Literatura
„ODRA” 1/2013 – WIERSZE
Jarosław Mikołajewski
stare listy
słodko przeciągają na swoją tu stronę
kiedy odnajdujesz własne imię w wołaczu
a kto woła jest w mieście pod datą sprzed lat
córko
bywałem taki
owaki
ale ktoś mnie przecież trochę takiego urodził
szczelina wyboru ciaśniejsza była niż przesmyk klepsydry
mam gardło ciasne jak ojca
kiedy nie mógł odkrztusić powietrza
czy się starałem
nie wiem
nie pamiętam
z jakiegoś powodu czuję się zmęczony
mieczyk
mój ojciec kiedy idzie
psy warczą na niego
tłumaczy że dlatego przychodzi tak rzadko
mówi że tam obok
(nie mówi że w górze)
nie ma innych kulawych
więc psy rzucają się zawsze na niego
kiedy pojawia się na sinej dali
literka w chmarze ujadających przecinków
szybko szukam drogi do pokoju z dzieciństwa
biorę mieczyk drewniany i tarczę z plastiku
biegnę naprzeciw i próbuję krzyczeć
ale na ogół nie dobywam głosu
na krtani już dawno osiadła mi kreda
pył jak ze szmaty na szkolnej tablicy
wymachuję więc mieczem i psy uciekają
na tamtą stronę a my jeszcze na tej
siadamy na cichą rozmowę na trawie
tak jest choć już nie jest bo we śnie sprzed miesiąca
nie wziąłem mieczyka i wzgardziłem tarczą
nie chciało się wstać więc rzuciłem przybłędom
co było po ręką
poduszkę lub żonę
butelkę po wodzie albo pustą pięść
one podbiegły
ojciec się odwrócił
odszedł i do dzisiaj nie wrócił
od miesiąca mój ojciec nie przychodzi do mnie
co noc nade mną zbiegają się psy
biorą do pysków mój drewniany mieczyk
i proszą bym bronił
ale nie mam kogo
nie córek przecież
bo psy ich nie gryzą
nie żony przecież
bo psy jej nie czują
nie siebie
bo lubię kiedy psy są tutaj
a ojciec mój pewnie chodzi kędy chce
boże autografy
pieprzyki na pewno
pory i zmarszczki
na kamieniu bruzdy
kwarce
żyłki piasku
szramy to już raczej wyręka człowieka
przewidzenie
kilka lat temu w szkolnej kaplicy
julka zobaczyła jezusa
był światłem bezbarwnym
w czerwonym konturze
teraz nie wie czy to było naprawdę
a moje oczy które nie widziały
wciąż widzą jego obraz ze słów
kredowe koło
chodzą gołębie i nas nie widzą
śmigają łódki i nas omijają
że niby nas nie ma
na placach i w wodzie?
co to my jesteśmy ludzie co nas nie ma?
Jarosław Mikołajewski
„ODRA” 1/2013 – Limonow by Limonov by Лимонов
Tadeusz Klimowicz
Limonow by Limonov by Лимонов
Uwielbiam blurby. Zawdzięczam im poczucie obcowania z Wielką Literaturą. Tym razem za jedyne 39,90 zł trafiła do moich rąk wielka opowieść, która dowodzi, że ryzyko się opłaca, nawet w literaturze („Le Figaro”) i na dodatek jest to książka zdumiewająca, nie do zdefiniowania. I bulwersująca („Le Monde”).
Wierzę, oczywiście, bo w coś wierzyć trzeba, w istnienie „Le Figaro” i w istnienie „Le Monde” i nawet wierzę w to, że ktoś może wydalić z siebie parę takich zupełnie bezsensownych, pretendujących do miana błyskotliwych, zdań-wydmuszek. Domyślam się – Empatia to moje drugie imię – że pisanie dla jednego „Le” i drugiego „Le”, i jeszcze jakiegoś „Der”, „Die”, „Das” czy „The”, i każdego innego dziennika jest zajęciem stresującym, naznaczonym piętnem Zeitnotu. Taki ktoś (dla potrzeb tego tekstu nazwijmy go umownie krytykiem literackim) ma albo bardzo dużo czasu na przeczytanie niemal pięciusetstronicowej powieści, albo bardzo mało na jej zrecenzowanie. Wybór jest oczywisty i powinniśmy go uszanować. W ostateczności zawsze można się podeprzeć bon motem Bronisława Maja: Nie jestem na tyle małostkowy, by czytać książki, które recenzuję.
Po egzegezie lefigarowych i lemondowych okładkowych mądrości, po tym, gdy na początku września 2012 roku „Gazeta Wyborcza” umieściła tę książkę na siódmym miejscu wśród 20 literackich premier, na które warto czekać, zrozumiałem, że w końcu ktoś musi przeczytać nagrodzony prestiżową Prix Renaudot, wydany we Francji podobno w nakładzie stupięćdziesięciotysięcznym, tekst Emmanuela Carrère’a Limonow. Powieść[1] i że to będę ja. Trudno. Karma. Czyli Sud’ba.
Przeczytałem i teraz wiem, że niepowieść Powieść ma dwóch głównych bohaterów, mężczyzn, którzy już dawno przekroczyli smugę cienia. Good boy Francuz (ur. 1957) – o którym z kręgów zbliżonych do Wikipedii możemy dowiedzieć się, że jest twórcą o wielu talentach: romancier, essayiste, scénariste, réalisateur, écrivain – zna dobrze Rosję, tę wczorajszą i tę dzisiejszą, ale to oczywiste – bywał tam (jednak bez zanurzenia się w niej na miarę Jacka Hugo-Badera czy Mariusza Wilka), a poza tym pochodzi z bardzo porządnej rodziny i prawdę o kraju, który wydał Dostojewskiego i Lenina, wyssał z mlekiem matki-sowietolożki (Hélène Carrère d’Encausse, z domu Zurabiszwili). Dzięki temu – jako jeden z dwojga Francuzów (nie zapominajmy o Marinie Vlady) – zna definicję zapoju i „parę sztuczek” chroniących przed upiciem się ([…] matka przejęła ten patent od starego popa z Syberii), wie też dużo o tatuażach „rosyjskich bandytów” i o „obozach pracy” (na przykład te […] na wschodnich rubieżach Syberii słyną z tego, że są najcięższe ze wszystkich […]). Bad Boy Rosjanin (ur. 1943) – pisatiel, poet, publicyst, politiczeskij diejatiel – od lat znany wyłącznie pod pseudonimem, ma gęstą biografię wykradzioną z powieści pikarejskiej, wie wszystko o kapitalistycznym Paryżu i jeszcze więcej o znienawidzonym imperialistycznym Nowym Jorku, po ojcu odziedziczył wojskowy pas (Wieniamin Sawienko był oficerem NKWD) i miłość do radziecko-imperialnej ojczyzny jako hipostazy dobra i sprawiedliwości społecznej (oraz wszelkiej innej).
Relacje między nimi nie są przesadnie skomplikowane: rosyjski demon Eduard zafascynował, zahipnotyzował i wreszcie uwiódł francuskiego anioła o imieniu Bóg z nami (a więc Emmanuela). (…) Limonow – pisze Carrère w Prologu do swojej niepowieści Powieść – był rzezimieszkiem na Ukrainie, idolem sowieckiego undergroundu, kloszardem, a potem służącym miliardera na Manhattanie, modnym pisarzem w Paryżu oraz żołnierzem zagubionym gdzieś na Bałkanach. A teraz, w tym kolosalnym postkomunistycznym burdelu, jest starym, charyzmatycznym wodzem partii młodych desperados. On sam postrzega siebie jako herosa, choć można go uznać za skurwiela i na tym na razie zakończę swój osąd. Po napisaniu tego ostatniego zdania poszedł na pewno umyć swoje nieczyste ręce, które wystukały na klawiaturze fils de putain (może) i wypłukać swoje zbrukane wulgaryzmami usta, które wypowiedziały salaud (może) albo salopard (może), a po powrocie z łazienki zdobył się na bolesne wyznanie: Gdy Limonow przyjechał do Paryża (1980 – T.K.), ja akurat wróciłem do stolicy po dwóch latach spędzonych w Indonezji (odbywał tam zastępczą służbę wojskową we Francuskim Centrum Kulturalnym – T.K.). Można powiedzieć, że przed tym doświadczeniem nie wiodłem zbyt awanturniczego życia. Byłem grzecznym dzieckiem, a później przeuczonym nastolatkiem. (…). W wieku szesnastu lat miałem krąg przyjaciół, zafascynowanych tak jak ja muzyką klasyczną. Godzinami porównywaliśmy różne wersje kwintetu Mozarta czy opery Wagnera…
Czterdzieści lat później Carrère postanowił złożyć hołd „idolowi sowieckiego undergroundu” i dla niego został stalkerem (ale wirtualnym) i kopistą w jednym. Na początek założył (być może słusznie), że najlepszym źródłem wiedzy o Limonowie jest Eduard Limonow; po drugie, uznał, że pisarstwo wczorajszego kloszarda ma charakter autobiograficzny; a po trzecie, z zawstydzającym entuzjazmem (rozumiem: tego wymagała wybrana strategia pisarska) wydobył z literaturoznawczej rzeki zapomnienia poglądy oparte na naiwnej wierze w to, iż każda powieść autobiograficzna zawiera prawdę, całą prawdę i tylko prawdę o autorze. Tak zrodził się pomysł na książkę, która nie jest ani powieścią, ani tym bardziej biografią, gdzie narracja została rozpisana na dwa głosy męskie (hardcorowy Ediczki Limonowa i popowy Ediczki Carrère’a) i „(…) przeistacza się – jakby napisał (a może już napisał?) Włodzimierz Bolecki w Posłowiu do Ferdydurke – w metanarrację, a powieść – w metapowieść”. Tak powstał bryk dla zaganianych limonofilów.
[1] E. Carrère, Limonow. Powieść, przeł. M. Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012. Pomysł Carrère’a, aby swoją niepowieść zatytułować Limonow. Powieść wpisuje się w dobrze już znany – chociażby na gruncie rosyjskim – rytuał metafizycznej gry genologicznej prowadzonej przez autora/nadawcę z czytelnikiem/odbiorcą (powieść Nikołaja Gogola Martwe dusze. Poemat, powieść Wieniedikta Jerofiejewa – Moskwa-Pietuszki. Poemat). Szkoda, że autora Limonowa. Powieści nie zainspirował Dar (1953) Vladimira Nabokova.
„ODRA” 1/2013 – WIERSZE
Igor Pomierancew
Z listów do przyjaciela
I
Masz rację.
Popełnię błąd, określając, co to jest ojczyzna.
I, żeby popełnić ten błąd, nie mam potrzeby otwierania
pierwszego tomu doktora Samuela Johnsona
albo czwartego Władimira Dala.
Ojczyzna – to zapach, kolor i dźwięk.
Niech daltoniści i głuchoniemi czepiają się żył i krwi.
Moje alergeny – to obcy zapach, kolor i dźwięk.
Można tysiąc razy odżegnać się od tych drobnostek,
można przyczepić się do rządzącej albo opozycyjnej,
do obojętności ust, nieotwartości ramion,
lecz, zamieniwszy Florencję na Rawennę,
rozumiesz, co to ojczyzna.
Ojczyzna – to kontrast.
Tylko poznawszy obce, rozumiesz, co to swoje.
Intensywny patriotyzm – to uczucie przybłędów.
Ostro odczuwać ojczyste, gdy jesteś nim otoczony,
może tylko wyrostek, obcy, rewolucjonista.
II
Masz rację.
Wzrok emigranta – jest ostrzejszy, surowszy niż wzrok podróżnika.
Emigrant jest oczywiście niewdzięczny. Szuka winnych
i znajduje ich tam, gdzie bezkarnie można oskarżyć.
Wina nie wchodzi w grę. Potrzebny jest powód. Zamiast swojej ojczyzny
emigrant posadzi na ławie oskarżonych macochę,
zwłaszcza, gdy dała schronienie, przygarnęła.
Jej pocałunki są zbyt głośne, albo wilgotne, albo wyzywające.
Dziękuję ci, Anglio, że nie całujesz,
że nie udajesz matki.
Dobroć jest tak samo odpychająca jak surowość.
Twoja dyskryminacja – jest moją nadzieją.
Nie otwierasz szeroko ramion,
w których można utonąć.
Pod nogami jest brzeg.
III
Masz rację.
Na retoryczne pytanie Theodora Adorno,
czy można pisać wiersze po Oświęcimiu,
godnie odpowiedział Paul Celan.
Odpowiedział wierszami, w których najważniejsze
są przerwy pomiędzy słowami.
To milczenie człowieka, który doświadczył nieszczęścia,
który stał się ze strachu jąkałą.
Celanidzi w rozmaitych językach
odtwarzają styl poety.
Ale ten styl trzeba było przeżyć.
To – styl życia
Dzisiaj odgrywanie „tragedyji” wydaje mi się
niesmaczne i niegodziwe.
Ci, których zakopywano stosami,
wykrzyczeli to sami.
Tym, co przeżyli, pozostaje jedno:
usłyszeć własny oddech.
Niech żyje składnia,
ponieważ śmierć – to brak oddechu!
* * *
Zazdroszczę kinu.
Jak samogłoskami oddać
gęstość wody,
wymach ręki pod wodą,
nie wymach,
tylko gaśnięcie,
powolne,
pożegnalne.
Albo pocałunek pod wodą.
Tak często wymieniają się nim
nurek i nurkini.
Ale to już, moim zdaniem,
czyste, mdlące, obrzydliwe kłamstwo.
Gdzież pod wodą komu w głowie całowanie?
Nie, jednak kino
to bujda.
Igor Pomierancew
Przełożył Zbigniew Dmitroca
,,ODRA” 12/2012 - Poètes maudits
Stephen Spender
Poètes maudits
(fragmenty)
I. Bruksela 1873
Pod rentgenowskimi promieniami słońca dwóch poètes
Maudits siedzi i pije absynt: Paul,
Lubieżny i płaczliwy, porzucił
Żonę, dziecko, księdza, dla Rimbaud
Boskiego chłopca z językiem z piekła rodem,
Włosy, rozdarta aureola wokół głowy,
Oczy wpatrujące się w głąb kieliszka.
Pijackim językiem miotają,
Rywalizując między sobą, przechwałki,
Przekrzykując się, który z nich miał bardziej
Świńskie dzieciństwo, cały dzień
Kucając nad dołami w latrynach, podglądając
Części ciała dorosłych skrywane
Pod pobożnymi hipokryzjami
Hymnów śpiewanych w kościele, wygłaszanych kazań:
Kutasy, pizdy, dziury w dupie, z których
Wypływa mocz, gówno, krew,
Ekskrementów ekstremy;
Słowniki wzdrygają się przed słowem na cztery litery,
A doktorzy zagrzebują się w grubych tomach
Martwych słów i martwych języków,
Jak łacińskie nazwiska na grobowcach.
Upojony ekstazą
Wstydliwych spraw, które wzlatują do nieba,
Rimb wskakuje na stół, rozrywa
Na sobie spodnie,
Pokazując wyrytą na udzie
Bliznę jak medalion.
„Oto moja złocista pieczęć grzechu”, wyje.
„Z nią się urodziłem, oto moje prawdziwe ja”.
Uniesiony taką niewinnością
Tych sprośności, które w niebo uleciały
Paul podniecony wstaje z krzesła
I język wkłada do tej rany.
Blednie chłopak z pogardy, urąga mu:
„Durna ciota! Sodomita! Odpierdol się!”
Uderza go. Paul podnosi się, czuje
W ciemnościach kieszeni
Pistolet, który pożąda swego celu,
Lodowatego serca Rimba, środka
Ich miłości, która nienawiścią się stała, celuje w
Ten środek, nie trafia, rani w palec.
Chłopak znów przemienia się w dziecko,
Biegnie do łona matki: „Policja! Na pomoc!
Maman!” Dwóch żandarmów pospiesza,
Zabierają Paula. Dwa lata spędzi
Na recytowaniu wierszy – oto pokuta!
II. Paryż 1873
Rimb wybiega z knajpy, przebiega
Ostrymi krokami pola, pagórki, miasta.
Cały dzień i całą noc bezsenny widzi
Rozpisany w ciemnościach jeden jego
Prawdziwy wiersz, prawdziwy świat dzieciństwa, kiedy
O świcie koło matczynego domu
Ujrzał tęcze rosy na łące uczepione
Nitek pajęczyny utkanej pomiędzy trawami,
Po której kicały głośno zające,
Odgłosy ich skoków uderzały echem
W delirium poranka jak w bęben,
Podczas gdy małe dzieci z niskich zagród
Wybiegały, podskakując, aby otoczyć drwiąco
Wieże modlących się matek.
*
Szedł i szedł, aż do Paryża doszedł
O najwcześniejszej godzinie, kiedy światło i ciemność
Kładły się na ramionach jak widma,
Zlane w jedną szarą monochromię,
A szare domy stawały się grobowcami –
Kiedy polewaczki wyjeżdżały zraszać
Aleje –
A kelnerzy w koszulach z mankietami
Wystawiać zaczęli stoliki na chodnikach,
Wyrzucając pijaków, w których ciężkich głowach
Kłótnie tej nocy jeszcze się odbijały –
(…)
IX. Kapitalista 1880–1890
Rimb – kapitalista –
Osiągnął pełnię siły, aby kształtować
Zewnętrzny świat stosownie do swojej woli –
(Odrzucając miraże poezji) –
Jednak poza tym wszystkim
Jest marzenie, które nim kieruje –
Marzenie, które sobie ślubuje,
Że się spełni.
*
Że po wielu wyprawach,
Po przepełnionych karawanserajach
Od powyginanych wybrzeży do wnętrza krainy
Przez pustynie z rozrzuconymi głazami,
Z zamkniętymi w nich wspomnieniami
O miastach zbudowanych na ich cokołach –
Do interioru
Kontynentu w kształcie serca –
I po handlu z tubylcami
(ich biblijne czarne twarze maski,
Przez które targujące się oczy patrzyły na jego oczy) –
Wymieniając swoje medykamenty – paciorki – Śmiecie!
Na przyprawy korzenne – kość słoniową – złoto,
Po niekończącej się nudzie
Czekania, czekania, czekania spowodowanego
Nieuczciwością, długami, zaciągniętymi kredytami
(Kredyt z Paryża – trudno zaciągnąć!) –
Po piekielnych nocach w pokojach,
W których ukłucia owadów pozostawiały
Typowe dla Afryki gorączki,
Jego gibkie, mocne ciało zaczęły przecinać
Przedwczesne rysy starości –
Że po tym wszystkim powróci
Do rodzinnego domu i matki,
Stanie tam na jego progu,
Stary, chudy, skruszony i ujrzy
Ją siedzącą, zgarbioną pośrodku rudery –
Jej twarde, pobożne uczynki, jego furia
Związana z Paulem by odbiegła:
Ich ekstatyczne ekscesy
Ognistych marzeń, zmieniające się w agresję przez
Haszysz i absynt, wyprawy do
Miast, burdeli ich zachcianek.
(…)
*
Wchodząc do jej pokoju, powiedziałby:
„Matko, oto twój syn, wróciłem –
Koniec z poetą, który buduje ze słów
Błahostki, to nic innego jak marzenia,
Mary i zwykłe fantazje,
Nierzeczywista pustka.
A teraz przychodzę,
Trzymam w rękach prawdziwą magię,
Prawdziwą różdżkę ze złota, którą zdobyłem, aby zmienić
Twoje ubóstwo w bogactwo, postawić
Naprawdę wymarzony pałac. Jestem
wierszem solidnym, bo prawdziwym.
Stephan Spender
Przełożył Kazimierz Brakoniecki
Konsultacja Magdalena Ochałek
Stephan Spender (1909–1995), klasyk angielskiej poezji XX wieku, eseista, redaktor, wykładowca; debiutował tomem Poems (1933) wysoko ocenionym przez T.S. Eliota. Związany był z kręgiem lewicowych poetów skupionych wokół W.H. Audena; w 1971 roku otrzymał the Queen’s Gold Medal for Poetry. Drukowany cykl wierszy pochodzi z ostatniego tomu wydanego za życia poety Dolphins z 1994 roku.
,,ODRA” 12/2012 - WYPISY Z LISTÓW UŻYTECZNYCH
Łukasz Musiał, Arkadiusz Żychliński
WYPISY Z LISTÓW UŻYTECZNYCH
Część LXVII
Jakiś czas temu wydaliśmy antologię poświęconą twórczości Franza Kafki. Od tej pory zaczęły dręczyć nas osobliwe sny. Niezwłocznie zapaliliśmy w biblioteczkach przezornie posiadane świeczki wotywne, zakorkowanej butelce zaś powierzyliśmy list do Mistrza, wraz z książką. Pisarz odebrał naszą przesyłkę. Po upływie około miesiąca dostaliśmy od niego odpowiedź – ni to list, ni wyznanie, ni opowieść. Publikujemy poniżej – bez skrótów, aczkolwiek, rzecz jasna, w przekładzie – całą korespondencję.
Ł.M., A.Ż.
Wielce Szanowny Panie!
Pańska literatura stała zawsze pod znakiem wieczności, nie wyda się zatem może nazbyt dziwnym adresowanie do Pana listu. Przypadła Panu w udziale osobliwa chwała czy też szczególne przekleństwo literackiej nieśmiertelności – czymże jest wobec niej osiemdziesiąt osiem lat fizycznego niebytu? Wyniesienie na ołtarze sławy może być, jeśli wierzyć autorytetom, najgorszą z kar. Książki, które pisał Pan dla nielicznych przyjaciół, są dziś – tak… – lekturą obowiązkową! Doprawdy zasłużył Pan na lepszy los. Elegista cienia w palącym słońcu!
Choć nasz list zniknie zapewne miedzy stertami korespondencji, jaka każdego dnia zakłóca Pański spokój, piszemy do Pana, szukając zrozumienia i wybaczenia. Zdziwi się Pan, widząc któregoś dnia pośród licznych nowości także zwalistą książkę zatytułowaną Nienasycenie. Filozofowie o Kafce. „Filozofowie!”, pomyśli Pan może, „o mnie?!” Proszę się nie irytować; zdziwiłby się Pan, wiedząc, jak krętymi ścieżkami podążyła filozofia po Pana odejściu. Niektórych z naszych autorów mógłby Pan znać, inni byli na to jeszcze zbyt młodzi, niektórzy w ogóle się nawet nie narodzili (choć dziś mogliby dobiegać osiemdziesięciu ośmiu lat)… Łączą ich co najmniej dwie cechy, a mianowicie błyskotliwość i głębia myślenia oraz emocjonalna więź, jaką odczuwali z Pańskim pisarstwem: Walter Benjamin, Albert Camus, Hannah Arendt, Günther Anders, Maurice Blanchot, Theodor Adorno, Gilles Deleuze, Felix Guattari, Jacques Derrida, Harold Bloom, Werner Hamacher, Rodolphe Gasché i Giorgio Agamben. Co zrazu może wydać się kakofonią, po jakimś czasie zaczyna, proszę wierzyć, współbrzmieć; składa się na symfonię. Każdy z wykonawców, jakich znajdzie Pan między okładkami książki, to równocześnie dyrygent, pod którego batutą czytano Pańskie książki.
Czy to aby potrzebne?, zapyta Pan z pewnością. Pisał Pan o sobie, że „składa się” z literatury; niczym innym Pan nie był i być nie chciał. To prawda. Ale taką samą prawdą jest i to, że duch wieje, kędy chce, i za sprawą niezwykłych okoliczności stał się Pan także mędrcem, prorokiem, filozofem – mimo że nie był Pan we własnym mniemaniu żadnym z nich i być nie chciał. Habent sua fata libelli… Tak czy inaczej zdecydowaliśmy się przesłać Panu rzeczony Band, żywiąc nadzieję, że za sprawą jakiejś nieuchronnej zdziczałej logiki, której dał Pan niezrównany opis, nie tylko dotrze ona do Pana (mimo braku stałego miejsca zamieszkania), ale i sprawi Panu pewną radość.
Z wyrazami głębokiego szacunku,
Łukasz Musiał i Arkadiusz Żychliński
-------------------------
Szanowni Panowie!
Jadę właśnie pociągiem z Litomierzyc, dokąd wezwano mnie w pewnej nie cierpiącej zwłoki sprawie. Załatwiłem ją i wracam czym prędzej do Pragi. Jestem zmęczony, wszyscy dokoła mnie śpią, na korytarzu ktoś wygląda przez okno. Leje haniebnie. W przedziale jest ciemno, nie można pisać, a mimo to piszę. Jestem szczęśliwy, gdy piszę. Czy jestem także szczęśliwy, gdy piszą o mnie? Nie wiem. Czytałem o sobie różne rzeczy i czasami mam żal do Maksa, wielki żal, że nie spalił wszystkiego, o co go przecież wyraźnie prosiłem. Nie chciałem, by po mnie cokolwiek zostało, a już zwłaszcza moje słowa, tak nieudolne. Kochany Maks naprawdę wierzył, że jestem wielkim pisarzem. I naprawdę udało mu się do tego przekonać miliony. Lecz jeśli wy, miliony, tak właśnie sądzicie, dlaczego nie ufacie mi akurat w tej sprawie, dlaczego nie traktujecie poważnie mej ostatniej woli, jak gdyby właśnie ona nie zasługiwała na najwyższą uwagę? Dlaczego zakładacie, że spisując ją, byłem nieszczery – ja, w którego szczerość w sprawach literatury chyba nikt nie ma prawa wątpić? Trudno mi to zrozumieć, ale stało się, co się stało. Dziesiątki tysięcy artykułów i książek, we wszystkich językach świata, nawet tych, co do których nie mam pewności, czy w ogóle istnieją. Komentarze, dyskusje, głosy – kiedy uświadamiam sobie, jak wiele ich jest, duszno mi i muszę otworzyć okno, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Lecz nawet to nic nie daje, a w każdym razie niewiele. Więc po chwili znów siadam i czytam. O sobie.
Czytam chaotycznie różne rzeczy, jedno miesza się z drugim, a jeśli człowiek się spodziewa, że przez takie czytanie znajdzie dla siebie jakieś wyjście lub pozna lepiej siebie samego, to się łudzi; stoi przed murem i nie może pójść dalej. Właśnie mam przed sobą kolejną książkę – Nienasycenie – i kolejny mur. Z drugiej strony – czyż nie odmalowuję tu siebie trudniejszym niż jestem? To nie pytanie, a raczej westchnienie. Niekiedy, zwłaszcza w nocy, gdy to sobie, jak teraz, uświadamiam, chciałbym wszystkiego poniechać, nic już więcej nie czytać i po prostu pójść na dno, tak ciężki od tego, co ja sam napisałem i co napisano o mnie.
Nie chcę tym nikomu sprawiać przykrości. Nie twierdzę, że wszystko, co o mnie powiedziano, nie ma żadnego znaczenia. Przeciwnie, czasami wydaje mi się wręcz, że właśnie tylko to ma znaczenie. Tylko to. Że moje słowa żyją jedynie dzięki niezliczonym komentarzom, dyskusjom i głosom, ponieważ same z siebie są na to zwyczajnie zbyt słabe, bezbronne. Kiedy więc sobie uświadamiam, co dla mnie czynicie, do oczu napływają mi nieomal łzy wdzięczności. Bo przecież wy wszyscy powinniście się raczej trzymać ode mnie z daleka, powinniście mieć już spokój ode mnie, zawodowego kłóciciela spokoju i dobrego snu. Spójrzcie, ileż jest w moim pisaniu niemożliwości, ileż nieudanych prób! Zawsze chciałem sam siebie jakoś przekroczyć, niekiedy zdawało mi się, że spełnienie jest blisko, że wreszcie nasycę się tym, za czym gonię, że gdzieś, chociaż trudna do odnalezienia, musi być jakaś szczęśliwa gwiazda, pod którą będzie można dalej żyć. Jakoś żyć. Może jednak przeceniłem swoje siły, może to wy jesteście moją szczęśliwą gwiazdą? A może tylko – mówiąc takie rzeczy – chciałbym się wam przypodobać? Żebyście, skoro ja sam jestem na to zbyt słaby, dali mi tchnienie jakiegoś poczucia egzystencji nowej, nieużytej, do czegoś lepszego przeznaczonej? Lecz czy nie byłaby ona niczym innym jak wyrzuconą na zewnątrz rozpaczą? I czyż moje pisanie nie byłoby wówczas zupełnie niczym? Ale w takim razie pewne i niewątpliwe byłoby także i to, że ja jestem zupełnie niczym. I że, jeśli w ogóle, staję się czymś dopiero dzięki wam. Nawet jeśli w swych sądach o mnie głęboko się mylicie.
Czy ja jestem rzeczywiście tak zmienny? Jakże smutno jest wokół mnie, i do tego smutku chcę was wciągnąć ze wszystkich sił. To niegodziwe z mojej strony, wybaczcie mi. A może lepiej nie wybaczajcie. Dajcie się ponieść gniewowi z mojego powodu i piszcie, chcąc ratować mnie przed sobą samym i mym własnym zwątpieniem. Potrzebuję waszej przyjaźni i waszych słów, bardziej niż na to zasługuję. Naprawdę zdaje mi się czasem, że karmię się nimi jak wampir. Czy nie przychodzi wam ochota, by odlecieć wysoko, uwalniając się dzięki temu od mojego ciężaru? Chyba tylko tym mogę się poszczycić, że was, zdrowych, uczyniłem chorymi… Nie rozumiem więc, dlaczego mimo to mnie czytacie. A jednak proszę was, byście tego nie poniechali. Byście czytali dalej, byście się dalej co do mnie w swych sądach mylili. Bo nawet wasze pomyłki są dla mnie wybawieniem. Tylko to potrafię powiedzieć: zostańcie przy mnie i nie opuszczajcie mnie. A gdy któryś z moich wrogów we mnie samym pisze do was tak, jak ja miejscami tutaj, wtedy nie wierzcie mu, lecz poprzez niego popatrzcie w moje serce. Chciałbym was uściskać, lecz przecież równie dobrze mógłbym otworzyć okno i uściskać nocne powietrze. Nie gniewajcie się, nic więcej od was nie żądam.
Oddany
Franz Kafka
,,ODRA” 12/2012 - O POEZJI, PRZEKŁADACH I POLITYCE
O POEZJI, PRZEKŁADACH I POLITYCE
Z Reinerem Kunze rozmawiają Krzysztof Ruchniewicz i Marek Zybura
K. Ruchniewicz/M. Zybura: Po wymuszonym w latach siedemdziesiątych wyjeździe do RFN napisał pan wiersz Jestem u siebie. Czy dzisiaj, dwadzieścia lat po zjednoczeniu, pańscy ziomkowie z byłej NRD twierdzą z równym przekonaniem, że są „u siebie”?
Reiner Kunze: Dwa pokolenia muszą najpierw wymrzeć, zanim będziemy mieli w Niemczech tylko jednych Niemców.
– Scalanie kraju i spoleczeństwa nie było bezbolesnym procesem. Co może nam pan powiedzieć o przyczynach i kontekście swojego wystąpienia z zachodnioberlińskiej Akademii Sztuk?
– No cóż, wystąpiłem z Akademii dla tych samych przyczyn, dla jakich opuściłem niemiecki PEN. Przejęcie członków ze Wschodu dokonało się en bloc, tak że dawni prześladowcy siedzieli naraz obok prześladowanych. Nie poprzedziła tego aktu żadna wcześniejsza debata, nie padło ani jedno słowo refleksji, nikt nie okazał cienia żalu. PEN-Club założony został w proteście przeciwko prześladowaniom, a Akademia Sztuki była wcześniej Akademią Wolności Sztuki.
– Wielki pisarz polskiej emigracji, Józef Mackiewicz, wystąpił w 1959 roku z Międzynarodowego PEN-Clubu, protestując przeciwko przyjęciu w jego szeregi komunistycznych pisarzy reżimu Kadara, i to niedługo po stłumieniu powstania w Budapeszcie. To była podobna do pańskiej reakcja. Co do pańskiej twórczości, tłumaczona jest ona na kilkadziesiąt języków. Które z przekładanych w wielu krajach książek ceni pan sobie najbardziej – i dlaczego?
– Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wielu tłumaczeń nie jestem w stanie ocenić. Natomiast najbardziej cenię sobie tłumaczy, którzy molestują mnie szesnastoma faksami na dzień lub też okupują natrętnie nasz dom przez wiele dni. Siedzimy wtedy od rana do wieczora, pracując nad tekstami, i mogę się wówczas przekonać, jak bardzo ci tłumacze są sumienni i jak uparcie mocują się z językiem. Ponadto uświadamiam sobie przy tym w szczególny sposób, jak bogaty jest mój własny język i jakie zalety mają inne języki. Niemczyzna na przykład bogata jest w rozmaite niuanse. W utworze pewnej czeskiej poetki czytamy frazę Mám ráda topoly (po polsku: „Lubię topole”). Na niemiecki mogę to przełożyć dosłownie: Ich habe Pappeln gern. Ale mogę też wyrazić to inaczej: Ich bin den Pappeln zugetan. Na to nie ma już w czeszczyźnie odpowiednika. Język ten dysponuje z kolei sympatycznymi zdrobnieniami i posiada słowa dla wyrażenia subtelnych form ruchu, które w niemczyźnie trzeba oddawać opisowo. O tym, jakiej jakości są przekłady, przekonuję się najlepiej, kiedy jestem za granicą i obserwuję reakcje słuchaczy. Przypominam sobie wspólną serię spotkań autorskich z Jakubem Ekierem, podczas których czytał on swoje przekłady moich wierszy dla dzieci. Publiczność zaśmiewała się do łez i biła mu brawo. On i Mireille Gansel we Francji należą do moich najrzetelniejszych przyjaciół-tłumaczy.
– Przejdźmy do pańskiej twórczości przekładowej z literatury czeskiej i słowackiej, wiąże się ona z biografią…
– Z czeską mową wziąłem ślub. Poznaliśmy się z żoną w 1959 roku, kiedy granica między NRD i Czechosłowacją była dla zwykłych śmiertelników jeszcze zamknięta. Pewna lekarka z Usti nad Łabą, która wyrosła w rodzinie dwujęzycznej, słuchała nocą audycji poetyckiej z radia NRD. Napisała potem do rozgłośni drezdeńskiej kartkę pocztową z prośbą o przesłanie tekstu jednego z usłyszanych wierszy. Drezno nie emitowało tej audycji, więc przesłano kartkę najpierw do Lipska, a potem dalej do Berlina, skąd po kilku miesiącach trafiła do mnie, autora owego wiersza. Pomyślałem sobie, że nadawczyni to pewnie starsza, może nawet z jakimś Czechem zamężna niemiecka dama, i wysłałem jej swoją książkę. „Dama” miała tyle lat, co ja. Zaczęliśmy korespondować, i to od razu tak intensywnie, że zanim po raz pierwszy stanęliśmy twarzą w twarz, wymieniliśmy ponad czterysta listów. Jednak już wcześniej zdążyłem ją zapytać, czy zechce zostać moją żoną, na co się nieostrożnie zgodziła. W swoich listach posyłała mi interlinearne tłumaczenia czeskich wierszy, które, jak słusznie uważała, powinienem koniecznie znać. I tak oto zetknąłem się z cudowną, oryginalnie metaforyczną, a przy tym realistyczną, autoironicznie-melancholijną i głęboko humanistyczną liryką czeskiego poetyzmu. Później poznałem Milana i Ludvíka Kunderów, Jana Skácela, Víta Obrtela, Františka Hrubína i Miroslava Holuba, aby tylko ich tu wymienić. Żyli wtedy jeszcze Vladimír Holan, Jaroslav Seifert i Słowacy Laco Novomeský i Miroslav Válek. O wielkich, prześladowanych poetach jak Jan Zahradníček czy Ivan Blatný usłyszałem jednak dopiero dużo później.
– Dużo pan wtedy tłumaczył. A dzisiaj?
– Wszyscy wielcy poeci, których tu wymieniłem, już nie żyją. Niedawno przygotowałem dla wydawnictwa Edition Toni Pongratz tom wierszy Petra Hruški. Kilka słowackich wierszy przełożyłem dla czasopism. Współczesnej czeskiej poezji, z jaką moja żona i ja spotykamy się teraz, nie chciałbym tłumaczyć. Odnosimy wrażenie, że wielu autorów za wszelką cenę uchodzić chce za „nowoczesnych”, uciekając od własnej wielkiej tradycji poetyckiej nawet w wulgaryzmy. Upadek języka jest wstrząsający. Ale kiedyś powrócą do korzeni. Jestem tego pewien.
– W związku z pańskim protestem przeciwko stłumieniu Praskiej Wiosny przez wojska Układu Warszawskiego przeczytać można w literaturze sekundarnej, że dekadę wcześniej czytał pan Dziennik węgierski Wiktora Woroszylskiego o powstaniu w Budapeszcie?
– Nie, to nie tak. To, co panowie mają na myśli, to tekst mowy Chruszczowa na XX Zjazd KPZR, którą poznałem w przekładzie z polskiego. Mój kolega ze szkoły średniej, który studiował wtedy polonistykę, otworzył mi tym przekładem oczy.
– Wróćmy do języka. Należy pan do najbardziej znanych krytyków ostatniej reformy niemieckiej pisowni. Za kilka lat minie dekada od jej wprowadzenia. O jaki bilans już by się pan pokusił?
– Ten bilans jest tragiczny. Już po wprowadzeniu tej reformy, pani profesor Wanka, ówczesna minister nauki, stwierdziła w wywiadzie: Ministrowie kultury poszczególnych landów wiedzą od dawna, że reforma była błędem (…). Ze względów państwowej racji stanu nie zdecydowano się na jej anulowanie. Państwowa racja stanu dobrem wyższym od języka! Ta reforma jest zbrodnią stulecia na języku niemieckim. Podstawową jej przyczyną była doktryna o konieczności deregulacji języka. Bowiem deregulując język, można zderegulować społeczeństwo. Z językiem to się już udało. Oto mamy dzisiaj obowiązujące pisownie według słownika Wahriga, odmienną od niej według słownika Dudena, jeszcze inne pisownie obowiązujące w rozmaitych redakcjach czasopism oraz najrozmaitsze „prywatne” pisownie, które nie trzymają się ani starego, ani nowego Dudena. Nie ma już jednej jednolitej pisowni i większość ludzi tonie powoli w mrokach swoistej demencji ortograficznej. Każdy pisze, jak mu się podoba. W regulacjach obowiązujących dla szkół panuje dowolność… Bardziej zderegulować języka już się nie da. Na przykład wedle nowej ortografii konstrukcję przymiotnika z czasownikiem piszemy osobno, kiedy przymiotnik jest stopniowalny. Semantyczna różnica między richtig stellen (postawić coś na swoim miejscu) a richtigstellen (skorygować, poprawić coś) ginie teraz w zapisie, ponieważ konstrukcję richtig stellen wolno teraz pisać tylko rozłącznie. Można mieć tylko nadzieję, że język okaże się silniejszy od każdej ideologicznej doktryny i każdej państwowej racji stanu.
– Co pozostanie z czterdziestoletniej historii literatury, sztuki i kultury NRD?
– To nie jest kwestia takiej czy innej woli. To się samo wyfiltruje. Jakość się ostoi. Powstała przecież w NRD wspaniała literatura i sztuka.
– Czy w dzisiejszych czasach poezja może pańskim zdaniem budować mosty porozumienia między narodami?
– Poezja już sama z siebie jest porozumieniem. Porozumiewamy się za jej pomocą na temat tego, czym żyjemy, i to niezależnie od tego, gdzie żyjemy. Poezja, obraz poetycki jest z samej swojej struktury bardziej uniwersalnym medium globalnego porozumienia aniżeli nawet muzyka. Mówi się, że muzyka jest językiem światowym, ale to nie do końca prawda. Na przykład muzyka Zachodu to zupełnie inny świat niż muzyka Bliskiego Wschodu, Chin, Indii czy nawet muzyka starożytnej Grecji. Zachodnia muzyka ma inną strukturę, ponieważ jej system tonalny oparty jest na gamie C-Dur. Natomiast u podstaw poezji starego Egiptu, Chin, średniowiecznych Maurów w Hiszpanii czy europejskiego Zachodu leży ta sama struktura, w swojej istocie niezmienna. W staroegipskim tekście czytamy: Jej czoło jest ptasią pułapką z czerwonego drzewa. / Jestem gąsiorem, omdlały moje nogi, / jej włosy są przynętą. / Pułapka stoi na skraju drogi. Toż to lustrzane odbicie Polnej różyczki Goethego, tyle że 5000 lat wcześniejsze!
– Miłosza, Herberta, Różewicza wymienia pan m.in. jako tych polskich autorów, którzy są dla pana ważni. Jak pan do nich trafił?
– Herberta poznałem w zachodnioberlińskiej Akademii Sztuk, Miłosza i Różewicza przez książki. Wspomnieć chciałbym jeszcze Wisławę Szymborską, którą miałem szczęście poznać także osobiście. Głębokie przeżycia, których źródłem była dla mnie poezja polska, zawdzięczam Karlowi Dedeciusowi. Jako tłumacz i pośrednik dokonał rzeczy niebywałych.
– Ale poezja polska wiedzie w Niemczech żywot niszowy. Czytają ją tylko (jeżeli w ogóle) elity. Do przeciętnego czytelnika ta literatura nie dociera.
– Ale jaka poezja do niego dociera? Tłumaczyłem kiedyś Skácela – pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował! Kiedy wojska radzieckie zajęły Czechosłowację, mój telefon, wcześniej głuchy, nie milkł ani na chwilę: nagle liczni zachodnioniemieccy wydawcy chcieli drukować literaturę czeską, nawet wiersze. Kiedy polityczne zainteresowanie tym krajem zdezaktualizowało się, zniknęło też zainteresowanie czeską poezją. Tylko niewielu ludzi potrzebuje do życia poezji. Poeci muszą umieć z tym żyć.
– Jakich rad młodym adeptom sztuki słowa udzieliłby pan z bagażu swoich bogatych doświadczeń?
– Na sto manuskryptów, jakie dostaję pocztą, trafia się może jeden, który zdradza początkujący poetycki talent. Nie, to niemożliwe, bo inaczej odkryłbym już co najmniej dziesięć takich talentów, a zdarzyło mi się to tylko ze dwa czy trzy razy. Gdybym w tekstach tych młodych ludzi, którzy siedzieli wczoraj w auli podczas spotkania ze mną, nie znalazł śladów poetyckiego myślenia, to nie odwodziłbym ich od dalszego pisania. Ostrzegałbym ich jednak przed zakładaniem, że to, co piszą, jest choćby tylko poetycką wprawką. Prawdziwie poetyckie myślenie jest stwarzaniem nowych obrazów, które wzbogaca świat o wyobrażenia o nim, jakie dotąd nikomu się nie śniły i które, odzierając rzeczywistość z banalności, odsłaniają jej otchłanie. Spacerując kiedyś po lesie, znaleźliśmy się z żoną i córką na polanie, usłanej kwitnącym mleczem. Na widok tych kwiatów córka, mająca wtedy może sześć czy siedem lat, zawołała klaszcząc w dłonie: „Ach, same skrzynki pocztowe!” (w Niemczech skrzynki pocztowe są żółte). Ten rodzaj dziecięcego myślenia jest igielnym uszkiem, przez które od praczasów przeciska się na świat wszelka poezja. Radziłbym młodym ludziom, o których panowie wspominali, aby czytali wiersze wielkich mistrzów i rozmyślając nad nimi, starali się odkryć, w czym różnią się w swojej refleksji od znajdowanej w tych utworach. Manuskrypty, jakie dostaję, mają dla większości autorów egzystencjalne znaczenie. Traktuję je z całą powagą i mnóstwo czasu zabiera mi takie sformułowanie odpowiedzi, aby nie urazić tych osób, ale i nie utwierdzać ich w iluzji, że to, co piszą, jest poezją. Niektóre reakcje pokazują mi jednak, że nie udaje mi się ani jedno, ani drugie.
Rozmowę przeprowadzono 17 maja 2012 w Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. W. Brandta na Uniwersytecie Wrocławskim. Wspólny wieczór poetycki Reinera Kunzego i jego tłumacza Jakuba Ekiera w Auli Leopoldyńskiej otwierał dzień wcześniej Dni Saksońskiej Akademii Sztuk we Wrocławiu. Poniższe wiersze poety, zaproponowane nam przez Jakuba Ekiera, ukazały się w tomie Remont poranka (Biuro Literackie, Wrocław 2008).
„ODRA” 11/2012 – SCHULZOWSKIE SZLAKI W DROHOBYCZU
Wojciech Pestka
SCHULZOWSKIE SZLAKI W DROHOBYCZU
W przypadającą na rok 2012 sto dwudziestą rocznicę narodzin Brunona Schulza i siedemdziesiątą rocznicę jego tragicznej śmierci Senat Rzeczypospolitej Polskiej postanawia uczcić tego polskiego pisarza i artystę, którego dzieła uznawane są przez międzynarodową krytykę i czytelników za jedno z najoryginalniejszych zjawisk literatury światowej XX wieku – to słowa uchwały z dnia 3 sierpnia zamieszczonej w „Monitorze Polskim”, ogłaszającej listopad 2012 Miesiącem Brunona Schulza. Mówiło się, że w sejmie Schulz „przegrał” z Piotrem Skargą.
Wciąż schodził innym z drogi – te słowa nie raz padały podczas debat w trakcie jubileuszowego, V Międzynarodowego Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu (6–12 września). Całe jego życie składało się z podobnych „przegranych”, w paradoksalny sposób tkwiło w nich źródło jego siły. Zwykli ludzie nie powinni wiedzieć, jak się robi parówki i jak wyglądają kulisy polityki – trudno zgodzić się na to cyniczne stwierdzenie, którego autorem był Otto von Bismarck, nawet jeśli ma się w sobie gotowość do zaakceptowania świata w jego kształcie, dalekim od idealnej postaci. Może jednak nie ma znaczenia próba znalezienia odpowiedzi na pytanie ,w jakim stopniu była to reakcja senatu na akt przyjęty prawie pół roku wcześniej przez Radę Najwyższą ukraińskiego parlamentu. Ważne, że w projekcie ukraińskiej uchwały z 22 marca 2012 roku, zgłoszonej z inicjatywy posła Stepana Kurpia, znalazły się słowa: Ukraina również może i musi być dumna ze spuścizny artystycznej Brunona Schulza. W tym kontekście nie wymaga komentarza wypowiedź dla PAP Grzegorza Gaudena, dyrektora Instytutu Książki: W swej uchwale deputowani napisali, że czczą wielkiego polskiego pisarza, co – znając delikatność stosunków polsko-ukraińskich – jest fenomenalne i świadczy o tym, że poprzez wielkich artystów można budować taki rodzaj porozumienia międzynarodowego. Chociaż to już polityka…
CZASAMI WIDZĘ SIĘ W LUSTRZE
Tamten Drohobycz z 1939 roku, wielokulturowy i polski, jak zwykliśmy z pewnym odcieniem nienależnej nam dumy podkreślać, liczący 34 600 mieszkańców (z nich 26,3 procent stanowili Ukraińcy, 33,2 – Polacy, 39,9 – Żydzi, według danych ukraińskich) nie był gotowy na przyjęcie tej rangi pisarza, świat jego wyobraźni był zbyt odległy od trawiącego mozolnie swe prowincjonalne problemy, pogrążonego w letargu miasta. Muszę sobie tylko wyobrazić drzwi, dobre stare drzwi, jak w kuchni mego dzieciństwa, z żelazną klamką i ryglem. Nie ma pokoju tak zamurowanego, żeby się na takie drzwi zaufane nie otwierał (…) (Bruno Schulz, Samotność). Jego opowiadania, jego rysunki pozwoliły mu wyjść poza dotykalną, drohobycką rzeczywistość w świat sztuki, zawładnąć umysłami czytelników. Wojna, podsycając narodowościowe antagonizmy, nakręcała spiralę zła, wprowadzała element wzajemnej wrogości, nienawiści, która wybucha jasnym płomieniem. Zarzewie tego ognia przechodziło z pokolenia ojców na pokolenia dzieci, jeszcze dziś tli się gdzieś pod skórą. Po dwudziestu pięciu latach od wojny Drohobycz prawie podwoił liczbę swych obywateli, w mieście doliczono się 56 000 mieszkańców (z nich 70 procent stanowili Ukraińcy, 22 – Rosjanie, 3 – Polacy i 3 – Żydzi). Racja i prawo wskazywania winnych, wydawania wyroków zawsze jest po stronie zwycięzców. W Drohobyczu lat siedemdziesiątych, odartym z różnorodności, okaleczonym przez wojnę, wciąż nie było miejsca na Schulza.
SĘDZIA I JEGO KAT
„Zainsynuowane” drzwi zamurowanego pokoju były zbyt ciasne, by Bruno Schulz mógł się w nich fizycznie zmieścić. Dreh dich um! (Odwróć się!) – Karl Günter, urodzony w 1909 roku, przeniesiony do Drohobycza z Radomia na początku lipca 1941 roku, trzydziestotrzyletni oberscharführer SS strzałem w tył głowy zamordował 19 listopada 1942 Bruna Schulza. Podobno prawie trzy dni jego zwłoki leżały na ulicy, przed wojną noszącej imię Czackiego, naprzeciwko Judenratu, zanim Niemcy pozwolili pochować pomordowanych. O to, przez kogo został zamordowany, na ile wiarygodne są takie relacje, gdzie został pochowany, do dziś toczą zaciekłe spory schulzolodzy. To zrozumiałe, że chcieliby wiedzę o Schulzu budować na konkretach, chociaż z upływem czasu coraz rzadziej pojawiają się nowe informacje. Trudno zaakceptować w realnym świecie te wszystkie niedopowiedzenia, uniki, gry z czasem ,tak charakterystyczne dla jego prozy. Jest obecny, ale nie daje się schwytać w sidła „realności”, niepodważalnych dowodów, zredukować swojej obecności do czarnego punktu nadrukowanego na planie miasta ,wskazującego miejsce jego pochówku. Toczący się o to spór przypomina dysputy mędrców pogrążających się w metafizycznej arytmetyce: próbujących z pomocą narzędzi, jakie daje logika i zebranych w archiwach, często wzajemnie przeczących sobie świadectw, zliczyć ilość diabłów na ostrzu szpilki.
Taka jednoznaczność przecież nie przystoi sędziemu świata manekinów.
„ODRA” 11/2012 – Walt Whitman
Walt Whitman
DZIEŃ WYBORÓW, LISTOPAD 1884
Gdybym miał wskazać, o Zachodni Świecie, co w tobie najbardziej godne jest podziwu,
Nie byłabyś tym czymś na pewno ty, Niagaro – ani wy, bezkresne prerie – ani twoje przepastne kaniony, Kolorado,
Ani ty, Yosemite – ani Yellowstone z jego spazmatycznymi, pnącymi się ku niebu pętlami gejzerów,
Ani białe stożki Oregonu – ani pas ogromnych jezior – ani prąd Missisipi,
Natomiast wskazałbym teraz obywateli tej wrzącej półkuli – ich wibrujący, jeszcze słaby głos – dzień wyborów w Ameryce
(I nie kandydaci są ważni – lecz sam, powtarzający się co cztery lata, akt),
Poruszenie na Północy i na Południu – nad morzem i w głębi lądu – od Teksasu
do Maine – Stany na preriach – Vermont, Wirginia, Kalifornia,
Ostatni deszcz głosów na Wschodzie i na Zachodzie, paradoks i konflikt,
Bezlik śniegowych płatków (konflikt bezkrwawy,
Ale ostrzejszy niż wszystkie wojny rzymskie czy napoleońskie), pokojowa decyzja wszystkich,
Dobrych i złych, zgoda na szumowiny, śmieci,
Wino pieni się, fermentuje? a więc się klaruje – serce boli, życie się toczy,
Porywy sztormowych wiatrów kołyszą cennymi statkami,
Wydymają żagle Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna.
PRAWA TWORZENIA
Prawa tworzenia,
Dla wybitnych artystów i przywódców, dla nowych pokoleń nauczycieli i doskonałych literatów Ameryki,
Dla szlachetnych erudytów i przyszłych muzyków.
Wszystkie muszą nawiązywać do świata jako całości i do zwięzłej prawdy o świecie,
Nie będzie tematów przegadanych – wszystkie dzieła będą odbiciem boskiego prawa aluzji.
Jak sądzisz, czym jest tworzenie?
Jak sądzisz, czy dusza może chcieć czegoś więcej niż być wolną i nie mieć nad sobą pana?
Jak sądzisz, czy jest jeszcze coś, o czym chciałbym cię na sto różnych sposobów powiadomić prócz tego, że kobieta i mężczyzna są równie dobrzy jak Bóg?
I że nie istnieje Bóg ani trochę bardziej boski od Ciebie?
I że to jest to, co najstarsze i najnowsze mity ostatecznie znaczą?
I że ty i wszyscy musicie opierać tworzenie na takich prawach?
KIEDY TAK IDĘ SZEROKIM TRAKTEM TYCH MAJESTATYCZNYCH CZASÓW
Kiedy tak idę szerokim traktem tych majestatycznych czasów pokoju
(Albowiem wojna, krwawa walka skończona, a ty, wspaniały Ideale,
Co wbrew oczekiwaniom odniosłeś chwalebne zwycięstwo,
A teraz kroczysz dumnie, choć, kto wie, może z czasem na spotkanie groźniejszym wojnom,
Może z czasem stawisz czoło straszliwszym niebezpieczeństwom,
Kryzysom i dłuższym kampaniom, i niesłychanym trudom),
Zewsząd dochodzi mnie zgiełk świata, polityki, produkcji,
Ogłaszają się uznane produkty, nauki ścisłe,
Obserwuję rozwój miast, upowszechnianie się wynalazków.
Widzę okręty (popływają przez kilka lat),
Wielkie fabryki z majstrami i robotnikami,
I słyszę głosy aprobaty, i nie jestem przeciw.
Ja też proponuję rzeczy trwałe,
Nauka, okręty, polityka, miasta, fabryki to nie byle co,
Jak wielka procesja sunąca triumfalnie i falująca w takt dobiegających z dali dźwięków trąbek
Są rzeczywiste – wszystko jest takie, jakie być powinno.
A co jeszcze jest tak realne
Jak moje realia?
Libertad i boska zwykłość, wolność dla każdego niewolnika na ziemi,
Natchnione obietnice, proroctwa jasnowidzów, świat duchowy, te odwieczne pieśni,
I nasze wizje, wizje poetów, najrealniejsza propozycja ze wszystkich.
SŁYSZAŁEM MATKĘ WSZYSTKICH
Słyszałem Matkę Wszystkich, która w zadumie patrząc na swoich
Poległych, na strzępy ciał, na kształty zaścielające pobojowisko
(Ucichł już ostatni karabin, ale woń prochu wciąż unosiła się w powietrzu),
Tak zrozpaczona przemówiła do swojej ziemi żałosnym głosem:
Przyjmij ich całych, o moja ziemio, nie utrać moich synów, nie uroń ani atomu,
I wy, strumienie, przyjmijcie ich, spijajcie ich krew drogą,
I wy, miejsca na uboczu, i wy, wiatry niepochwytne, płynące górą,
I wy, soki wzrostu, krążące w glebie, i wy, głębiny rzeczne,
I wy, zbocza gór, i lasy, gdzie czerwieniły się strużki krwi moich drogich dzieci ,
I wy, drzewa, co korzeniami przekażecie je wszystkim przyszłym drzewom,
Przyjmijcie moich zmarłych z Północy i Południa – ciała młodych mężczyzn przyjmijcie i krew ich bezcenną,
Które, powierzone wam, przechowajcie wiernie, by zwrócić je po latach,
W niewidocznej esencji i zapachu powierzchni i trawy – po wiekach,
W wiatrach wiejących od pól oddajcie mi ukochanych, nieśmiertelnych herosów,
Tchnijcie nimi po wiekach, oddychajcie ich oddechem, by nie zmarnował się ani jeden atom,
O, lata i groby! o, powietrze i glebo! o, moi zmarli, miły aromacie!
Tchnij nimi, wieczna, słodka śmierci, po latach, po wiekach.
Walt Whitman
Przełożył Andrzej Szuba
„ODRA” 10/2012 – Terry Reis Kennedy
Oczekując na swą wizę
Geshe La poprosił mnie, bym napisał mu list
Jest tak stary, że wciąż wierzy
W hinduską pocztę.
Jeździł do Delhi siedem razy,
Śpiąc w obozie Majnu Katilla,[1]
Potem wystając w długiej kolejce
I wysiadując na twardych stołkach
W Ambasadzie Chin,
Następnie wypełniając formularze
Na wizę do Tybetu.
Mówi, że chce opuścić swe ciało
W Lhasie, gdzie wyrósł
Jedząc momos[2] – pierwsze swej Mamy
Potem, poczynając od czwartego roku życia,
Te parowane w wielkich kotłach klasztoru.
Nigdy nie otrzymuje wizy.
Ale nie daje za wygraną
Kadząc świętym dymem
Palonego szafranu i suchych traw.
Jeden długi siwy włos wyrasta
Mu z lewego policzka
I mówi swym nowym studentom,
Tak młodym, jak ongiś on był,
„Nie wyrywać go – to na szczęście!”
Śmiejemy się wszyscy zgromadzeni
U jego starożytnych stóp.
Geshe La poprosił mnie, bym mu wysłał list
Jest tak stary, że ciągle wierzy
W moc Sakyamuni słów.
Nazywam się Jamion, nie chcę dłużej być mnichem.
Nasza dziewiętnasta rocznica
Z więzienia Drapshi
Ślę ci moje miłosne wiersze.
Fruną na wietrze, który miota śnieżycą
I szepcze poprzez ściany latryny,
Gdzie stoję,
Patrząc przez szpary na księżyc
Tak biały jak twoja skóra.
O brzasku, choć nie mogę tego słyszeć,
Słucham twego śmiechu, tuląc się do ciebie
Pamiętając, pozostajemy razem, nigdy samotnie,
W tym eonie samotności.
Strażnicy oddzierają cię ode mnie każdego wtorku
I soboty, kiedy biją mnie krótkimi deskami,
By połamać moje kości.
Ale jak dziki lotus ty odrastasz z powrotem
I kocham cię teraz
Tak właśnie, jak kochałem cię tamtego pierwszego dnia.
Nie chciałem odejść
Nazywam się Lobsang.
Wpierw zobaczyłem ognie,
Potem ludzi biegnących z tobołami
Na głowach, z dziećmi w ramionach.
Stary mnich kuśtykając przeszedł mimo
Mówiąc, że wojsko chińskie plądruje klasztory
Zabijając Tybetańczyków, paląc wszystkie
Portrety Jego Świątobliwości[3].
Szeptano, że Mao Zedong niszczył Tybet,
Wymazując Buddę, by utorować
Drogę innego rodzaju wolności,
Tej, którą można kupić za pieniądze. Jego Naziści nazywali siebie
Ludową Armią Wyzwoleńczą. Jego Gestapo nosiło
mundury khaki i używało naszych świętych thangka[4] jako papieru toaletowego.
Nawet tulkus[5] zbeszcześcili.
Miałem 13 lat, gdy sześciu żołdaków znalazło mnie
W kryjówce pod gnojem, i mą małą siostrę.
Gwałcili wpierw ją, znowu i znowu, aż umarła.
Kiedy zgwałcili mnie poczułem, że życie ze mnie
Uchodzi, ale przeżyłem, by opowiedzieć naszą historię.
Starsi mówią, żem nieśmiertelny.
Terry Reis Kennedy
Przełożyła Cecylia Małgorzata Dziewięcka
[1] Majnu Katilla – obóz dla uchodźców z Tybetu w pobliżu Uniwersytetu Delhi, Indie. Założony przez Tybetańczyków nad brzegiem rzeki Yamuna. Dziś jest to dobrze prosperujące centrum handlowe.
[2] Momos – pierożki ze serem, szpinakiem itd., przyrządzane na parze.
[3] Dalaj Lama
[4] Thangka – Tybetanski barwny zwój malowany na jedwabiu, ukazujący bóstwa czy Buddę
[5] Tulku – reinkarnowany mistrz
,,ODRA” 10/2012 – Wydostać się stąd jak najszybciej
Z Tadeuszem Konwickim rozmawiają Stanisław Bereś i Tadeusz Lubelski[1]
Stanisław Bereś: Siedzimy w pańskiej ulubionej restauracji. Ile czasu ze swojego życia spędził Pan w tego typu miejscach?
Tadeusz Konwicki: Niezbyt wiele, a jeśli już się to zdarzało, na ogół zresztą wieczorami w latach mojej młodości, to wybieraliśmy raczej takie miejsca, w których panowie wypijają po parę kieliszków. Wtedy życie było dość szare: nie było telewizji, radio stanowiło rzadkość, a kino też było trudno dostępne. Te braki rekompensowaliśmy więc sobie bogatym życiem towarzyskim.
– Ze statystyk wynika, że przesypiamy średnio 15 lat życia. Pan na te rozmowy z innymi literatami oraz aktorami (np. Łapickim czy Holoubkiem), na pewno poświęcił w sumie z pięć lat. Dało wam to coś dobrego czy tylko zabrało czas?
– To była forma obcowania, koleżeństwa. Z Holoubkiem na przykład poznałem się przy tworzeniu Salta i od tamtej pory spotykaliśmy się praktycznie codziennie. On nawet swoje sprawy dyrektorskie tak układał, żeby móc wyskoczyć na kawę i pogadać przez chwilę. Nie gadaliśmy o żadnych podniosłych rzeczach, nie politykowaliśmy, nie reorganizowaliśmy świata. Zdarzało się, że Gucia [Holoubka – przyp. red.] coś nagle naszło i uzewnętrzniał się jako głęboko myślący facet, wręcz filozof sztuki. Te rozmowy były bezpretensjonalne, a często wręcz zabawne. Nie znaczy to oczywiście, że rozmawialiśmy o niczym.
– A plotkowaliście czasem o kumplach i ich nowych książkach, rolach, romansach?
– Panie profesorze, ja jestem z Wilna.
– Tam się nie plotkowało?
– Oczywiście że nie. Dlatego tutaj mam ciągle problem z zakorzenieniem i miejscowymi, bo oni ciągle o wszystko pytają, a ja tego nie znoszę. Ktoś na przykład zaczepia mnie: A co słychać u Gucia? Więc ja na to: Zdaje się, że gdzieś wyjeżdża. – A dokąd? – Nie wiem. – Jak to, nie zapytałeś? (dobitnie) – Tak, nie pytałem! Taki mam styl, więc w naszych rozmowach kwestie rodzajowe i tematy obyczajowo-serialowe nie wchodziły w grę. Mówiliśmy o sporcie, coś wspominaliśmy, ale nie było to plotkowanie.
– To ciekawe, bo w książce Joanny Siedleckiej Kryptonim Liryka czytałem zapis pańskich rozmów z Dygatem i tam jest dużo takich wątków…
– Wiedzieliśmy ze Stasiem, że jesteśmy podsłuchiwani. Nawet kiedyś mieliśmy taki system, że zaczynaliśmy rozmowę bardzo prorządowo, a potem nagle rzucaliśmy antyreżimowymi bluzgami. Raz obsługa podsłuchu nie wytrzymała, wtrąciła się i powiedziała: – Panowie, ale to już lekka przesada. Do głowy nam nie przyszło, że ktoś w tym będzie szperać po latach i to zostanie opublikowane. Takie to było zwykłe, ludzkie gadanie: on czuł się samotny, a ja mówiłem różne prowokacyjne rzeczy, żeby go rozruszać. Dygat miał swój własny oryginalny styl i chociaż był inteligentny, a do tego bardzo utalentowany, w gruncie rzeczy pozostał dużym chłopcem, więc zdarzało mu się mieć dziwaczne, przekorne opinie, które nie miały żadnego uzasadnienia, a często nawet emocjonalnego pokrycia. Z dużą przykrością więc przyjmuję, że dziennikarze szperają teraz w śmieciach i dogrzebali się do tych rozmów, które z mojej perspektywy są mało ważne i marginalne. O widzę, że profesor Bereś kiwa głową z powątpiewaniem… Pamiętam, że kiedyś tłumaczył mi, że to ma duże znaczenie dla historii literatury. Ale moim zdaniem plotkarstwo nie ma znaczenia.
Tadeusz Lubelski: Chodzi o konieczność zachowania prywatności, prawda?
– Niektórym wydaje się, że literat cały czas się kreuje, więc dopiero na podsłuchu jest szczery. Tymczasem moim zdaniem każdy pisarz, czy tego chce, czy nie chce, w swojej twórczości ujawnia całą prawdę o sobie. Czytałem gdzieś niedawno, że analiza prozy Sienkiewicza ujawnia, że on był trochę pedofilem, bo mu się bardzo podobały małe panienki. To pokazuje, że analiza literacka może wejść w osobowość piszącego bardzo głęboko.
TL: Czyli to jest właściwe zajęcie dla historyków literatury, mówi pan? Powinny mówić teksty literackie, a nie materiały z podsłuchów?
– Mówię po prostu o dobrych obyczajach. Podglądanie i podsłuchiwanie nie jest zdrowe. Ja jestem z Wilna, więc tym bardziej to nie jest w moim stylu.
– A co z literatami, którzy piszą dzienniki? Czy w ten sposób przenoszą prawdę, która kiedyś była wypowiedziana przy stolikach, czy może jest to tak samo wykreowany obraz, jak w ich twórczości?
– (poirytowany) Ale po co mamy o tym mówić? Mnie to w ogóle nie interesuje!
– Pan się burzy na zaglądanie w podsłuchy, ale one zdradzają, że jednak o czymś tam plotkowaliście. Ale tak naprawdę mnie interesuje, ile z tych rozmów, które tu, w „Nowym Świecie” czy w „Czytelniku” się odbywały, przeniknęło do literatury? Czyli na ile literacki „salon” miał wpływ na twórczość?
– To jest styl myślenia rodem z dwudziestolecia międzywojennego, kiedy literatura rodziła się przy stolikach kawiarnianych np. w „Ziemiańskiej”. Proszę jednak pamiętać, że ja należę do pokolenia, które przeżyło wojnę i dostało nieźle w kość. Nasze dramaty życiowe były w związku z tym tak intensywne, że nie musiały potem w barze przy kielichu nabierać form memuarowych czy literackich.
[1] Zapis ścieżki dźwiękowej do filmu Janusza Andermana Co ja tu robię (premiera w TVP 2 dnia 1.04.2010, godz. 22:40). Pytania Tadeusza Lubelskiego zaznaczone w tekście.