Literatura
Odra 9/ 2016 - Anna Augustyniak
Anna Augustyniak
KELNERKA Z MIAMI
– Numer telefonu wypisany na przedramieniu, no no… – zaśmiał się mężczyzna i spojrzał wyzywająco Lili w oczy. – Wiesz, w restauracji takiej klasy... – zawiesił głos. Chciała odwrócić się i iść przed siebie, iść i nie słyszeć jego głosu, niczego nie słyszeć, lecz jedynie uśmiechnęła się smutno. Podała mu kartę dań. Długo milczał, zaczęła recytować: dziś polecamy zupę rybną halászé w gorącym kociołku i libamáj, zechce pan… – Przerwał jej. – Limbáj, a wątróbki drobiowe czy gęsie? – Gęsie! Ze świeżym majerankiem, pianą ubitą z mleka z lecytyną, podlane odrobiną eszencii. – Odrobiną? – Ten tokaj… jest słodszy od miodu i najdroższy na…– żachnęła się, ale szybko przywołała na twarz uprzejmy półuśmiech. Kiwnął głową, zaciągając się papierosem.
Znów dała się zaskoczyć. Ile razy obiecywała sobie, że zachowa kamienny spokój. Ile razy słyszała: „Prowokujesz i drażnisz klientów”. Szef kiedyś zrugał ją, krzycząc, że u niego w „The Famous” jadają najzamożniejsi American Jews, Hungarian Jews, a ona przeszłość ma zostawić przeszłości. Niech nosi bluzki z długim rękawem.
Tej nocy płakała. W białym, parterowym domu, jakich setki na słonecznych ulicach Miami, słychać było szloch.
Pszt, kislány, egy pisszenést se![1], ktoś szepnął po węgiersku, kiedy zasyczała przez zaciśnięte zęby. – Csíp...[2] – urwała, zrozumiawszy ostrzeżenie. Poczuła mocne uderzenie metalowym stemplem. Ze stempla wystawały kilkumilimetrowe igły. Od razu rozorały jej skórę. Bolało coraz bardziej. Paliło już całe ramię. Miała nie patrzeć. Jednak patrzyła. Na ręce pojawił się wyraźny napis A-10862. Gorąco, gorąco ze wstydu od tego, co z nią robią. Nie zdarzyło się, żeby ktokolwiek widział Lili rozebraną. Gdy zaczęła miesiączkować, zeszły się ciotki i kuzynki, i mówiły: „Twoje dzieciństwo się skończyło, dorosłaś i jesteś jedną z nas, masz chronić swoją nagość do dnia ślubu”. A teraz wszystkie wokół niej są nagie. Stare, młode, tłuste i przeraźliwie chude. Nie zna żadnej, choć są ich dziesiątki. Lecz nawet w tej masie wydają się bezbronne. Tak bardzo je upokorzono. Lili zastanawaia się, czy będą stawiały opór, czy któraś z tych obnażonych kobiet będzie stawiała opór? Kolej na nią. Mężczyźni kładą ją na dwóch rozstawionych stołkach i golą na całym ciele zardzewiałą, poszczerbioną brzytwą, najpierw pod pachami, potem na wzgórku łonowym i w pachwinach. Strugi krwi płyną po skórze w różnych kierunkach. Maszynką golą jej głowę. Zupełnie do zera. Czy też ma małą, ptasią główkę jak ta tutaj i tamta, i tamta też, i ta tu, ktoś ją popchnął i leży naga na stosie z włosów, czarnych, siwych, całkiem jasnych i takich mysich.
Dopiero później zobaczyła się na zdjęciu. Lili z ogoloną głową. Łysa Lili w pierwszym rzędzie, czwarta od lewej, w czarnoszarej sukience, w tej, co w niej przyjechała, ale już bez złotych kolczyków. Wysoka, szczupła, o kształtnych łydkach i malutkich, rozkwitających piersiach. Stoi z opuszczonymi ramionami. Na fotografii w albumie, który znalazła, a może to opatrzność zesłała, ma osiemnaście lat.
Max Zelmanovic wrócił do domu. Pewnego dnia spostrzegł Lili Jacob. Szła w stronę stacji. W sklepie powiedzieli mu, że ona tam ciągle chodzi i godzinami czeka, aż przyjedzie pociąg. Raz poszedł za nią. – Oni nie wrócą – wyszeptał. – Czemu tak mówisz? – zdziwiła się niczym dziecko. – Moi też nie wrócą. Ani matka, ani żona… Popatrzyła chłodno i hardo zabrzmiało to, co wycedziła: – Ja wróciłam. I oni wrócą. – Lili! – wrzasnął nagle, jakby nie stała obok, a gdzieś bardzo daleko i musiał ją przywołać do porządku. – Wiesz, co z nimi zrobili? Spalili ich w piecach albo dołach… – Nie chcę tego słuchać – krzyknęła. – Odejdź, odejdź ‒ i zaczęła tańczyć. Wpadła w trans, obracała i się i obracała dokoła własnej osi, a jej spódnica unosiła się i unosiła falami, i miał wrażenie, że sama Lili zaraz wzniesie się i uleci do nieba, taka wiotka była w tym wirowaniu.
Niedługo później znów ją widział. Szła w stronę stacji. I następnego dnia też ją widział. Kilkanaście osób z okolicznych wsi wróciło, ale nie z ich Bilke. W końcu zaczął za nią chodzić i razem czekali na pociag, i gdy jak zwykle nikt nie wysiadł, powiedział do niej łagodnie: – Może wrócą. A wtedy ona powiedziała: – Chodź do mnie, coś ci pokażę.
Po drodze przypominał sobie ostatnie święto Szawuot. Przy dużym stole z ciemnego dębu jedli z ojcem Lili rożki nadziewane serem, ciesząc się, że żniwa zapowiadają się dobrze. Martin siedział u szczytu stołu pod oknem. Max pamięta to doskonale, bo ilekroć spojrzał na niego, natychmiast leciały mu łzy po policzkach. Wszyscy się zaśmiewali, a to przez słońce. Tamtej wiosny słońce wyjątkowo mocno raziło go w oczy. Stanął na progu osłupiały, nie ma żadnych mebli, tylko posłanie na gołej podłodze. – Wszystko rozkradli – oznajmiła spokojnym głosem Lili. – Siadaj.
Odra 7-8/ 2016 - Dariusz Nowacki
Dariusz Nowacki
Rynek książki
LEKKIE ZANIEPOKOJENIE
Kilka uwag o najnowszej prozie
W internetowym plebiscycie, zorganizowanym przez portal Lubimyczytać.pl, w kategorii „literatura piękna” zwyciężyła debiutancka powieść Małgorzaty Halber Najgorszy człowiek na świecie. O wynikach tego głosowania, które poznaliśmy na początku marca bieżącego roku, ochoczo powiadomiły nie tylko liczne serwisy internetowe, ale i większość poważnych tytułów prasowych (największe gazety, najważniejsze tygodniki). Zdecydowała o tym zapewne magia dużych liczb; jak podają organizatorzy, w plebiscycie wzięło udział ponad 33 tys. osób, samych zaś wskazań, uwzględniających różne kategorie, było ponad 100 tys. Okazałe liczby całkiem zasadnie pozwoliły nazwać ów plebiscyt największym tego typu głosowaniem w kraju i jednocześnie przemycić dwie sugestie. Raz – że sprawy lekturowe/książkowe jednak nas obchodzą (taki poziom mobilizacji publiczności czytającej to rzeczywiście sukces), dwa – że głosowanie, o którym tu mowa, mówi coś ważnego o preferencjach i gustach czytelników, którzy, wybierając pośród książek wydanych w Polsce w 2015 roku, wyróżnili te a nie inne tytuły.
Można oczywiście powątpiewać w walory poznawcze i użyteczność tego pomiaru, choćby z tego powodu, że na zwycięską książkę beletrystyczną oddano zaledwie 1746 głosów (magia wielkich liczb nagle – niczym czary w baśni – przestaje działać). Potraktujmy jednak rzecz poważnie i w ogóle zachowajmy powagę, wszak kwestie związane z aktualną kondycją polskiej prozy artystycznej na to zasługują.
Proza z importu wymiata
Zanim zajmę się kształtem i jakością książki, która wygrała, godzi się dać kilka słów o książkach konkurentkach. Otóż cztery kolejne wskazania reprezentują prozę obcą, przy czym przewaga debiutu Halber nad książką numer dwa, czyli Szczygłem Donny Tartt, jest niewielka (371 głosów). Na dwadzieścia tytułów odnotowanych przez portal Lubimyczytać.pl w sekcji „literatura piękna” – cały czas przyglądam się stosownym stronom tego serwisu – tylko cztery przynależą do prozy polskiej.
To, że rządzi proza przyswojona polszczyźnie, nie jest wprawdzie nowym zjawiskiem, ale w roku 2015 tendencja ta dała o sobie znać – mam wrażenie – ze szczególną bezwzględnością. Coraz słabsze usytuowanie i oddziaływanie produktu krajowego, stopniowo wypychanego przez beletrystyczny import, dokonuje się pod wpływem oczywistych, całkiem zrozumiałych okoliczności i uwarunkowań.
Po pierwsze, polski rynek książki beletrystycznej jest częścią rynku globalnego, a więc nie mamy wyjścia: musimy podziwiać kolejną wystrzałową powieść Stephena Kinga, celebrować wespół z całym światem rzekome objawienia (np. wspomnianego Szczygła), cmokać nad kolejnymi tomami Mojej walki Knausgårda czy „przeżywać” publikacje w rodzaju Hotelu Finna Joyce’a, nie bardzo wiedząc, co tu właściwie „przeżywać” należy. Na szczęście, niekiedy wiedząc – czego przykładem żywa recepcja Uległości Houellebecqa: żadna polska powieść wydana w 2015 roku nie była nawet w jednej dziesiątej tak intensywnie dyskutowana jak najnowszy utwór Francuza.
I tu ujawnia się druga przesłanka. Otóż – jak ongiś pouczała Kinga Dunin – co najmniej od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku mamy do czynienia nie z literaturą polską, lecz z literaturą w Polsce. Nie ma zatem większego znaczenia, w jakim języku opowieść została spisana, bo i tak czytamy ją w polskim przekładzie, pytając, czy to zajmująca, zgrabnie skonstruowana, pożywna intelektualnie, dobrze odpowiadająca na nasze potrzeby lekturowe historia, czy też nie. To rozpowszechnione, właściwie niepodważalne przeświadczenie spotyka się z innym, poniekąd pokrewnym, nastawieniem – ze skłonnością do traktowania języka literackiego jako neutralnego, „przezroczystego” medium. Odbiorcy prozy beletrystycznej konsumują przecież fabuły, koncentrują swoją uwagę na perypetiach bohaterów, wchodzą w światy przedstawione i tak dalej, natomiast stylistyczny kontur opowieści mają w nosie. Więcej i groźniej: wszelkie możliwe zabiegi językowe wykraczające poza „styl zerowy” odbierane są jako swoiste usterki warsztatu – zakłócenia, udziwnienia, „wirusy”, „paprochy”, „szumy” (określenia można by mnożyć). Przypominam, że cały czas mam na uwadze literaturę piękną, nie zaś prozę, którą posługują się producenci pralek lub odkurzaczy przy redagowaniu instrukcji obsługi tych urządzeń.
„Przezroczystość” jako norma
Kontynuując dygresję – o książce Halber nie zapominam – godzi się odnotować dewastujący wpływ na stan języka literackiego twórców tzw. prozy gatunkowej (nie cierpię tego określenia, ale lepszego, równie zwięzłego, nie znajduję). Nie wiem, kto bardziej zawinił – autorki popularnej prozy kobiecej czy nasi „kryminaliści”, którzy ciągle są na fali, choć już nie tak wysokiej jak jeszcze 5‒6 lat temu. Nie chodzi o to, że współczesne polskie kryminały czy nowoczesne romansidła pisane są szkaradną polszczyzną; nikt rozsądny nie spodziewa się językowego wyrafinowania w tych rejonach. Idzie o ów efekt „przezroczystości”, o to, że jakości stylistyczne, nawet najdrobniejsze poruszenia w tej materii, stały się niewidoczne, zupełnie zobojętniały. To, że dominuje prosta składnia oparta na zdaniu pojedynczym, uboga leksyka (słownik absolwenta gimnazjum w najlepszym razie!) i płaska, gazetowa frazeologia, bodaj żadnego konsumenta literackiego popu nie przejmuje.
Oczywiście, powie ktoś, że owa „przezroczystość” wynika z wymogów konwencji i może być postrzegana jako stylistyczna norma. I w dużej mierze będzie miał rację. Mnie jednak idzie o utrwalanie fatalnych zwyczajów pisarskich i równie fatalnych nawyków lekturowych, które komplikują, a może i uniemożliwiają, przejście od popliteratury do lektur lepiej, ciekawiej zorganizowanych, i to nie tylko językowo. Aliści kłopot polega na tym, że utwory z wyższej półki z roku na rok tracą uprzywilejowaną pozycję. Są bowiem wypierane przez pop(elinę) w następstwie prostej podmiany, którą można by nazwać transferem autorytetu. Mam na myśli coraz powszechniejsze przekonanie, przedstawiane czasami jako nieledwie dogmat krytycznoliteracki, że powieść rozrywkowa – osobliwie współczesna powieść kryminalna – z wolna przejmuje najważniejsze funkcje, z poznawczą na czele, uniwersalnej powieści realistycznej, zwanej najczęściej powieścią społeczno-obyczajową. Nawet jeśli tak się sprawy mają (osobiście wątpię), to trzeba zauważyć, że przejmowany jest także język literacki – ten najsłabszy ze słabych.
Książka roku
Najpewniej nie byłoby zwycięstwa Najgorszego człowieka na świecie, gdyby uczestnicy plebiscytu odczuwali różnicę między literaturą i rynkiem książki. Być może nie mogli jej odczuć z tego prostego powodu, że dyferencja ta już chyba nie istnieje.
Kiedy wiele lat temu Dubravka Ugrešić w zbiorze felietonów i krótkich esejów Czytanie wzbronione (polski przekład 2004) na różne sposoby wałkowała kluczową tezę mówiącą o tym, że rynek książki zamordował literaturę, mogło się wydawać, że przesadza, a nawet histeryzuje. Ale ta fundamentalna zmiana stała się faktem! Zgrabnie pisał o tym ostatnio Krzysztof Hoffmann: … medium literatury (w tym sensie, w jakim rozumieliśmy ją przez ostatnich mniej więcej 200 lat) ustępuje wobec medium książki (…), znika instytucjonalne umocowanie literata na rzecz prestiżu Autora, osoby ukazującej się drukiem. I przypomina o coraz słabiej obecnych w świadomości czytelników opozycjach: Literatura to instytucja, książka to produkt. Literatura to jednorazowa inwencja, książka – uspokajające powtórzenie. Utowarowiona książka pasożytuje na micie literatury („Nowa Dekada Krakowska”, nr 6/2015).
Wypisz, wymaluj – Małgorzata Halber jest „osobą, która ukazała się drukiem”. Na pewno nikomu, zwłaszcza młodszej publiczności, nie trzeba było jej przedstawiać, wszak zadebiutowała jako prozaiczka panna z telewizji, przedstawiana ponadto przez wydawcę jako „polska Charlotte Roche”. Nawiasowo wtrącę, że to porównanie, jeśli w ogóle ma sens, odnosi się wyłącznie do telewizyjnej popularności; Najgorszy człowiek na świecie nawet w drobnym ułamku nie posiada potencjału „skandaliczności”, jaki tkwi w głośnych książkach napisanych przez Niemkę.
Najciekawsza jest tu dziwaczna operacja obliczona na to, żeby nas przekonać, że to debiut literacki. Owszem, główna bohaterka i zarazem narratorka ma na imię Krystyna (nie zaś Małgorzata), toteż można rzec: „klasyczna” forma autobiograficzna; ot, autorka podzieliła się z Krystyną życiorysem, a to, że w ogromnym zakresie (niemal wszystko się zgadza), nie ma znaczenia – nadal pozostajemy w kręgu tradycyjnego autobiografizmu. Wystarczy jednak przejrzeć świadectwa recepcji Najgorszego człowieka… (w Internecie, w kolorowych pisemkach; poważniejsze tytuły raczej zlekceważyły książkę Halber), by od razu zauważyć, że powieściowość czy – szerzej – literackość tego wystąpienia została wzięta w nawias, kompletnie unieważniona. Rzecz została przeczytana tak, jak się czyta książki celebrytów, którzy „zwierzają się” nam, że ich życie tylko na pozór jest bajkowe, że przyszło im się zmagać, jak wielu innym śmiertelnikom, z nie lada problemami. Oczywiście upadli, niekiedy na samo dno, ale się podnieśli i właśnie przychodzą do nas z dobrą nowiną. U Halber treścią dobrej nowiny jest to, że owa Krystyna – która i tak dla czytelników rozsmakowanych w tej powieści pozostaje Małgorzatą – wydobyła się z podwójnego nałogu (alkohol i narkotyki).
Zasadniczy problem polega na tym, że Najgorszy człowiek… lokuje się – by raz jeszcze nawiązać do słów Hoffmanna – na antypodach „jednorazowej inwencji”, ergo jest przykładem „uspokajającego powtórzenia”. Doświadczenie alkoholowo-narkotykowe jest tu przedstawione nie tylko w sposób obezwładniająco prostolinijny, niekiedy zgoła prostacki, ale i niepodobna go umieścić w porządku tradycji wypowiedzi literackich na ten sam temat, ponieważ tradycję tę Najgorszy człowiek… perfekcyjnie ignoruje. Gdyby rzecz rozgrywała się w polu literatury, moglibyśmy się dziwić, lecz skoro zachodzi na rynku książki, pretensji mieć nie wypada. Nawet nie ma sensu wytykać „powtórzenia” – produkty książkowe, inaczej niż dzieła literackie, wymykają się kryterium inwencji; wmontowany w nie banał i repetycja i tak nie zostaną dostrzeżone przez tych, którzy zdecydowali o sukcesie książki (vide plebiscyt portalu Lubimyczytać.pl). Pozostaje tedy sycić się wyszukanymi frazami w rodzaju: Wiedziałam, że na trzeźwo nie toleruję swojej pracy i swojego związku w takiej formie, jaka była, ale już byłam na trzeźwo i byłam przekonana, że czeka mnie zmiana w związku oraz tak zwanego partnera, gdyż na trzeźwo tego nie wytrzymam, kropka (s. 125, cytat wybrany na chybił trafił).
Odra 7-8/ 2016 - Mieczysław Orski
Mieczysław Orski
PRZEKRACZAĆ GRANICE
Uwagi o życiu i twórczości Michała Jagiełły
W POŻEGNANICH zmarłego w lutym br. w wieku 75 lat MICHAŁA JAGIEŁŁY – pisarza, taternika, byłego wiceministra kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i rządach kilku następnych premierów, a później dyrektora Biblioteki Narodowej – autorzy tekstów eksponowali głównie „tatrzańskie” wątki jego życiorysu. Od wczesnej młodości wypowiadał się on w wywiadach o dwóch miłościach swego życia: były to góry i literatura. Jeszcze podczas wycieczek w Tatry pod koniec lat pięćdziesiątych związał się zawodowo z grupą ratowników tatrzańskich – a z niektórymi z nich przyjaźnił się do końca życia. W latach siedemdziesiątych przez kilka lat szefował Tatrzańskiemu Ochotniczemu Pogotowiu Ratunkowemu. Te pasje i inspiracje, podtrzymywane częstymi pobytami w Zakopanem, znajdowały estetyczny wyraz w jego poezji i prozie. Mało się niestety pamięta z tego „górskiego” dorobku, który zanika w coraz bardziej dziś także pogrążonej w niepamięci „czarnej dziurze” literatury PRL-u – z wieloma podobnie zapominanymi utworami naszych pisarzy drugiej połowy XX wieku…
ZANIM JEDNAK JAGIEŁŁĘ zaczęła pasjonować w literaturze tematyka gór, jego utwory, w tym głównie pisane w latach siedemdziesiątych powieści, poddawały krytycznemu opisowi stan peerelowskiej rzeczywistości politycznej i społecznej. Były to fabularne rekonesanse oparte na osobistych doświadczeniach pisarza. Wielokrotnie, często ulegając propozycjom swoich znajomych na eksponowanych stanowiskach, podejmował się on różnych politycznych i społecznych funkcji (ważniejsze wymieniłem na początku). Znalazł się m.in. w gronie wydawców Państwowego Instytutu Wydawniczego; a jako wiceminister kultury w latach dziewięćdziesiątych był też pełnomocnikiem polskiego rządu do spraw mniejszości narodowych (o których wiele pisał kiedyś także na łamach „Odry”). Część swej inwencji publicystycznej i twórczej wykorzystywał na popularyzowanie dziejów mniejszości narodowych w Polsce i teraźniejszości naszych „małych ojczyzn”. Zaowocowało to dwoma tomami jego ważnego kompendium: Partnerstwo dla przyszłości. Szkice o polityce wschodniej i mniejszościach narodowych. Zbierał pochwały i zapewnił sobie uwagę tysięcy czytelników przede wszystkim za swój tatrzański „przebój” XXI wieku, mianowicie księgę poświęconą historii dawnych i współczesnych akcji ratowniczych; to Wołanie w górach doczekało się już ośmiu wydań (wydawca liczył już też na przyszłe, wzbogacone, dziewiąte).
ZAWSZE JEGO TWÓRCZOŚĆ wyróżniały walory sprawdzalnego przez czytelników autentyzmu. Problematyka pierwszych jego powieści – które znajdowały szeroki oddźwięk w ówczesnej prasie kulturalnej – wynikała, jak nadmieniłem, w największej mierze z obserwacji i doświadczeń osobistych, z refleksji towarzyszących okolicznościom piastowania przezeń różnych urzędów. Swoją diagnozę stanu społeczeństwa połowy lat siedemdziesiątych i analizę mechanizmów rządzących w kraju poddanym presji totalitarnego Wschodu odzwierciedlił w Hotelu klasy Lux (1978), a także w Studni, wydanej w 1985 roku jednej z najbardziej wnikliwych i przejmujących diagnoz psychologicznych konsekwencji systemu panującego w Polsce, zestawianej ze słynną Cudowną meliną Kazimierza Orłosia. Tuż przed stanem wojennym, w roku 1980, Jagiełło zatrudnił się z nadzieją na podjęcie upragnionych reform na stanowisku zastępcy kierownika Wydziału Kultury KC PZPR – które porzucił po roku, natychmiast po ogłoszeniu stanu wojennego odchodząc także z partii. Zrezygnował wtedy z oferowanych sobie szans publikacji i form działalności, odmawiał nawet pismom opozycyjnym; wreszcie zakotwiczył na długi czas w redakcji jezuickiego „Przeglądu Powszechnego”.
W WYDANYM W 1979 ROKU tomie opowiadań Świetlista obręcz tę swoją osobistą historię kontaktów i konszachtów z instytucjami politycznymi i społecznymi wpisał w fabularną treść. Młody bohater kilku opowiadań zastanawia się tu nad przyczynami i przebiegiem swego awansu społecznego – i z czasem odczuwa boleśnie skutki swej nadmiernej łatwowierności, ulegania wpływom narzuconej mu ideologicznej „obręczy”, raczej nie „świetlistej”. Postanawia jednak zachować wierność regułom swego „ukutego” w młodości duchowego „pancerza”; przyrzeka sobie: …nigdy nie zdejmę tego pancerza… Młody, ambitny terminator rzemiosła politycznego, wkraczając na przedproża świata władzy, obserwuje dokoła bankructwo reguł przyzwoitości i wszelkich prawd; odczuwa na sobie upadek mitów naprzód dzieciństwa, a potem młodego wieku. Widzi, że większość prominentów pragnących utrzymać swe stanowiska w PRL-owskiej wspólnocie posługuje się w życiu kamuflażem, iluzją. Uwielbiany przez młodzieńca mistrz, wyznawca hinduizmu, w jednym z opowiadań okazuje się po bliższym poznaniu nieszczęśliwym, odrzuconym przez innych samotnikiem, który wobec otoczenia pozuje, nadaje swojej żałosnej sytuacji znamiona sacrum. Z kolei gorliwy dyrektor internatu, prześladujący za czasów Bieruta posiadaczy świętych obrazków czy krucyfiksów, staje się po odwilży ʼ56 roku najgorętszym orędownikiem wprowadzania religii do szkół. Wczoraj tak, dzisiaj siak, wszyscy kłamią, wszyscy grają komedię, a ja, dureń, chcę widzieć w tym jakiś sens… – konkluduje narrator tytułowego opowiadania. Komedia w wielu epizodach nabiera jednak rysów tragifarsy, a czasem graniczy wręcz z tragedią, jak w przypadku przyjaciela narratora, Jaśka Bąka, którego nie ratuje w życiu jego „świetlista obręcz” i który ginie śmiercią samobójczą, dostarczając bohaterowi powodów do nowych rozterek.
JEŚLI IDZIE O „TATRZAŃSKI” ETAP twórczości Jagiełły, sądzę, że z obecnego dystansu i wiedzy dziejowej należy w nieco inny, historycznie (i politycznie) pogłębiony sposób, przyjrzeć się problematyce i treści jego pisanych po przełomie ’89 w Polsce tomów. Niby to rozgrywanych na szczytach i przełęczach gór, więc oddalonych od ówczesnego zamieszania i gorączki życia w „dolinach” – a jednak pozornie. Tak jak autor, który na jakiś czas oddalił się od nurtu życia zbiorowego, szukając azylu w Tatrach, tak bohater jego opowiadań z Trójkątnej turni (1996) stara się znaleźć dla siebie nową przestrzeń, w której mógłby się realizować, a także rozliczyć z widmami przeszłości. W tytułowym opowiadaniu tego tomu, rozpoczynającym się niemal jak rzecz z gatunku fantasy, wędrowiec górski budzi się na tarasie skalnym pod jednym z wysokich szczytów i nie ma pojęcia, jak i dlaczego tu się znalazł; mało tego, nie umie mimo gorączkowych starań wyłuskać z pamięci czegokolwiek sensownego na temat własnej tożsamości. Migawki przypadkowych, urywanych reminiscencji uruchamiają sekwencje kolejnych retrospekcji, głównie wybranych z wędrówek górskich, ale nadal świadomość uchyla pytanie o najważniejsze dla jego sytuacji wyjaśnienia. Mało tego, zagubiony wspinacz kontynuuje swoją ryzykowną, a od pewnego miejsca straceńczą wyprawę. Kiedy podczas dalszego samotnego pokonywania najtrudniejszych żlebów i zboczy w pewnym miejscu przypadkowo podsłuchuje zza skał rozmowę ratowników GOPR – poszukujących, jak się domyśla, właśnie jego i rozmawiających o nim – sam nie tylko nie ujawnia się, lecz podejmuje dalszą paniczną ucieczkę. Ucieczkę w gruncie rzeczy od świata wyłaniającego się z podsłuchanej rozmowy GOPR-owców, od prawdy o sobie, swojej tożsamości czy dotychczasowego swojego „przydziału” egzystencjalnego. We wszystkich trzech zamieszczonych w tomie opowiadaniach mamy do czynienia z jedną sylwetką bohatera: mężczyzny w sile wieku, obznajmionego z trudami wypraw wysokogórskich, który postanawia całkowicie zerwać z cywilizowanymi „zaszłościami” i swoimi w nich rolami – i który chce wypróbować swą tężyznę, poddać się narzuconemu sobie surowemu, męskiemu egzaminowi życia – właśnie w górach. Wędrowiec z tego cyklu narracji Trójkątnej turni posuwa się w swoim wyzwaniu najdalej jak można w jego sytuacji: stawia przed sobą granice, których przekroczenie równa się katastrofie. Wypróbowuje na sobie na przykład, ile dni głodówki można przeżyć w skrajnie trudnych warunkach wysokogórskich, albo np. jak głęboko można spuścić się na jednej linie z jedną latarką do najbardziej przepastnej jaskini w Tatrach. W czasie pojawienia się tego tomu opowiadań w księgarniach Michał Jagiełło udzielił niejako komplementarnego osobistego wywiadu, który ukazał się na łamach miesięcznika „Znak” (w n-rze 7/1996) i w którym zwierzał się: W górach, w sytuacjach skrajnych – a miewałem z takimi do czynienia jako ratownik górski i alpinista – wartości są tak wyostrzone, że wyraźnie widać GRANICE, których przekroczenie równa się katastrofie biologicznej czy moralnej. Wbrew pozorom, naruszanie i próby przekraczania tych GRANIC w górach, aczkolwiek bardziej ryzykowne dla życia ludzkiego, okazywało się bezpieczniejsze i trwalsze moralnie niż praktyka działań na ówczesnych NIZINACH, gdzie wartości nie były wyostrzone, wręcz przeciwnie.
Mieczysław Orski
Odra 7-8/ 2016 - Jaskub Skurtys
Z zasady: ekwiwalencja
Piotr Przybyła: Apokalipsa. After Party. Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2015, s. 50.
Nie hukiem i nie skomleniem, ale huczną imprezą, właściwie jedną z wielu, jakie w każdy weekend odbywają się w większych i mniejszych miastach kraju, będzie kończył się świat. Tak przynajmniej wyglądałby koniec według Piotra Przybyły, zwycięzcy konkursu im. Bierezina w roku 2014, uhonorowanego debiutanckim tomem Apokalipsa. After Party (Łódź 2015). Można przyznać bez większych sporów, że w najmłodszej poezji doczekaliśmy się pełnej akceptacji naszej post-kondycji. Od kiedy Andrzej Sosnowski zaczął pisać o wielkim końcu świata, ekstatycznych frenezjach i zupełnie niezauważalnej różnicy życia po czasie, a dykcję apokaliptyczną połączył zmysłowo z refleksjami o postmodernizmie (kolaż, pastisz, repetycja, krytyka obecności, migotliwość znaczeń, wirtualne ciała), apokalipsa literacko spowszedniała. Przybyła nie jest więc wyjątkiem, ustawiając się w towarzystwie takich metafor i gotowych obrazów. Najważniejsze jest jednak to, że z tych gotowców nie korzysta, a jego tom mógłby się nazywać jakkolwiek inaczej. To w gruncie rzeczy książka o codzienności, zapośredniczonej w różnorakich urządzeniach, zadłużonej w językowych kliszach i etykietach, rozbitej na setki mikrozdarzeń i kierowanej przez podstawowy instynkt: ojcostwa/macierzyństwa. Przybyła ową rozbitą codzienność wyzyskuje jednak do granic; nie dokonuje w wierszu syntezy, ale puszcza w ruch poszczególne elementy, tak że ich połączenia stają się coraz odleglejsze, a spójny sens oddala się od czytelnika (a w szklanych oczkach i tak tylko ciało obce ot, nóż, tępy, fifarafa, jazz). Śmietnik nazw, czynności i zwyczajów przenika się z jakimś narracyjnym pędem, wolą życia, bo jednak podmiot pozostaje tu głównym aktorem.
Jeśli w ślad za Sosnowskim dobrze jest poddać się dryfowi w klimatach apokaliptycznych i zaprosić czytelnika na językowy spław, to Przybyła robi coś przeciwnego ‒ zachowuje sprawczość bohatera. Jego podmiot jest, owszem, zagubiony w psalmicznej narracji, ale podejmuje próby wyznaczenia jej kierunku. Tom rozpatrywany z tej perspektywy staje się wręcz poematem, dramatycznym monologiem ze światem, od którego próżno oczekuje się odpowiedzi, znaku czy wyższego sensu:
i obiecuję: nigdy nie wypowiem już słowa abażur, powtarzać
za to będę w nieskończoność słowo bakłażan, a kto nada temu
sens, tego nazwę swoim ojcem, dziwnym i nieobecnym
Jako wyznanie, w którym przeplata się ciężar ojcostwa (widmowego, urojonego, utraconego?) z pragnieniem bycia dzieckiem, z chęcią włączenia się w rodzinę jako model ułatwiający poznanie, wypada tom Przybyły niezwykle spójnie i przejmująco. O tej spójności decyduje pogłębiająca się identyfikacja z podmiotem oraz konsekwentne stosowanie parataksy, polisyndetonu (tj. połączenia współrzędnych członów zdania lub zdań takimi samymi spójnikami) i paralelizmów.
Gdy odnajdziemy już w bohaterze Przybyły głos, który opowiada o podstawowym egzystencjalnym lęku i samotności człowieka wrzuconego w świat, skazanego na swój zawodny język, to formalistycznie ująć powinno nas przede wszystkim twórcze przetworzenie biblijnej stylistyki. To częsty zabieg, możemy przypomnieć choćby przez judasza Wojciecha Brzoski (2008), ale równie często siła takich wierszy wytraca się w retorycznych konceptach. Tymczasem Przybyła zaledwie wspiera się na konstrukcjach gramatycznych, by zupełnie przebudować znaczenia. Pierwsza część poematu zaczyna się w każdym wierszu od spójnika „i”, druga prowadzi nas przez ciąg anafor związanych z czynnościami, w większości niedokonanymi: i wyruszam, i jestem, i potrzebuję, i konserwuję (gorycz, włosy, matkę, krzyk), aż po i skraplam się, i uprawiam, i uciekam, sam, bo zawsze będzie nas dwóch, nic pomiędzy, nic ponadto, nic, / nawet atom. Już po tym skróconym przeglądzie „otwarć” widzimy, że stawka jest najwyższa, bo czynności zyskują symboliczny wymiar ‒ to procedury semiotyczne, nadające znaczenia światu, wyznaczające cele i orientujące naszą egzystencję. Chociaż Przybyła osłabia ten wydźwięk, bo mało który z komunikatów możemy potraktować w pełni poważnie, to eksplorując relacje ekwiwalencji (przystawania elementów, przywiązania ludzi, powiązań semantycznych), zadaje równocześnie pytanie o kondycję człowieka postnietzscheańskiego, opuszczonego przez Boga i skazanego na histeryczny śmiech. Może stąd dadaistyczne onomatopeje: plum plum plum, nu, nu, nu, pitu pitu pitu, umca umca umca, stąd liczne zabawy słowem (i jakaś baba, co bada baobaby; baba, co dba o oba baobaby, czy iście gombrowiczowskie ciamciaramcia. To wszystko próby odebrania powagi językowi i pozbawienia go metafizycznej wzniosłości.
Relacje, w jakie wchodzą ze sobą poszczególne słowa, oraz sposób, w jaki mieszają się rejestry polszczyzny z obcojęzycznymi wtrętami, są u Przybyły zupełnie szalone, nie domagają się rozszyfrowywania ani rozumienia w trybie wnikliwej (głębokiej) lektury; raczej afektywnego śledzenia, z odpowiednim nastawieniem na poważne i błazeńskie tony, z „rozkręcaniem się” czytelnika i wytracaniem impetu. Apokalipsa... nie jest jednak w żadnym razie wygłupem, nie wyczerpuje się w dadaistycznym geście, a momentami popada wręcz w melancholię, przetwarza pragnienie i utratę, jakby tylko niemożność wiązała jeszcze z rzeczywistością:
i mój syn przychodzi do mnie we śnie w każdą zimną niedzielę miesiąca, ale
to nie jest breaking news o zmartwychwstaniu - raczej, mówią owe zielarki,
to jest liść szałwii, ukryty tylko pod postacią nienarodzonego chłopca
czy też:
i buduję zdanie proste: Ola idzie do przedszkola w Oklahomie; i zdanie złożone:
chciałbym, żebyś została moją córką, którą przeprowadziłbym przez świat gier
komputerowych, kapryśną (tyci, tyci).
Jeśli przypomnieć słynną definicję funkcji poetyckiej Jakobsona (projekcja zasady ekwiwalencji z osi wyboru na oś kombinacji), to Przybyła wyzyskuje z niej samą esencję poezji: arbitralność elementów, która zwycięża wszelką „projekcję” i „zasadę”. Świat i język splatają się tu w wielkim dryfie, który niczego nie obiecuje i niczego nie żąda; po prostu jest, na wzór bergsonowskiego pędu, ale sto lat później, wzbogacony o wszystkie te media, które życie rozdęły do niebotycznych rozmiarów. Nie o żądanie jednak chodzi, a o pamięć i trwanie, o to, w jaki sposób zachowują się znaczenia, kiedy pozbawi się je hierarchii, gdy nic nie przesądza o ich racji. Najlepiej pasowałby więc do Apokalipsy... Bergson przefiltrowany przez myśl Deleuze’a, elean vital potraktowane jako afirmacja materialności i stawania się, a język ujęty jako maszyna przetwarzająca istnienie. Czasem wręcz narzuca się horyzontalny, powierzchniowy charakter połączeń, „płaskość” tego świata, jakby żadne poczucie głębi nie wchodziło w grę, a czytelnik skazany był tylko na poziome asocjacje. Takie ujęcie wymagałoby refleksji wymykającej się kilku tysiącom znaków, warto je jednak mieć na uwadze, bo czytając z pozoru niewinne, błazeńskie czy sprywatyzowane wiersze z Apokalipsy... łatwo przeoczyć ich polityczny potencjał. Tomik Przybyły został uznany za jedną z najlepszych książek roku 2015 w większości podsumowań poetyckich, a jednak byłbym daleki od stwierdzenia, że jest to tom przełomowy. Po prostu zrobił Przybyła to, co należało z językiem zrobić od dawna, czego próbowali już Pułka, Szpindler i Rybicki: pozwolił mu się uwolnić od oczekiwań, bez wcześniejszych deklaracji i zbędnych, metaliterackich aktów destrukcji, asocjować w pełnym bogactwie rejestrów.
Jakub Skurtys
Odra 6/2016 - rozmowa z Kazimierzem Orłosiem
STARAŁEM SIĘ NIE KŁAMAĆ
Z Kazimierzem Orłosiem o cenie, jaką pisarz płacił w PRL za wydawanie książek w paryskiej „Kulturze”, rozmawia Błażej Torański
‒ Czytając książki, notuje pan uwagi na marginesach?
– Czasami stawiam literkę „V”.
– Długopisem? Ołówkiem?
– W książkach ołówkiem, bo zawsze można zetrzeć.
– Cenzorzy zwykle stawiali na marginesach maszynopisów „fajeczki”, a fragmenty, które budziły ich wątpliwości, zaznaczali w nawiasach. Jak pan przypuszcza: ile ingerencji znalazło się na maszynopisie pana pierwszej powieści Cudowna melina, złożonej do druku w „Czytelniku” na początku 1972 roku?
– Wydawnictwo bało się w tej postaci posłać książkę do cenzury. Mijały tygodnie, a ja coraz bardziej niepokoiłem się, czy przyjęli powieść, czy im się spodobała. Niejasno przeczuwałem odmowę. W marcu dostałem pierwszą wiadomość. Pisali, że w obecnej postaci maszynopisu przyjąć nie mogą. Moja redaktorka, pani Danuta Hrehorowicz, była zakłopotana. Usłyszałem, że chcieliby wydać, ale proszą o zmiany ustępów i słów budzących niepokój.
– Jakich zmian się domagali?
– Zmieniłem rozdział Gdzie jest Lenka?, który budził chyba najwięcej obaw. Był tam cywil w ciemnych okularach, widywany w towarzystwie milicjantów. Straszył i szantażował Lenkę, sekretarkę sekretarza powiatowego partii, namawiał ją do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Z własnego doświadczenia wiem, jak taka rozmowa może przebiegać, bo też nakłaniano mnie, argumentując: „Pan nawet nie wie, ilu pana kolegów literatów współpracuje z nami”. „Cywila w ciemnych okularach” poznałem podczas mojego pierwszego kontaktu z SB przed wydarzeniami grudnia 1970 roku. Zamieniłem więc scenę szantażu Lenki na optymistyczny obrazek otwarcia przez władzę ludową przedszkola. Wprawdzie drzwi się nie domykały, tynk odpadał, a w ścianach były dziury, ale sekretarz partii bawił się z dziećmi w kółko graniaste. Niestety, wydaniu powieści to nie pomogło. Znowu zapadły tygodnie milczenia. Zniecierpliwiony oczekiwaniem na decyzję „Czytelnika”, rozesłałem poszczególne rozdziały do kilku pism, czym zapewne cenzorzy byli zaskoczeni, bo jako autor słuchowisk Polskiego Radia i reportaży w „Literaturze” Jerzego Putramenta i Gustawa Gottesmana, z cenzurą nie miałem kłopotów. O ile wiem, wszystkie redakcje: „Twórczości”, „Miesięcznika Literackiego”, „Kameny”, warszawskiej „Kultury” i „Tygodnika Kulturalnego”, chciały fragmenty Cudownej meliny drukować, ale Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk przy ulicy Mysiej w Warszawie odrzucił niemal wszystkie. Poza dwoma. Rozdziały Świetliki i Szalet w morelowych drzewkach wydrukowały „Kultura” i „Tygodnik Kulturalny”. Pozostałe teksty cenzura – zapewne bojąc się podjąć decyzję – przekazała do Wydziału Kultury Komitetu Centralnego PZPR. O rozmowę poprosił mnie instruktor, nazywał się Łowicki. Pierwszy raz byłem w gmachu KC. „Dlaczego pan tak źle opisuje władzę ludową?” – zapytał. Miał zatrzymane przez cenzurę fragmenty, ale nie wiedział, co to jest: powieść czy opowiadania?
– Nie rozpoznał powieści realistycznej? Literatury faktu?
– Opartej na faktach. Afera czosnkowa, którą opisuję, jest autentyczna, z Sanoka.
– Karetkami pogotowia ratunkowego przemycano do Czechosłowacji słoninę i wódkę, a stamtąd szmuglowano do Polski worki czosnku. W złodziejski proceder zamieszani byli sekretarz komitetu powiatowego partii i dyrektor szpitala.
– Miejscowi notable kontraktowali czosnek w wydziale rolnictwa i zarabiali na tym krocie. Wytłumaczyłem to wszystko Łowickiemu, ale kręcił głową i jak refren powtarzał: „Nieprzychylnie władzę ludową pan opisał”. Powiedział też rzecz istotną, że ta sprawa dotyka osobiście wysoko postawionego towarzysza. Nie wymienił nazwiska.
– Chodziło o Władysława Kruczka, członka Biura Politycznego PZPR. W latach 1956–1971 (a z tego okresu opisywał pan aferę czosnkową) był I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego w Rzeszowie. Może sam był wplątany?
– Myślę, że nie. Raczej chronił swego kolegę, sekretarza powiatowego partii z Sanoka. W powieści opisałem jednak Lesko, które poznałem. Jeździłem tam z Soliny, gdzie pracowałem jako prawnik na budowie elektrowni wodnej, załatwiając różne sprawy w urzędach. Inspektor Łowicki z KC nie powiedział, czy dopuszczą książkę do druku, ale już się zorientowałem, że sprawa jest raczej beznadziejna. Wychodząc po rozmowie z KC, myślałem, że to już koniec. Że nie ma szans na wydanie Cudownej meliny w kraju. O wszystkim decydowała partia, a oni ocenili to jako obrazę partii i władzy ludowej.
– O co tak naprawdę poszło? O to, że opisał pan samowolę i bezkarność władzy, korupcję, alkoholizm, gang przestępców na wysokich stanowiskach? Klikę cwaniaków i karierowiczów? Tępy, biurokratyczny aparat, dbający wyłącznie o własne interesy? Z sekretarzem komitetu powiatowego partii, Gienkiem Miedzą, który podczas libacji w rybaczówce nad jeziorem pijany biegał z siekierą za świnią, biorąc ją za dzika?
– Spytam pana: Czy pamięta pan z całego okresu PRL jakąkolwiek powieść, której negatywnym bohaterem byłby wysoki funkcjonariusz partii?
– Nie pamiętam.
– Nie było takiej. To była kategoryczna zasada cenzury: nie dopuścić do krytyki działaczy PZPR. Tego cenzura nie tolerowała. Taka była zasadnicza przyczyna.
– To bardzo prawdopodobne. Negatywnym bohaterem powieści uczynił pan sekretarza Eugeniusza Miedzę, skorumpowanego, bezideowego, wygłaszającego slogany. A dobrym szeryfem, walczącym z układem, przewodniczącego rady narodowej Henryka Turonia, który z Miedzą przegrywa.
– Bodajże Zbigniew Załuski, wtedy sekretarz podstawowej organizacji partyjnej przy warszawskim oddziale ZLP zasugerował, aby wymienić bohaterów – Miedzę na Turonia – wtedy powiatowy sekretarz partii byłby pozytywną postacią, a negatywną przewodniczący rady. Wszystko poza tym można zostawić tak, jak jest.
– Załuski uznał Melinę za współczesnego Rewizora.
– Tak mówił, ale doskonale też wiedział, że nie można było wtedy – w realistycznej powieści – negatywnie przedstawić działacza partyjnego ani krytykować władzę ludową. A ja nie chciałem fałszować rzeczywistości, opisałem prawdziwe afery. Kilka dni po wizycie w KC dostałem ostateczne pismo z Czytelnika, że maszynopisu nie mogą przyjąć, zaliczka przepada na moją korzyść.
– Ale nadal pan walczył. Zwrócił się pan do Komisji Interwencyjnej przy Zarządzie Głównym ZLP. Powołano ją, aby pośredniczyła między autorami a urzędem cenzorskim w sprawach „trudnych”. Przewodniczył jej Andrzej Lam. Słyszał pan, by ta komisja komukolwiek pomogła?
– Nie słyszałem. Może w drobniejszych sprawach tak było. Cenzura czepiała się wszystkiego, nawet strażaków nie można było krytykować, więc może jakieś „łagodne” fragmenty innych książek ta komisja uratowała?
– Dlaczego ZLP czy PEN Club (sekretarzem tego ostatniego był Władysław Bartoszewski) nie interweniowały w cenzurze w pana sprawie?
– Nie wiem na pewno. Możliwe, że PEN Club interweniował. Wiem, że na zebraniach Zarządu Głównego ZLP omawiano sprawę Meliny, więc być może jakieś próby interwencji były, ale do mnie wtedy nie docierały żadne echa.
– Nie nosił się pan z zamiarem, aby iść wprost do urzędu przy Mysiej?
– Nie, zupełnie nie brałem tego pod uwagę. Zresztą KC PZPR, Wydziały Kultury czy Prasy, były wyższą instancja i od nich ostatecznie zależało wydanie Meliny, nie od cenzury.
– Był pan bardzo zdeterminowany, aby Cudowną melinę wydać w Polsce, w oficjalnym obiegu.
– Z taką intencją tę książkę pisałem. Naiwnie wyobrażałem sobie, że zostanie wydana w kraju i wzbudzi zainteresowanie, zwróci uwagę na fatalne stosunki na prowincji. Czytałem w peerelowskiej prasie dziesiątki reportaży o małych miastach, gdzie opisywane były takie same afery i korupcja.
– Jedną z ostatnich szans upatrywał pan w Wojciechu Żukrowskim, który w wywiadzie dla „Tygodnika Kulturalnego” mówił, że trzeba wydawać właśnie takie książki, jak Cudowna melina. Co ciekawe, ten wywiad został zdjęty… przez cenzurę.
– Ktoś mi przysłał szczotki. Żukrowski w tym nieopublikowanym wywiadzie życzliwie oceniał też moje wcześniejsze opowiadania, więc zatelefonowałem do niego, aby podziękować. Poprosił o maszynopis, zapewniał, że jeszcze spróbuje interweniować. Zaniosłem mu, wiedząc jednak, że to były ostatnie chwile przed drukiem. Książka była już bodajże w Maisons-Laffitte, u Giedroycia. Gdyby jednak powstała możliwość wydania jej w kraju, mógłbym jeszcze się cofnąć. (...)
Odra 5/2016- Paweł Kaczmarski
Paweł Kaczmarski
ZAANGAŻOWANIE I DŁUGIE PRZEBIEGI
Kilka uwag o nowej poezji
Poniższy szkic został napisany dla celów konkretnej dyskusji; jego pierwsza wersja powstała jako referat przygotowany na konferencję Nieznani obecni w maju 2015 (dotyczącą młodej polskiej poezji) i miała na celu sprowokowanie do rozmowy o tym, czy autorów i autorki omawiane podczas trzydniowej sesji można widzieć przez pryzmat jakiegoś wspólnego mianownika. Innymi słowy, poniższa propozycja interpretacyjna była wprost refleksją nad możliwością syntezy; nie próbą „zgłębienia” twórczości wybranych autorów, ale „poszerzenia” perspektywy; próbą pewnego holistycznego krytycznoliterackiego gestu. Jest to propozycja luźna, ale wyostrzająca, jak sądzę, niektóre istotne problemy dyskusji o młodej poezji. (L.
Od dłuższego czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, że w kontekście młodszego pokolenia poetów, zwłaszcza tych bardziej „zaangażowanych”, krytyka ma problemy z używaniem liczby mnogiej. Etykieta „młoda poezja zaangażowana” jest w jakimś sensie podejrzana: sugeruje instrumentalne traktowanie wiersza, lektury nadmiernie interesowne, siermiężne, socrealistyczne w duchu. Gdy zaś rozmawia się o pojedynczych, konkretnych autorach i autorkach stanowiących trzon tej samej „młodej poezji zaangażowanej” – o Kopycie, o Pietrek, o Górze, o Pułce, o debiutantach: Taranku czy Domagale-Jakuciu – opinie krytyczne są zazwyczaj dużo bardziej pozytywne, a przynajmniej w mniejszym stopniu oparte na pewnych metodologicznych i teoretycznych założeniach bądź uprzedzeniach; rzadziej wysuwa się zarzuty o instrumentalne traktowanie wiersza czy też o „obozową”, „partyjną” afiliację. Innymi słowy, czytelnik – zwłaszcza czytelnik spoza środowiska, sięgający po konkretne książki poetyckie dzięki wskazaniom krytyki (o ile taki czytelnik jeszcze istnieje) – może odnieść wrażenie, że pewne nadużycia, na które narażona jest poezja zaangażowana jako taka, nie pojawiają się wcale, czy wręcz są aktywnie zwalczane w wierszach tych twórców, którzy „poezję zaangażowaną” w zasadzie stanowią bądź definiują. Jest to dziwne tym bardziej, jeśli zauważy się, że sami „młodzi zaangażowani” nie odżegnują się dziś jednoznacznie od odczytań wskazujących na istniejącą między nimi pewną szczególną łączność czy wspólne mianowniki[1].
Możemy więc dojść do wniosku, że problem nie tyle w tym, co kryje się pod etykietą „młodej poezji zaangażowanej”, ile w samym akcie bądź geście etykietowania. Takie spostrzeżenie uzgadnia się z dość powszechnym, jeśli nie paradygmatycznym przekonaniem krytyki literackiej (zwłaszcza poetyckiej), że gdy badacz „grupuje” i podsumowuje, jest w tym coś mniej „solidnego”, profesjonalnego czy tradycyjnego, niż gdyby pozostał „przy tekście”, na wysokim poziomie detalu. Nie znaczy to koniecznie, że czynności podsumowania i łączenia są w jakimkolwiek sensie „złe”; po prostu czytanie „bliżej” wiersza jest w jakimś sensie t r o c h ę l e p s z e, „bardziej” wiarygodne, rzetelne czy interesujące; jest bardziej domyślną czy docelową formą krytyki poezji.
Pochodną takiego podejścia jest nadmierne fetyszyzowanie przez krytykę szeroko rozumianego close reading. Upodobanie do tej quasi-metody czy interpretacyjnego podejścia jest zrozumiałe i o ile można by je połączyć z pewnym opóźnieniem recepcji zagranicznej teorii (i naszą nieprzerobioną ciągle fascynacją poststrukturalizmem), o tyle akurat close reading jako model lektury jest nadal mocno zakorzeniony choćby w anglosaskim obiegu akademickim. Frontalny atak na tę metodę czy perspektywę przypuścił nie tak dawno temu Franco Moretti, którego kolejne książki teoretyczno- i historycznoliterackie wzbudzają duże kontrowersje, ale który w ostatnio wydanej The Bourgeois pokazuje, jak odrzucenie close reading pozwala powrócić choćby do rzetelnych i fascynujących analiz formalnych. Przywiązanie do pryncypiów close reading łatwo jednak wyjaśnić, a lubimy je z przyczyn zupełnie zrozumiałych: łączy mianowicie impulsy tradycyjnej filologii z nowoczesną teorią; zagęszcza znaczenia; potęguje wagę literatury; uwyraźnia przedmiot badań; zakorzenia nas w długiej filologiczno-teoretycznej tradycji etc.
To podejście skrytykować można na kilka sposobów. Po pierwsze – i takie spostrzeżenie wydaje się mało kontrowersyjne, chociaż chyba nie najlepiej zinternalizowane – znosi ono jeśli nie potrzebę, to przynajmniej możliwość dyskusji. Nie da się prowadzić dłuższej krytycznoliterackiej debaty bez wspólnych haseł, „etykiet”, odwołań do „zbiorów” i ponadjednostkowych zjawisk. Ucieczka we frazę typu „musielibyśmy porozmawiać o konkretnych wierszach” kończy wiele ciekawie zapowiadających się rozmów. Po drugie, nastawienie na „pojedynczość”[2] można skrytykować z pewnych politycznie uwarunkowanych, antyindywidualistycznych pozycji: mówienie tylko o pojedynczych autorach, wierszach i książkach miałoby w polu literackim ugruntowywać pryncypialny indywidualizm charakterystyczny dla neoliberalnego kapitalizmu. Po trzecie wreszcie – i to wydaje mi się krytyką najciekawszą – perspektywa „zawsze jednego” autora czy wiersza nie przystaje do tego, co sami zaangażowani poeci o sobie mówią, i do tego, jaką poezję piszą.
[1] Wśród znaczących quasi-zbiorowych wypowiedzi warto zwrócić uwagę na wywiad przeprowadzony przez Aldonę Kopkiewicz z grupą autorów dla „Dwutygodnika” (A. Kopkiewicz, Żadna reprezentacja. Rozmowa z Konradem Górą, Szczepanem Kopytem i Kirą Pietrek, http://www.dwutygodnik.com/artykul/4535-zadna-reprezentacja.html).
[2] Ta kategoria – jako szczególna dla pola poetyckiego i związana choćby ze specyficznie polską recepcją Szkoły Nowojorskiej – czeka ciągle na osobną, rzetelną i holistyczną krytykę.
Więcej w majowym numerze "Odry"
Odra 5/2016- Paweł Kaczmarski
Paweł Kaczmarski
ZAANGAŻOWANIE I DŁUGIE PRZEBIEGI
Kilka uwag o nowej poezji
Poniższy szkic został napisany dla celów konkretnej dyskusji; jego pierwsza wersja powstała jako referat przygotowany na konferencję Nieznani obecni w maju 2015 (dotyczącą młodej polskiej poezji) i miała na celu sprowokowanie do rozmowy o tym, czy autorów i autorki omawiane podczas trzydniowej sesji można widzieć przez pryzmat jakiegoś wspólnego mianownika. Innymi słowy, poniższa propozycja interpretacyjna była wprost refleksją nad możliwością syntezy; nie próbą „zgłębienia” twórczości wybranych autorów, ale „poszerzenia” perspektywy; próbą pewnego holistycznego krytycznoliterackiego gestu. Jest to propozycja luźna, ale wyostrzająca, jak sądzę, niektóre istotne problemy dyskusji o młodej poezji. (L.
Od dłuższego czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, że w kontekście młodszego pokolenia poetów, zwłaszcza tych bardziej „zaangażowanych”, krytyka ma problemy z używaniem liczby mnogiej. Etykieta „młoda poezja zaangażowana” jest w jakimś sensie podejrzana: sugeruje instrumentalne traktowanie wiersza, lektury nadmiernie interesowne, siermiężne, socrealistyczne w duchu. Gdy zaś rozmawia się o pojedynczych, konkretnych autorach i autorkach stanowiących trzon tej samej „młodej poezji zaangażowanej” – o Kopycie, o Pietrek, o Górze, o Pułce, o debiutantach: Taranku czy Domagale-Jakuciu – opinie krytyczne są zazwyczaj dużo bardziej pozytywne, a przynajmniej w mniejszym stopniu oparte na pewnych metodologicznych i teoretycznych założeniach bądź uprzedzeniach; rzadziej wysuwa się zarzuty o instrumentalne traktowanie wiersza czy też o „obozową”, „partyjną” afiliację. Innymi słowy, czytelnik – zwłaszcza czytelnik spoza środowiska, sięgający po konkretne książki poetyckie dzięki wskazaniom krytyki (o ile taki czytelnik jeszcze istnieje) – może odnieść wrażenie, że pewne nadużycia, na które narażona jest poezja zaangażowana jako taka, nie pojawiają się wcale, czy wręcz są aktywnie zwalczane w wierszach tych twórców, którzy „poezję zaangażowaną” w zasadzie stanowią bądź definiują. Jest to dziwne tym bardziej, jeśli zauważy się, że sami „młodzi zaangażowani” nie odżegnują się dziś jednoznacznie od odczytań wskazujących na istniejącą między nimi pewną szczególną łączność czy wspólne mianowniki[1].
Możemy więc dojść do wniosku, że problem nie tyle w tym, co kryje się pod etykietą „młodej poezji zaangażowanej”, ile w samym akcie bądź geście etykietowania. Takie spostrzeżenie uzgadnia się z dość powszechnym, jeśli nie paradygmatycznym przekonaniem krytyki literackiej (zwłaszcza poetyckiej), że gdy badacz „grupuje” i podsumowuje, jest w tym coś mniej „solidnego”, profesjonalnego czy tradycyjnego, niż gdyby pozostał „przy tekście”, na wysokim poziomie detalu. Nie znaczy to koniecznie, że czynności podsumowania i łączenia są w jakimkolwiek sensie „złe”; po prostu czytanie „bliżej” wiersza jest w jakimś sensie t r o c h ę l e p s z e, „bardziej” wiarygodne, rzetelne czy interesujące; jest bardziej domyślną czy docelową formą krytyki poezji.
Pochodną takiego podejścia jest nadmierne fetyszyzowanie przez krytykę szeroko rozumianego close reading. Upodobanie do tej quasi-metody czy interpretacyjnego podejścia jest zrozumiałe i o ile można by je połączyć z pewnym opóźnieniem recepcji zagranicznej teorii (i naszą nieprzerobioną ciągle fascynacją poststrukturalizmem), o tyle akurat close reading jako model lektury jest nadal mocno zakorzeniony choćby w anglosaskim obiegu akademickim. Frontalny atak na tę metodę czy perspektywę przypuścił nie tak dawno temu Franco Moretti, którego kolejne książki teoretyczno- i historycznoliterackie wzbudzają duże kontrowersje, ale który w ostatnio wydanej The Bourgeois pokazuje, jak odrzucenie close reading pozwala powrócić choćby do rzetelnych i fascynujących analiz formalnych. Przywiązanie do pryncypiów close reading łatwo jednak wyjaśnić, a lubimy je z przyczyn zupełnie zrozumiałych: łączy mianowicie impulsy tradycyjnej filologii z nowoczesną teorią; zagęszcza znaczenia; potęguje wagę literatury; uwyraźnia przedmiot badań; zakorzenia nas w długiej filologiczno-teoretycznej tradycji etc.
To podejście skrytykować można na kilka sposobów. Po pierwsze – i takie spostrzeżenie wydaje się mało kontrowersyjne, chociaż chyba nie najlepiej zinternalizowane – znosi ono jeśli nie potrzebę, to przynajmniej możliwość dyskusji. Nie da się prowadzić dłuższej krytycznoliterackiej debaty bez wspólnych haseł, „etykiet”, odwołań do „zbiorów” i ponadjednostkowych zjawisk. Ucieczka we frazę typu „musielibyśmy porozmawiać o konkretnych wierszach” kończy wiele ciekawie zapowiadających się rozmów. Po drugie, nastawienie na „pojedynczość”[2] można skrytykować z pewnych politycznie uwarunkowanych, antyindywidualistycznych pozycji: mówienie tylko o pojedynczych autorach, wierszach i książkach miałoby w polu literackim ugruntowywać pryncypialny indywidualizm charakterystyczny dla neoliberalnego kapitalizmu. Po trzecie wreszcie – i to wydaje mi się krytyką najciekawszą – perspektywa „zawsze jednego” autora czy wiersza nie przystaje do tego, co sami zaangażowani poeci o sobie mówią, i do tego, jaką poezję piszą.
[1] Wśród znaczących quasi-zbiorowych wypowiedzi warto zwrócić uwagę na wywiad przeprowadzony przez Aldonę Kopkiewicz z grupą autorów dla „Dwutygodnika” (A. Kopkiewicz, Żadna reprezentacja. Rozmowa z Konradem Górą, Szczepanem Kopytem i Kirą Pietrek, http://www.dwutygodnik.com/artykul/4535-zadna-reprezentacja.html).
[2] Ta kategoria – jako szczególna dla pola poetyckiego i związana choćby ze specyficznie polską recepcją Szkoły Nowojorskiej – czeka ciągle na osobną, rzetelną i holistyczną krytykę.
Więcej w majowym numerze "Odry"
Odra 5/2016 - John Ashberry
Paweł Marcinkiewicz
JOHN ASHBERY: BRYZO, WIEJ
Breezeway, najnowszy zbiór wierszy Johna Ashbery’ego, wydany w maju 2015 roku, to powrót do prapoczątków szkoły nowojorskiej oraz jej językowej energii – czystej zabawy słowem wyłuskanym z popkulturowej podszewki współczesnej Ameryki, fascynacji trywialnością codziennej egzystencji, genderowej mgławicowości Franka O’Hary, malarskiego liryzmu Jamesa Schuylera i surrealistycznej blagi Kennetha Kocha. W ten klimat wpisuje się także okładka tomu: podobnie jak w książkach wydawanych przez pisarzy własnym przemysłem w radosnych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia stworzył ją sam poeta. Ekstrawagancja Breezeway uwidacznia się zwłaszcza w konfrontacji z – jak ją nazywa Roger Gilbert – klarowną elokwencją (lucid eloquence) wcześniejszych książek poety wydanych w ostatniej dekadzie. W tomie Quick Question (Szybkie pytanie), który ukazał się w 2012 roku – ale i w poprzedzających go zbiorach jak Planisphere (Planisfera, 2009), A Worldly Country (Światowy kraj, 2007) czy Where Shall I Wander (Gdzież powędruję, 2005) – można było znaleźć garść wierszy z mniejszą czy większą żarliwością powtarzających gesty poezji przedstawieniowej.
Solenność poetyckiej wypowiedzi, którą we wcześniejszych tomach sam poeta określał mianem jednorozmiarowego (one-size-fits-all) biografizmu, zastępuje dysjunktywna hipertekstualność obrazów niedających się złożyć w narracyjną całość. Przypomina ona swoją metonimiczną ostrością Cantos Pounda, co dobrze widać w wielu krótkich lirykach, dominujących w tomie, jak na przykład Fontanna na ulicy (A Fountain in the Street). Jak zauważa Dan Chiasson, jedną z najistotniejszych cech najnowszych wierszy Ashbery’ego jest to, iż łatwo sobie je wyobrazić jako „pośmiertne” (posthumous): niezwykła ostrość przedstawianych detali i zmysłowość, z jaką kunszt poety wydobywa piękno z najbardziej trywialnego doświadczenia, sugerują perspektywę elegijną, w której podmiot ostatecznie żegna się ze swoim indywidualnym istnieniem. W swoim krótkim tekście poświęconym Frankowi O’Harze Morton Feldman, jeden z największych amerykańskich kompozytorów XX wieku, dotyka tajemniczej relacji między śmiercią a artystyczną twórczością w niezwykle bezpośredni sposób: Artysta tworzy wyłącznie wtedy, gdy jest martwy. Frenetycznie mieniąca się powierzchnia najnowszych wierszy Ashbery’ego jest przeciwieństwem klasycystycznego bezruchu, zwiastującego umieranie. Choć nadmiar metonimii może też zasłaniać strach przed śmiercią, w łączniku między światem żywych i umarłych, jakim jest ostatecznie Breezeway, dominuje akceptacja istnienia i pisania. Sen? Jawa? Poeta jest gotowy na obie ewentualności… Bryzo, wiej.
Wiersze w majowym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 11/2015 - Jacek Dobrowolski
Ezra Pound
Religio[1] lub przewodnik dziecka po wiedzy
Co to jest bóg?
Bóg to wieczny stan umysłu.
Co to jest faun?
Faun to stworzenie żywiołów.
Kiedy przejawia się bóg?
Gdy stany umysłu oblekają się w kształt.
Kiedy człowiek staje się bogiem?
Gdy wchodzi w jeden z tych stanów.
Co jest istotą kształtów, przez które przejawia się bóg?
Są zmienne, lecz zachowują pewne charakterystyczne cechy.
Czy wszystkie wieczne stany umysłu są bogami?
Za takie je uważamy.
Czy wszystkie trwałe stany umysłu są bogami?
Nie.
Dzięki jakiej cesze możemy poznać boskie formy?
Dzięki pięknu.
A jeśli przedstawione formy pięknymi nie są?
To są demonami.
A jeśli są groteskowe?
Mogą być opiekuńczymi geniuszami.
Jakie mamy rodzaje wiedzy?
Wiedza bezpośrednia i zasłyszana.
Czy wiedza zasłyszana ma jakąś wartość?
Pewną.
Co jest największą z zasłyszanych pogłosek?
Największą z pogłosek jest tradycja bogów.
Jaki jest z tej tradycji pożytek?
Uczy nas byśmy byli gotowi patrzeć.
W jaki sposób pojawiają się bogowie?
W kształcie i bez kształtu.
Jak ukazują się w kształcie?
Zmysłowi wzroku.
A bez kształtu?
Zmysłowi wiedzy.
Czy mogą, gdy się przejawiają w kształcie, ukazać się czemuś prócz zmysłu wzroku?
Możemy mieć poczucie ich obecności, tak jakby stali za nami.
A w tym przypadku czy mogą posiadać kształt?
Możemy czuć, że mają kształt.
Czy bogowie mają imiona?
Bogowie mają wiele imion. Przy pomocy imion radzimy sobie z nimi w obrębie tradycji.
Czy jest coś złego w posługiwaniu się tymi imionami?
Nie ma nic złego w myśleniu o bogach przy pomocy ich imion.
Jak należy postrzegać boga, czy przez jego imię?
Lepiej jest postrzegać boga przez jego kształt lub przez zmysł wiedzy i po takim postrzeganiu rozpatrywać jego imię lub „myśleć, jaki to może być bóg”.
Czy znamy liczbę bogów?
Powiedzenie, że znamy byłoby pochopne. Człowieka powinna zadowolić rozsądna ich liczba.
Jacy są bogowie tego rytuału?
Apollo i, w pewnym sensie, Helios, Diana w niektórych swoich fazach, jak również Cyterejska bogini.
Jakim innym bogom wypada, w harmonii i przy okazji tych rytuałów, ofiarowywać kadzidło?
Kore i Demeter, również larom[2] i oreadom[3], i pewnym stworzeniom żywiołów.
Jak należy radować owe lary i inne stworzenia?
Należy je radować i karmić kwiatami.
Czy czują potrzebę takiego pokarmu?
Głupotą byłoby uważać, że ją czują, niemniej dobrze nam wróży, jeśli raczą się nam ukazać.
Czy tak to jest na Wschodzie?
Ten rytuał ustanowiony jest dla Zachodu.
Przełożył Jacek Dobrowolski
[1] religio – od re-lego, „ponownie rozpatrywać” lub re-ligo „po-łączyć”.
2 dusze zmarłych czczone jako opiekunowie domu przez Rzymian.
3 nimfy gór i grot czczone przez Greków.
EKSKLUZYWNA GNOZA EZRY POUNDA
Religio lub przewodnik dziecka po wiedzy to poemat skomponowany w 1913 roku, gdy poeta miał 28 lat, opublikowany po I wojnie w Pavannes and Divagations (1918). Jest to politeistyczny katechizm Ezry Pounda, wywiedziony z helleńskich i rzymskich misteriów. Podczas gdy przyjaciel Pounda, T.S. Eliot, szukał prawdy w chrześcijańskiej mistyce, on wybrał hellenizm i neoplatońską gnozę. Ta ezoteryczna tradycja wywodzi się od Plotyna, który dał syntezę tajemnych nauk orfików, Pitagorasa, Platona, Arystotelesa i Empedoklesa, i którą kontynuowali m.in. Porfiriusz, Proclos i Hypatia, jak również anonimowi autorzy starożytności i średniowiecza (podszywający się pod mitycznego Hermesa Trismegistosa), a odrodzili filozofowie renesansu z Akademii Florenckiej: Marsilio Ficino i Pico della Mirandola.
Istotą neoplatonizmu jest przekonanie, że boska Jedność, niepojęta myślą, a jedynie dana bezpośredniemu noetycznemu poznaniu, tzw. theorii, udzielającej transcendentnej gnozy, przejawia się w całej hierarchii emanacji i zjawisk natury. Rozmaici bogowie, półbogowie, muzy i nimfy są jej ważnymi manifestacjami, dzięki komunikacji z nimi bowiem człowiek pojmuje swoje miejsce w Kosmosie, ożywianym przez boski eter oraz cztery żywioły (ziemię, wodę, ogień i powietrze). Człowiek u neoplatończyków składa się z ciała, duszy i ducha (podobnie jak w wielkich tradycjach duchowych Egiptu, Indii i Chin), a nie tylko z ciała i duszy, jak w chrześcijaństwie, gdzie po osobowym duchu został tylko anioł stróż.
Pound nie zamierzał jednak walczyć z namiętnościami duszy i ciała i być ascetą jak Plotyn, by przez oczyszczenie się z namiętności i głupoty doznać – tak jak starożytny filozof – olśnienia, lecz wzorem wielu starożytnych estetów pragnął uduchawiać ciało przez ekstatyczne doznania estetyczne i miłość fizyczną. Jest to program arystokraty ducha, duszy i ciała oraz fallokraty. Neoplatonizm Pounda jest libertyński, o czym świadczyły jego liczne równoległe romanse i luźne związki oraz hedonistyczna interpretacja poezji prowansalskich trubadurów i toskańskich poetów.
Pound ukuł nawet łacińską sentencję, w której zawarł swoje „gnostyckie” credo: Sacrum, sacrum illuminatio coitu! Jest ona intrygująca, dlatego że łacińskie sacrum to nie tylko to, co święte, lecz również kość krzyżowa (łac. os sacrum, gr. hieron osteon). Jest tak, bowiem kości krzyżowe zwierząt ofiarnych były używane do wróżenia. Wróżono z ogona ofiarnego zwięrzęcia, który zwijał się i wykręcał podczas spalania na ołtarzu, a był on przedłużeniem kości ogonowej, odchodzącej od kości krzyżowej. Dlatego sentencję Pounda można przetłumaczyć jako: „Święte, święte oświecenie przez coitus!” lub: „Święte, w kości krzyżowej oświecenie przez coitus!”
Światopogląd Pounda-libertyna nie był jednak jednorodny; zadziwiają jego platońskie i konfucjańskie poglądy na idealne państwo i społeczeństwo, poddane totalitarnym władcom i regulowane surowym prawem i etykietą. Erudycie Poundowi dawne Chiny kojarzyły się nie tylko z Państwem Platona, lecz również ze starożytnym cesarskim Rzymem (tak jak anonimowym autorom starożytności i średniowiecza, podszywającym się pod mitycznego Hermesa Trismegistosa). Łudził się, że takie społeczeństwo zbuduje inny fallokrata – faszysta Mussolini, którego był entuzjastą.
Nie był to jednak jedyny paradoks w światopoglądzie Pounda. Uwielbiał on Dantego, mimo iż ów w Boskiej komedii stworzył największą chrześcijańską wizję kosmiczną w poezji europejskiej, co prawda łącząc w niej wierzenia chrześcijańskie z mitologią grecką i rzymską, lecz jako oś ustanawiając naukę Kościoła katolickiego.
Wypada ubolewać, że cieniem na poglądy poety położył się jego paranoiczny antysemityzm, wymierzony nie tylko w kręgi anglosaskiej finansjery, lecz we wszystkich Żydów. Za występowanie w czasie wojny z jadowitymi antyamerykańskimi, antykapitalistycznymi i antysemickimi propagandowymi audycjami w Radio Roma Mussoliniego – których, nawiasem mówiąc, chyba nikt nie słuchał – Pound zapłacił, jak wiadomo, wysoką cenę. W 1945 roku złapali go włoscy partyzanci i przekazali Amerykanom, którzy oskarżyli go o zdradę i zamknęli w stalowej klatce o wymiarach 2 na 2 metry, wystawionej na zewnątrz na trzy tygodnie, ku uciesze gawiedzi. Trzymany z kolei przez pół roku w bazie wojskowej w Pizie Pound mógł pisać i stworzył tam najlepsze ze swoich Pieśni (Cantos) nazwanych później Pizańskimi. Jednak w końcu załamał się i przewieziono go do więziennego szpitala psychiatrycznego St. Elizabeth w Waszyngtonie, dzięki czemu uniknął procesu i niechybnej kary śmierci.
Przez prawie dwa lata Pound przebywał tam w klitce bez okien, pisząc wiersze na papierze toaletowym. Następne dziesięć lat spędził u Świętej Elżbiety w lepszych warunkach, mógł swobodnie pisać i przyjmować wizyty wielbicieli, a nawet młodych dam. Po wypuszczeniu opuścił Amerykę i zamieszkał w Italii. Pomału zaczął odzyskiwać uznanie jako wielki poeta, mimo że nie odwołał swych poglądów politycznych. Niemniej kilka lat przed śmiercią powiedział Allenowi Ginsbergowi, który specjalnie przyjechał do niego do Wenecji: „Największy błąd, jaki popełniłem, to ten głupi, podmiejski przesąd antysemityzmu”. Nie przyznał się jednak, że nie chodzilo o przesąd, a o żywą nienawiść rasową.
Uważa się, że kultura europejska czerpała najobficiej z trzech źródeł: ze sztuki Grecji, rzymskiego prawa i wiary rodem z Jerozolimy. Gdy Ateny i Rzym zhellenizowały i zlatynizowały judaizm, powstało europejskie chrześcijaństwo. Można je odrzucać z racji hipokryzji jego instytucji, lecz Pound zrobił to w fatalnym stylu, powtarzając wypowiadane od dawna oskarżenia Żydów o zło całego świata. Świadczy to o nieprzepracowaniu swego cienia i niezrozumieniu „cienia” kolonialnej i misjonarskiej Europy, tej matki smoków, które pożarły całą ziemię, jak to wyraził był C.G. Jung.
To zdumiewające, że żywiąc takie poglądy, poeta nie zmienił swego imienia, nosił bowiem imię kapłana Ezdrasza, redaktora biblijnego Pięcioksięgu, autora Księgi Ezdrasza, zwanego Ezdraszem Skrybą, szanowanej postaci judaizmu, którego Kościół katolicki uznał za świętego.
Pound pochodził z szanowanych rodzin purytanów i kwakrów, które przybyły do Ameryki w XVII wieku. Nic dziwnego, że podniósł bunt przeciw twardemu jankesowskiemu superego, na którym ciążył saturniczny obraz surowego Jahwe-Elohim ze Starego Testamentu. Jako poeta czerpiący natchnienie od Erosa, Muz i Apollona, jak to Platon w Ionie przykazał, nie mógł postąpić inaczej, ale po co mścić się na Bogu ducha winnych Żydach? I czy warto było lekceważyć Pieśń nad Pieśniami Króla Salomona? Nie mówiąc o Kabale!
Pound, pytany czego właściwie chce, odpowiadał :„Jedyne, czego chcę, to nowej cywilizacji”. Niestety, nie była to wizja uniwersalna, lecz zdecydowanie ekskluzywna; brakowało w niej miejsca dla wszystkich.
Jacek Dobrowolski
[1] religio – od re-lego „ponownie rozpatrywać” lub re-ligo „po-łączyć”.
2 dusze zmarłych czczone jako opiekunowie domu przez Rzymian.
3 nimfy gór i grot czczone przez Greków.(NA KONIEC WIERSZA)
Odra 11/2015 -Jelena Fanajłowa
Jelena Fanajłowa
Do Serhija Żadana
Zabije cię ten (mój) kraj
Jego wojenna matematyka
Jego służby specjalne
Jego iluzje i konstrukty
Jego brak zasad
Jego kłamliwa podłość
Ale podoba mi się twoja wściekłość
Pewnie się nie dogadamy
Te gady, te demony imperium,
Trzeba im wyrwać język.
Tobie i mnie trzeba wyrwać
Ze wspólnego rozumu
Naszą pewność, że oni mówią naszym językiem
Naszą wiarę w słowo
Nie wolno robić ze swojego ciała
Ich dosłownego zakładnika
Bądź sprytniejszy
Chcę, żebyś był cały i zdrowy
W samym centrum ognia piekielnego
Wykorzystaj wywiad
Werbuj zdrajców
Trzymaj pistolet pod poduszką
Kop ich pod kolana, przecinaj ścięgna
Inaczej sobie nie poradzimy
Zdradzają nas ze wszystkich stron
I tylko ty
Nie jesteś mi zdrajcą
Musisz mi wierzyć
Inaczej sobie nie poradzimy
Jesteśmy mózgiem tej wojny
Wszystko zależy tylko od nas
Dzieci przedmieść
Nosimy w kieszeniach kastety i pojemniki z gazem
A w sercu – najważniejsze słowa
Na ostatnie pożegnanie żołnierzy i bandytów
Wybory donieckie, wybory woroneskie
1. Wybory donieckie 2014
Niepotrzebny SMS
Do strefy działań wojennych.
Adresatem jest dziewczynka.
Sama zgłosiła się jechać.
Wybory na Wschodzie.
Światełko w stepie.
Trwa bój o lotnisko.
Miasto zapada się w piasek.
Miasto zapada się pod lód.
Myślałem,
Że ich pokoleniu
Nie przypadnie w udziale taki los.
2. Wybory woroneskie 2002
Noc na podwórzu.
Światełko w stepie.
Potworny rosyjski marzec.
Ziąb jak cholera.
I zepsuł się samochód.
No dobrze, parę SMS-ów.
Pierwsza łączność przez komórkę.
I niedaleko Sierioża.
I brat jest ze mną.
Pielęgniarki z psychiatryka
Mówią przez mikrofon
O represjonowanych krewnych
O ewakuacji pod Piter
I co mam powiedzieć Putinowi,
Skoro jestem dziennikarką z Moskwy,
Przekazać bezpośrednio na Kreml:
Wołodia, tyś nasza nadzieja.
Synku, przerwij tę wojnę
W Czeczenii
I podnieś nam emerytury.
Przełożył Zbigniew Dmitroca
Wiersze pochodzą z antologii Radio Swoboda, którą niebawem opublikuje Biuro Literackie.
Odra 10/2015 - Jan Władysław Woś
Jan Władysław Woś
DZIENNIK STAMBULSKI
kwiecień 2014
12 kwietnia, sobota
Przylot do Stambułu wedle rozkładu o 15.00. Na lotnisku dużo umundurowanej policji, wyróżniającej się wśród różnokolorowego tłumu czarnymi mundurami, wysokim wzrostem i atletyczną budową. Policjanci uzbrojeni są w krótką broń i pałki.
Lotnisko Atatürka oddalone jest od starego miasta o około 20 kilometrów. Z hotelu wysłano po nas samochód. Na drodze ogromny ruch. Co i raz zatrzymujemy się. Korki! Jazda trwa ponad godzinę. Mieszkamy w starej części Stambułu w The President Hotel, odległym od uniwersytetu kilkaset metrów. Po rozpakowaniu się i herbacie, którą przyrządziliśmy sobie w pokoju, spacer po pobliskim Wielkim Bazarze. Na tym ogromnym zadaszonym targowisku można kupić wszystko: od przypraw kuchennych, naczyń ceramicznych, wyrobów ze skóry po przepiękne kobierce i kolorowe makaty. Trudno opędzić się od sprzedawców, zapraszających do swych sklepów i zachwalających towary; robią to jednak w sposób niezwykle uprzejmy. Wstąpiliśmy do meczetu Firuz Aga. Piękna prosta budowla z 1491 roku. Buty zostawiamy na zewnątrz na specjalnych regałach. Sala modlitw wyłożona jest dywanami, ale miernej wartości. Dość liczna grupa mężczyzn w różnym wieku modlących się indywidualnie. Wszyscy zwróceni są twarzami ku Mekce, a właściwy kierunek wyznacza ozdobna nisza w murze zwana mihrabem. Jesteśmy z Pawłem jedynymi „niewiernymi”, którzy nie biją pokłonów. Nikt jednak nie zwracał na nas uwagi (takie przynajmniej odnieśliśmy wrażenie).
13 kwietnia, niedziela
O piątej rano zbudził nas śpiewem muezin z minaretu, nawołujący wiernych do porannej modlitwy, zwanej salat as-subh. Odśpiewał pełnym głosem cały siedmioczęściowy adhan: Allahu akba (Allah jest wielki), Aszhadu anna la illah illa’llahu (Wyznaję, że nie ma Boga prócz Allaha), Aszhadu anna Muhammadan rasul Allah (Wyznaję, że Muhhamad jest wysłanikiem Allaha) ... Na koniec, jako że wzywał do modlitwy porannej, dodał formułę: As-salat chajrun min an-naum (Modlitwa jest lepsza od snu). Jesteśmy skazani na pięciokrotne wysłuchiwanie w ciągu dnia tej melodyjnej deklamacji z zawodzeniem, wzmocnionej mikrofonami.
Na teren uniwersytetu mogą wchodzić jedynie studenci, wykładowcy oraz pracownicy techniczni i administracyjni. Przy bramach wejściowych pedle uniwersyteccy bardzo skrupulatnie kontrolują dokumenty. Władze uczelni wydały takie zarządzenie, chcąc uniknąć ewentualnych prowokacji ze strony grup ekstermistycznych i przedstawicieli opozycji. W pobliżu bram kręcą się liczne dwuosobowe patrole policji.
Przez cały dzień w pocie czoła bawimy się w turystów. Przed południem dwie godziny w bazylice Hagia Sophia, prastarej katedrze patriarchy Konstantynopola. Po zdobyciu miasta przez Turków w 1453 roku została przemieniona na meczet. Teraz, z woli Atatürka, stała się obiektem muzealnym. Świątynia przygniata swym ogromem i bogactwem wystroju. Wspaniała kopuła, wyszukana architektura, cudowne mozaiki, rzadkie marmury, wykwintna ornamentyka, wszędzie przepych, monumentalność i kilkunastowiekowa historia przemawiająca murów. Puściłem wodze fantazji! Na galerii prosta płyta nagrobna doży Enrico Dandolo. To on nakazał zabrać z loży cesarskiej na hipodromie cztery konie, które zdobią teraz fasadę bazyliki Św. Marka w Wenecji. W czasie grabieżczej wyprawy krzyżowej w 1204 roku „Frankowie” dokonali większych szkód niż Turcy w 1453.
Świątynia Bożej Mądrości z zewnątrz nie sprawia wrażenia monumentalnej, ponieważ jest obudowana najróżniejszymi wspornikami i przybudówkami, mającymi na celu wzmocnienie jej murów. Notabene: na odkrycie nielicznych zachowanych fragmentów mozaik zezwolono dopiero w ostatnich latach. Przykryte były wielowarstwowym tynkiem, które nałożono na nie w ciągu wieków. Odkryto m. in. mozaikę przedstawiającą swawolną Zoe Porfirogenetkę, jedną z trzech córek basileusa Konstantyna VIII. Zoe była przyrzeczona na żonę cesarzowi Ottonowi III (temu pielgrzymującemu do Gniezna w roku 1000). Nie poślubiła go jednak. Kiedy była już w drodze do Akwizgranu, w Bari zastała ją wiadomość o śmierci cesarza. Wróciła do Konstantynopola. Długo żyła w staropanieństwie, ale zdążyła trzykrotnie wyjść za mąż. Ojciec znalazł dla niej pierwszego małżonka dosłownie na kilka dni przed swoją śmiercią; licząca już wtedy lat pięćdziesiąt kobieta odkryła seks i zaczęła szaleć, stając się sprawczynią wielu skandali. Jej biograf Michał Psellos Młodszy, filozof, mąż stanu i rektor uniwersytetu cesarskiego w Konstantynopolu, z upodobaniem pisze o wyczynach erotycznych cesarzowej i swej chlebodawczyni. Nie unika pikantnych i zabawnych szczegółów, przedstawionych z ogromnym poczuciem humoru. Basilisę ponosiły bowiem liczne i żądze, których – jak pisze autor biografii – w żaden sposób nie potrafiła opanować. Psellos miał niebywałe wyczucie językowe. Pisał żywo i pięknym stylem. Nakreślony przez niego portret basilisy Zoe jest niezwykle sugestywny i czyta się go z prawdziwą przyjemnością.
Tuż po obiedzie wybraliśmy się do meczetu nazywanego powszechnie „Małą Świętą Zofią”. Pierwotnie był to kościół pod wezwaniem S. Sergio i S. Bacco wybudowany w pierwszej połowie VI wieku na polecenie Justyniana na kilka lat przed „dużą” Św. Zofią. Zachwyca on swą harmonijną prostotą. Na placu hipodromu obejrzeliśmy obelisk egipski, ustawiony na polecenie Teodozjusza I, kolumnę trzech węży sprowadzoną ze świątyni Apolla w Delfach w IV wieku oraz obelisk Konstantyna niewiadomego pochodzenia odnowiony na polecenie Konstantyna VII Porfirogenety (stąd jego nazwa). Hipodrom to ważne miejsce w dziejach Bizancjum. Świadek wielu ważnych czasem tragicznych wydarzeń. W styczniu 532 w czasie powstania Nika z rozkazu Justyniana zginęło na hipodromie około trzydziestu tysięcy mieszkańców Konstantynopola, zbuntowanych przeciw cesarzowi. Tylko dzięki energicznej i stanowczej postawie Teodory Justynian podjął decyzję poskromienia zbuntowanych demów (pisze o nich wiele Prokopiusz z Cezarei w swej paszkwilanckiej Historii sekretnej), i nie doszło do zamordowania pary cesarskiej, przewrotu i osadzenia na tronie Hypatiosa. Sytuację uratował Belizariusz, zwycięski i doświadczony wódz wielu kampanii na terenie imperium bizantyjskiego a także poza jego granicami. Prokopiusz, będący przez pewien czas sekretarzem Belizariusza, zapewne bardzo by się ucieszył, gdyby doszło do przewrotu i zamordowania Justyniana i jego małżonki, których nienawidził z całego serca. Ileż złośliwości na temat pary cesarskiej zawiera jego pismo! Justynian, jeden z najznakomitszych i najwybitniejszych cesarzy bizantyjskich, przedstawiony jest jako głupek, człowiek zawistny, ślepe narzędzie w rękach swej żony, wyuzdanej i bezwstydnej Teodory, nimfomanki i kobiety bez jakichkolwiek zasad moralnych, puszczającej się przy każdej możliwej okazji ze wszystkimi chętnymi, nawet z niewolnikami. Autor nie oszczędził także Belizariusza i jego małżonki. Prokopiusz z Cezarei to chyba jeden z największych paszkwilantów w dziejach kultury europejskiej. Pluje na wszystkich, także na swych dobroczyńców. Trzeba jednak przyznać, że jako pisarz jest wyjątkowo utalentowany
W czasach Ottomanów plac hipodromu był miejscem spotkań męskich prostytutek i ich amatorów. Homoseksualizm nie był przez Turków uważany za przestępstwo i nie był karany. Po opuszczeniu go spędziliśmy pół godziny w ogromnym Błękitnym Meczecie, zbudowanym na gruzach cesarskiego pałacu. Świątynia wyłożona jest ceramicznym kafelkami w kolorze niebieskim, stąd jej nazwa; ma sześć minaretów, kuriozum w sztuce islamu. Po krótkim odpoczynku w hotelu przy herbacie wizyta w Meczecie Sulejmana Wspaniałego. Niektórzy nazywają go Sulejmanem Prawodawcą ze względu na jego działalność legislacyjną. Świątynia, niezwykle czysta architektonicznie i wznoszona siedem lat, jest dziełem Sinana, sturczonego Greka z Anatolii. Tak zasłużonego, że na tyłach meczetu znajduje się jego mauzoleum. Przede wszystkim jednak wzniesione są tam mauzolea Sulejmana i jego czwartej żony Roksolany, czyli Anastazji Lisowskiej, córki ruskiego parocha z Rohatyna (razem z listami przesyłał naszemu Zygmuntowi Augustowi haftowane przez siebie koszule). Cesarzowa ta utrzymywała także korespondencję z Boną Sforzą. Roksolana była podobno bardzo urodziwa i zakochany sułtan pisywał do niej wiersze miłosne. Niektóre przetłumaczył na język polski Antoni Sarkady z Przemyśla, absolwent turkologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nie pamiętam, gdzie je czytałem, ale fragmenty kołaczą mi się po głowie.
Tajemnicza przyjaciółko, mieniąca się rybko, kochanko,
Sekretna powiernico, królowo piękności, sułtanko!
Cudnowłosa, pięknobrewa, luba, zalotna wybranko!
Jak żyć bez ciebie, tyś mi pomocą, moja chrześcijanko!
Serce me pełne bólu, płaczę, jam Muhibbi szczęśliwy!
Na długi spacer wybraliśmy się też po wczesnej kolacji. Przeszliśmy nad Złotym Rogiem przez most Galaty do dawnej dzielnicy Genueńczyków. Przed wielu wielu laty, w czasach Wielkiej Emigracji, nasz rodak Ludwik Zwierkowski, przyjaciel Sadyka Paszy, przepłynął wpław wody Złotego Rogu. Był to wyczyn, który zachwycił Turków i o którym jeszcze w 1855 roku opowiadano Mickiewiczowi. Nad całą dzielnicą góruje widoczna z daleka stara Wieża Chrystusa zwana również Wielką Wieżą (Megalos Pyrgos). Zbudowana w połowie XIV wieku, była w owych czasach najwyższą budowlą Konstantynopola. Ma ponad 60 metrów wysokości. Na moście dużo wędkarzy. Łowią mnóstwo ryb, przede wszystkim makreli, które trzymają w plastikowych pojemnikach. Niektórzy smażą je na ruszcie, by z chlebem i cebulą sprzedać przechodniom. Te gigantyczne kanapki kosztują grosze i mają wielu amatorów. Tuż przy moście pięknie położony meczet z przełomu XVI i XVII wieku, ufundowany przez matkę sułtana Mehmeda III.
Turcy już w pierwszych latach po zdobyciu Konstantynopola rozpoczęli islamizację miasta, także pod względem architektonicznym W eksponowanych i ważnych miejscach budowali tu okazałe meczety z wysmukłymi minaretami. Sam Sinan zaprojektował ich ponad setkę. Zniknęły natomiast z pejzażu miasta elementy świadczące o jego chrześcijańskiej przeszłości. Stambuł jest ogromnym miastem, liczy aż milionów mieszkańców, ale nie można go porównać do żadnej europejskiej metropolii. Wielka gmatwanina architektoniczna i urbanistyczna. W bocznych ulicach straszą pustką walące się drewniane domy z czasów Ottomanów, kiedyś zapewne piękne. Teraz są siedliskami kotów. Unowocześnienie Stambułu przyniosło ze sobą betonowe konstrukcje i bloki-pudełka z prefabrykowanych płyt, łudząco podobne do nowych osiedli w Warszawie, Pradze, Moskwie.
14 kwietnia, poniedziałek
Również dzisiaj odbyliśmy maraton turystyczny. Przed południem zwiedziliśmy Topkapi, rezydencję sułtanów i harem. Przed wejściem na teren pałacu przechodzimy koło bazyliki Świętej Ireny, w której obradował jeden z Soborów Powszechnych. Świetnie zachowana. Odbywają się w niej koncerty. Niestety jest zamknięta dla zwiedzających. Dookoła tysiące kwitnących tulipanów. Zwiedzamy salę posiedzeń Najwyższego Dywanu, stałej rady sułtańskiej pod przewodnictwem wielkiego wezyra, gdzie były podejmowane ważne decyzje, zmieniające niekiedy losy całych narodów w Europie i w Azji, apartament wielkiego wezyra, salę archiwum, bardzo skromnie urządzoną salę audiencjonalną, prywatne apartamenty sułtana Murata III z 1597 roku (popierał kandydaturę Stefana Batorego na króla Polski). Wiele pałacowych pomieszczeń wyłożonych jest pięknymi fajansowymi kafelkami, co sprawia, że przypominają ogromne łazienki. Pałac ma przepiękne położenie i z trzech stron otoczony jest wodami Złotego Rogu, Bosforu i Morza Marmara. Pawilony są jednopiętrowe. Dużo zieleni, także i tu mnóstwo tulipanów. Za to harem robi przykre wrażenie. Poza pięknym dziedzińcem nic mi się specjalnie nie podobało. Rekompensatą staje interesująca architektura najnowszej część pałacu.
Po obiedzie wybraliśmy się pieszo do siedziby patriarchy ekumenicznego w Fenarze. Kiedyś mieszkali w tej dzielnicy najbogatsi mieszkańcy, przede wszystkim Grecy, teraz wegetują tu tureccy biedacy. Wiele malowniczych drewnianych domów jest niestety straszliwie zaniedbanych. To resztki dziecięcego świata Orhana Pamuka. Na ulicach wstrząsające widoki nędzy. Zwiedzamy kościół patriarszy Św. Jerzego. Świątynia nie ma kopuły. Po zdobyciu Konstantynopola mogą nią być przyozdobione tylko meczety. Wszystko bardzo skromne i niezbyt reprezentacyjne. Zwraca uwagę tron patriarszy z późnego okresu bizantyjskiego, wykładany kością słoniową. Przed wejściem do kościoła zawiadomienie w języku greckim o liturgii, którą dzisiaj o godzinie 18. będzie sprawował Bartłomiej I, (arcybiskup Konstantynopola Nowego Rzymu i patriarcha ekumeniczny (taki jest jego oficjalny tytuł). Kilka razy spotkałem go w Rzymie. Ciekawy człowiek, wykształcony na Wschodzie i na Zachodzie. Poliglota. Zna wiele języków. Bartłomiej to jego zakonne imię. Naprawdę nazywa się Dimitrios Archondonis. Rocznik 194, prawie mój rówieśnik. Otwarty na sprawy tego świata. Bardzo aktywny. Zna dość dobrze teologię katolicką. Wielokrotnie zabierał głos w obronie środowiska naturalnego. Lubi czytać poezje. Ma swoich ulubionych poetów greckich: Jorgosa Seferisa, Konstandinosa Kawafisa, Costisa Palamasa. Zna na pamięć wiele ich wierszy. Prosty w obejściu. Sposobem bycia przypomina Jana XXIII i papieża Franciszka. Przed kilkunastoma laty dzięki jego interwencji nie doszło do ekskomunikowania Jana Pawła II przez Synod Panprawosławny, o co usilnie zabiegał episkopat grecki, niezmiernie wrogo ustosunkowany do papieża i Kościoła Katolickiego.
Pieszo wracamy do hotelu. Chaotyczna rozmowa o wszystkim. Tyle wrażeń! Rozmawiamy także o historii Kościoła wschodniego i o Bartłomieju I. Jego poprzednicy w okresie bizantyjskim dość często popadali w konflikt z cesarzem i kończyli na wygnaniu bądź w którymś z klasztorów. Basileus miał bowiem prawo do usuwania z urzędu niewygodnego dla siebie patriarchy. Źródłem konfliktów zazwyczaj było postępowanie cesarza lub jego małżonki niezgodne z nakazami religii i kanonami Kościoła. Patriarcha nie mógł wzniecać zbrojnego buntu przeciw władcy ani brać udziału w wojnie (co było natomiast praktykowane w Kościele łacińskim). Jedyną jego bronią była parresia, obowiązek publicznego karcenia wszystkich, nie wyłączając pary cesarskiej, którzy nie przestrzegali zasad wiary i kanonów kościelnych. Na wygnaniu z woli cesarzowe skończył m.in. patriarcha Jan Złotousty, zwany z grecka Chryzostomem. Był uczniem historyka Ammiana Marcellina i jednym z najwybitniejszych kaznodziei Kościoła wschodniego. Czczony jest jako święty przez katolików i przez prawosławnych.
15 kwietnia, wtorek, czwarta rano
Zapisuję kilka refleksji, jakie mi się nasunęły po wczorajszej wizycie w Fenarze. W Polsce sprawy dotyczące Kościoła prawosławnego, poza jego wyznawcami, są prawie nieznane. Prawosławie indentyfikuje się u nas wyłącznie z cerkwią rosyjską i dość często można się spotkać z objawami jej lekceważenia i pogardy a nawet wrogości. Nie wynika to jednak ze znajomości prawosławia, ale jest spuścizną po rozbiorach. Prawosławie w carskiej Rosji było wyznaniem państwowym i cieszyło się szczególnymi łaskami rządu. Hierarchia kościelna i duchowieństwo poczuwało się do obowiązku czynnego udziału w rusyfikacji Polaków. Pamięć o tym pozostała do dzisiaj: prawosławny to nasz wróg. Jeszcze po odzyskaniu niepodległości hierarchia rosyjskiego Kościoła prawosławnego wrogo odnosiła się do Polski. Kiedy władze Rzeczypospolitej w celu unormowania sytuacji wyznaniowej na terenie kraju zabiegały o uzyskanie dla polskiego kościoła prawosławnego autokefalii, to znaczy samodzielności, patriarcha moskiewski Tichon, odrzucił prośbę rządu w tej sprawie, będąc przekonany, że Rosja radziecka jest czymś przejściowym, bolszewicy nie utrzymają się długo przy władzy i wkrótce wszystko powróci do stanu sprzed rewolucji. W konsekwencji tego wrogiego stanowiska polska cerkiew otrzymała autokefalię w listopadzie 1924 na mocy tomosu wystawionego przez patriarchę Grzegorza VII, jednego z poprzedników Bartłomieja I. Pierwszym metropolitą warszawskim i całej Polski został arcybiskup Jerzy. Wkrótce po nominacji został zastrzelony przez przeciwnika autokefalii archimandrytę Szmaragda.
Z objawami lekceważenia prawosławia można się spotkać nie tylko wśród laików, ale także i duchowieństwa katolickiego, przekonanego o swej wyższości. Przed wielu laty w wielu wypadkach było to uzasadnione. Poziom wykształcenia kleru prawosławnego w Rosji i na ziemiach okupowanych przez carat był niezmiernie niski i nie dorównywało ono duchowieństwu katolickiemu. Ale to stare dzieje. Do zmiany postawy duchowieństwa katolickiego wobec prawosławia na pewno przyczyniłaby się formacja przyszłych duchownych w seminariach. W tym celu w programach kształcenia warto byłoby skoncentrować się na pięknej tradycji „braci odłączonych”, ich historii i wspaniałym dorobku teologicznym, zamiast przedstawiać wyłącznie negatywne aspekty schizmy.
W czasie moich podróży wielokrotnie miałem okazję spotkać się z niezwykle wykształconymi duchownymi prawosławnymi i wybitnymi świeckimi teologami. Było dla mnie zaskoczeniem, że także i dzisiaj najwybitniejszymi znawcami prawosławia są ludzie świeccy. To stara tradycja, która wywodzi się z Kościoła wschodniego. W bizantyjskim systemie szkolnictwa na stopniu wyższym nie był przewidziany jakiś specjalny program dla ludzi, którzy zamierzali zostać duchownymi. Wszyscy uczęszczający na wykłady uniwersyteckie mieli ten sam program studiów, w którym uwzględniono również teologię i pokrewne jej przedmioty, nazywane razem Wiedzą Wewnętrzną. Można było ją pogłębić w szkołach monastycznych bądź u jakiegoś wybitnego teologa. Wiedzę Zewnętrzną natomiast stanowiły nauki świeckie, oparte na tradycji helleńskiej. Nauki teologiczne studiowano chętnie, bo Grecy bizantyjscy z natury byli autentycznie religijni W konsekwencji każdy wykształcony Bizantyńczyk stawał się teologiem. Tym m.in. należy tłumaczyć praktykę powierzania w cesarstwie wschodnim stolic biskupich ludziom, którzy w chwili nominacji nie posiadali święceń kapłańskich. Udzielano im ich później. Focjusz, jeden z najwybitniejszych patriarchów Konstantynopola, znakomity uczony, erudyta i polityk, znany na Wschodzie i na Zachodzie, w chwili wyboru był świeckim. Jego ogromna wiedza przyczyniła się do wyniesienia go na tron patriarszy. Także w okresie późniejszym, już po Wielkiej Schizmie, w Kościele prawosławnym wyróżniali się swą wiedzą teologiczną laicy. Podczas soboru unijnego w Lyonie najwybitniejszym teologiem, obok łacinnika kardynała Bonawentury z Bagnoregio, był Jerzy Akropolita, dyplomata, polityk, historyk, przez pewien czas profesor logiki na uniwersytecie konstantynopolitańskim. Znamy także nazwiska cesarzy bizantyjskich, którzy wyróżniali się głęboką wiedzą teologiczną i brali udział w wielkich dysputach doktrynalnych.
15 kwietnia, wtorek, wieczorem
„Wyprawa” do domu-muzeum, gdzie zmarł Adam Mickiewicz. Dzielnica biedna, zaniedbana, brudna, podobnie jak sam dom. Od zewnątrz ochlapany na chybcika farbą, która już złazi, wewnątrz brudny. Nie chciano nas wpuścić, ze względu na... sprzątanie. Żaden z czterech zatrudnionych w muzeum nie zna jakiegokolwiek języka obcego. Zdołałem im wytłumaczyć, że przyjechaliśmy z daleka. W drodze wyjątku wpuszczono nas do piwnicy, gdzie przez cztery dni miało spoczywać ciało Mickiewicza, co upamiętnia odpowiednia tablica. Pomieszczenie jest stosunkowo niskie i nie wygląda na piwnicę. Był to raczej składzik na rzeczy niepotrzebne w domu. Tak więc moja wizyta ograniczyła się do zobaczenia fragmentu klatki schodowej, „piwnicy” i tablicy. Nie ukrywam, że byłem ogromnie rozczarowany. Nie miałem nawet komu wręczyć darowizny dla muzeum: zdjęcia Adama Mickiewicza, które przed laty dostałem od ojca Flawiana Słomińskiego. Wizyta wywołała różne refleksje na temat stosunków polsko-tureckich i na temat śmierci Mickiewicza. Do tej pory w wielu opracowaniach pisze się, że nasz wieszcz został otruty. Przez kogo? Przed kilkudziesięciu laty próbowałem na ten temat porozmawiać w Paryżu z kilkoma dostojnymi starcami znającymi z przekazów rodzinnych różne tajemnice Wielkiej Emigracji. Niczego jednak się od nich nie dowiedziałem.
Z moich przypadkowych lektur wiem trochę na temat ogromnej roli cywilizacyjnej, jaką odegrali Polacy na terenie Turcji po roku 1848. Było ich setki. Do najbardziej zasłużonych należy Konstanty Borzęcki, uczestnik powstań polskich i węgierskich. Po ich upadku wyemigrował do Turcji, przyjął islam, wstąpił do wojska jako Mustafa Dżalddini Pasza, z czasem został generałem. Uważany jest za jednego z twórców tureckiej idei narodowej. Dowiedziałem się o nim nieco dzięki wystawieniu w 1954 roku w Teatrze Nowej Warszawy Legendy o miłości Nazima Hikmeta. Pamiętam, że była to prapremiera sztuki, a z jej obsady przypominam sobie Tadeusza Janczara w roli Ferhada (dublował go Ryszard Barycz) i Andrzeja Boguckiego w roli Astrologa. Przedstawienie miało też ciekawą oprawę muzyczną. Hikmet, komunista turecki, hołubiony w Związku Radzieckim i w Polsce, był prawnukiem Borzęckiego. Za przekonania polityczne skazano go w Turcji na długoletnie więzienie. Został uwolniony przed terminem dzięki interwencji międzynarodowego komitetu, w którego skład wchodzili m. in Picasso, Sartre i Neruda. Poprosił o azyl polityczny w Polsce i polskie obywatelstwo. Przyznano mu jedno i drugie. Na stałe mieszkał jednak w Moskwie. Tam też zmarł. Na Zachodzie znany jest przede wszystkim jako autor wierszy miłosnych.
O Borzęckim niewiele się mówi w polskiej historiografii i jest on Polsce praktycznie nieznany, natomiast Turcy uważają go za bohatera narodowego. Temat polskich poturczeńców w polskiej historiografii to ciągle tabu, bo nie odpowiadają oni stereotypowi Polaka-katolika. Dowodem tego są choćby kłopoty z powtórnym pogrzebem w Polsce poturczonego generała Józefa Bema. W drugiej połowie XIX wieku polscy emigranci w Turcji zmieniali wyznanie, żeby móc walczyć dalej przeciw Rosji. Byli opętani patriotyzmem. Przyjmując islam, nie mogli być wydani władzom carskim, które uważały ich za buntowników i domagały się ich ekstradycji. Oprócz generała Bema islam przyjął np. Michał Czajkowski, jeden z najbardziej aktywnych działaczy emigracyjnych nad Bosforem, znany pod imieniem Sadyka Paszy. Wielu ich za to napiętnowało, ale równie wielu zrozumiało. Adam Mickiewicz nie potępił ani Bema, ani Czajkowskiego, zdając sobie sprawę, że przejście na islam było jedynym sposobem dalszego służenia Rzeczypospolitej. Turcja była uważana przez Polaków w tym czasie za zaporę ekspansji rosyjskiej na Wschodzie i dlatego należało popierać jej politykę i działania. Był o tym przekonany książę Adam Czartoryski i jego współpracownicy, którzy liczyli, że uda się doprowadzić do zwycięskiej wojny Turcji z Rosją.
Znane są liczne przypadki przechodzenia na islam także w dawnych wiekach. Wielu poturczonych Polaków wstępowało na służbę sułtana, pełniąc często ważne funkcje w armii tureckiej, w administracji państwowej i na dworze sułtańskim. Wielu pracowało w kancelarii Wielkiej Porty. W XVI wieku Joachim Stasz był nawet piastunem następcy tronu, przyszłego Selima II. Cieszył się zaufaniem sułtana, znał kilka języków, z tego powodu powierzono mu wiele ważnych i tajnych misji. Swoistym fenomenem jest też przechodzenie na islam chłopów po opanowaniu przez Turków Podola w ostatnim ćwierćwieczu XVII wieku. Rzeczypospolita nie była rajem przede wszystkim dla chłopów. Zmieniali więc religię, chcąc się w ten sposób uwolnić od władzy miejscowego duchowieństwa i szlachty. W praktyce surowe prawo tureckie, które teoretycznie równało wszystkich ludzi, było atrakcyjniejsze dla renegatów niż stanowe prawo polskie. Ponadto islam przyciągał ludzi dzięki prostocie praktyk religijnych i zobowiązań indywidualnych oraz społecznych.
Znane są nazwiska licznych Polaków, którzy przechodzili na islam, osiedlali się w Stambule i chwalili sobie pobyt nad Bosforem. Ciekaw więc jestem, czy ktoś zajmował się tym niezmiernie interesującym zagadnieniem? Czytałem kilka tekstów na temat polskich Tatarów, natomiast nie jest mi znane żadne opracowanie na temat polskich poturczeńców. W monografiach dotyczących generała Józefa Bema, udziału Polaków w wojnach prowadzonych przez Turcję oraz historii polskiej dyplomacji znalazłem tylko rozproszone informacje.
Więcej w październikowym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 10/2015 - Marek Zybura i Dorota Cygan
Dorota Cygan, Marek Zybura
O EMIGRACYJNYCH LATACH WITOLDA WIRPSZY[1]
Los (e)migranta dany był Witoldowi Wirpszy już chyba w kolebce. Homo vagus – w takiej formule zawarł kiedyś fenomen życia tego literackiego wagabundy (waganta!), czyli w pierwotnym, etymologicznym znaczeniu słowa: człowieka wędrownego, Karl Dedecius w jednym ze swoich esejów[2]. Trafny to klucz do zrozumienia egzystencji kogoś, kto urodził się w Odessie, zmarł w Berlinie, a pomieszkiwał w międzyczasie w przedwojennym Gdańsku, powojennym Szczecinie, w przed- i powojennej Warszawie; w dodatku kogoś, kto urodził się z ojca Polaka z Litwy (ze szwedzkimi zaszłościami w genach), matki Greczynki, miał babcię z francuskiej rodziny hugenockiej osiadłej w Augsburgu, w którego domu mówiło się na przemian po rosyjsku, polsku, niemiecku i francusku, czyli wędrowało między językami – ale i między konfesjami, chwaląc Boga w obrządkach rzymsko-katolickim, prawosławnym i ewangelicko- reformowanym.
Podczas gdy jednak polskie wędrowanie pisarza znane jest czytelnikom, to na temat jego lat emigracyjnych nie wiadomo wiele. Obecna jeszcze w Polonii berlińskiej pamięć tamtejszych lat Witolda i Marii Wirpszów nie przekłada się na ich znajomość w Polsce, gdzie, bywa, pleni się w jej miejsce środowiskowa mitologia. Puszcza w ten sposób bujne pędy literacka legenda wagusa (jak w dawnej polszczyźnie nazywano wędrowca/tułacza) Wirpszy, przeciwko czemu on sam zapewne by nie protestował, ale w sytuacji, kiedy od paru lat wzbiera na naszych oczach nowa fala zainteresowania jego twórczością (pierwszorzędna w tym zasługa Instytutu Mikołowskiego), dobrze będzie osadzić je na gruncie faktów biograficznych w odniesieniu do tego okresu. Tym bardziej, że oficjalna leksykografia historyczno-literacka nie jest wolna w tej mierze od luk, przeinaczeń i błędów.
Wielowątkowym źródłem wiedzy o emigracyjnych latach pisarza jest jego korespondencja z niemieckim historykiem literatury i tłumaczem Heinrichem Kunstmannem (1923-2009). Przed nakreśleniem jej genezy przypomnijmy historię niemieckich kontaktów pisarza, dzięki którym obczyzna nie była dla niego obca (co nie znaczy: egzystencjalnie łaskawsza!).
Pomijając flirt Wirpszy z socrealizmem, który miał swoją niemiecką recepcję w NRD (jego poemat Ernst Thälmann ukazał się w antologii Polnische Lyrik w Berlinie Wschodnim w 1953 roku, gdzie w 1957 pt. Schwester Milli wyszła również drukiem powieść Na granicy we własnym przekładzie pisarza), to obecnym na niemieckojęzycznym rynku wydawniczym i w tamtejszym życiu literackim zaczął być on tak naprawdę od połowy lat sześćdziesiątych. W 1964 r.oku przedstawił go paroma wierszami w swojej poczytnej i wielokrotnie wznawianej antologii Polnische Poesie des Zwanzigsten Jahrhunderts Karl Dedecius. Potem przyszedł rok 1967. Wirpsza wyjechał pod koniec stycznia do Berlina na 9-miesięczne stypendium przyznane mu w ramach programu „Artyści w Berlinie” Niemieckiej Centrali Wymiany Akademickiej (DAAD). Był to – i jest nadal – program kulturalny rządu niemieckiego, który pomógł w wypromowaniu w Niemczech i w Europie wielu polskich twórców kultury. Pod koniec lutego ukazała się w Monachium powieść Wirpszy Pomarańcze na drutach (Orangen im Stacheldraht) w przekładzie jego żony Marii Kureckiej, nagłośniona w mediach, do której to publikacji doprowadził Heinrich Kunstmann; potem, w marcu, podczas zorganizowanego w Paryżu z inicjatywy Konstantego Jeleńskiego spotkania polskich poetów i krytyków literackich z kraju i emigracji pisarz miał bardzo dobrze przyjęte wystąpienie o stanie polskiej i niemieckiej poezji współczesnej, przedrukowane w Szwajcarii[3]; w kwietniu, na zaproszenie Związku Księgarzy Niemieckich wziął udział w 8. Biesiadzie Literackiej w Konstancji i dyskutował (m. in. z Karlem Dedeciusem, Georgesem Schlockerem, Siegfriedem Unseldem i Milo Dorem) w moderowanej przez Wolfganga Krausa debacie plenarnej o Książce jako pomoście między Zachodem i Wschodem; wreszcie w maju szacowna Niemiecka Akademia Języka i Literatury z Darmstadtu przyznała mu Nagrodę im. Johanna Heinricha Vossa dla tłumaczy literatury niemieckiej (otrzymał ją razem z żoną). Następujące teraz miesiące wypełnione były w kalendarzu pisarza – którego wiersze zaczęły publikować wysokonakładowe dzienniki, jak „FAZ”, „Die Welt”, „Der Tagesspiegel”, a eseje tak elitarne czasopisma jak „Akzente” – odczytami, spotkaniami autorskimi, wywiadami dla prasy i radia. Jeszcze zanim końca dobiegło stypendium DAAD, zachodnioberlińska Akdemia Sztuk przyznała mu kolejne stypendium na zapoznanie się z niemieckim życiem literackim.
Tak trwał festiwal Witolda Wirpszy w Republice Federalnej. W ciągu roku jego medialno-literackie akcje poszybowały tam na tyle wysoko, że zaproszono go do wygłoszenia uroczystej mowy na otwarcie 19. Międzynarodowych Targów Książki we Frankfurcie nad Menem 11. października. Wystąpienie to, poświęcone aktowi twórczego czytania: Sztuka czytania – lub czytanie: sztuką?, stanowiło prestiżowe ukoronowanie ówczesnego Wirpszowego „marszu po sławę” i wzniosło jego nazwisko wysoko na międzynarodowej giełdzie życia literackiego. Reprezentujący Bundesrat minister Carlo Schmid zabrał po wystąpieniu pisarza spontaniczne głos, stwierdzając, że chce podziękować przedstawicielowi narodu, któremu Niemcy zadały niewymowne cierpienia. Wizyta Wirpszy [na Targach] nie jest rozgrzeszeniem, ale daje nam Niemcom prawo do radości w tym zimnym świecie, ponieważ emanuje życiodajnym ciepłem[4]. W zimnowojennym klimacie ówczesnej Europy zaproszenie Wirpszy, pierwszego pisarza z Bloku Wschodniego jako kandydata do wygłoszenia takiego przemówienia było oczywiście aktem politycznym, co natychmiast podchwyciła prasa, komentując: To, że mógł je wygłosić we Frankfurcie polski autor (…), z Warszawy, jest niezwykłe (…) Ale każe nam mieć nadzieję[5]. Literackim wkładem pisarza do oferty targowej był jego świeżo wydany w cenionej serii poezji eksperymentalnej rot Maxa Bensego, jako jej tom 31, wybór wierszy bruchsünden und todstücke w Stuttgartcie.
Do lutego 1968 Wirpsza pozostaje w Niemczech, udzielając się w goszczącej go Akademii Sztuk, cementując stare i nowe kontakty literackie (m. in. z Heinrichem Böllem, Günterem Grassem, Eliasem Canettim), wrastając w rolę „dyżurnego pisarza polskiego” (der polnische Dichter vom Dienst), jak go zaczęto wtedy tu nazywać. Przed powrotem do Polski pisze do Karla Dedeciusa: Spotkałem tu ludzi rzetelnych i uczciwych, i bezinteresownych, na których mogę liczyć w trudnych chwilach, jeśli takie będą, a możliwe, że będą. W każdym razie: przez rok zyskałem uznanie tych, których sam szanuję, tutaj przekonałem się, że istnieje coś, co mógłbym nazwać (…) międzynarodówką ludzi myślących (list z 5.02.1968, AKD). Te kontakty i ten status przydadzą się potem jemu samemu, jak i solidarnościowej emigracji intelektualistów z początku lat osiemdziesiątych, której będzie w Berlinie przecierał kulturalne szlaki jako jej mentor i guru.
Trudne lata 1968-1969 spędza w kraju – poza krótkimi wyjazdami do Austrii, gdzie w Austriackim Towarzystwie Literackim, kierowanym przez pisarza Wolfganga Krausa, ma wypróbowaną i zawsze gotową go przyjąć przystań literacką (otwartą gościnnie i dla innych polskich pisarzy). Ponownie wyjeżdża z Polski na dłużej w lutym 1970. Nie była to jeszcze emigracja, jak przedstawiają to w Polsce dzisiaj rozmaite biogramy pisarza i portale internetowe, gdzie czytamy np.: W roku 1970 Wirpsza wyemigrował do Niemiec na skutek obłożenia go przez cenzurę zakazem druku po publikacji książki Polaku, kim jesteś? [6]. Z ówczesnej Polski nie można było emigrować wedle własnego widzimisię (albo i niewidzimisię hic et nunc), jak to niefrasobliwie przedstawia autor tego konkretnego szkicu biograficznego, który nie sprawdził nawet, że rzeczona książka ukazała się w Szwajcarii dopiero w 1971 roku (a pisarz publikował w Polsce jeszcze w 1972). Osobista sytuacja zawodowa Wirpszy była wtedy rzeczywiście katastrofalna. Nie obłożony jeszcze formalnym zakazem druku, stał praktycznie przed publikacyjną ścianą: maszynopis powieści Wagary już od pięciu lat leżał w Wydawnictwie Poznańskim (w 1970 roku książka została jednak wydana), maszynopis zbioru poezji Wykorzenienie wydawnictwo „Czytelnik“ przetrzymywało od 1967 roku, z kolei zaś maszynopis poematu Faeton, imponujący treściowo i objętościowo owoc trzydziestoletniej pracy autora, Ryszard Matuszewski trzymał w szufladach PIW-u od 1968.
Wirpsza wyjechał w 1970 roku przez Austrię (vide: Kraus) do Szwajcarii, aby wspomnianą książkę dopiero tam pisać. 15 sierpnia 1970 donosi Kunstmannowi: …to już 6 miesięcy jak wyjechałem z Polski, a jeszcze się u Was nie zameldowałem. Ale ma to swoje przyczyny (…): musiałem zabrać się do ciężkiej pracy – w przeciągu tego półrocza napisałem dla Szwajcarów książkę o Polsce (250 stron). Geneza zaś książki była taka, że lucerneńskie wydawnictwo C. J. Bucher zamierzało wydać album o Polsce, zaś wobec renomy, jaką cieszyło się nazwisko pisarza w krajach niemieckojęzycznych, zwróciło się do niego o napisanie tekstów do przygotowanych zdjęć. Tyle że Wirpsza, jak wspomina Dedecius, przerobił pomysł wydawcy na swój: napisał mianowicie dla niego własną książkę – a Bucher to tak odwrócone zamówienie zaakceptował! Pewnie dwa, trzy lata wcześniej opisałby zdjęcia tak, jak tego odeń żądano, i byłby jeszcze z otrzymanej propozycji zadowolony. Odpowiadając mianowicie w listopadzie 1967 na pytania niemieckiej dziennikarki, indagującej go o stosunek polskich władz do pisarzy, mówił: W Polsce zrozumiano, że trzeba być wielkodusznym, jeżeli pragnie się normalnego rozwoju literatury. I podawał przykłady: Kołakowski, wyrzucony z partii, zachował przecież mimo to swoją katedrę, wydano jego nową książkę. Polscy pisarze, wyjeżdżający za granicę, dostają zezwolenia na przedłużenie pobytu; mnie samemu przedłużono teraz paszport, żebym nie musiał wyjeżdżać dwa miesiące przed końcem stypendium. Po niemal rocznym już pobycie w Niemczech, odbytych w tym czasie podróżach do Francji, Szwajcarii, Austrii, pisarz był tak pełen niezwykłego optymizmu, że stwierdził nawet jednocześnie: Nie sądzę, aby dzisiejsze podziały polityczne mogły przetrwać. Pomimo podziałów ideowych Europa XVII-wieczna była przecież jednością. Korzenie są wspólne. Toynbee. Angielscy historycy, patrząc na kontynent z dystansu, widzą to lepiej. Kiedy byłem w 1964 roku w Moskwie, pojechałem do ławry w Zagorsku. Jest tam dzwonnica z XVIII w. Czyste rokoko z bizantyńską cebulą u góry. W Akwizgranie widziałem Bizancjum przenikające w głąb władztwa Karolingów. I nie ma w tym sprzeczności[7]. Niezwykłe to słowa, zważywszy czas, miejsce i osobę pisarza mającego niebawem powrócić do kraju “realnego socjalizmu”, dla którego obrona pojałtańskiego porządku w Europie była raison d’être[8].
Jednak dwa lata spędzone potem w kraju po rocznej w nim nieobecności wstrząsnęły Wirpszą. 4 kwietnia1970 zwierzał się Dedeciusowi: Otwarcie mówiąc, katastrofa Polski w latach 1967/68 stała się moją osobistą katastrofą – i nie tylko moją, jeśli chodzi o literaturę, a przecież nie tylko o literaturę chodzi. Cały kraj zgnojono (…), będę pisał prawdę, nic innego nie zostaje (AKD). To miała być prawda jego książki, w której – jak pisał do Kunstmanna 19.12.1970 – postanowił “wygarnąć wszystko”. Od lat pięćdziesiątych bowiem już tkwił w nim temat obrachunku z kondycją polskości, z narodową mentalnością Polaków, “nominalistów”, którzy ulegli wtedy zaczadzeniu stalinowskim słowem, ślepi na rzeczywistość, którą rzekomo nazywało. Otrząsnąwszy się z niego, skalani nim (powiedzmy wprost: współwinni) intelektualiści nie potrafili na ogół zdobyć się na refleksję nad jego zniewalającą siłą, a to znaczyło w konsekwencji: obnażyć się we własnej ułomności. Inaczej Wirpsza, który przyznawał wtedy otwarcie: nade wszystko baliśmy się – I też o tym powiedzieć trzeba, bo był nacisk strachu – baliśmy się zostać żabami, które by ktoś pożerał. Więc – proces samozakłamywania się[9]. Wróciwszy do kraju po swoim niemieckim “festiwalu”, poczuł znów atmosferę tamtych lat. Powracały dawne zachowania: Kiedy jechałem najpierw do Austrii, to z haniebnego strachu nie zabrałem żadnych papierów, nie wziąłem nawet swojego notesu z adresami, tłumaczył Kunstmannowi w cytowanym wyżej liście przyczynę, dla której nie napisał do niego od razu po wyjeździe z kraju w 1970 roku. Stary temat przypomniał o sobie w Polsce z całą mocą i zaczął uwierać na tyle nieustępliwie, że szwajcarską propozycję Wirpsza powitał niczym wybawienie i postanowił się z nią zmierzyć. Ale nie w atmosferze strachu. Zażądał od wydawcy paromiesięcznego zaproszenia do pracy nad książką – i dostał je. Z ulgą przystąpił do pisania z jednego jeszcze powodu. Będąc w Niemczech, zdał sobie sprawę z podatności zachodnich intelektualistów na ideologiczne miraże roztaczane przez „przodujący ustrój ze Związkiem Radzieckim na czele” (jak wtedy mawiano), z ich duchowej bezbronności wobec tej dehumanizującej ideologii. Tuż przed powrotem do kraju pisał w cytowanym tu już liście do Dedeciusa z lutego 1968: przekonałem się, że ci ludzie, w Niemczech zwłaszcza, są bardzo naiwni. Analizę polskiej duszy kierował zatem w książce w pierwszym rzędzie do rodaków (i ciekawych jej cudzoziemców), analizę ustrojową natomiast, jako antidotum, głównie do czytelników na Zachodzie, w szczególności niemieckich, którym dał tam jednocześnie swoją wykładnię stosunków polsko-niemieckich.
Historyczno-socjologiczny, historiozoficzny, politologiczny esej, jakim jest Pole, wer bist du?, ukazał się w marcu 1971. Wywołany nim medialny rozgłos nie przełożył się na sukces czytelniczy (i handlowy wydawcy, który opublikował książkę w optymistycznym nakładzie blisko 6000 egzemplarzy[10]). Nie miejsce tu na analizę przyczyn tego zjawiska. Niech wystarczy na potrzeby tego wstępu uwaga lektora Xaviera Schniepera, który redagował tekst Wirpszy w wydawnictwie, z listu do autora: Twoja książka o Polsce jest w moim przekonaniu najlepszą, najmądrzejszą i najbardziej przenikliwą, jaką w ogóle kiedykolwiek napisano po niemiecku o Polsce. Dlaczego zatem spotkała się w krajach niemieckich z tak nikłym przyjęciem, jest dla mnie niewytłumaczalne. Osobiście skłonny jestem uważać, że decydującą rolę odgrywają tu częściowo świadome, ale głównie nieświadome, nieczyste sumienie przed narodem polskim i podskórne resentymenty z powodu „wypędzenia Niemców”. Od fenomenu „Polska” ludzie chcą się trzymać z daleka. (list z 16.01.1974, AdK).
Wirpsza, po wykorzystaniu latem 1970 przyznawanego wcześniejszym beneficjentom program „Artyści w Berlinie” dodatkowego, dwumiesięcznego stypendium DAAD, przebywał na zaproszenie swego wydawcy od jesieni w Lucernie, pracując nad korektą przekładu. Przedłużając następnie kilkakrotnie paszport i przebywając na przemian w Szwajcarii, Austrii i w Niemczech, osiadł jesienią 1971 roku w Berlinie Zachodnim, gdzie w semestrze zimowym prowadził na Uniwersytecie Technicznym zajęcia z poezji konkretnej, a w semestrze letnim na Wolnym Uniwersytecie z literatury polskiej po 1945. Kiedy we wrześniu 1972 (a więc po czerwcowej napaści na niego przez Kazimierza Kąkola w „Prawie i Życiu”, o czym poniżej) wystąpił do Polskiej Misji Wojskowej o ponowne przedłużenie paszportu, spotkał się tym razem ze zdecydowaną odmową: Bezczelna uwaga urzędasów: „móc, to byśmy mogli, ale nie chcemy!”, informowała o tym Kunstamannów Maria Wirpsza w liście z 24.09.1972 . Dopiero teraz Wirpszowie podjęli decyzję o emigracji: Dzieci wiedzą o wszystkim i są już na tyle duże, aby to zrozumieć. – Jedyne, co nas w najbliższych latach czeka, to praca, dużo ciężkiej pracy. Ale przecież obydwoje jej chcemy. Żebyśmy tylko zdrowi byli! (w tym samym liście). Dopiero też od jesieni 1972 można mówić o bezwzględnym zakazie druku dla Wirpszy w kraju, po tym, jak w listopadzie pisarz przesłał do Związku Literatów Polskich List Otwarty, w którym wyjaśniał swoje położenie[11] oraz po tym, jak Ossolineum wydało jeszcze w tym roku jego przekład Marii Stuart Schillera, a Wydawnictwo Literackie biografię Bacha pióra Schweitzera, przełożoną przez obydwoje małżonków[12]. Informując na przełomie 1972/73 prasę i przyjaciół o swoim nowym położeniu, Wirpsza z naciskiem podkreślał, że była to decyzja na nim wymuszona: Wyjechałem z Polski w lutym 1970 r. na zaproszenie mojego wydawcy w Lucernie. W r. 1971 na wiosnę ukazała się moja książka Pole, wer bist du? Po przeszło rocznym milczeniu w Polsce zaatakowano mnie: pierwszy raz w „Prawie i Życiu“ z końcem czerwca 1972 r., potem przyłączyły się: „Życie literackie”, „Kierunki”, „Wrocławski Tygodnik Kulturalny”, „Tygodnik Kulturalny” (Warszawa), „Fakty i Myśli” (Bydgoszcz) i in. – niezwykle gwałtownie. Paszport mój skończył się we wrześniu 1972 r., złożyłem więc podanie w Misji Wojskowej o przedłużenie go. Odmówiono mi przedłużenia, a na moją prośbę o wręczenie mi formularzy, abym mógł przesłać podanie do Warszawy, odmówiono mi i tego. Zrozumiałem wtedy, że pewne czynniki w Polsce nie życzą sobie, abym wrócił. Ponadto: dowiedziałem się, że jeszcze w kwietniu 1972 r. zrobiono rewizję w moim mieszkaniu warszawskim, siódmą czy ósmą z rzędu od roku 1968 (przypominam: w 1968 r. syn mój siedział pięć miesięcy w śledztwie). 1) Ponieważ zarzuty postawione mi w „Prawie i Życiu” (bądź co bądź, organie Stowarzyszenia Prawników Polskich), podpadają pod art. 70, 271 i 273 polskiego kodeksu karnego (do 10 lat więzienia), wolałem nie ryzykować. 2) Znamienny wydaje mi się termin, wybrany na tę napaść. Nastąpiło to mianowicie zaraz po ratyfikowaniu przez Bundestag układu z Polską, z czego należy wnioskować, że dopiero wówczas dano na atak zielone światło. Autorem artykułu w „Prawie i Życiu” jest redaktor naczelny pisma i zastępca członka KC Kazimierz Kąkol (Kazimierz Konwerski to pseudonim), były moczarowiec (w latach 1967-1971) i nadal ściśle związany z MSW. Można się domyśleć, że inspiracja wyszła stamtąd. 3) Z przebiegu wypadków wynika niedwuznacznie, że emigracji mojej nie należy traktować jako dobrowolnej. Da się ona natomiast przyrównać w pewnej mierze do emigracji Czalidzego lub Miedwiediewa – swego rodzaju emigracji wymuszonej. A chociaż technicznie wyglądało to w moim przypadku inaczej, to sens całej sprawy jest ten sam: pozbycie się niewygodnego opozycjonisty, który w dodatku ma wielki wpływ na najmłodsze pokolenie poetów i cieszy się w tym środowisku autorytetem (list do Karla Dedeciusa z 5.01.1973, AKD).
Opisanie emigracyjnych losów pisarza jest zadaniem przyszłego biografa. Nie ulega wątpliwości, że na taką biografię Wirpsza zasługuje, był bowiem człowiekiem niezwykłym, co potwierdzają wszyscy, którzy go znali; Kunstmann był jego osobowością wprost zafascynowany (Ich war vernarrt in ihn, wspominał po latach). Korespondencja niniejsza dostarczy do tej biografii, jesteśmy o tym przekonani, ważkiego materiału. Może największe zainteresowanie czytelników publikowanych tu listów wzbudzi nieznana w Polsce historia książkowego projektu, jaki zajmował pisarza w pierwszych latach jego pobytu na emigracji, a którym żył właściwie jeszcze do początku lat osiemdziesiątych. Po wydaniu Polaku, kim jesteś? chciał napisać do tej książki – rozwijając niektóre z zawartych w niej wątków – pendant historyczno-literackie: dzieje literatury polskiej po 1945 r. w ujęciu socjologicznym na tle prowadzonej w PRL polityki kulturalnej. Tak o tym pisał 28.09.1972 do Karla Dedeciusa: Teraz sprawa mojej historii literatury. Otóż w zamierzeniu ma to być książka zupełnie inna od Miłoszowej. Czesław napisał mniej więcej „normalną” historię, ab urbe condita, ja natomiast chciałbym napisać historię literatury powojennej, po 1945-tym roku, mniej omawiając poszczególne dzieła, pisząc za to o polityce kulturalnej, o tle socjologicznym, psychologicznym, o atmosferze, o polemikach, prasie itp. – co znam przecież z własnego doświadczenia. Wykładałem o tym w semestrze letnim i widzę, że z tego może być prawie że kryminalna powieść (np. o tym, jak to Kott zarzucał Andrzejewskiemu postawę faszystowską, wywodzącą się z Conrada, albo o tym, jak cenzura kazała Jackowi Bocheńskiemu napisać w trybie warunkowym, że Owidiusz skończył Przemiany przed wygnaniem; historia „Tygodnika Powszechnego“, „Kuźnicy“, „Po prostu“; problem przemiany liberałów w stalinowców i z powrotem w liberałów; o tym, jak to Biuro Polityczne bywało współautorem niektórych utworów itd., itp.). Jednego mam zamiar uniknąć: wartościowania dzieł; ma to być raczej książka o ludziach, charakterach, temperamentach, a nie traktat naukowy (AKD). Takie zainteresowanie polską literaturą powojenną narodziło się u Wirpszy w czasie pisania Listu o sumieniu (1953), utworu, który ukazał się na długo przed Poematem dla dorosłych Adama Ważyka i o którym Jacek Trznadel pisał, że jest najodważniejszym porachunkiem (…) z zakłamaniem postaw moralnych i ideowych, politycznych[13] w Polsce czasów stalinizmu.
W listach do Kunstmanna, który został naukowym opiekunem jego projektu, w wysyłanych mu konspekcie i sprawozdaniach rozwija ten swój pomysł, ostatecznie niezrealizowany po zaprzestaniu finansowania go przez niemieckich sponsorów. Trzeba powiedzieć: niestety niezrealizowany, bo znając esej Wirpszy o Polakach, wiemy, czego nie otrzymaliśmy tym razem. Po wygaśnięciu stypendium projektowego pisarz systematyczną pracę nad książką przerwał, zmuszony zabiegać o utrzymanie z innych źródeł, ale jej bynajmniej nie odłożył do lamusa. Na początku lat osiemdziesiątych planował ze swoim monachijskim wydawnictwem Hanser Verlag dokończenie jej i wydanie na swoje 65. urodziny. Szef lektoratu u Hansera Fritz Arnold przypominał mu w związku z tym w liście z 11.02.1981, że jeżeli książka ma się ukazać w 1984 roku, to musi dostać maszynopis najpóźniej do końca 1983 (AdK). Schorowany już wtedy po wypadku samochodowym Wirpsza (Żyję w strachu, że znów trafię do szpitala i będą mnie operować po raz siódmy; list do Kunstmanna z 20.01.1983) nie podołał temu zadaniu.
Niepowodzeniami kończyły się i inne projekty wydawnicze pisarza w emigracyjnym okresie jego życia, nawet te ukończone, choćby próba niemieckiego wydania Wagarów, nowej powieści Sama samotność, napisanego także w Berlinie dramatu Umieralnia czy kolejna próba wydania Faetona, tym razem w Bibliotece Archipelagu. Oczywiście, publikował; tom opowiadań Der Mörder wydany przez Hansera w 1971 roku sprzedawał się nawet bardzo dobrze, ale był to wyjątek. Publikował pojedyncze wiersze czy cykle (np. w 1976 Drei Berliner Gedichte w niszowej serii LCB-Editionen czy w 1980 Prognosen oder Die Naturgeschichte der Drachen, także w Literarisches Colloquium), eseje, ale nie mógł przebić się z ambitniejszymi realizacjami, na których mu zależało. Ofertę opublikowania tomu esejów wydawnictwo Hansera odrzuciło (17.04.1972, AdK), tak jak nie przyjęło później propozycji wydania reprezentatywnego wyboru jego wierszy (12.01.1981, AdK). Berliński Gustav Kiepenheuer Bühnen Vertrieb nie przyjął jego utworów dramatycznych, tłumacząc w liście z 17.10.1972 (AdK), że ma w programie już dosyć innych polskich autorów, o których musi dbać. Trudne to były do oswojenia niepowodzenia dla pisarza jeszcze parę lat wcześniej w Niemczech fetowanego, a w Polsce zaliczanego do twórców z pierwszego szeregu.
Przyczyny były tego złożone. Leitmotivem powraca stale w korespondencji Wirpszy z niemieckimi redakcjami obecny hermetyzm jego tekstów, mający odstraszać potencjalnych czytelników i sprawiać, że są, jak pisano, unverkäuflich – niesprzedawalne[14]. Problemem była także nieprzystawalność jego refleksji politycznej do ówczesnego mainstreamu w Niemczech w tym względzie, o czym miał okazję wielokrotnie się przekonać, nie godząc się na prymat polityki nad wartościami. Wiązał się też z tym wtedy sam polityczny klimat wokół emigrantów z Europy Wschodniej, trudny i dla Wirpszy przy wszystkich kontaktach, jakie posiadał w Niemczech. Mieszkający w Monachium na emigracji Tadeusz Nowakowski tak pisał w 1973 roku o zmianie stosunku Zachodu wobec politycznych dysydentów ze Wschodu, zwłaszcza z Polski, których nazywano tu wcześniej burzowymi ptakami rewolucji (…), przyjmowano z honorami i entuzjazmem: oto obecnie, w czasie tzw. odprężenia, ludzie Zachodu skłaniają się do poglądu, że bratanie się z przeciwnikami wschodnich dyktatur jest wątpliwe i szkodliwe. Spragnione stabilizacji powojenne społeczeństwa Zachodu odnoszą się do emigrantów z niechęcią, bowiem przypominają im oni nierozwiązane problemy naszych czasów. Z tego powodu uchodzą też za wichrzycieli (…). Oczywiście, zbiegli z Europy Wschodniej pisarze nie są przeciwko odprężeniu. Uważają tylko, że tabuizacja pojęcia odprężenia niczego nie przynosi. Odprężenie wydaje im się raczej środkiem aniżeli celem, a poza tym ma też swoją drugą stronę, zwłaszcza wtedy, kiedy realizowane jest kosztem innych, równie ważnych wartości. Krótko: nie każde odprężenie jest do zaakceptowania i nie za wszelką cenę”[15]. A trzy lata później historyk i znawca Europy Wschodniej Gotthold Rhode kontynuował ten wątek: W Republice Federalnej spotykamy się często ze stanowiskiem, że odprężenie i wspieranie emigracyjnej literatury i emigracyjnej nauki, a nawet tylko okazywane im zainteresowanie, wykluczają się wzajemnie. Niegdysiejsze skromne dotacje dla emigracyjnych czasopism i kulturalnych inicjatyw środowisk emigracyjnych zostały bezwzględnie skreślone”. A przyczyną tego stanu rzeczy był zdaniem Rhodego „antykomunizm” emigrantów[16]. Ale jest to już problematyka, wykraczająca poza ramy niniejszego wstępu.
Zainteresowanych nią, innymi projektami i wydarzeniami z emigracyjnych lat życia pisarza czytelników odsyłamy już do lektury samych listów, bynajmniej nie “hermetycznych”, wręcz skrzących się żartem i językowym humorem, do czego nawiązuje zaczerpnięty z nich tytuł przygotowywanego obecnie tomu[17].
28 cic
Witold Wirpsza
EIN POLE IN WESTBERLIN
[Polak w Berlinie Zachodnim][18]
1.
Pamiętam moje pierwsze wypady do Berlina Zachodniego: robiłem je ukradkiem, rozglądając się na boki, nie mając poczucia legalności moich postępków. Było to w latach pięćdziesiątych, odwiedzałem wtedy trzykrotnie Berlin Wschodni, dwukrotnie wchodziłem w skład oficjalnych delegacji, a czas był stalinowski. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że z prawnego punktu widzenia nic mi nikt nie mógł zarzucić: polski paszport upoważniał mnie do całkowitej swobody poruszania się we wszystkich czterech sektorach miasta. Działała widocznie propaganda: Berlin Zachodni przedstawiany był podówczas jako siedlisko szpiegostwa imperialistycznego i niemieckiego rewanżyzmu gorsze jeszcze, aniżeli Bundesrepublika. Trudno mi dzisiaj odtworzyć mój ówczesny stan psychiczny, ale chyba było to tak, że z jednej strony powodowała mną zwykła ludzka ciekawość, z drugiej osobliwa mieszanina poczucia lojalności i strachu, mieszanina tak bardzo charakterystyczna dla stalinizmu i dla wszystkich chyba w ogóle totalizmów; szkoda. Szkoda, ponieważ i strach, i poczucie lojalności były jak najbardziej autentyczne, jednocześnie zaś trudno było się rozeznać, czy strach bierze się z lojalności, czy lojalność ze strachu, czy wreszcie oba te czynniki istniały bok siebie niezależnie – cóż za temat do eseju lub opowiadania!
Z pierwszych moich dwóch wypadów do Berlina Zachodniego niewiele pamiętam, z wyjątkiem obu tych uczuć. Za każdym razem zresztą ograniczałem się do godziny, może do dwóch.
Po raz trzeci byłem w Berlinie Wschodnim w grudniu 1956 roku, tym razem sam jako korespondent słynnego podówczas tygodnika „Po prostu”. Zadaniem moim było zebrać dla mojej redakcji wszelkiego rodzaju odgłosy, prasowe i prywatne, w Berlinie Wschodnim i Berlinie Zachodnim, dotyczące spraw polskich – tak zwanego polskiego Października. I tu wpadłem w osobliwe komplikacje. Kiedy zaszedłem do redakcji pewnego wschodnioberlińskiego tygodnika i przedstawiłem się w sekretariacie, kim jestem i o czym chcę rozmawiać, z bocznego pokoju wypadł ktoś szybko, wyprowadził mnie z sekretariatu i zaciągnął w ciemny kąt korytarza. W tym ciemnym kącie rozejrzał się bacznie, po czym ściszonym głosem powiedział mi, że właśnie dzisiaj rano aresztowano Harricha i żebym stąd znikał czym prędzej. Redaktora tego, jak się o tym później dowiedziałem, aresztowano również – kilka godzin później.
Numer miałem w hotelu „Newa”, położonym w bocznej ulicy Friedrichstraße. Po całodniowych wędrówkach w Berlinie Wschodnim i Zachodnim, po mojej przygodzie zaś w owej redakcji już raczej tylko w Zachodnim, wracałem wieczorem do hotelu z całymi pakami gazet, z których potem robiłem sobie wycinki, po czym resztę niepotrzebnego mi już papieru wyrzucałem do kosza, sądząc, że pokojówka to wyrzuci. Aliści pokojówka nie wyrzucała, wobec czego następne porcje gazet kładłem na szafę. Stamtąd również nic nie znikało i w pokoju rozprzestrzeniał się przykry zapach farby drukarskiej. Kiedy pewnego dnia zwróciłem uwagę portierowi, że widać u mnie się nie sprząta i zapytałem, gdzie jest ów znamienity pruski porządek, usłyszałem w odpowiedzi, że to ja naruszam porządek w kraju, udzielającym mi gościny, starając się das Ungebotene zu bieten. Niezadługo potem opuściłem Berlin i wróciłem dopiero po dziesięciu latach.
2.
Wróciłem do Berlina, tym razem Zachodniego, jako gość DAAD, aby spędzić tu cały rok. Dziennikarstwo było już dla mnie okresem minionym, i wydaje mi się – było to cztery lata temu – że wówczas już zatraciłem owo specyficzne spojrzenie zawodowego dziennikarza: zmieniło się ono w spojrzenie pisarza, który inaczej widzi szczegóły i inaczej układa je w całość. Mieszanina poczucia lojalności i strachu znikła bezpowrotnie. Pojawiło się natomiast coś nowego: poczucie niefrasobliwości, może nawet pewna lekkomyślność. A czy Berlin jest miastem lekkomyślnym? Zapewne w mniejszym stopniu niż Warszawa i zapewne nie jest to lekkomyślność w ścisłym słowa tego znaczeniu – lekkość raczej, sprzyjająca budzeniu się lekkomyślności, jeśli już ktoś nosi w sobie jej zaczątki. Gdybym prowadził podówczas na wzór mego rodaka Witolda Gombrowicza dziennik berliński, znalazłyby się tam prawdopodobnie takie oto zapiski:
[1967][19]. Styczeń. Znalazłem mieszkanie w Grunewaldzie, dziwne bardzo: duży pokój z kuchnią i łazienką, z tym, że pokój i jego umeblowanie utrzymane są w tonach białych, w tonacji panieńskiej i dziewiczej i wesołej. Dlaczego to mnie właśnie przypadł pozór dziewiczości w udziale? Czyżby tu miała się zacząć moja druga pisarska dziewiczość, albo polityczna, albo jakaś inna psychiczna? Biel mego pokoju przypomina mi w niepokojący sposób niezapisaną kartę.
Luty. „Czas, czas, całe wąwozy czasu” – jak pisał przed wojną polski poeta Józef Czechowicz, który zginął potem we wrześniu 1939 od bomby niemieckiej w Lublinie. Rzeczywiście mam, po raz drugi w życiu, całe wąwozy czasu do dyspozycji. Po raz pierwszy miałem je do dyspozycji w latach wojny, w obozie jenieckim w Niemczech: zamyka się oto wielka klamra nad przeszło dwudziestoletnim okresem. Pamiętam: wyniosłem wówczas z niewoli szkice do wielkiego poematu, którego do tej pory nie ukończyłem. Mam te szkice ze sobą. Tematyka: próba nowoczesnej wersji mitu o Faetonie, czyli o kontrastach, a także o lekkomyślności. Postanawiam zabrać się do roboty.
Marzec. Pracuję. Ale zaczynam również rozglądać się po mieście. Teatr: druga część Fausta w Schillertheater, pod reżyserią Schrödera. Do tej pory myślałem, że Faust II jest li tylko dramatem do czytania, a tymczasem okazuje się, że to barwne widowisko. Pracuję, ale jednocześnie zaczynam się rozeznawać w bocznych ulicach Berlina, chodzę po knajpach w dzielnicach robotniczych. Rozmowy przy piwie, domorosła polityka, domorosła filozofia. Tutaj widać, bardziej może niż wśród tzw. warstw średnich, jak mocno zakorzeniona jest w tym mieście tradycja hugonocka; z tym, że jest to hugonotyzm, pozbawiony już swej dawnej surowości – zastąpiła ją tolerancja.
Kwiecień. Dalej czas, dalej wąwozy czasu. Może dlatego przypomina mi się ciągle obóz jeniecki: to miasto-wyspa także jest ogrodzone, także jest w jakiejś mierze klatką i tu także, jak wówczas tam, odczuwa się wolność w czasie i brak wolności w przestrzeni. I tak samo jak tam – stosy lektur. Ale odprężenia mam więcej w zwykłej knajpie narożnej niźli w kontaktach z elitą. Elita tu nie jest lekkomyślna, a ja potrzebuję lekkomyślności, zrzucenia z siebie obowiązków lojalności i obowiązków strachu. Czy młodzież elitarna, która się tu buntuje, bierze na siebie obowiązek lojalności, czy obowiązek strachu? Widać, że w pewnej mierze, w dużej chyba nawet, nie są to berlińczycy: brak im owej tolerancji zmęczonego hugonotyzmu.
Maj. Otrzymałem wraz z żoną nagrodę Akademii Darmsztadzkiej. Zrazu myślałem, że po odbiór nagrody będzie mogła przyjechać. Nie przyjechała na czas – z tej naszej dużej klatki do małej berlińskiej, będącej w istocie klatką w klatce, klatką do kwadratu. Jakiś dureń nie dał mojej żonie paszportu i teraz rozumiem, po co politykom potrzebne są szczelnie zamknięte granice; po to, żeby zarządzać ludźmi, bo rzeczy to furda. A stary Marks mówił, ze należy dążyć do tego, aby zarządzać rzeczami, nie ludźmi. Zurück zu Marx? A ci młodzi ludzie, ta elita młodzieży na ulicach, zafascynowana Marksem i jego ablegerami: czego chcą? Zarządzania ludźmi, czy zarządzania rzeczami? Jeśli chcą tylko zarządzania rzeczami (sam tęsknię do tego), to skąd ta nietolerancja? Z braku zmęczenia?
Czerwiec. Przyjechała żona, grubo po terminie wręczenia nagrody, kilka dni po wybuchu wojny izraelsko-arabskiej. Kiedy wojna wybuchła, myślałem już, że nie otrzyma paszportu. Tymczasem właśnie wówczas paszport dostała: trudno zrozumieć logikę biurokratów, z tym, że niekonsekwencje ich poczynań wyszły nam tym razem na dobre. Żona zdumiała się trochę panieńskim kolorytem mego mieszkanka: przypominamy sobie wszystkie nam znane przesądy, ale żaden nie pasuje do tego zjawiska; wymyślić nowego przesądu, który by do tego pasował, także się nam nie udaje. Wobec tego powiadamy sobie, że jest [to] panieński pokój, w którym mieszka stare małżeństwo. Basta.
Lipiec. Wzburzenie młodzieży i części społeczeństwa przybiera stale. W czasie demonstracji studenckich przeciwko odwiedzinom szacha perskiego w Berlinie Zachodnim jeden z policjantów zastrzelił studenta Benno Ohnesorga. Ze wszystkich relacji wynika niedwuznacznie, że tajniak, który dobył rewolweru, nie był absolutnie zagrożony. Rzecz stała się w podwórzu jakiejś kamienicy, głupio i bez sensu. W końcu ustępuje der regierende Bürgermeister. Jakie to wszystko osobliwe: młodzież jest niecierpliwa i nietolerancyjna (choć w wypadku szacha perskiego zapewne miała rację), policja głosi, że staje w obronie swobód obywatelskich; skutkiem tego jest, że tolerancyjny policjant zabija bez powodu nietolerancyjnego młodego człowieka i kompromituje tym samym zachwalaną przez się tolerancję. No cóż, policja pozostaje policją, żeby się w nie wiem jakie piórka stroiła. I czy na tym polega zarządzanie ludźmi.
Sierpień. Wakacje, młodzież się rozjechała. Znowu te wielkie wąwozy czasu, upał. Pracuję. Ze wspólnej nagrody postanowiliśmy żonie kupić futro, pora po temu dobra – wyprzedaż, ceny obniżone. W sklepie kuśnierskim przebieramy towar, naradzamy się – po polsku oczywiście. Nagle staje za nami zarządzający – jak się później okazało – sklepu i pyta po polsku, choć z mocno żydowskim akcentem: -–A państwo skąd, jeśli można wiedzieć? – Odpowiadamy: – Z Warszawy. – Z Warszawy? To coście zrobili z Kołakowskim? – Kołakowskiego rzeczywiście kilka miesięcy temu wyrzucono z partii i poddano represjom. – Tłumaczymy panu W., że to nie my, że przeciwnie, właśnie ja należałem do grupy osób, które przeciwko temu protestowały. Pan W. wyraźnie jest niezadowolony, że nie może na nas wyładować swego świętego gniewu. Prosi nas na kawę. Opowiada, że osiedlił się w Berlinie w 1945, ożenił się z Niemką, ma niemieckie dzieci; sam wszakże czytuje pilnie polską prasę. Cóż to za dziwna miłość do kraju, w którym go nic dobrego przecież nie spotkało – miłość ukrywana, nie dzielona ani z żoną, ani z dziećmi. – Dzieci niech będą niemieckie, niech nie mają tych problemów. Ale co oni zrobili z Kołakowskim? – Teraz już „oni”, nie – „my”. Futro kupiliśmy, pan W. cenę obniżył.
Wrzesień. Upał, Pracuję. Wąwozy czasu. Faeton rozrasta się do niebywałych rozmiarów i ciągle sprzeczności przeradzają się w lekkomyślność. Co to ma wspólnego z moim panieńskim pokojem i w ogóle z tym miastem, z Berlinem? Teraz widzę, że miasto to żyje w bolesnym skurczu i że ja w tym przez moją rozbrykaną lekkomyślność nie uczestniczę. Dystans obcokrajowca? Nieuzasadnione poczucie bezpieczeństwa?
Październik. Żona wróciła do Warszawy. Z moim przyjacielem, polskim malarzem, mieszkającym we Francji idziemy na koncert do filharmonii. Boulez dyryguje Weberna.
Koło nas siada młody człowiek, który w pewnym momencie w samym środku wykonywania jakiegoś utworu udaje ból brzucha, przeprasza nas i zbiega po schodach amfiteatru ku estradzie. Tupanina. Okazuje się, że nie on jeden biegnie na dół; koncert zostaje przerwany, młodzi ludzie wołają, aby wypuścić aresztowanych studentów, z bocznych drzwi wypadają tajniacy, zaczyna się szamotanina na estradzie, jakaś wiolonczela zostaje złamana. Boulez znika, tajniacy wyciągają młodych ludzi przez te same boczne drzwi, którymi wbiegli, ktoś przynosi nową wiolonczelę, zjawia się znowu Boulez i zaczyna dyrygować ten sam utwór od początku. Idzie mu to gorzej.
Młodym ludziom chodziło o bardzo prostą rzecz: koncert był transmitowany life, a więc tę awanturę radio rozniosło na całe Niemcy. Mój przyjaciel i ja byliśmy oburzeni, wydawało nam się to barbarzyństwem. Inaczej zareagował Boulez: w wywiadzie, ogłoszonym kilka dni później, powiedział wprawdzie, że czuł się jak sprinter, któremu na finiszu ktoś rzucił kij pod nogi, ale powiedział również, że czuje do tych młodych ludzi sympatię i że szkoda, że przedtem się z nim nie umówili i wspólnie tej demonstracji nie zaaranżowali.
Listopad. Wąwozy czasu stają się ciaśniejsze. Nie tylko dlatego, że widoczny już jest koniec mojego tutaj pobytu, i że zaczynam się czuć trochę jak na odjezdnym (liczę dni); świadomość odjazdu zacieśnia czas w sposób oczywisty i to wywołuje niejaką melancholię. Ale wąwozy czasu stają się również i dlatego ciaśniejsze, gdyż zaczynam pojmować, że nie wszystkie możliwości kontaktu z Berlinem zostały wykorzystane. Wobec tego zaczynam się śpieszyć: jeszcze tu i jeszcze to, i jeszcze to. Chodzę dużo na piechotę, w tym pośpiechu unikam mechanicznych środków komunikacji: Kreuzberg, Wedding, dzielnice wciąż jeszcze pełne ruin i tego, co się rozpada. Opowiadają mi o Gombrowiczu, który mieszkał w Hansaviertel na piątym piętrze, z oknami na wschód, żeby, jak mawiał, wyczuwać wiatr z Polski, której nie oglądał od 1939 roku. To nie jest mój problem: a jeśli nie jest, to czy to jest lekkomyślność, czy też odwrotność lekkomyślności?
Grudzień. Wąwozy czasu? Dobrze – ale ilu ludzi tutaj poznałem? Owszem, nawet przyjaźnie zawarłem, wszystko to jednak są ludzie z mojego kręgu zawodowego. Czy to znaczy, że ten czas był lekkomyślnie – w niedobrym sensie lekkomyślnie wykorzystany? Latem rozmawiałem kilka godzin z Paulem Celanem, był w świetnej formie, wypiliśmy w moim panieńskim pokoju butelkę polskiej wódki, powiedziałem mu, ze w swoim czasie przetłumaczyłem na polski jego wiersz Engführung. W dwa i pół roku później okazało się, że forma jego już nie była tak dobra, zacieśnienie stało się nieznośne: skoczył do Sekwany. A jeśli wąwozy czasu się zacieśnią i zatrzasną, to czy przekształcą się w równinę czasu? I co to ma właściwie z Berlinem wspólnego?
68. Styczeń – luty. W dzień Nowego Roku IX Beethovena z Karajanem w filharmonii. Potem jakiś dziwaczny miesiąc: bardzo dużo czynności, których się potem nie pamięta. Jedna tylko, za to rzeczywiście ważna: wieczór autorski w klubie młodego księgarza. Czytałem wiersze raczej trudne, dłuższy poemat łączący rozważania gramatyczne z fantastycznymi obrazami wielkomiejskimi. Młodzież zareagowała ostro, w sensie skrajnej politycznej lewicy: po poecie z Warszawy spodziewali [się] w Berlinie tekstów politycznych. Dlaczego nie piszę o sytuacji polskich robotników? Dlaczego nie protestuję przeciwko skazaniu Kuronia i Modzelewskiego? Dlaczego nie mówię o cenzurze? – Widocznie dlatego, że termin mego odjazdu do Polski się zbliżał (a może również i dlatego, ze w związku z tym terminem zacząłem podejrzewać, że może ukryte jest wśród słuchaczy nadmiernie ciekawe ucho), uchylałem się od odpowiedzi. Nie chciałem mówić tego, co myślę i milczałem.
Wąwozy czasu zostały więc zasypane. I z chwilą, kiedy znikły, pojawiło się to samo wrażenie, które istniało dziesięć lat temu: strachu i lojalności.
3.
8 lutego 1968 roku wróciłem do Polski. Wpadłem od razu w tak zwany wir wydarzeń, niedobrych i bolesnych: zaczęły się prześladowania studentów, intelektualistów i Żydów. Nie mogłem niczego publikować, nie wolno było niczego o mnie publikować. Tak to trwało przeszło rok i w ciągu tego roku zaczął we mnie zamierać główny sprawca tego sprzężenia lojalności i strachu: cenzor wewnętrzny. Przestałem być lojalny wobec tego, czego się bałem, przestałem się bać tego, wobec czego obowiązywała mnie lojalność. Równo dwa lata później – 8 lutego 1970 roku – wyjechałem ponownie zagranicę, tym razem na zaproszenie mego szwajcarskiego wydawcy. W lecie, właśnie w Berlinie Zachodnim, ukończyłem pisanie dla tego wydawnictwa książki o Polsce. Cenzora wewnętrznego już nie było, a także żadnych związków między lojalnością a strachem i zdałem sobie sprawę z tego, że uświadomiłem sobie te sprawy właśnie w tym osobliwym podzielonym mieście, uświadomiwszy zaś, zdołałem je przezwyciężyć.
Witold Wirpsza
[1] Tekst niniejszy jest fragmentem wstępu do tomu korespondencji Witolda Wirpszy z zaprzyjaźnionym z nim polonistą i tłumaczem Heinrichem Kunstmannem, który w przekładzie i opracowaniu Doroty Cygan i Marka Zybury ukaże się w tym roku w wydawnictwie „Warstwy” we Wrocławiu (przyp. red.).
[2] Karl Dedecius, Homo vagus – über Witold Wirpsza, „europäische ideen” 1978, z. 43.
[3] Witold Wirpsza: Deutsche und polnische Lyrik, w: „Neue Zürcher Zeitung”, 14.05.1967.
[4] [Artykuł redakcyjny] Buchmesse eröffnet, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, 12.10.1967.
[5] Helmut Scheffel, Größer denn je. Zur Eröffnung der Frankfurter Buchmesse, tamże.
[6] http://culture.pl/pl/tworca/witold-wirpsza, (Autor: Paweł Kozioł). Dostęp: 24.10.2014.
[7] Hedwig Rohde, In der Ordnung der Klugheit. Witold Wirpsza in Berlin, por. Przypis 8.
[8] Już podczas kwietniowej debaty w Konstancji Wirpsza utrzymywał, że „trwałe są granice kulturowe, a nie polityczno-ideologiczne”, co odebrano tam jako tezę „niepoprawną politycznie”; por. Karl Heinz Bohrer: Leser im Osten, Leser im Westen. Das 8. Literaturgespräch in Konstanz, w: „Frankfurter Allgemeine Zeitung“, 10.04.1967. Zaznaczmy w tym kontekście, że kiedy Wirpsza dał w 1973 roku w tekście Tour d’horizon z Polską pośrodku wyraz swojemu przekonaniu, że w niedalekiej przyszłości Niemcy się zjednoczą („granice kulturowe”!), to zaskoczony Jerzy Giedroyc uznał to wtedy w liście do autora za „fantazję” (17.07.1973, AdK), ale artykuł wydrukował (choć zaopatrzył go kwantyfikatorem „dyskusyjny”): „Kultura” 1973, nr 12.
[9] Witold Wirpsza, Dlaczego jadłem tę żabę. „Przegląd Kulturalny” , 5.4-11.4.1956.
[10] Dopiero po wyczerpaniu nakładu po ponad dziesięciu Bucher wznowił książkę w zaktualizowanym wydaniu w 1983 roku.
[11] Nie mogąc upublicznić Listu w Polsce, Wirpsza opublikowal go w trzecim numerze „Kultury” z 1973.
[12] Jednak przekład wiersza Celana Engführung, sporządzony przez Wirpszę do antologii współczesnej poezji austriackiej W błękicie kształt swój odmalować, wydanej w tym samym roku przez Wydawnictwo Poznańskie, nie mógł się już ukazać z powodu interwencji cenzury. Za tę informację dziękujemy profesorowi Stefanowi H. Kaszyńskiemu, redaktorowi antologii, który w zaistniałej sytuacji przekładu podjął się sam.
[13] Jacek Trznadel w recenzji Listu do żony Wirpszy, „Twórczość” 1954, nr 8, s. 191.
[14] Mit hermetyzmu przewija się uporczywie także i przez polską recepcję jego twórczości; por. Dariusz Pawelec, Wirpsza wielokrotnie, Mikołów 2013.
[15] Tadeusz Nowakowski, Sind Emigranten schlechtere Schriftsteller? Die schwierige Situation vertriebener Schriftsteller, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, 24.12.1973.
[16] Gotthold Rhode, Kein Interesse mehr für Exil-Literatur? Überlegungen – Beobachtungen – Vorschläge, „Kulturpolitische Korrespondenz”, nr 284/85, 25.10.1976.
[17] Salut Henri! Don Witoldo! Witold Wirpsza – Heinrich Kunstmann. Listy 1960-1983. Wstęp, przekład i opracowanie Dorota Cygan i Marek Zybura, Wrocław 2015.
[18] Publikowane tu po raz pierwszy przymiarki Wirpszy do „dziennika berlińskiego” à la Witold Gombrowicz przechowywane są w spuściźnie pisarza w archiwum Akademii Sztuk w Berlinie, za której łaskawą zgodą jej tutaj udostępniamy. Pierwsze dwie strony napisane są na maszynie, pozostałe cztery zachowały się tylko w rękopisie. Te i inne materiały ze spuścizny pisarza znajdą się w aneksie do bloku jego korespondencji z Kunstmannem w zapowiadanym wcześniej tomie (DC/MZ).
[19] W rękopisie Wirpszy widnieje błędna data roczna 1971, wynikająca najprawdopodobniej z czasu, w jakim dokonywał tych zapisków, których treść odpowiada jego pobytowi w Berlinie w 1967 roku.
Odra4/2015- Katarzyna Gruber
Katarzyna Gruber
„NASZA” ELLEN WESTER
Natrafiłam na nią w Bibliotece Akademii Szwedzkiej, gdzie w 1969 roku zostałam zatrudniona jako bibliotekarka odpowiedzialna za zbiory krajów słowiańskich, w tym zbiór polski. Uderzył mnie fakt, że autorką ogromnej liczby przekładów literatury polskiej z przełomu XlX i XX wieku była ta sama osoba – Ellen SophiaWester.
Lista jej tłumaczeń, tylko w formie książkowej, obejmuje aż dziewięćdziesiąt jeden tytułów, z czego prawie pięćdziesiąt to przekłady z języka polskiego. Do tego dodać należy niewymienione w Słowniku Tłumaczy[1] liczne opowiadania, artykuły i reportaże publikowane w prasie codziennej lub w tygodnikach. Mimo olbrzymiego dorobku jest ona jednak niezbyt znana zarówno w Szwecji, jak i przede wszystkim w Polsce.
O życiu Wester wiemy bardzo niewiele. Pod koniec lat siedemdziesiątych wspomniał o niej profesor Józef Trypućko z Uniwersytetu w Uppsali, zainteresowany dorobkiem szwedzkich translatorów literatury polskiej, w tym przede wszystkim Alfreda Jensena[2] (mającego na koncie m.in. przekład Pana Tadeusza). Badacz ubolewał jednak nad brakiem opracowań poświęconych tłumaczce. Kilkanaście lat później Wester stała się jednak bohaterką monografii Marie-Christine Skuncke, Ellen Wester: Polska brev (Sztokholm, Hypatia 1992), skąd zaczerpnąć można m.in. informacje o jej związkach z Polską.
NA WŁASNĄ RĘKĘ
Jak pisze Skuncke, dotarcie do nich nie było łatwe. Pierwszą trudność stanowił fakt, iż w tym samym czasie żyły w Szwecji dwie zajmujące się literaturą osoby o takim samym imieniu i nazwisku. „Nasza” Ellen miała kuzynkę Ellen Hedwig Magdalenę Wester (1860 – 1936), pisarkę, zamieszkałą w Skåne w południowej Szwecji i podpisującą swoje publikacje jako Ellen Wester. Ellen Sophie, pochodząca z wyspy Vaxholm w pobliżu Sztokholmu, zaczęła więc używać pseudonimu E. Weer. Oczywiście już za życia obu kuzynek nie dało się uniknąć nieporozumień, a po śmierci obu wzrosły trudności, jakie napotkali ich biografowie.
Ellen Sophie była jednak młodsza o trzynaście lat, urodziła się w roku 1873 w Reijmyre w Östergötland, gdzie jej ojciec, Mauritz Wester, był lekarzem miejskim i wojskowym. Matka, Ebba Pfeiff, pochodziła z arystokratycznej rodziny. Około 1881 roku rodzina przeniosła się do Mariefred, a w roku 1888 Mauritz Wester został mianowany lekarzem twierdzy na wyspie Vaxholm. Piętnastoletnia Ellen prawdopodobnie źle znosiła przeprowadzkę do niej.
Nie miała żadnego formalnego wykształcenia poza trzema latami (1884 – 1886) spędzonymi w pensjach dla dziewcząt. Była jednak dzieckiem o ogromnym, jak czytamy, „apetycie intelektualnym”. Świadczą o tym zapisy w jej pamiętnikach, znajdujących się obecnie w Bibliotece Królewskiej (Narodowej). Dwa zeszyty, liczące razem około sześćset stron, zawierają wszystko, co Ellen napisała w wieku od lat dziesięciu do osiemnastu. Można się z nich dowiedzieć, iż bardzo interesowała się procesami społecznymi i literaturą. Zeszyty zawierają też opowiadania o tematyce historycznej i współczesnej, szkice satyryczne, krótkie eseje. W tekście zatytułowanym Emancypacja Ellen zastanawiała się, dlaczego kobieta nie może studiować na uniwersytecie i zostać lekarzem. A mając dwanaście lat, komentowała twórczość takich pisarzy szwedzkich jak Strindberg czy Levertin.
Prawdopodobnie w latach 1887 – 1889, jako już nastolatka, przeżyła ostry kryzys psychiczny. Buntowała się wtedy przeciwko ponurej atmosferze, jaka panowała na pensji, gdzie dziewczęta uczono – jak przedstawiała w pamiętniku – że myślenie to zajęcie niebezpieczne, które nie przystoi chrześcijaninowi i ...że celem życia młodych ludzi jest małżeństwo. Wtedy to Ellen została usunięta z pensji za nieprzestrzeganie dyscypliny. Przypuszczalnie również w tym czasie odmówiła udziału w konfirmacji w kościele szwedzkim, co na owe czasy było decyzją szokującą. Gdy chciała uczyć się dalej, zrobić maturę i kontynuować studia na uniwersytecie, ojciec nie wyraził na to zgody, twierdząc, że nie zamierza łożyć na jej dalsze wykształcenie. To tłumaczy smutek, jakim emanują zapiski zawarte na końcowych stronach pamiętnika. Wygląda na to, iż młodziutka Ellen rozważała nawet samobójstwo.
Niewiele wiadomo o jej życiu w następnych latach. Marie-Christine Skuncke uważa jednak, że Ellen odzyskała równowagę. Nie mogąc podjąć studiów uniwersyteckich, postanowiła studiować języki obce na własną rękę. I robiła to w niezwykłym tempie, intensywnie i z ogromną samodyscypliną. Okazało się, że wiedza nabyta w ten sposób była gruntowna, czego dowodzą jej liczne tłumaczenia, które zawsze robiła z oryginałów. Wzbogacała je z reguły ciekawymi, krótszymi lub dłuższymi, wstępami. W roku 1892, mając lat osiemnaście, przełożyła pierwszą książkę z języka francuskiego, w prasie zaś zamieściła tłumaczenia kilku nowel rosyjskich opowiadań. W jej przekładach szwedzcy czytelnicy poznawali później m.in. twórczość Tołstoja, Mereżkowskiego, Gorkiego. Tłumaczyła także z czeskiego, łaciny i starogreckiego. W jej dorobku znalazły się tłumaczenia Platona, Marka Aureliusza, Erazma z Rotterdamu. Niektóre z jej tłumaczeń wydawane są do dziś.
WESTER I POLSKA
Polski debiut książkowy Wester to przetłumaczona przez nią za młodu, w 1893 roku, powieść Ignacego Kraszewskiego Resurrecturi. Niedługo potem na półkach księgarskich znalazły się m.in. Mirtala, Meir Ezofowicz oraz Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej w jej tłumaczeniu, jak i następne przekłady z polskiej literatury. Na przełomie lat 1898/1899, za radą Henryka Bukowskiego[3] – polskiego patrioty, który wyemigrował do Szwecji po powstaniu styczniowym i stał się później znanym, nie tylko w Szwecji, antykwariuszem – Ellen Wester odwiedziła Warszawę, Kraków, Poznań i Gdańsk. Wtedy spotkała i zaprzyjaźniła się z Elizą Orzeszkową, z którą korespondowała. W Warszawie uczestniczyła w odsłonięciu pomnika Adama Mickiewicza. Po pobycie w Polsce pisała reportaże poświęcone Polsce i Polakom, które zamieszczał czołowy szwedzki dziennik Dagens Nyheter oraz gazeta Lunds Dagblad. Dowodzą one wyjątkowej znajomości i zrozumienia historii oraz aktualnej sytuacji Polski. Oto kilka wybranych z nich fragmentów:
(…) wszystkie poczynania rządu [rosyjskiego] mają na celu zrusyfikowanie Polaków.(…) Można też zauważyć, że rząd nie czuje się w okupowanej Polsce zbyt bezpiecznie, że zdaje sobie sprawę, iż wszystkie gwałtowne próby włączenia Polaków do rzeszy poddanych wydają się bezskuteczne. Teraz naród ten jest pasywny, ale jeśli jego świadomość społeczna obudzi się i zacznie wzrastać, to co czeka wtedy władzę ?! (Rosja w Polsce, 1899)
Mamo, czy mogę tej pani powiedzieć, że uczę się historii Polski? – szepnęła do ucha matki w czasie mojej wizyty jej ośmioletnia córka. W wielu szkołach, a także w prywatnych domach, w tajemnicy, dzieci uczą się historii Polski. Ale jeśli na ślad tego wpadną władze, czeka rodziców wysoka kara pieniężna albo zesłanie do Rosji lub na Syberię. Czego w takiej sytuacji wymaga się od ośmiolatków czy dziewięciolatków, domyślić się łatwo. Już w wieku ośmiu czy dziewięciu lat stają się one konspiratorami, którzy muszą umieć milczeć i udawać. Chyba to właśnie zmusza nas do wielkiej nienawiści wobec Rosjan – powiedziała mi pewna Polka, gdy rozmawiałyśmy o tej właśnie sprawie. (Polska w Rosji, 8.04.1899)
Mickiewiczowskie święto. ...odsłonięcie pomnika Adama Mickiewicza w Warszawie było naprawdę tak osobliwą uroczystością, że każdy musi ją uznać za niepowtarzalną. (…) Z góry było wiadomo, że będzie to cicha uroczystość. Dwa utwory muzyczne, opadnięcie zasłony – ot i cały program. Władze uniemożliwiły przemówienie H. Sienkiewiczowi. Wobec tego książę Radziwiłł zrezygnował z przemówienia... jedynie podziękował carowi gubernatorowi za łaskawe zezwolenie. (Warszawa, 2 stycznia 1899)
Jest tu legion salonów literackich i z niejakim zdumieniem zapytuję, jak to możliwe, że pisarz czy pisarka znajdują czas na pisanie tych opasłych tomów powieści, które figurują w katalogach księgarskich... Przybysza z dalekiej północy uderzyć musi niezwykle ożywiony charakter dyskusji, częsty brak dyscypliny, co wydaje się być cechą Polaków i chyba przyczyną ich nieszczęść... Nie chcę w żadnej mierze ośmieszać tych spotkań, staram się je zrozumieć... A dla porównania powiem, iż Szwedowi, by mógł w dyskusji tak się rozgorączkować, potrzebny jest z reguły alkohol, natomiast Polakowi potrzebna jest idea. (Warszawskie salony literackie, styczeń 1899, publ. 9.03.1899)
...w ich domu nauczyłam się wszystkiego, co dziś wiem o historii, dążeniach i charakterze Polaków.(…) W czasie pierwszego pobytu u państwa Gierszyńskich zapytałam pewnego razu dość naiwnie, czy rzeczywiście wierzą, że Polska kiedyś odzyska niepodległość. Patrzyli na mnie chwilę i pani doktorowa odpowiedziała: Przecież dzięki tej nadziei żyjemy. A jej mąż dodał: Gdybym zwątpił, że Polska powstanie, strzeliłbym sobie kulę w skroń. I nie jest to puste gadanie. Jestem przekonana, że jeśli ojczyzna tego zażąda – bez wahania oddadzą to, co posiadają, swoje życie i życie swoich synów. Takich patriotów kraj ten ma wielu i myśląc o nich, można z całym sercem zgodzić się, że „Jeszcze Polska nie zginęła!” (Wśród emigrantów i uchodźców 7.5.1899, Ouarville we Francji, w gościnie u Marii i Henryka Gierszyńskich)
Warto też wspomnieć o jej opublikowanych już po powrocie do Szwecji esejach, w których m.in. przybliżyła twórczość Orzeszkowej („Idun”, 1895) i Sienkiewicza („Stockholms Dagblad”, 1900, „Idun”, 1905). Z kolei pismo „Dagny” zamieściło jej piękny esej o powstaniu styczniowym (1908). Dzięki dużemu oczytaniu w literaturze polskiej, dzięki kontaktom z Bukowskim i spokrewnionymi z nim Gierszyńskimi, jak i dzięki swej podróży i licznym spotkaniom w Polsce Ellen uzyskała głęboką wiedzę o naszym kraju. Jej reportaże i korespondencje bywają nieraz żartobliwe, ale i pouczające. Jako czasem krytyczny, lecz zazwyczaj życzliwy przewodnik oprowadza ona także w swoich „raportach” szwedzkich czytelników po warszawskich ulicach, restauracjach (pustych) i eleganckich cukierniach czy salonach literackich.
[1] Översättarlexikon. Biografiskt uppslagsverk över swenska översättare. Red. Lars Kleberg, Stockholm 2008.
[2] Alfred Anton Jensen (1859-1901) to również tłumacz na język szwedzki wielu pisarzy słowiańskich, w tym polskich. Autor licznych poświęconych im esejów. Był pierwszym bibliotekarzem Biblioteki im. Nobla Akademii Szwedzkiej, a także doradcą Komitetu Noblowskiego zajmującego się typowaniem kandydatów do Nagrody Nobla.
[3] Zob. Michał Haykowski Henrik Bukowski: Namnet lever kvar Sztokholm, Bromberg 1990.
Więcej w kwietniowym
Odra 4/ 2015- Stanisław Bereś
Stanisław Bereś
ZA CO KOCHAMY (PROZĘ) KONWICKIEGO?
Z załącznikiem w postaci ankiety
Oto odpowiedzi Tadeusza Konwickiego:
1. Nie jest tak, że wszyscy czytelnicy mnie lubią, bo mam przecież wielu niechętnych mi czytelników. Niektórzy pisarze przymilają się i mizdrzą do nich, ale ja tego nie robię, bo wolę prowokować niż usypiać. Puste uwielbienie też mnie nie satysfakcjonuje. Cenię sobie takich czytelników, którzy mnie głęboko czytają i stale mi towarzyszą.
2. Ci czytelnicy, którzy są moimi entuzjastami, być może dlatego mają poczucie tak bliskiego kontaktu ze mną, bo ja pisanie traktuję jak intymną rozmowę i oni to chyba odczuwają, że traktuję ich jak powierników. Oni dlatego są tak blisko mnie, bo ja faktycznie próbuję złapać ich za włosy i trzymać na uwięzi. Ostatecznie pisarstwo to jest rodzaj seansu, może nawet psychodramy.
3. Może też ten mój magiczny związek z czytelnikami polega na tym, że oni mają poczucie, jakbym wyjmował im z głowy myśli i wypowiadał je za nich.
4. Ja zawsze byłem silnie przepojony Kresami i ich językiem, więc często martwiłem się, czy melodyka mojej prozy przemawiać będzie do czytelników środkowej Polski, bo ostatecznie wschodni układ słów i zdań jest trochę inny, trochę egzotyczny. Ale później zrozumiałem, że ten zaśpiew, pełen rusycyzmów i lituanizmów, jest jednak atrakcyjny i pokupny, więc przestałem się tego bać, a nawet zrozumiałem, że to jest dla mnie szansa.
5. Często zdarza mi się sytuacja jak ta w czasie pewnego spotkania autorskiego, gdy pewna dystyngowana kobieta, wyglądająca na uczoną, powiedziała, że cisnęła moją książką o ziemię, ale później, po jakimś czasie, ją podniosła i wróciła do przerwanej lektury. Takie historie mi się w życiu powtarzały. Na przykład dzwonił jakiś człowiek i oświadczał, że oto odrzuca moją książkę, ale po paru dniach dzwonił, żeby powiedzieć, że jednak ją skończył i dziękuje. Oznacza to chyba emocjonalny odbiór moich utworów oraz to, że ludzie są bardzo samotni i jeśli znajdą bratnią duszę to im się poprawia samopoczucie.
6. Nie sądzę, żeby atrakcyjność mojej prozy opierała się na wątkach politycznych, bo nigdy nie uprawiałem prozy politycznej, tylko opisywałem trudny los ludzi na tej ziemi. Przecież ja nigdy nie potępiłem w sloganowy sposób komuny i socjalizmu. Po prostu uważałem, że rzeczywistość jest taka, jaka jest, inna nie będzie, więc trzeba ujrzeć i opisać nasze losy w tych warunkach, w jakich żyjemy.
7. Ja nie jestem pisarzem „naukowym”, więc nie projektuję sobie czytelnika, nie ustawiam sobie go w głowie, ale idę za instynktem. Ja się wręcz boję prozy wyrozumowanej i niespontanicznej!
Jak widzimy, zamiast wyjaśnienia otrzymujemy kolejne już zaskoczenie: Konwicki za główną przyczynę własnej popularności oraz wysokiej lokaty historycznoliterackiej uważa specyficzny typ relacji psychologicznej, jaką udało mu się zbudować z czytelnikami. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że pisarz jest tutaj na antypodach przekonań czołówki polskiego literaturoznawstwa, bowiem poza jednym przypadkiem nie znajdziemy punktów stycznych z badaczami jego twórczości. Jest to sytuacja – trzeba powiedzieć wprost – autentycznie niezwykła. Trudno zatem nie odczuwać zaniepokojenia lub nawet frustracji, ponieważ trudno w takim momencie uniknąć pytań: kto błądzi, a kto ma rację? I dlaczego ta różnica jest aż tak radykalna?
Nie można tu niestety mówić o żarcie ze strony pisarza, choć jest on znany ze swoich licznych prowokacji intelektualnych. Jego deklaracja bowiem została złożona całkowicie serio, po długich przemyśleniach, wręcz z pewną dozą pryncypialności. Pisarz naprawdę uważa, że półwiekowe przywiązanie czytelników do jego książek nie wynika z „atrakcyjności” wpisanej w nie biografii, nie jest efektem mniej czy bardziej przenikliwych diagnoz politycznych ani nawet działań ruchu opozycyjno-niepodległościowego, nie jest wreszcie pochodną wierności rudymentarnym zasadom etycznym i obywatelskim, jakie stały się fundamentem jego utworów, nie jest również wyrazem przywiązania odbiorców do „chodliwych” tematów, jakie starał się przenieść z gatunków popularnych do swojej pisarskiej „kuchni”. Według Konwickiego, sekret fenomenu jego notowań opiera się na ośmiu w istocie cechach jego sztuki pisarskiej: konfesyjności, mediumiczności, instynktowności i spontaniczności aktu kreacji, językowo-składniowym „regionalizmie”, emocjonalnym stosunku odbiorcy do jego twórczości, a wreszcie na akceptującym stosunku do rzeczywistości i ludzi na nią skazanych.
Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika "Odra".
Odra 4/2015- Dziennik Grynberga
Henryk Grynberg
PRZESZŁOŚĆ POWRACA
(Z bieżącego pamiętnika)
McLean, 15 IX 2013
Dostałem mejla od prawnuczki jednego z głównych bohaterów mojej Mszy za wszystkich (patrz „Odra” nr 4/1999 i zbiór Drohobycz, Drohobycz, W.A.B. 2000). Narratorka tego opowiadania nazywała go „Dziadziem”, bo był dużo od niej starszy i nie miał przednich zębów, które wybili mu gestapowcy, gdy nie chciał się przyznać, że jest Żydem. Jego pierwsza żona zginęła w Treblince, ale córka przeżyła na aryjskich papierach i – jak mnie informuje prawnuczka – po jego ucieczce na Zachód wyszła za mąż, zamieszkała w Gdańsku i urodziła dwóch synów. O przeszłości mówiła niechętnie, skąpo i fragmentarycznie i nikt w rodzinie nie wiedział o jej pochodzeniu, a po jej śmierci znaleziono w papierach następujący dokument:
Gdańsk, dnia 16 listopada 1960 r.
Zarząd Kongregacji Religijnej Wyznania Mojżeszowego w Gdańsku stwierdza niniejszym, że Ob. (...) zam. ul. (...) z domu Zofia Anita Weindling, córka Antoniego Natana i Matyldy z domu Bienstock, urodzona 6 grudnia 1924 roku w Krakowie, zarejestrowana jest w tutejszej Kongregacji. Stwierdza się, że w-w, według przedłożonych danych, w czasie okupacji przybrała nazwisko (...) i pod tym nazwiskiem wyszła za mąż za Ob. (...). Stwierdzam również, że ojciec w-w, Antoni Natan Weindling, był mi osobiście znany z okresu przedwojennego.
Kongregacja Religijna Wyznania Mojżeszowego Gdańsk-Wrzeszcz ul Aldony 6/5
Przewodniczący Kongregacji Uszer Horowitz
Nie wiemy, po co w 1960 roku potrzebne jej było takie zaświadczenie. Czy próbowała uciec z powrotem do Żydów? Jej wnuczka przesłała mi również zdjęcie osobiste swojej prababki, Matyldy z domu Bienstock. Elegancka, delikatna, subtelna. W Żydowskim Instytucie Historycznym zachowała się informacja, że dziadkowie wydanej w Warszawie i zamęczonej w Treblince Matyldy pochodzili z Brygidyna koło Drohobycza (a więc słusznie jest wspomniana w książce zatytułowanej Drohobycz, Drohobycz). To skrywanie rodzinnej tożsamości zostawiło po sobie głęboką ranę, ale wszystkie, nawet najwątlejsze nici, które mogą mnie łączyć z Tamtym Światem, są dla mnie bezcenne – wyznaje jej prawnuczka. Mój adres dostała od Teresy Sz., przyjaciółki swoich rodziców ze studiów w Gdańsku, która wyszła za Wowę Sz., żydowskiego kolegę z Wydziału Budownictwa Morskiego, przez co w 1968 roku została uchodźczynią jak on i mieszkają dwie mile ode mnie w McLean. Wowa, właściwie Ruben, był naczelnym architektem budowy okrętów w Coast Guard (amerykańskiej marynarce ochrony wybrzeża). Gdy odchodził na emeryturę, na przyjęcie w ich domu, gdzie bywam od dziesiątków lat, przybyli dygnitarze z obu wybrzeży Ameryki i zza wielu mórz. Teresa jest teraz w Coast Guard na specjalnym kontrakcie. Nie wiem, na czym on polega, ale przydzielono jej służbowe mieszkanie w Neapolu ze słynnym widokiem na morze i tam teraz spędzają większość czasu. Wyobrażam sobie wspaniałą marynarkę wojenną, jaką by wybudowali Polsce, gdyby ich nie wyrzuciła w 1968 roku...
McLean, 28 X 2014
Sobota 21 lutego pozostanie na długo w pamięci getta. Nakazano, aby mieszkańcy wszystkich kolektywów i przybysze z transportów zachodnioeuropejskich stawili się o 10 rano na Bazarach. W środku placu ustawiona została szubienica. O 10.30 straceńca wyprowadzono. Zachowywał zupełny spokój, ale gdy zrzucał płaszcz i marynarkę, zwrócił się z cichą prośbą o darowanie mu życia. Pętlą opasał mu szyję człowiek bez łat. Wielu zebranych zaczęło odmawiać modlitwę za zmarłych – kadisz. Przedstawiciele władz po dokonaniu zdjęć powrócili do out. Wygnaniec z Kolonii Maks Hertz z zawodu był drukarzem, przybył z żoną i dziewięcioletnią córeczką do getta 23 października – pierwszym transportem. Na kilka tygodni przed egzekucją wykradł się z getta. Aresztowany został na dworcu, gdy wykupywał bilet do Kolonii – wypadła mu z portfela łata zdobiąca odzież tutejszych mieszkańców. Zgubę zauważył kasjer.
To z mojej Kroniki (Wydawnictwo 86 Press, Łódź 1994, s. 51-52 i Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, Lublin 2005, s. 73), która jest udramatyzowanym ekstraktem oryginalnej kroniki łódzkiego getta. Ciąg dalszy przytoczonego wyżej epizodu nastąpił w maju 1995 roku, gdy odwiedziłem znajomych zamieszkałych w Łodzi na Bałutach, w pobliżu w/w Bazarów, gdzie w najlepsze handlowano, po czym poleciałem na spotkania autorskie do Hamburga i Kolonii. W Hamburgu zatrzymałem się w hotelu o nazwie „Elysée” i nawet tryskała przed nim misternie rzeźbiona fontanna zatytułowana „Paradies-Brunnen”, gdzie kąpały się nie tyle ciała, co kamienne dusze. Opodal na zieleńcu, pod strażą / cienistych strzelistych drzew rósł bezimienny graniasty kamień / jak komin piec przycisk / na środku pustki / po wywiezionych stąd / przez Łódź-Bałuty Radogoszcz Chełmno / na drugi świat, a ja właśnie wracałem z Bałut / gdzie stragany wciąż pełne odzieży pół wieku po tym, gdy Max Hertz przywieziony z Kolonii... / poszedł z powrotem na dworzec / ale gdy płacił za bilet / wyleciała mu z kieszeni gwiazda / prosto w oczy kasjera / i zawisł nad bazarem wskazując / najkrótszą powrotną drogę / do Europy. Co więcej, w kieszeni miałem właśnie bilet na poranny pociąg / do kolonii – za który on tak drogo zapłacił.
Cytowany wyżej wiersz, który zatytułowałem Hamburg Elysée i włączyłem do zbioru Rysuję w pamięci (Wydawnictwo a5, Poznań 1995), wkradł się późnej w angielskim przebraniu i bez mojej wiedzy do internetu, gdzie wpadł w oczy Devory Danziger, która zadzwoniła dziś do mnie z Jerozolimy, żeby mi powiedzieć, że jest wnuczką Maxa Hertza. Jego żona i małoletnia córeczka zginęły, ale miał dużo starszą córkę, która zdążyła wyjść za mąż i mieszkała w Aachen, skąd wywieziono ją do getta ryskiego, a stamtąd do Stutthof i jakoś przeżyła. Devorah Danziger, która jest jej powojenną córką, przesłała mi zaraz po naszej rozmowie zaśnieżony plac bałuckich Bazarów w zimie 1941/42 – naprawdę śnieżnej i mroźnej – z niskimi szarymi kamienicami w tle, na którym wisi jej dziadek Max Hertz: ciemne spodnie, ciemny sweter, jasna głowa, jasne niebo, niewidzialny sznur, a w śniegu pod wysoką szarą szubienicą szary płaszcz i szara marynarka, tak jak je sfotografowali „przedstawiciele władz” i skrupulatnie zanotowali kronikarze. Nie wiem, w jaki sposób doszła do nich jego cicha prośba o darowanie mu życia. Według innych powiedział: „Przecież nic złego nie zrobiłem”. W każdym razie jeszcze nigdy przeszłość nie wróciła do mnie tak wyraziście.
PS. Przez drobny błąd typograficzny godzina egzekucji w obu edycjach mojej Kroniki podana jest jako 1.30 zamiast 10.30, a spolszczoną wersję imienia – Maks zamiast Max – powtórzyłem tam za oryginalną kroniką, którą przez pierwsze dwa lata pisano po polsku.
McLean, 16-19 XI 2014
I jeszcze jedna przeszłość. Krzysztof, syn mojej niedoszłej siostry przyrodniej (patrz Zwycięstwo, Część druga i Ciąg dalszy, rozdz. Sąd), przysłał mi listy pisane w latach 1940-1941 w Warszawie i warszawskim getcie przez jej matkę i babkę – a jego babkę i prababkę – oraz kilka innych osób do bliskich, którzy zbiegli do Rosji. Listy te znalazł w papierach swojej matki, która umarła dziesięć lat temu, ale – jak pisze – nie był w stanie ich wcześniej przeczytać. Przysłał mi również skan mocno podniszczonej fotografii, gdzie radośnie uśmiechnięta młoda matka, przytula swoją twarz do twarzyczki niemowlęcia o niezwykle uważnym spojrzeniu. Aby przedstawić osoby występujące w tej korespondencji, przypominam z pierwszego rozdziału Ciągu dalszego, że w lutym 1938 roku w warszawskiej gminie żydowskiej na Twardej wzięły ślub dwie pary: Felicja Goldman z Dawidem Jarząbkiem i jej młodsza siostra Ruta z Wolfem Alpertem. W listopadzie 1939 roku Dawid Jarząbek (zwany w listach „Dadzio”, „Dadek” albo „Jarząb”) , Wolf („Wewek”) Alpert i Ruta uciekli na sowiecką stronę. Fela była wtedy trzy tygodnie po połogu i nie chciała z niemowlęciem ryzykować podróży w nieznane. Dawid miał się rozejrzeć, urządzić i ją sprowadzić. To, co zobaczył, nie spodobało się mu i próbował wrócić, lecz go zesłano do łagru. Fela mieszkała w Warszawie ze swoją matką i teściową.
Więcej w kwietniowym numerze miesięcznika "Odra".