, która wytacza procesy poetom za to, co myślą.

Gdy trzy lata temu Adam Michnik z Agorą wytoczyli proces Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, notabene uhonorowanemu Nagrodą Nike w 2003 roku, pod listem popierającym autora Zachodu słońca w Milanówku bez wahania podpisał się Marcin Świetlicki. Wiele ten podpis Świetlickiego nie kosztował, choć fakt, że go złożył, wiele osób wprawił w zdumienie. Latem 2011 roku w wywiadzie dla „Lampy” on sam, poniekąd w odpowiedzi na krytykę „Tygodnika Powszechnego”, tłumaczył: Nagle zauważyłem, że niby jest wolność słowa, ale nie dla wszystkich. I dodał: Instytucja, która ma kasę, rzuca się na szlachetnego starego poetę, któremu sama kiedyś dała pieniądze. Widocznie chce zwrotu tamtych pieniędzy.

Klincz, będący de facto sporem między polityką (autora) a polityką (nagrody), w rezultacie zakończy się z korzyścią dla obu stron, mógłby też być – choć nie twierdzę, że jest – nieźle wyreżyserowanym spektaklem, ustawką. Zwłaszcza od czasu pojawienia się istotnych nagród literackich w Gdyni (2006), Warszawie (2008), Wrocławiu (2008), Krakowie (2013), i to poruszających się w nie tak odległej od Nagrody Nike nomenklaturze, nie sposób przeoczyć, że pole jej oddziaływania skurczyło się w ciągu ostatniej dekady dość znacznie. Świetlicki, bodaj najważniejsza postać sceny literackiej po 1989 roku, wraca natomiast do gry po kilku sezonach spędzonych na obrzeżach, z dala od światła kamer. Aż chciałoby się dodać znaną z wierszy autora Jeden frazę: „jest się”.

 

REDUKCJA I ZMIANA MIEJSCA

Jeden pozostawało bohaterem drugoplanowym. I takim, dopóki nie zgasną światła i nie umilkną komentarze i oklaski, pozostać musi. A szkoda, zwłaszcza że kunszt oraz siła, niewątpliwie obecne w wierszach Świetlickiego od zarania, odsłaniają się w tomiku nie od razu. Zdania trzeba łuskać i przegryzać powoli, dopiero wtedy słowa stają się dwuznaczne, mienią się światłem, pulsują. Przykład: zdanie sprowadza się do / chaotycznych przeprosin z wiersza Poker niczym nie poraża, lecz mieści dwa, skądinąd kluczowe dla odczytania Jeden znaczenia: redukcję i zmianę miejsca. „Sprowadza się” jest bowiem tak samo następstwem opuszczania mieszkania, co deflacją, ubywaniem, upadkiem. Czy to przypadek, że w angielskim „sprowadza się” tłumaczone jest jako come down? Rzeczownik come down, mówiąc krótko, to obciach, a czasownik – spadanie lub opuszczanie.

Autor opuszcza się w swoim fachu? Raczej upada, podnosi się, znowu upada. Żaden poeta, a Świetlicki był na to podatny od początku, nie trzyma jednakowo dobrej formy w każdym wierszu, ale to jeszcze nie obciach. Za to intuicja, która dyktowała mu parę wypowiedzi, nie wyłączając tych na temat Rymkiewicza, a on sam określił ją „prawicową”, odczytano właśnie w ten sposób: jako fanaberie i wiochę. W tym samym wierszu Poker pojawia się wers: Jeżeli chce, bym został, co teraz mi wolno?. Kto chce – kobieta? Miasto? Polska? Albo – Adam Michnik? Literatura?

Więcej w styczniowym numerze "Odry".

Odra 1/2015 -Łukasz Musiał

Łukasz Musiał

DO CZEGO UŻYWA SIĘ LITERATURY?

Opowieść w dwunastu odsłonach

4 461 słów na początek

 

1. Do czego używa się literatury?

Dziwne pytanie. Nieczęsto takie stawiamy, mówiąc o literaturze. Chyba nie ja jeden pamiętam największą szkolną zmorę: lektury obowiązkowe. Rzadko kiedy wymagano od nas pytań. Już raczej znajomości fabuły. I wiedzy o kontekście historycznoliterackim. I umiejętności wyróżnienia podstawowych cech stylu danego autora. I wreszcie zachwytu – ponoć mieliśmy do czynienia ze skończonymi arcydziełami. Co ciekawe, wiele z tych książek było nimi rzeczywiście. A dzielni nauczyciele dwoili się i troili, by pokazać je od jak najlepszej strony. Często na próżno: szkolny sposób przerabiania lektur obowiązkowych spowodował u niejednego ucznia trwały uraz do literatury. Lub przynajmniej do pewnych książek. Po wiele z nich nie sięgnąłem już nigdy więcej, choć czytanie książek i pisanie o nich jest moim zawodem. I pasją.

„Przerabianie” to zresztą bardzo trafne słowo: książek zwykle się w szkołach nie czyta, lecz właśnie przerabia na coś innego, mianowicie na wiedzę o literaturze. Jeśli komuś przyszło później do głowy wybrać studia filologiczne, ten szybko się przekonywał, że sprowadzają się one najczęściej do poznawania nie tyle literatury, ile dyscypliny humanistycznej zwanej nauką o literaturze. To dziedzina, która okryła literaturę grubym kożuchem wiedzy z zakresu twórczości pisarzy, procesów literackich, zjawisk życia literackiego, społecznej recepcji literatury, poetyki, retoryki, krytyki literackiej, metodologii badań literackich, teorii literatury i całego szeregu innych dyscyplin. Ich choćby pobieżne opanowanie zabiera tyle czasu, że nie starcza go już niemal na czytanie samej literatury. Nie mówiąc o czytaniu jej dla przyjemności!

Zresztą od kiedy czytanie literatury może być zawodem, czyli od dziewiętnastego wieku, przyjemność staje się słowem trochę podejrzanym w odniesieniu do lektury książek. Po książki, przynajmniej te wartościowe, profesjonalni czytelnicy sięgają przecież dla poszerzenia obszaru wiedzy, dla nauki, dla zysku poznawczego, dla samorozwoju! Dla przyjemności? Słowo „przyjemność” nie brzmi dla profesjonalisty wystarczająco poważnie. Dla przyjemności profesjonalista czyta co najwyżej w wolnych chwilach, kiedy czytanie przestaje być czynnością wykonywaną z racji obowiązków szkolnych lub zawodowych, a staje się na powrót wyborem.

2. Co niewłaściwego jest w zastępowaniu literatury wiedzą o literaturze? To proste: wiedza o literaturze (której w szkole i na studiach prawie zawsze wymaga się za dużo!) bardzo często odgradza od tego, co dla samej literatury i jej twórców, a także dla większości czytelników, jest chyba najważniejsze: od doświadczenia opowiadanego słowami. A ponadto sugeruje, że literatura jest przede wszystkim przedmiotem wiedzy, a nie jej przekaźnikiem. Mianowicie przekaźnikiem wiedzy doświadczenia. Jego bardzo ważnym elementem jest umiejętność opowiadania.

Sięgnijmy po obrazowy przykład: konstruktor nie tworzy nowych modeli aut w tym celu, by stały się one przedmiotem studiów amatorów motoryzacji i drobiazgowych roztrząsań specjalistów. Tworzy je po to, by aut używano, czyli nimi jeżdżono – nawet jeśli ich użytkownicy nie do końca wiedzą, jak to działa. Wiedzę o autach zdobywamy zatem – co za banał! – głównie jeżdżąc. Tak samo jest z większością pisarzy: nie tworzą oni literatury głównie po to, by dać badaczom, historykom literatury czy krytykom powód do pisania kolejnych artykułów i książek. A uczniom i studentom – by tego wszystkiego się uczyli. Piszą, by podzielić się z czytelnikiem pewnymi doświadczeniami. Może czytelnicy zechcą tego do czegoś użyć, nawet jeśli nie wiedzą dokładnie, jak to działa? Niewykluczone.

Tak to już ludzie mają: formują własne doświadczenia w rozmaite historie. Inni z kolei słuchają tych historii z wypiekami na twarzy. To naturalna potrzeba, a siła, z jaką daje ona o sobie znać od najdawniejszych czasów, dowodzi, że jest ona niemal tak wielka, jak potrzeby biologiczne. Za pośrednictwem obrazów, dźwięków, gestów, znaków, słów jeden człowiek opowiada coś innym, bo po prostu musi to robić. A ci inni słuchają. Bo powoduje nimi jakiś wewnętrzny przymus. Niech to wystarczy za całe uzasadnienie, także dla literatury.

Nie brakuje co prawda, zwłaszcza w okresach spadku czytelnictwa, nerwowych prób uzasadniania konieczności istnienia literatury, ba, całej humanistyki. Ich autorzy odwołują się do takich określeń jak „poszerzanie horyzontów umysłowych”, „kształtowanie kultury intelektualnej”, „nauka krytycznego myślenia” czy „pogłębianie wrażliwości” (estetycznej, etycznej, politycznej, społecznej). Ten sposób przekonywania do walorów literatury dominuje w przestrzeni publicznej od bardzo dawna, bo od osiemnastego wieku. Oświecenie było epoką publicznego moralizowania i wielkich poprawiaczy ludzkości. To właśnie wtedy rozpowszechnił się powtarzany uporczywie do dziś pogląd, jakoby społeczeństwo było przede wszystkim materiałem do kształtowania przez elitę „oświeconych” (światłych filozofów, pisarzy, artystów). I że narzędziem do tego może być kultura i sztuka, w tym literatura. To właśnie wtedy pojawiło się częste i dziś przekonanie, że literatura powinna być zaangażowana w sprawy społeczne. Służyć rozpowszechnianiu postępowych idei, krzewieniu moralności, nauce krytycznego myślenia i tym samym wychowaniu społeczeństwa.

Być może zatem będzie to dla ciebie, Czytelniku, zaskoczeniem, kiedy się dowiesz, że mimo licznych prób… nigdy nie zdołano z całą pewnością wykazać, by pisanie i czytanie tekstów literatury istotnie miało jakikolwiek większy pozytywny wpływ na rozwój społeczeństwa i składających się na społeczeństwo jednostek. By cokolwiek na trwałe poszerzało, kształtowało, pogłębiało, doskonaliło. Przecież w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat powstało wystarczająco dużo wspaniałych dzieł literackich, by ludzkość już dawno temu mogła osiągnąć pod każdym względem stan doskonałości. Tak się nie stało i nic nie wskazuje, by w przyszłości miało tak być. Co dowodzi, że literatury używa się częściej do innych celów, być może dużo prostszych i dużo bardziej naturalnych. Związanych raczej z bezpośrednim doświadczeniem człowieka, z przestrzenią jego prywatności, aniżeli z obszarem choćby najbardziej postępowych idei i pojęć. Dlatego uzasadnianie konieczności istnienia literatury to niepotrzebne zawracanie głowy. Skoro nadal się sięga po utwory literackie, znaczy to, że ich lektura wciąż jest człowiekowi do czegoś potrzebna. I tyle.

3. Kto z nas nie zna uczucia zadowolenia, a nawet fizycznej ulgi, pojawiającej się, kiedy opowiadamy komuś o naszych przeżyciach i spostrzeżeniach? O naszych doświadczeniach, zwłaszcza tych trudnych? Gdy starożytny grecki filozof Arystoteles mówił w odniesieniu do antycznych tragedii o katharsis, sugerował, że także do tego używa się sztuki, do oczyszczenia. Nie wiadomo dokładnie, jaką przyjmuje ono postać – pewnie u każdego trochę inną. Ważne, że wynika ono z mimetycznego charakteru sztuki. Ta zaś u najdawniejszych Greków wywodziła się między innymi od „mimu”, funkcji wyrażania i przedstawiania przeżyć bohatera w rytualnym tańcu i śpiewie. Forma tych rytuałów zmieniała się w przeszłości i będzie się zmieniać w przyszłości. Literatura jest bez wątpienia jednym z nich: rytuałem umożliwiającym niektórym ludziom przekazywanie własnych doświadczeń. A ponieważ nasze doświadczenia po prostu musimy sobie przekazywać (choć wciąż nie całkiem wiemy, skąd się bierze ten przymus), funkcja mimu, którą pełni pisarz, przetrwa zapewne do ostatnich dni gatunku homo sapiens.

Doświadczenie jest oczywiście rodzajem wiedzy. Rodzajem wiedzy jest też umiejętność opowiadania o doświadczeniu, cudzym i własnym. Nie do końca wiadomo dlaczego tak się dzieje, ale jest to faktem: dzięki opowieściom ludzie czują się w świecie bez wątpienia bezpiecznie. Trochę tak jak dziecko, które czuje się bezpieczniej w obecności człowieka dorosłego, pomagającego mu identyfikować i nazywać emocje, spośród nich wyłaniać wspomnienia, obrazy i myśli znaczące, zaś całą nieistotną resztę pomijać. Tak tworzy się historia. Historia mojego świata. Świata, w którym żyję i którego doświadczam. Literatura dostarcza wielu różnorodnych wzorców, w jaki sposób można takie historie tworzyć. I dzięki temu lepiej „umościć” się w świecie. Nic tylko wybierać!

Wiedza o literaturze nie jest tożsama z tak rozumianą wiedzą doświadczenia, wiedzą, jakiej literatura chce być przekaźnikiem. Wiedza o literaturze opiera się na słowach, wiedzę doświadczenia wyrazić słowami dużo trudniej. Podobnie jak trudno wyrazić nimi doświadczenie miłości, strachu, samotności, rozczarowania czy euforii. A o tych i tym podobnych doświadczeniach literatura opowiada przecież zdecydowanie najchętniej. Dlatego pisarz, owszem, używa słów, ale jeszcze ważniejsze są jego przemilczenia. To z nich w większości składają się dobre opowieści i dobra literatura – z niedopowiedzeń, niedomówień, wieloznaczności.

Ernest Hemingway, wspaniały, niesłusznie dziś lekceważony pisarz amerykański, twierdził, że każdy utwór literacki przypomina górę lodową: to, co czytamy, to zaledwie jedna trzecia wszystkiego, co jest istotne dla opowiadanej historii. Cała reszta, ta ważniejsza, tkwi, podobnie jak większa część pływającej w oceanie góry lodowej, pod powierzchnią słów. I my, czytelnicy, tej reszty musimy się domyśleć.

„Domyślanie się” brzmi jednak dla ucha mało profesjonalnie, prawda? Dlatego „profesjonalna”, czyli głównie akademicka wiedza o literaturze, stara się unikać domysłów, w zamian próbując stwierdzać niepodważalne fakty. Fakty są rzeczą cenną i nie wolno ich lekceważyć. Byle tylko nie spychały w cień samej literatury. Tymczasem w powszechnym odbiorze poznawanie literatury od dawien dawna sprowadza się do poznawania wiedzy o literaturze. Za dobrego czytelnika uchodzi ten, kto o literaturze po prostu dużo wie. Kto nawet jej w ogóle nie czytając, potrafi o niej mówić ze znawstwem. Istnieje taka umiejętność! W rezultacie komuś, kto przeszedł przez trening szkoły i uniwersytetu, niezwykle trudno wyobrazić sobie, że literatury można używać tak, jak używano jej w Europie jeszcze pod koniec osiemnastego wieku: czytelnicy Cierpień młodego Wertera Goethego (1774) masowo używali tej popularnej powieści jako… instrukcji samobójstwa. Toteż kolejne wydania autor musiał opatrywać wstępem osłabiającym jej pesymistyczną wymowę.

4. Czy dziś jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że ktoś popełnia samobójstwo pod wpływem lektury jakiejś powieści? Pod wpływem obejrzanych filmów czy gier komputerowych, w które grało się całymi godzinami – owszem. Literatura tymczasem została dość powszechnie (może z wyjątkiem literatury masowej) wypchnięta z obszarów tak rozumianego doświadczenia. Ludzie, którzy traktują literaturę zbyt dosłownie, są uznawani za czytelników mało wyrobionych, naiwnych. By nie powiedzieć nierozgarniętych. Ma to związek z ogólnymi procesami zachodzącymi w obszarze nauki i edukacji przynajmniej od wieku dziewiętnastego, a znacznie przyspieszonymi w drugiej połowie dwudziestego. Ich skutkiem jest między innymi technokratyzacja nauki i edukacji. Czyli przekonanie, że za właściwy rodzaj wiedzy można uznać tylko to, co daje się zmagazynować w specjalnych magazynach wiedzy (encyklopediach, podręcznikach, muzeach, bibliotekach, plikach tekstowych itp.), a następnie przekazywać w postaci specjalistycznych „pakietów informacyjnych”, nad którymi opiekę sprawują profesjonalni spece od zarządzania wiedzą. W tym wypadku krytycy i badacze literatury.

W odniesieniu do wiedzy o literaturze i dydaktyki literatury proces ten miał przynajmniej jedną poważną konsekwencję: dotychczasowe użycie literatury (nazwijmy je pretekstem do rozmowy o własnych doświadczeniach i nauką opowiadania o nich, nawet jeśli pisarze i czytelnicy nie zawsze wyrażali to wprost) zostało uznane za zajęcie nie w pełni poważne. W rezultacie zepchnięto je na drugi plan. Wystarczy rzut oka na program studiów filologicznych i długie listy zagadnień egzaminacyjnych obowiązujących uczniów i studentów w zakresie wiedzy o literaturze, by przekonać się, że to prawda. Jeśli w ogóle uczy ich się o czymś opowiadać, to o faktach literatury (czyli o jej kontekście historyczno-społecznym, aspektach formalnych itp.). Natomiast o doświadczeniach zmagazynowanych w literaturze – tylko na marginesie, a bywa, że wcale. Nie muszę chyba przekonywać, że między jednym a drugim istnieje często ogromna różnica.

Przyszłe pokolenia czytelników będą patrzyły na taki rodzaj wiedzy o literaturze i taki sposób jej przekazywania jak na ekscentryczną, choć noszącą wszelkie znamiona śmiertelnej powagi, zabawę wymarłego gatunku. Będą patrzyły na nią tak, jak my patrzymy dziś na dokonania astrologów, alchemików, frenologów. Na twórców wielkich kamiennych posągów na Wyspie Wielkanocnej – ogromnych, monumentalnych tworów geniuszu, bez wątpienia wspaniałych i poruszających, a jednak w jakiś sposób spaczonych w swym głównym zamyśle. Choćby dlatego, że obsesja ich tworzenia najprawdopodobniej doprowadziła do zagłady zamieszkujący wyspę lud.  

Nawet uczniowie i studenci żywo zainteresowani literaturą i jej problemami podejrzliwie traktują w kontekście literatury takie tematy jak miłość, śmierć, szczęście czy rozpacz – jak gdyby pomysł, by rozmawiać o nich właśnie w tym kontekście, w przestrzeni szkoły i uniwersytetu, miał w sobie coś niestosownego, wstydliwego, by nie powiedzieć infantylnego. Przed kilku laty wspólnie z kolegą zaproponowałem studentom seminarium poświęcone problematyce miłości w literaturze i filozofii. Obaj byliśmy przekonani, że co jak co, ale taki temat przyciągnie do nas tłumy. W końcu chodzi o doświadczenie bardzo bliskie wszystkim ludziom. I to takie, z którym często nie potrafimy sobie radzić; które skłania nas do intensywnej refleksji. Szybko okazało się, że nasze przewidywania były całkowicie chybione, na seminarium zgłosiło się raptem kilka osób, mimo że nigdy wcześniej nie narzekaliśmy na frekwencję. Być może reszta uznała, że mówić o „takich rzeczach” na zajęciach poświęconych literaturze albo nie wypada albo jest to nudne.

No dobrze, ale jeśli nie tam, to gdzie? I jeśli nie wtedy, to kiedy? Ani się obejrzeliśmy, jak my, specjaliści od wiedzy o literaturze, wyrzuciliśmy miłość poza obszar profesjonalnego zainteresowania literaturą, pozwalając, by zamiast nas rozmawiali o niej publicznie jedynie zarządcy portali plotkarskich, felietonistki magazynów kobiecych czy domorośli psychoterapeuci formułujący recepty na udany związek. W miniserialu Ingmara Bergmana Sceny z życia małżeńskiego (1973) jest pewna znacząca scena. Główny bohater, Johan, mówi do swojej (prawie już byłej) żony Marianne: Jeśli chodzi o nasze uczucia to jesteśmy kompletnymi analfabetami. Jest to smutny fakt i dotyczy on nie tylko ciebie i mnie, ale wszystkich. Uczymy się wszystkiego, co dotyczy ciała, rolnictwa w Pretorii, pierwiastka z pi, czy jak się to nazywa, ale ani słowa o duszy. Nasza wiedza o nas samych i naszych bliźnich jest przerażająco mała. Mówi się czasem, że dzieci należy wychowywać w duchu miłości, zrozumienia, tolerancji, równości i innych takich mądrych haseł, już sam nie wiem jakich. Ale nikt nie pomyślał, że najpierw musimy się nauczyć nieco o nas samych i naszych uczuciach. Poznać własny strach, samotność i agresję. W tym momencie jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Wiemy bardzo mało i przepełnieni jesteśmy wyrzutami sumienia i ambicjami, które runęły w gruzy. Budzenie w dzieciach świadomości duszy to prawie coś nieprzyzwoitego. Ktoś, kto to robi, uważany jest za obleśnego starucha. Jak mamy kiedykolwiek zrozumieć innych, jeżeli o samych sobie nie wiemy nic.

Nie chodzi oczywiście tylko o miłość. Chodzi o różne rodzaje (wiedzy) doświadczenia. Na szczęście zapotrzebowanie na nią, choć wyparte, nie całkiem zaniknęło w przestrzeni szkoły i uniwersytetu. Pokonawszy początkową nieufność, uczniowie i studenci w końcu przekonują się, że warto używać literatury także do tego: by uczyć się opowiadać o sprawach, które są dla nich ważne osobiście. Jeśli dać im większe pole manewru niż tylko odgrywanie roli reproduktorów zastanej wiedzy, okaże się, że będą potrafili w niejednym zaskoczyć zarówno swoich nauczycieli jak i siebie samych.

5. O co zatem chodzi? O stawianie pytań dziwnych i dziwnie naiwnych. O których mylnie się sądzi, że brzmią głupio, są infantylne albo że dawno na nie odpowiedziano. Pablo Picasso, jeden z najwybitniejszych artystów wszechczasów, powiedział, że już jako dziecko potrafił malować „po dorosłemu”. Ale potrzebował całego życia, by nauczyć się malować jak dziecko. I zastąpić doskonałą biegłość techniczną umiejętnością skrajnego dziwienia się światu. Skrajnie dziwić się światu – do tego literatury również da się całkiem dobrze użyć!

Z kolei wielki filozof Ludwig Wittgenstein stwierdził kiedyś bardzo prostą rzecz: znaczeniem słowa jest sposób użycia go w języku. Słowa nie żyją w próżni. Jeśli żyją, to tylko w u-życiu. Tak samo jest z literaturą: jej znaczeniem jest jej użycie. Można używać Cierpień młodego Wertera jako instrukcji rozciągniętego w czasie samobójstwa – choć bynajmniej do tego nie namawiam! Można używać Makbeta Szekspira do tego, by poznać doświadczenia człowieka opętanego potworami własnej wyobraźni, nawet jeśli samemu nie jest się szkockim królem; można używać opowieści Hemingwaya Stary człowiek i morze jako zachęty do tego, by nie poddawać się przeciwnościom losu, nawet jeśli do starości nam daleko i nigdy nie wypłyniemy na ocean, by złowić ogromnego marlina; można używać powieści Houellebecqa jak laboratoriów znużenia (miłością, nadziejami, życiem); można używać książek Chatwina jako szkoły zachwytu (krajobrazami, przedmiotami, ludźmi). Bo nauka literatury – jeśli w ogóle istnieje coś takiego! – nie polega wyłącznie na nazywaniu epok, prądów literackich, zasad poetyki, charakterystycznych cech stylu. Podobnie jak nauka języka nie polega jedynie na nazywaniu ludzi, kształtów, barw, bólów, liczb. Nazywanie – do tego właśnie przekonywał Wittgenstein – jest tylko i wyłącznie czymś w rodzaju przytwierdzania tabliczki z nazwą. Można to określić zaledwie jako przygotowanie do użycia słowa.  

Odpowiedź na pytanie, do czego przygotowaniem miałoby być czytanie literatury, zabrzmi nieprzyzwoicie głupio: przygotowaniem do życia. Jeśli mamy szczęście, tak autor, jak i czytelnik, kończymy czytać ostatnie linijki opowiadania i siedzimy minutę, w ciszy. W idealnym wypadku myślimy o tym, co właśnie napisaliśmy czy przeczytaliśmy; może nasze serce albo intelekt poruszyły się odrobinę. Temperatura naszego ciała opadła albo się podniosła. Potem znowu oddychamy spokojnie i miarowo, bierzemy się w garść, tak autor, jak i czytelnik, wstajemy (…) i zwracamy się ku następnej rzeczy: życiu. Zawsze życiu. To słowa Raymonda Carvera, pisarza. Pisarze nie boją się rozmawiać o życiu, o doświadczeniu.

Bywa, że dzięki doświadczeniu jesteśmy rzeczywiście mądrzejsi, bywa, że doświadczenie to tylko nabywana z biegiem czasu umiejętność sprytnego ukrywania własnej głupoty. Lecz jak by nie patrzeć, to właśnie używanie literatury pokazuje, że istnieją rozmaite rodzaje i formy doświadczenia. Zarówno takie, które nam się po prostu przytrafiają, ale nie zastanawiamy się nad nimi zbyt głęboko, jak i takie, które zostają w nas na dłużej i wrastają mocniej. I jedne, i drugie składają się na pewien osad, który gromadzi się w nas w ciągu lat, aż w końcu suma jego kolejnych warstw prowadzi czasami do zmian w naszym życiu. I to takich, o których potrafimy świadomie opowiadać. To jest właśnie wiedza doświadczenia. Nie wiadomo, czy potrafi ona uczynić świat lepszym, chyba nie. Ale być może potrafi – dzięki opowieści o nim – uczynić go znośniejszym.

Tak, również tym bywa bowiem pisanie i czytanie literatury: paliatywem. Pisarz – mówi jeden z bohaterów Roberta Walsera, jednego z najbardziej oryginalnych pisarzy dwudziestego wieku – zna wszystkie rodzaje rozpaczy, ale również wszystkie rodzaje szczęścia. A co najważniejsze: (…) czuje, że przestanie być dzieckiem tego świata, gdy nie będzie już umiał go kochać.

Czy specjalistów od zarządzania wiedzą o literaturze (do których niestety bardzo często chciał się zaliczać w przeszłości także autor tych słów!), nieszczęśliwych, jeśli wszystko im się nie układa w logiczne całości, dręczonych przez subtelne i arcysubtelne podejrzenia, zwariowanych na punkcie porządku i dokładności, obłąkanych na tle ścisłości i precyzji, nie należałoby co jakiś czas wysyłać do Wyższej Szkoły Kochania i Beztroski im. Roberta Walsera? Z pewnością. Byłoby to bardzo w stylu tego pisarza. W końcu za życia dość powszechnie lekceważono go z powodu „bezmyślnego marzycielstwa”, jakie rzekomo miało przepełniać jego prozę. Ten sam Robert Walser uchodzi obecnie za jednego z najważniejszych twórców europejskiej ostatnich stu lat, a jego znaczenie i sława wciąż rosą. Słusznie. Bo to pisarz mądry i przenikliwy, jakkolwiek także beznadziejnie „głupi”.      

6. Lubię obserwować ludzi zatopionych w lekturze książek. To fascynujące i jednocześnie pouczające doświadczenie. Na twarzach odmalowuje się cała gama emocji, często sprzecznych. Trudno się dziwić, pisarzom bardzo zależy na nastrojach, jakie wywołują ich książki. Mówimy czasami: „Ta książka wciąga”. Albo: „Tę książkę czyta się z wypiekami na twarzy”. I rzeczywiście: ułożenie ciała, uśmiech, zaskoczenie, strach, obrzydzenie, czasami jakaś łza w kącikach oczu – wszystko to są oznaki pewnych procesów psychicznych i fizjologicznych, świadczących o tym, że człowiek jest dosłownie… wciągnięty w opowieść, zatopiony w niej. I że „wypieki na twarzy” nie są określeniem tylko metaforycznym, lecz oznaczają pewien realny stan. Lektura robi coś namacalnego z nami i z naszym ciałem. Wywołuje określone nastroje. Toni Morrison, amerykańska pisarka, mówi o nich pięknie, że przypominają w odczuciu „bycie dotkniętym jakby od środka”. Kiedy Miron Białoszewski czytał w Boże Narodzenie Emmę Jane Austen i Dziwne losy Jane Eyre Charlotte Brontë, czytał obie te powieści przez nastroje: Emmę bym poczytał dalej, nuży, bo nuży, ale coś do niej przyzwyczaja. A może to rozpęd na starą Anglię. Na te dwory, zamki, parki, ścieżki, wertepy. Bardzo mnie to ciągnie. Nie można mi było lepiej urządzić świąt. Miało to coś z jedzenia placka. Wyborny kawałek!


Więcej w styczniowej "Odrze".

Odra 1/2015 -Rozmowa

Wiktor Jerofiejew (1947) – rosyjski pisarz i publicysta, jeden z inicjatorów ukazującego się od 1979 roku w Rosji poza zasięgiem cenzury pisma „Metropol”, publikującego tekst najważniejszych rosyjskich pisarzy. Został za to usunięty ze Związku Literatów i objęty zakazem druku. W swoich utworach kreśli groteskowy obraz współczesnej Rosji, rządzonej przez przesiąkniętych narodową megalomanią polityków. Autor m.in. powieści Encyklopedia rosyjskiej duszy, Sąd ostateczny, Dobry Stalin i zbiorów opowiadań: Życie z idiotą, Bóg X, Rosyjska apokalipsa, Świat diabła.

 

BYCIE W ROSJI PISARZEM

TO RYZYKOWNA PROFESJA

 

Z Wiktorem Jerofiejewem, o powieści Akimudy, Wieniedikcie Jerofiejewie, cenzurze, Putinie, polsko-rosyjskich stereotypach, metafizyce i dziewczynach bez majtek rozmawia Jarosław Redlicki

 

– Jak panu, który wychował się w Europie Zachodniej, i dziś żyje pomiędzy Zachodem a Rosją, mieszka się w Moskwie? Nie tak dawno, po wydaniu Encyklopedii duszy rosyjskiej, grupa filologów z Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego uznała, że znalazły się w tej książce rzeczy, które obrażają naród rosyjski i oskarżyła pana o zdradę...

– To już skończona sprawa. Choć nigdy nie wiadomo, kiedy może wrócić. W Rosji nic się nie kończy, wszystko jutro może zacząć się na nowo. Postępowanie tych ludzi to był oczywiście skandal, bo pochodzili z uczelni, na której ja też studiowałem. Tam właśnie, na fakultecie filologicznym, poznałem moją pierwszą żonę, Polkę. To moja Alma Mater. Ukończyłem te studia, a oni po tylu latach podpisali się pod listem przeciwko mnie. Nic z tego jednak nie wyszło, bo – jak to bywa – okazało się, że na przykład kogoś wciągnięto na listę bez pytania. Ale to rzeczywiście dość ryzykowna profesja – być w Rosji pisarzem. Tak zawsze było i chyba będzie. Ale to właśnie część tego, co jest mi dane od Boga – jest w tym też ryzyko.(...)

(...)

– Polacy są przekonani, że w Rosji działa wielki aparat cenzury, a tymczasem znacznie więcej cenzury jest w Europie. Po sposobie, w jaki tłumaczone są moje książki w Niemczech, obserwuję cenzurę odbywającą się dziś pod płaszczykiem „politycznej poprawności”. Podobnie jest w zresztą w Stanach Zjednoczonych. Wystarczy porównać oryginał Rosyjskiej piękności z tłumaczeniem, które ukazało się w Niemczech. Bardzo dużo tekstu wyrzucono też z Sądu ostatecznego i z Akimudów. Ale w wydawnictwach nie mówią oczywiście, że to cenzura. Słyszę, że jakiś fragment jest za długi, albo że coś nie pasuje.

Obok problemu politycznej poprawności jest też problem innej natury – filozoficznej. Mieszkańcy Europy tracą kontakt z zagadnieniami metafizycznymi i gubią sens życia. Metafizyka to pojęcie, które w Europie już niemal nie funkcjonuje. Europejczykom wydaje się, że tylko chodzi o kościół czy religię, czyli o kwestie, które uważają za raczej mało pociągające. Ale po co żyć i dlaczego w ogóle istnieją? – tego nie wiedzą. To zagubienie wykorzystuje nacjonalistyczna propaganda w Rosji. Bo w Europie jest oczywiście kryzys ekonomiczny, ale jest też moralny, choć nie dlatego przecież, że dziewczyny nie noszą majtek (w Rosji więcej dziewczyn ich nie nosi), tylko dlatego, że Europejczycy nie wiedzą, dlaczego żyją. Zarabiają pieniądze i wydają je. Zarabiają i znów wydają. To zresztą dziwne – wydają pieniądze, by utrzymać się na poziomie „normalnego życia”, ale to normalne życie to jest zero, jakaś imitacja utrzymana na poziomie wyobrażeń z chwytliwych reklam. To jest bardzo poważny problem. Chcę jednak powiedzieć, że gdy o tym piszę w Europie, to drukuje się mnie mniej niż moich uwag pod adresem Władimira Putina.

Pozostałe fragmenty w styczniowej "Odrze"

Odra 1/2015 -Mirosław Ratajczak

LUDZKA MATEMATYKA

Mariusz Urbanek: Genialni. Lwowska szkoła matematyczna. ISKRY, Warszawa 2014, s. 284.

Czy matematyka, i to nie tylko ta „wyższa”, ale wręcz najwyższa, może być lekka, łatwa i przyjemna? Lektura najnowszej książki Mariusza Urbanka skłania do stanowczej odpowiedzi, że tak. Taka była na pewno dla większości jej bohaterów, jeśli lekko zmodyfikujemy użycie słowa „łatwa” (na przykład w taki sposób, że określałoby ono „łatwość” podejmowania nawet najtrudniejszych matematycznych zadań). Już sama tego świadomość zmienia nasze (czyli większości ludzi) podejście do tej dyscypliny wiedzy. Ale czytelnik Genialnych otrzymuje od autora znacznie więcej, bo prawie przez trzysta stron towarzyszy mu przekonanie, że z wyższą matematyką jest za pan brat i za diabła nie jest w stanie pojąć, czemu wydawała mu się zmorą w latach szkolnych nawet ta „niższa”. Między ideą a życiem są zawsze ludzie, i to niestety wpływa na samą ideę – zwykł mówić jeden z bohaterów Paragrafu 22. Ale pesymizm zawarty w tej wypowiedzi jest względny, Mariusz Urbanek postawił w swojej książce na ludzi, a my, niejako patrząc ich oczyma na ich absolutnie ideowy świat, podzielamy te fascynacje, wierząc, że nic złego w tym być nie może. Co więcej, widzimy także, że bohaterami Polaków mogą być ludzie nie tylko przelewający krew za ojczyznę i obrońcy spraw przegranych, ale tacy, którzy na uczelniach i w kawiarniach, świetnie się bawiąc, wznosili kolejne piętra uniwersalnej, ważnej dla całej ludzkości wiedzy. W zasadzie bezinteresownie.

Swego czasu, zafascynowany jak wielu historią współczesnej fizyki, sprawiłem sobie słynną biografię Alberta Einsteina napisaną przez Abrahama Paisa Pan Bóg jest wyrafinowany. Byłem pewien, że nie tylko dowiem się z tej książki najwięcej i najrzetelniej o życiu uczonego, ale zrozumiem w końcu istotę jego najważniejszych odkryć, bez czego przecież nawet (a może przede wszystkim) humanista w dwudziestym wieku jest człowiekiem – mało powiedzieć! – niepełnym. Wystarczyła godzina, bym przekonał się, jak naiwnym jestem człowiekiem. O życiu autora teorii względności mogłem tam oczywiście sporo poczytać, ale to, co najważniejsze, siłą rzeczy (a raczej wzorów i dowodów) zarezerwowane było dla fizyków i matematyków na poziomie co najmniej uniwersyteckim. Przyznam, że na długi czas zniechęciło mnie to do biografii nie tylko naukowych, ale i uczonych. Książka Urbanka każe mi wierzyć, że zawsze jest druga szansa.

Nie on pierwszy, oczywiście, zajął się lwowską szkołą matematyczną i jej prominentnymi udziałowcami (choć już wiele lat temu temat napoczął), ale chyba ta książka ma największe szanse zaszczepić szeroko wiedzę o fenomenie, który świat docenił, podziwiał i wykorzystał w stopniu o wiele większym niż Polska, także na płaszczyźnie całkiem praktycznych dokonań. Urbanek dostrzegł nie tylko ciekawy temat, ale przede wszystkim matematyków jako ludzi z krwi i kości, jako środowisko, które w danym sobie czasie i miejscu, potrafiło per fas et nefas, ale solidarnie, bezinteresownie (często wręcz dokładając do tego „interesu”) zaistnieć na najwyższym poziomie swoich własnych możliwości, które ostatecznie okazały się możliwościami sformatowanymi przez świat dopiero w następnych pokoleniach.

Nazwiska najwybitniejszych przedstawicieli lwowskiej szkoły matematycznej, takie jak Hugona Steinhausa – ojca założyciela tej formacji, Stefana Banacha – absolutnie genialnego nawet na tle pozostałych kilkunastu co najmniej geniuszy z tego kręgu, Stanisława Ulama – współtwórcy bomb atomowej i wodorowej, Stanisława Mazura – geniusza, który matematykę traktował jak hobby i nie donosił światu o swoich odkryciach, znane są jako tako opinii publicznej. Jeden zasłynął jako aforysta, drugi tym, że nie przyjął czeku in blanco od Amerykanów i nie wyjechał z kraju, trzeci z oczywistych powodów, które tkwią w centrum światowych problemów w wieku XX, a czwarty choćby dlatego, że był w czasie wojny i po niej działaczem komunistycznym, a ponadto ojcem słynnej tancerki baletowej Krystyny Mazurówny. O kilkunastu innych nie wiadomo, poza środowiskiem matematyków, prawie niczego. Kilku nie przeżyło wojny, kilku wyjechało za granicę, jeszcze inni kryli się w cieniu sławniejszych kolegów lub mniej sławnych, ale bardziej dbałych o własne kariery. Mariusz Urbanek przywraca ich naszej pamięci, w ułamkach wspomnień, w anegdocie, w migawce z zagranicznych uniwersytetów.  To bardzo ważne.

Autor Genialnych, doświadczony biograf, zajmował się dotąd poetami (książki o Tuwimie, Broniewskim, Brzechwie), muzykami (Kisielewscy), lub ludźmi z muzyką związanymi (Waldorff). Fascynowały go postacie barwne (jak m. in. Wieniawa-Długoszewski), niejednoznaczne, sławne, ale tak się jakoś składało, że w sumie mało znane „od podszewki”, więc dało się powiedzieć o nich wiele nowego, w innym oświetleniu, w sytuacjach, na które – jako ludzie konfrontujący się z historią – nie mieli wielkiego wpływu.. A historia wieku XX, zderzając się z ludźmi tego formatu, przynosiła sprawy warte głębokiej refleksji. I w każdej książce Mariusza Urbanka znajdziemy ten aspekt, bo ma on doskonałą intuicję, historyczna wiedzę i wnikliwy sąd w sprawy najtrudniejsze, choć nie akcentuje tego przesadnie. Urbanek zachowuje zawsze wysokiej klasy reporterskie, zdystansowane i obiektywne spojrzenie na rzeczywistość, w której żyli bohaterowie jego książek. Bywa jednak, że ta obiektywność odsłania rzeczy i cechy, które same w sobie bywają bolesne, nie tylko dla protagonistów dramatu. No cóż, prawda ma swoją cenę, i sama jest ceną, którą płaci się za pełny obraz czyjegoś człowieczeństwa.

Mirosław Ratajczak

« poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 następna »